Mocni ludzie/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III
NOWY PRZYJACIEL

Gdy się zima syberyjska ustali, to już panoszy się i wścieka przez całe sześć miesięcy.
Tak też było i w opisanym roku. Po kilku dniach, w których gęsty, biały szron okrywał ziemię aż do południa, przyprószał tajgę i dachy domów, nadeszły ciężkie chmury, sypnęły śniegiem i znikły, spędzone nagle porywami północno-wschodniego wiatru.
Gruba warstwa śniegu natychmiast stężała na kamień, rozbłysła barwnymi ognikami kryształków lodu; białe esy-floresy wykwitły na szybach z miki, a wokół szpar w oknach narosły wewnątrz izb puszyste naloty białej sadzi i sople lodu. Pod nogami przechodniów skrzypiał śnieg, który przytłaczał ulice nędznego miasteczka; słońce nabrało czerwonych blasków, wschodziło późno i znikało raptownie w gęstych mgłach, unoszących się nad rzeką.
Lasy, otaczające osiedle i dochodzące do brzegów Obi i Keci, stały się zupełnie czarne i niedostępne. Broniły ich bowiem przed ludźmi wysokie, sypkie wydmy śnieżne, z dniem każdym rosnące wzwyż, bo gęste zarośla krzaków podszytu tamowały im drogę do głębiny tajgi.
Po skwarnym lecie wypadła zima ostra, niebywale surowa. W tydzień po pierwszej śnieżycy uderzyły mrozy, a tak siarczyste, że „dymić“ natychmiast zaczęły rzeki, popłynęły po nich białawe, mętne plamy, stwardniały na krę i zatamowały sobą wart od brzegu do brzegu.
Nie mogła Ob zwalczyć tej przegrody, podniosła ją tylko, zsunęła ku niskiemu brzegowi i — wylała, zatapiając łąki na lewym brzegu i nizinne miejsca aż do Narymu.
Próżna jednak była walka rzeki-olbrzyma z zimą-władczynią północy!
Mróz, niebywały o tej porze roku, w mig skuł wartki prąd i unicestwił jego szalone wysiłki. Stanęły rzeki, okryły się lodem, a zamieć zrzuciła nań stosy śniegu iglastego, dzwoniącego jak szkło. Przepastne trzęsawiska, bagna, niezliczone „oczy“ jeziorek, skryte w uroczyskach leśnych, wszystko znikło pod lodem i śniegiem. Zwarzone mchy, gąszcz paproci, kępki porosłe wrzosem i jagodą leśną, legły pokotem, a wicher nasypał na nie białe kopce.
Ludzie wychodzili z domów otuleni aż po same oczy. Kożuchy, futrzane portki, wojłokowe buty — „pimy“ albo „kisy“, kosmate czapy jelenie z uszami, zwykłe tu „małachaje“ okrywały ciała mieszkańców, którzy zaledwie przez trzy miesiące zaznawali pieszczoty słońca.
Ostrożny, nieufny i przezorny Sybirak już w końcu września przygotowany był na spotkanie zimy. Przy domach, w kleciach złożył zapas drzewa i łuczywa do opału i oświetlenia, w spiżarniach ryby solone i wędzone, mrożone mięso, mąkę, sól, masło, słoninę, kiszone ogórki i kapustę, suszone jagody — oblepichę, maroszkę, malinę, żurawinę, borówki i drobne kwaśne jabłka — dziczki. Kobiety nawarzyły konfitur z porzeczek, czarnych jagód, poziomek, jarzębiny i głogów, napełniły duże butle nalewkami na jagodach i ziołach wonnych, nasuszyły i nasoliły grzybów — borowików, rydzów, lisek i śliskich, smakowitych „grużdzi“, porobiły zapasy cebuli, marchwi, pietruszki, kopru i dzikiego anyżu.
Na podwórkach stały sterty słomy i siana, w spichrzach skrzynie — „zakromy“ z żytem, jęczmieniem i owsem.
Sybiracy starannie zaopatrzyli się na długą zimę północną. Tylko w nowym domku Lisów nie było prawie żadnych zapasów. Żona zesłańca zdążyła jeszcze uzbierać trochę grzybów i jagód, a Lis, pożyczywszy od Rodionowa „kotce“ — sznury ze zwisającymi hakami z przynętą, tuż przed nadejściem zimy spędził kilka dni na Obi chwytając ryby. Nie były to nadzwyczajne okazy, w które obfitują rzeki syberyjskie; złapał jednak sporo dużych szczupaków, okoni, „szczokurów“ i „pyżjanów“, należących do rodziny sig, a nawet zdobył kilka najlepszych i najdroższych tu ryb „nelm“.
