Mocni ludzie/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocni ludzie |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa — Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Źle! — zawołał pewnego razu Rodionow wchodząc do domu Lisów. — „Zamór“ się tworzy!
— „Zamór“? — powtórzył Lis nie rozumiejąc znaczenia tego słowa.
— Od czasu do czasu na rzekach naszych lód zaczyna nabierać brunatnej barwy, a wtedy ryby usiłują przebić powłokę lodową — objaśniał kupiec. — Podczas „zamoru“, widać, braknie im powietrza, bo zdychają masowo. Gdy rzeka ruszy, tysiące trupów rybich płynie z prądem, a potem, aż do jesieni żywe ryby unikają tych miejsc. Klęska to prawdziwa, bo przecież wiesz, jak ważne pożywienie dla nas stanowią świeże ryby!
Lis zamyślił się głęboko, a potem rzekł:
— Muszę pójść i zobaczyć ten wasz „zamór“!
Na Obi rybacy przebili już przeręble i skupili się koło nich. Polak stanął nad skrajem otworu i przyglądał się uważnie.
Z warkotem biegła rzeka, skuta lodowym pancerzem, i wypluskiwała na śnieżną powłokę. Lis ze zdumieniem spostrzegł, że duże i małe ryby stłoczyły się koło przerębli i pływały niespokojnie. Niektóre, nie zdradzając strachu przed ludźmi, wynurzały się z wody i znowu wpadały w nią po to, aby po chwili powtórzyć ten sam manewr. Bez wątpienia, musiało coś wpływać na to, że rybom nagle zbrakło powietrza, ale co, tego nie wiedział. I nie dziw, bo o wiele później dopiero uczeni wykryli istotną przyczynę „zamoru“, zjawiska, często zachodzącego nie tylko w północnych basenach wodnych, ale zdarzającego się też w europejskich gospodarstwach rybnych.
„Zamór“ może mieć miejsce w takich rzekach i jeziorach, do których wpadają potoki i źródła, obfitujące w żelazo oraz w wody torfowe. Te produkty szybko pochłaniają z rzeki potrzebny do życia ryb tlen.
Takiego objaśnienia istoty „zamoru“ Lis nie znał, lecz rozumiał jedno: skoro rybom zabrakło powietrza, to należy im dać je w jak największej ilości. Naradziwszy się z Rodionowym, wójtem i innymi rybakami, Lis uplanował przebicie w lodzie kilku szerokich, w poprzek przecinających rzekę przerębli. Cała ludność stanęła do tej roboty z kilofami, kłonicami, siekierami a nawet piłami, którymi cięto lód. Dla ułatwienia ciężkiej płacy na powierzchni rzeki rozpalono ogromne ogniska, długie stosy suchej trawy, trzcin i porąbanych suchych krzaków. Przez kilka dni ryby tłoczyły się w szerokich „pojmach“ — pasmach wolnej od lodu rzeki, lecz wkrótce zauważono, że ilość ich zmniejsza się z dniem każdym.
— A — a! — pomyślał Lis. — Ryby mają już dość powietrza, które dosięgło głębiny...
Skinąwszy na rybaków rzekł do nich:
— Zdaje mi się, że znaleźliśmy skuteczny sposób na „zamór“! Nigdy on się już tu nie powtórzy, o ile będziecie utrzymywali przeręble w dobrym stanie, nie dopuszczając, aby zamarzły. A teraz za powietrze, które daliśmy rybom, możemy zażądać od nich zapiały. Spuśćmy niewody przez przeręble i zgarnijmy zapas świeżej ryby, bo to już post, a i święta Bożego Narodzenia za pasem!
Rybacy jęli się co żywo roboty.
Niełatwa to rzecz opuścić ogromne niewody do przerębli, gdzie rzeka rwie z zawrotną szybkością, a każdy ruch rybaka grozi mu poślizgnięciem się i wpadnięciem do toni bez nadziei ratunku, gdyż wartki prąd niezawodnie wciągnąłby go pod powłokę lodową. Przewidział to Lis, więc rybacy uwiązali do pasów sznur, którym wszyscy ze sobą byli połączeni.
Pomysł Polaka udał się.
Spuszczona przez jedną przeręblę sieć została wyciągnięta przez następną. Mozolna to była praca i długa. Wymagała zręczności, sprytu i siły, którą właśnie zadziwił wszystkich barczysty Władysław Lis.