Zresztą tak się stało, że zesłańcy nie potrzebowali zbytnio się troszczyć o zapasy. Wdzięczni mieszkańcy Narymu dostarczyli wszystkiego, czego było potrzeba zesłańcom, bo ci chętnie szli im z pomocą i pociechą.
Pani Julianna Lisowa, dowiedziawszy się o nagiej chorobie wójta, starego, dziobatego Samojeda Pyragi, przyszła do niego i zbadała go. Miał opuchnięte stawy i gorączkował. Młoda kobieta przyrządziła dla niego maść, nauczyła, jak należy nacierać i obwiązywać chore miejsca, i dała do picia jakieś gorzkie, piekące ziółka. Starzec wkrótce poczuł się znacznie lepiej, przyszedł podziękować lekarce, przynosząc w darze nowe buciki futrzane, piękną „dachę“ z kołnierzem z wydry i takiż kołpaczek, ozdobiony wyszyciem z paciorków.
Ciągle teraz ktoś wpadał do Lisów. Były to najczęściej sąsiadki, które Julianna leczyła, pomagała im uszyć to i owo, uczyła nieznanych tu, ślicznych robótek ręcznych, doradzała w gospodarstwie. Te za to znosiły do chaty Lisów różne zapasy i potrzebne w domu przedmioty.
— Jak tak dalej pójdzie, — śmiała się Polka, — to z waszych śpiżarni wszystko przeniesiecie do naszej, a cóż dla was pozostanie?
Odpowiadały z wesołym uśmiechem, iż starczy dla wszystkich, gdyż Sybiraczka, jak wiewiórka, wie dokładnie, ile potrzeba robić zapasów do czasów „wonzi“.
— Co to jest „wonż“? — pytała Julianna.
— Jest to ta pora, w której po spłynięciu lodu rzeki przepełnione są rybami, sunącymi w górę, przeciwko prądowi, aby złożyć tam ikrę. Wtedy to wyrasta już świeża trawa, bydło się najada do syta i daje dużo mleka. Dobre nastają czasy! — mówiły z zachwytem mieszkanki Narymu.
W ciągu pierwszych dwu zimowych miesięcy Władysław Lis oddał się całkowicie szkole. Uczył dzieci sztuki czytania i pisania, przy czym i dorośli, niepiśmienni mieszkańcy miasteczka przychodzili do niego ukradkiem przed żonami i dziećmi, aby posiąść tajemnicę wszelkiej wiedzy — alfabet.
Wieczorami zesłaniec zapraszał do siebie sąsiadów z rodzinami. Siadali przy piecu, w którym potrzaskiwały gałęzie modrzewiowe, tryskające czerwonymi iskrami. Mężczyźni pletli sieci, sporządzali narty, naprawiali futrzane pończochy łowieckie, a kobiety szyły lub pod kierownictwem Julianny haftowały. Pan Władysław, siedząc przy ścianie albo chodząc po izbie, przypominał sobie, czego się uczył z geografii w korpusie kadetów oraz to, co słyszał od podróżujących za granicą krewnych żony, i opowiadał o dalekich i nieznanych tym ludziom cudzoziemskich krajach, o życiu różnych narodów, o ich wiedzy i wielkim szlachetnym wysiłku woli, umysłu i serca.
Najczęściej jednak przechodził do historii, którą ze wszystkich nauk lubił zawsze najwięcej. Mówił wtedy o usiłowaniach ludzi, aby ustalić ład i sprawiedliwość na ziemi, o wielkich, świetlanych hasłach wolności, równości i braterstwa, o sławnych wynalazcach, podróżnikach, uczonych i prawodawcach, dowodząc, że ci skromni, usposobieni pokojowo ludzie stokroć więcej zaważyli na szali szczęścia ludzkości, niż osławieni najeźdźcy, zaborcy, zwycięscy wodzowie i przelewający potoki krwi bohaterowie.
Lis z zapałem mówił o wielkiej rewolucji francuskiej, o której czytał w Warszawie w pięknej książce, pożyczonej mu przez posła na sejm, pana Nakwaskiego; opowiadał o tym, że Francja rzuciła siew, który nie zginie, a jest nim wolność sumienia i wzniosłe prawa człowieka i obywatela. Dowodził z płomieniem w oczach, że chociaż krwawa to była rewolucja i w obłędnym strachu trzymała Francję, to jednak dokonała przewrotu w przekonaniach ludzkości i bezwiednie może utorowała nowe drogi dla nauki Chrystusa, o której świat coraz bardziej zapominał i w życiu ludzi i państw nie stosował.
Po jednej z takich pogadanek, Rodionow odprowadził na stronę Lisa i szepnął mu:
— Bój się Boga, bracie! Cóż ty opowiadasz? Mówisz akurat to samo, co głosili Rylejew, Pestel, Trubieckoj i Wołkonskij... i ci wszyscy, którzy należeli do jakiegoś tam tajnego stowarzyszenia, tego, co to policja nazywa teraz buntowniczą bandą „dekabrystów“!
— Rylejew, Pestel!... — szepnął Lis, przypominając sobie rewizje i dochodzenia w korpusie, gdy znaleziono tam pewnego razu życiorysy tych wrogów samowładnych carów.
— A widzisz? — ciągnął dalej kupiec. — Jedni z nich poszli na szubienicę, drudzy gniją po kopalniach syberyjskich... Nie daj Boże, dowiedzą się o twoich słowach władze, zgnijesz i ty w Nerczyńskiej katordze, a i nam skórę wygarbują ci łapownicy!... Strzeż się, bracie!
Lis westchnął głęboko i odparł:
— Mówię to, co czuję i w co wierzę! Nie ma życia bez wolności, Michale Szymonowiczu, zapamiętaj to sobie! Dopóki pozwalacie, aby marni, występni urzędnicy jeździli na was, jak na oswojonych reniferach, będziecie żyli jak ludzie bezbronni i ślepi. Tylko wolny, prawdziwie wolny naród może osiągnąć szczęście na ziemi!...
Rodionow skrzywił twarz figlarnie i szeptać zaczął dusząc się od śmiechu:
— Powiadasz — wolny naród? Cha! Cha! A czy ty wiesz, bracie, że u nas za słowo „wolny“ wrzucają do więzienia?! Opowiadał mi o tym syn sąsiada popa, seminarzysta z Kazania, uczony młodzieniec... Cha! Cha! Cha!... Jakiś człek napisał książkę kucharską, a w niej między innymi stało: „Pierogi z grzybami należy piec na wolnym ogniu“. Czy ty wiesz, co z tego wynikło?! Biedaka zesłano na osiedlenie, aby zapomniał o „wolnym“ ogniu! Czy rozumiesz?
Polak wzruszył ramionami i odparł:
— Co się rzekło, to już pozostało w waszych sumieniach i myślach! O nic innego mi nie chodzi, przyjacielu miły! Przecież już ucierpiałem i cierpię za umiłowaną wolność...
— A mimo to jesteś zawsze wesoły i pogodny? — zauważył Rodionow.
— Bo wierze, że wolność zwycięży! — zawołał Polak.
— Daj Boże, oby prędzej! — westchnął kupiec, lecz natychmiast usta dłonią przykrył i jął się oglądać bojaźliwie.
Gdy goście po takich pogawędkach żegnali gospodarzy, zjawiały się jeszcze dwie istoty, które pozostawały w chacie Lisów nieraz do północy. Jedną z nich była Dunia Rodionowa, cicha, skromna dziewczyna, przywiązana do pani Julianny całą duszą. Godzinami rozmawiała z nią, a wieczorem przychodziła pomagać, gdy młoda kobieta przyrządzała leki dla chorych.
Pani Julianna przed zamążpójściem zamierzała pojechać do Paryża, aby się uczyć medycyny, do której czuła od dzieciństwa powołanie. W tym to właśnie celu przebywała niegdyś w Petersburgu, aby przez protekcje księżny Łowickiej uzyskać od cara Mikołaja I pozwolenie na wyjazd do Francji, ponieważ cesarz nienawidził Francuzów za ich umiłowanie wolności i dlatego poddanych swoich poza granice imperium nie wypuszczał.
Drugim późnym gościem w domu Lisów był samojedzki łowiec Wotkuł. Przekradał się zwykle, gdy wszyscy już powracali do domów, wchodził do izby i siadał przy progu. Nic nie mówił, tylko patrzał czarnymi, bystrymi oczami. Ledwie dostrzegalny uśmiech błąkał się chwilami koło wydętych, ciemnych ust Samojeda i coś błyskało wtedy w jego nieruchomych, tajemniczych źrenicach.