Tam, gdzie potrzeba było dziesięciu ludzi, aby utrzymać unoszone prądem skrzydła sieci, wystarczał on jeden. Wpierał nogi w śnieg, wytężał ramiona i kark walcząc z wartem Obi, porywającej długą matnię niewodu.
Gdy wyciągnięto sieć, ujrzano zawartą w niej obfitą zdobycz.
Szczupaki, liny, okonie, miętusy biły się połyskując łuską w długim saku niewodu. Do innego połowu przyzwyczajeni byli Sybiracy, lecz świeża ryba zawsze lepsza jest od suszonej i solonej, toteż cieszyli się mieszkańcy Narymu i obdarowawszy Lisa w koszach znosili zdobycz do domów.
Od tego czasu na Obi i Keci stale widniały grupki ludzi, oczyszczających przeręble od lodu. W ten to sposób Lis obronił Narym od klęski „zamoru“, a tym jeszcze bardziej podniósł i utrwalił ogólny szacunek dla siebie i swoje znaczenie wśród okolicznej ludności.
Wieść o sposobie walki z wymieraniem ryb ze zdumiewającą szybkością rozbiegła się po całym kraju, więc tejże już zimy rybacy na Wachu, Czułymie i Tomi jęli zapobiegać „zamorowi“ robiąc duże przeręble na rzekach. Wtedy to po raz pierwszy posłyszano nazwisko wygnańca w stolicy zachodniej Syberii, Tomsku, przez który przechodził był, jako pędzony po etapach więziennych zesłaniec, posiadający wtedy kolejny numer, lecz nie mający ani nazwiska, ani imienia, gdyż był uważany za istotę, skazaną na śmierć niechybną.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Zaledwie kilka dni pozostawało już do wilii.
Mieszkańcy Narymu z niecierpliwością wyglądali poczty, którą dostarczano końmi z Tomska raz na miesiąc. Zdążyła na dwa dni przed świętami. Lisowie ze łzami odczytywali listy od rodziców Julianny, od ciotki — generałowej Homerowej i od państwa Kobierzyckich spod Sieradza, gdzie Władysław leżał był niegdyś ranny i gdzie wyznał Juliannie swoją miłość.
Wieści z kraju nie były radosne, bo ręka moskiewska coraz bardziej gnębiła naród polski, siała niezgodę pomiędzy włościaństwem a szlachtą, ścigała najsłabszy nawet przejaw dążenia do wolności i zachowania ducha narodowego. Jednocześnie jednak dowiedzieli się zesłańcy, że cała Polska, od dołu do góry, czasowo odrzuciła nieziszczalne na razie plany, bo ujrzawszy, że brutalny wróg zagraża ziemi, wzięła się do wytężonej pracy, do niewidzialnej, cichej, a uporczywej obrony każdej piędzi ojczystej roli i każdej dziedziny życia. Przysłano rzuconym na Syberię drogim istotom opłatki wigilijne, życzenia świąteczne i słowa pełne otuchy i nadziei; znalazły się też w listach jakieś głuche, półsłówkami wyrażone przewidywania możliwej amnestii dla więźniów i zesłańców politycznych. Poczta dostarczyła też Lisom skrzynię, w której znaleźli trochę bielizny, obuwia, mak, stale przysyłane lekarstwa i kilka nowych książek polskich, francuskich i niemieckich.
Pani Julianna przyrządziła wspaniałą ucztę wigilijną, tradycyjną litewską „kucję“ na sianie, z kilkoma daniami rybnymi, z zupą grzybową z uszkami; był też tarty mak z miodem i „śliżami“.
Lisowie przełamali opłatek i związani serdecznym uściskiem dziękowali Bogu, że nie rozłączył ich i nie pozbawił nadziei, mimo iż przeszli ciężką, męczeńską drogę.
Przy wieczerzy rozmawiali o drogich dla siebie osobach: rodzicach, krewnych i przyjaciołach, dalekich a niezapomnianych nigdy.
Władysław Lis ożywił się nagle i rzekł z mocą w głosie:
— Dobrze jest, że Polska porzuciła na razie politykę! Ta rodzi nieraz niesnaski, waśnie i rozbija siły narodu. Praca — to grunt! Im cięższa i żmudniejsza — tym lepsza! Jak wapno cegłę, tak ona zwiąże wszystko w jeden zwał niezłomny, a to, co rozluźniło się podczas sporów o władzę w dobie powstania, praca znowu wzmocni, zacieśni żelaznym pierścieniem wspólnego wysiłku. Dobrze jest! Nie upadajmy na duchu! Wierzmy w świetlaną przyszłość naszej ojczyzny!