Lisewie częstowali go herbatą z cukrem lub chlebem z kawałkiem mięsiwa i wkrótce przyzwyczaili się do odwiedzin milczącego gościa.
Pewnego wieczora Wotkuł przemówił:
— Wy — sprawiedliwi ludzie! — rzekł mrużąc oczy. — Twoja kobieta wyleczyła starego Pyragę — wójta... To dobrze! Pyraga uratował mego ojca, gdy ten tonął w Obi... Pyraga jest przyjacielem mego starego i waszym przyjacielem...
To powiedziawszy pochylił głowę do ziemi i czołem dotknął desek podłogi.
— Dziękujemy wam, Wotkule! — odparli Lisowie, ze zdziwieniem patrząc na Samojeda.
— Ty — ciągnął Wolkuł wskazując na Polaka — walczyłeś o wolność, jesteś przeto człowiekiem sprawiedliwym! Samojedzi też walczyli niegdyś, lecz zostali zwyciężeni. Każdy może skrzywdzić, pchnąć, obić, oszukać, znieważyć Samojeda, bo jest on wobec „urusa“ bezbronnym niewolnikiem! Musimy cierpieć teraz i milczeć... A ty — sprawiedliwy człowiek! Mówił mi o tym Pyraga! Stary ma rozum i wie, co mówi. Chciałem ci powiedzieć od dawna, że twój druh — mój druh, twój wróg — wróg Wotkuła...
— Dziękujemy wam! — powtórzył Lis wyciągając dłoń do tuziemca.
Ten wstał i pochylając mu się do ucha szepnął:
— Pyraga otrzymał nakaz baczyć, abyś nie uciekł... Surowy nakaz!... Pyraga jednak powiedział mi, że jeżeli zechcesz uciekać, to powiedz mi o tym, a ja was przez tajgę przeprowadzę i ukryję... Pyraga nie wyda... Stary powie, że o niczym nie wiedział... Pamiętaj o tym!
Lis drgnął.
Uciec z tej surowej krainy, powrócić do ojczyzny, zawieźć umiłowaną żonę do domu rodzicielskiego, posłyszeć mowę ojczystą, odetchnąć powietrzem polskim!
Opamiętał się jednak i westchhął:
— Dziękuję wam, Wotkule, dziękuję za dobre chęci! — wyszeptał. — Nie skorzystam jednak z waszej dobroci i przyjaznej pomocy. Moja ojczyzna daleko stąd, nie potrafilibyśmy przekraść się do niej!... Nie, byłoby to szaleństwem!
Samojed usiadł podwinąwszy nogi pod siebie i mruknął:
— Com miał rzec, tom rzekł! Moje słowo — krzemień, a ty z krzemienia wykrzesz iskry!...
Słowa te uderzyły Polaka.
Po raz pierwszy baczniej przyjrzał się Wotkułowi.
Wysoki, barczysty i zwinny, miał ostre spojrzenie północnego łowcy, śmiałą, rozumną twarz i mocno zaciśnięte wargi, oznakę niezłomnej woli.
Lisowi błysnęła nagła myśl. Uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze! Od dziś zacznę krzesać iskry z tego krzemienia, Wotkule!
Samojed podniósł głowę i oczami wpił się w twarz Polaka.
— Słuchaj! — zaczął zesłaniec. — Straciliście wolność nie tyle dlatego, że was zwalczono, ile przez to, że pozostajecie w dzikości. Wrogowie wasi są przebiegli i nikczemni. Oni wiedzą, że ciemnota zgubi was, że wkrótce wymrzecie wszyscy, a wasze ziemie, tajga i rzeki przejdą w ich ręce...
— Prawdę rzekłeś! — kiwnął głową Samojed. — Każdej niemal zimy wymierają całe koczowiska. Rosyjscy kupcy płacą nam za nasze towary wódką, urzędnicy łupią nas. Głodny, pijany, zrozpaczony człowiek prędko ginie!
Lis wzdrygnął się cały.
Po raz pierwszy posłyszał o tym, co się działo na Syberii, i dusza jego odczuła bunt na myśl o zbrodni władz wspaniałego cara Rosji.