Jakaś nadzieja, zdawało się na niczym nie oparta, wstąpiła w ich serca i rozpłomieniła spojrzenia.
Odśpiewali kolędę, a potem nucić zaczęli z przejęciem:
„Jeszcze Polska nie zginęła...“
Ciche głosy Polaków, rzuconych na daleką północ, potężniały z każdą chwilą, aż wreszcie rozbrzmiały w całej pełni, wesołe, drgające zapałem do czynu i pewnością jutra.
Gdy skończyli pieśń, wtedy dopiero spostrzegli Wotkuła.
Wślizgnął się niespostrzeżenie i teraz swoim zwyczajem siedział na podłodze przy progu, podwinąwszy nogi pod siebie i spoglądając na gospodarzy ostrym wzrokiem czarnych, bystrych oczu.
— Siadajcie do stołu, przyjacielu! — zawołał Lis. — Żona poczęstuje was rybą i czymś, czego, z pewnością, nigdy nie próbowaliście.
Samojed przysiadł się i spożywał podawane mu jadło szybko, jak gdyby z jakąś niecierpliwością.
Zauważył to Lis i pytająco spojrzał na gościa.
— Są nowiny, a nie wiem — dobre, czy złe? — szepnął Samojed. — Woźnica, który przywiózł pocztę, opowiadał w zajeździe, że zaraz po świętach zjechać mają do Narymu urzędnicy... A przybędzie też ten najgorszy z „urusów“ — Safianow... Mówił też woźnica, że niedawno wiózł policmajstra z Tomska do Szitana. W rozmowie z komisarzem policji „urus“ często wspominał wasze nazwisko.
Lis zamyślił się.
Nowiny były istotnie ważne, a do przyjemnych nie należały. Jednak po chwili uśmiechnął się i z beztroską machnął ręką:
— Niech wspominają sobie — mruknął — chociaż, co prawda, wolałbym, żeby zapomnieli o moim nazwisku...
Zapanowało milczenie. Przerwała je Julianna:
— A może ktoś doniósł o twoich rozmowach z uczniami, Władeczku?... — szepnęła z obawą w głosie.
— Eh! cóż znowu? — wzruszył ramionami Lis. — Czyżbyśmy mieli wśród nas szpiegów i donosicieli? Co mamy zaprzątać sobie głowy? Przyjadą, wtedy dowiemy się.
Wotkuł, podjadłszy, stanął przy drzwiach i kłaniał się w pas.
— No, do jutra, przyjacielu! — rzekł podchodząc do niego pan Władysław.
— Nie! — odparł z westchnieniem Samojed. — Nim świt rozbłyśnie, opuszczę z towarzyszami osiedle. Idziemy do tajgi... Musimy zbudować zimowe obozowisko, gdyż polowanie będziemy mieli w dalekiej tajdze... a tymczasem okres łowów już nastaje... Bądźcie zdrowi! Niech Wielki Duch ma was w swej opiece! Jeżeli będziesz mnie potrzebował, szepnij memu synowi Gandze: „Biegnij po ojca!“ Więcej nic! On już znajdzie mnie, bo rozpozna moje zasieki na drzewach... Bądźcie zdrowi!
Bez szmeru otworzył drzwi i zniknął w ciemnej sieni. Szedł tak lekko, że nawet śnieg nie skrzypiał pod jego futrzanymi chodakami.
Gdy nazajutrz Lis odwiedził Rodionowa, ten opowiedział mu, że Samojedzi, którzy zamierzali polować w pobliżu „Łosiowych Jarów“, ruszyli tej nocy na łowy.
Rodionow, dowiedziawszy się o możliwym przyjeździe urzędników z Safianowym na czele, porwał się na równe nogi.
— To coś nowego! — wybełkotał. — O tej porze nigdy nie przyjeżdżali do nas. Skoro jednak ma zawitać tu Safianow, niczego dobrego spodziewać się nie możemy! Będziemy mieli kłopoty, przykrości i wydatki, bo to stary wyga, drapieżny, chciwy łapownik!
— Nie rozpaczajcie, Michale Szymonowiczu, jakoś damy sobie radę z nim! — uspokajał go Lis.
— Właśnie wy dacie sobie z nim radę! — z oburzeniem zawołał kupiec. — Wy — zesłaniec bezprawny?! Musicie raczej zaszyć się do jakiejś nory i pary z ust nie puścić, bo inaczej zadręczy was...
Lis wzruszył ramionami.
— Ja tam kryć się nie myślę! — odparł. — Mam czyste sumienie...