— A widzisz? Widzisz! — mówił podchodząc do Samojeda. — Musicie się zatem bronić! Jedyna wasza broń to oświata! Uczę już kilku waszych młodzieńców, lecz tego mało! Przychodźcie do mnie wszyscy, a nauczę was nie tylko czytać, pisać i rachować, lecz doradzę, jak należy żyć, aby być godnymi nazwy ludzi, a nie bydła, na jakie zamierzają was zamienić wasi wrogowie.
Od tego pamiętnego wieczora Samojedzi z Narymu, a nawet z pobliskich okolic przychodzili do Lisa, a ten uczył ich i opowiadał, jak należy strzec się chorób i pijaństwa, jak wychowywać dzieci, jak trzeba rozumieć przepisy prawa, załatwiać spory pomiędzy sobą i Rosjanami, jak zawierać umowy z kupcami.
Dla tych pogadanek musiał przeczytać całą kupę książek, które przywiozła z sobą na wygnanie pani Julianna i które przysyłano im z Polski; przewertować obowiązujące prawo o syberyjskich tuziemcach i instrukcje, przesyłane ze stolicy do władz miejscowych, chociaż urzędnicy syberyjscy od najwyższych dygnitarzy do najniższych oficjalistów — z nieznacznymi wyjątkami, drwili sobie z rozkazów cara, ministrów i urzędów, rządząc gwałtem, wołającym o pomstę.
Wotkuł bardzo prędko nauczył się czytać po rosyjsku i ulubionym jego zajęciem stało się kaligraficzne wypisywanie różnych słów, które wydawały mu się tym piękniejsze i ważniejsze, im były bardziej długie i niezrozumiałe. Zdolny, pojętny i posiadający zdumiewającą pamięć Samojed robił szybkie postępy. Zajmowało go wszystko, toteż prowadził z Lisami nieskończone rozmowy i uczył się zawzięcie.
Pewnego razu zapytał:
— Kto jest lepszy, samojedzki Numa — „Wielki Duch“, czy wasz Bóg?
— Znasz naszego Boga? — zadał pytanie Lis.
— Nie!
— A Wielkiego Ducha znasz?
— Modłę się do Numy od dzieciństwa, a on pomaga mi i broni, gdy jestem samotny w tajdze lub na warcie rzecznym! — odparł z westchnieniem.
— Tedy módl się do niego i nadal!! Z pewnością każe on wam nie zabijać, nie kraść, nie mówić nieprawdy, kochać wszystkich, jak braci...
— Kochać wszystkich, a więc i „urusów“? — przerwał mu Wotkuł ze zdziwieniem patrząc na Polaka.
Lis zamierzał odpowiedzieć mu, lecz po chwili namysłu machnął ręką i nic nie odrzekł.
Przecież wiedział dobrze, że i on sam „urusów“ kochać nie potrafi.
— Módl się do swego Wielkiego Ducha, Wotkule! — powtórzył.
— Wkrótce już nasze spotkania muszą ustać... — rzekł cichym, smutnym głosem Samojed. — Zaraz po świętach narodzenia waszego Boga Samojedzi wyruszą do tajgi na łowy... Musimy zdobyć dużo skór, aby starczyło na podatki „urusom“ i aby głodu i nędzy nie było po czumach! Ciężkie czasy nadchodzą...
Lis zamyślił się i rzekł:
— Tę zimę muszę spędzić w domu. Nie mogę przecież pozostawić żony bez opieki?! Gdy się przyzwyczai do życia w Narymie, na przyszły rok wybiorę się z wami na Iowy.
Wotkuł błysnął oczyma i głosem wzruszonym zawołał:
— Piękny to będzie czas! Po dziennych łowach rozpalimy sobie ognisko pod łapami świerków rozłożystych, będziemy patrzyli na ogień i słuchali syku pary, buchającej z kociołka... Tajga będzie przemawiała do nas setką przeróżnych głosów, gwiazdy będą migały w wyżynie, z szelestem spadnie skrzepły śnieg z gałęzi, strącony przez wiatr, a ty znów opowiesz nam o wszystkim... o wszystkim! Będzie słuchał ciebie Wotkuł, Habah i Gasta, będą słuchały świerki, rosochate modrzewie, czarne niebo i gwiazdy; ucho swoje ku tobie pochyli Wielki Duch, co niewidzialny przebywa w tajdze!...
W taki to dziwny sposób nawiązały się nici przyjaźni prawdziwej między zesłańcem-Polakiem a prostodusznym, wiernym w swym uczuciu, półdzikim tuziemcem-Samojedem znad Obi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.