— Safianow tak się zna na czystym sumieniu, jak koza na pieprzu! — syknął z nienawiścią Rodionow. — Stary wilk, lis i żmija to jest Sarianow! stał się takim, będąc dozorcą katorgi salairskiej, gdzie był postrachem więźniów.
— A teraz czym jest? — spytał las.
— Starszym radcą przy gubernatorze, jego oczami i prawą ręką! — odpowiedział kupiec. — Rządzi gubernatorami, jak chce. Jeżeli któryś z nich okazał się człowiekiem uczciwym i zaczynał ścigać urzędników za bezprawie, łapownictwo i inne nadużycia, Safianow zawsze potrafił urządzić tak, że gubernator szedł pod sąd i zostawał wydalony. Nikt dotąd nie odważył się z nim zadrzeć!
— Ależ napędził on wam strachu! — zaśmiał się zesłaniec.
— Straszny to człek! Zresztą wkrótce ujrzysz go na własne oczy... — mruknął Rodionow.
— Widziałem straszniejszego, bo samego cara Mikołaja! — uśmiechnął się Lis.
Pomilczeli chwilkę, po czym kupiec uspokoiwszy się nieco rzekł:
— Chodźmy nad rzekę, tam dziś od rana odbywa się widowisko, które się zowie u nas „wojniszką“. Urządzają ją nasi Samojedzi i Rosjanie z Tatarami tamtego brzegu. Popisują się tam co najtęższe chłopy!
— O cóż im poszło? — spytał pan Władysław.
— O nic, bo to tylko zabawa, która odbywa się co roku w pierwszy dzień Bożego Narodzenia! — objaśnił kupiec. — Chodźmy, zobaczysz ją, a warto widzieć, bo rzecz ciekawa i podniecająca!
Skierowali się ku rzece. Na brzegu stłoczyli się wszyscy mieszkańcy: mężczyźni, kobiety i dzieci.
Na lodzie widniały kupki uczestników tej syberyjskiej „zabawy“.
Lis myślał, że ujrzy zwykłe zapasy siłaczy i borykanie się, lecz natychmiast przekonał się o swej pomyłce.
Była to prawdziwa, zażarta bitwa.
Rozpoczęli ją chłopaki, drobiazg jeszcze, otulone w baranie kożuszki, w kosmatych „malachajach“ i wojłokowych butach. Chłopcy bili się z krzykiem i piskiem machając rękami, tonącymi w przydługich rękawach kożuchów i żółtych skórzanych rękawicach. Wodzili się za czuby, okładali pięściami, padali ślizgając się na gładkim lodzie i hałasując straszliwie, lecz wkrótce z jeszcze głośniejszymi krzykami jęli uciekać.
Do bitwy ruszyli w tej chwili wyrostki, zmietli ze swej drogi zmykający przed nimi i czubiący się drobiazg i dopadli przeciwników.
Zmieszały się szeregi i łamać się zaczęły, to po jednej, to po drugiej stronie.
Dochodziły odgłosy ciężkich razów, głuche, złe okrzyki, brzydkie wyzwiska.
Tam i sam z jękiem padali zapaśnicy, rażeni pięściami w brzuch lub skroń. Na śniegu coraz częściej wykwitały szkarłatne plamy krwi. Płynęła ona obficie z rozbitych nosów i warg, pękających pod ciosem ciężkich, skórzanych rękawic.
Lis nie mógł ochłonąć ze zdumienia.
Zabawa, przy której z taką łatwością leje się krew?!
Było to coś niezrozumiałego dla Polaka. Wstrętem i oburzeniem przejęło go to dzikie widowisko.
— Krew? — wyszeptał oczami wskazując na pole bitwy.
— A tak! — z beztroskim wyrazem na twarzy zaśmiał się Rodionow. — Nieraz nawet kogoś tam zabiją podczas „wojniszki“! Cóż chcecie?! Przy tej okazji można załatwić stare porachunki lub dokonać zemsty!... Takie tu panują u nas prastare obyczaje. Przyjeżdżał do Narymu pewien uczony i badał zabawy ludowe. Co do „wojniszki“, to opowiadał później, że powstała ona bardzo dawno, wtedy gdy rosyjscy ludzie za cara Iwana Groźnego, po podbiciu Syberii, zaczęli się tu osiedlać. Tacy wyzywali na pojedynek lub na zbiorową bójkę tuziemców — Tatarów, Samojedów i Ostiaków, ale przedtem umawiali się, że zwycięsca dostanie szmat łąki lub tajgi, albo też stanie się właścicielem pewnej części rzeki, gdzie odtąd tylko on może rzucać sieci. Tuziemcy chętnie stawali do bitwy, bo w ten sposób mogli się mścić na najeźdźcach. Dlatego to zabawa tego rodzaju nabrała takiego okrucieństwa i zawzięcia! Prastary to zwyczaj, syberyjski!
Lis chciał coś odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach.
Zobaczył straszny obraz.
Wyrostki zmykali w tej chwili z placu boju, a ku niemu mknęła gromada dorosłych Tatarów, Samojedów i rosyjskich rybaków. Każdy z walczących był uzbrojony. Jedni zaciskali w pięści kawał ołowiu, drudzy mieli kije w ręku, inni długie, ciężkie dyszle lub grube maczugi.
Cała ta grupa, hałłakując i wymachując rękami, pędziła w stronę przeciwników, którzy przy przeciwległym brzegu rzeki stali gotowi do odparcia ataku. Zastukały, załomotały kije i drągi, ryk i nowe okrzyki wstrząsnęły zastygłym powietrzem, grzmocić jęły potężne pięści, owinięte rzemieniami. Natychmiast zaczerniały sylwetki padających ludzi, tratowanych nogami walczących.
— Ogły! Ogły! — dobiegły ponure nawoływania Tatarów.
— Gałga! Gałga! — odpowiedziały im gwałtowne okrzyki Samojedów.
— Ach! — zawołał Rodionow. — Teraz dopiero zacznie się prawdziwa bitwa! Słyszysz? Tatary wołają do bitwy swego siłacza, olbrzyma Ogły, który z łatwością łamie podkowy, a Samojedzi wystawią przeciwko niemu Gałgę, osiłka straszliwego. Czy wiesz, że on duże koło od wozu przerzuca, jak lekki kamyk, poprzez dach domu?! Będzie zabawa! Dziś bez zabójstwa się nie obejdzie...!
Lis nie słuchał więcej opowiadania przyjaciela.
Podgarnął poły kożucha i popędził przez rzekę.
Dopadłszy walczących, jął roztrącać ich, odrywać zwartych ze sobą przeciwników, rozłączać bijących się. Ten i ów z nich, wściekły na nagłą zawadę, podnosił nad Lisem ciężki drąg, lecz nie zdążał go opuścić, gdy coś wyrywało mu broń, a samego podrzucało, zakręcało w powietrzu i ciskało do wysokiej zaspy śnieżnej, ciągnącej się pod urwiskiem.
Lis uwijał się po pobojowisku krzycząc na cały głos:
— Stójcie! Mam ważne wieści... Ani kroku dalej, bo... chcę mówić do was! Słuchajcie! Słuchajcie!
Niewiele pomagały okrzyki i nawoływania Polaka, więc, niedługo myśląc, jął porywać walczących i wstrząsać nimi tak, że aż pasy na nich pękaty, odrywały się poły i rękawy kożuchów.
Wtedy dopiero cofać się zaczęły przed nim szeregi podnieconych bitwą półdzikich ludzi, rozpadać się na mniejsze grupki, aż wszyscy się rozpierzchli i stanąwszy na uboczu z przerażeniem i z podziwem przyglądali się temu zwykle spokojnemu i pogodnemu człowiekowi. Lubili go przecież wszyscy i szanowali, a teraz zaimponował im i w zachwyt wprowadził siłą i prawie nieuchwytną szybkością ruchów.
Na placu „wojniszki“ pozostało tylko dwóch zapaśników: Ogły, ogromny, ponury, kabłąkowaty Tatarzyn i takiż rozrosły, barczysty, jednooki Gałga-Samojed. Okładali się wzajemnie ciężkimi dyszlami, usiłując ugodzić przeciwnika w głowę i zręcznie unikając niebezpiecznych ciosów.
— Rozejdźcie się! — zawołał Lis biegnąc ku nim. — Zaniechajcie głupiej bitwy!
Na chwilę oprzytomnieli i spojrzeli na mówiącego złymi, groźnie błyskającymi oczyma. Po chwili odezwał się Ogły:
— Odejdź i nie mieszaj się do naszych spraw! — zamruczał.
— Odejdź, bo oberwiesz od nas obydwóch! — wtórował mu ochrypłym głosem jednooki Samojed.
— Nie przerwiecie bójki? Nie rzucicie tych drągów? — już gniewnie patrząc na nich, zapytał Lis. — Pytam was po raz ostatni!
Ogły zaklął straszliwie i z podniesioną pięścią skoczył ku Polakowi.
Z drugiej strony biegł ku niemu Gałga dyszlem zakręciwszy młyńca.
Mieszkańcy Narymu i położonych naprzeciwko, na drugiej stronie Obi, tatarskich wsi — Kujalskiej, Daurskiej i Kustarewoj, ujrzeli coś niebywałego. Ledwie bowiem dobiegli zbrojni przeciwnicy Lisa, jakaś siła nieznana oderwała ich od ziemi, machnęła w powietrzu, niby olbrzymimi, czarnymi szmatami, zderzyła głowami i z rozmachem rozciągnęła na śniegu.
Po chwili nad leżącymi schylił się Lis, wyrwał im drągi z rąk, a potem, ucapiwszy za baranie kołnierze, powlókł po śniegu ku pobliskiej przerębli i jął płukać w niej olbrzymów, rzekłbyś, praczka, myjąca w rzece pasma nieodbielonej tkaniny.
Wypłukawszy starannie i tym otrzeźwiwszy chłopów, wlókł ich dalej ku narymskiemu brzegowi krzyknąwszy na innych:
— Hej tam! Za mną! A wszyscy! Wszyscy!
Nie sprzeciwiając się, zbitym tłumem, głowa przy głowie, niedawni przeciwnicy sunęli za nim.
Mieszkańcy osiedla otoczyli Lisa kołem.
On zaś, postawiwszy na nogi Tatara i jednookiego Gałgę, przemówił do wszystkich:
— Przelew krwi, bójkę i morderstwo nazywacie zabawą? „Wojniszki“ wam się zachciewa?! Zapomnieliście o dniu narodzenia Syna Bożego, którego umęczono za to, że uczył ludzi miłować się wzajemnie, jak bracia? A wy tymczasem gotowi jesteście pozabijać się dla zabawy? Póki ja tu jestem, nie będzie więcej „wojniszki“! Mówię wam po dobremu, a jeżeli nie usłuchacie, potrafię przekonać was o tym czym innym, a czym, to już dziś widzieliście! Chcecie siłę swoją pokazać? Dobrze! Bierzcie sznur długi i mocny i ciągnijcie go! Kto kogo przeciągnie, ten zwyciężył! Wyzywajcie jeden drugiego na rękę, borykajcie się, gońcie lecz wara od bójki!
Lis wypowiedział te słowa tak donośnym i groźnym głosem, że w tłumie natychmiast rozległ się pomruk:
— Sprawiedliwie mówi! Po co bójka? Wielkie Święto... Narodził się Chrystus Zbawiciel... Dobrze mówi!
Resztę święta spędzili zapaśnicy na lodzie borykając się różnymi sposobami, lecz tego dnia już nikt nie widział na śniegu śladów świeżej krwi.
— Ależ macie siłę w garści! — z zachwytem zawołał Rodionow, gdy wieczorem Lisowie przyszli na herbatę do przyjaciół.
— Eh! — machnął ręką pan Władysław. — Miałem dwa razy tyle, ino mi rany i etapy zabrały jej sporo.
— Starczy wam! — uśmiechnął się kupiec.
— Ja też tak myślę, przeto się nie troskam zbytnio! — zaśmiał się zesłaniec. — Nie mogłem dziś wytrzymać! — dodał, jak gdyby się usprawiedliwiając. — Gdy pomyślałem, że dzikie zwierzęta podczas zabawy nie czynią sobie krzywdy, a tu nagle ludzie krew z siebie wypuszczają dla widowiska, żartu, wesołości! No, wtedy...
Urwał nagle i namarszczył czoło patrząc w ziemię.
Rodionow parsknął śmiechem i dokończył:
— Wypłukaliście w przerębli Gałgę i Ogły, a oni, gdyście przemawiali do nas, stali niby słupy z lodu, a trzęśli się niczym liście osiki... Cha! Cha! Cha!
— Może źle uczyniłem? — zapytał Lis.
— Gdzież tam! — zawołał kupiec. — Doskonale! Był tu pewien misjonarz, człek uczony, on też przeciwko „wojniszkom“ powstawał i „dzikością ohydną“ nazywał ten zwyczaj... Dobrzeście zrobili, sprawiedliwie!
Rodionow jął przypominać sobie wypadki tego dnia i na głos opowiadał o nich wybuchając głośnym śmiechem, w którym było tyleż wesołości, ile szczerego zachwytu nad niezwykłą siłą przyjaciela.