Mocny człowiek/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocny człowiek |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Stanął przed jakąś tajemną bramą, którą kazano mu otworzyć, by mógł się wreszcie tam dostać, dokąd go jego tęsknota gnała.
Ale brama była zawarta, gdzieś w mroczny cień nieba sięgać się zdawała.
Szukał klamki, ale jej nie było. Widział tylko cieniuteńką szparkę między dwoma ogromnemi skrzydłami, a przez nią przesunięty olbrzymi rygiel, który bramę od wnętrza zamykał.
Stał i nie wiedział, co począć, ale myśl, że będzie musiał wracać z powrotem tam, skąd przyszedł: w krainę bolesnych snów, rozpacznych tęsknot, rozszalałych szamotań i krwawych zmagań się z czemś, czego nie znał, a co kipiącym warem w jego żyłach się gotowało, głowę jego strasznym bólem ocierniało, tak go przeraziła, że przywarł do bramy i już od niej nie odstąpić postanowił.
Niczem Chrystusowa droga na Golgotę, niczem wieczność niewypowiedzianych męczarni drogi skazańca, wobec tej, którą on przebył, a teraz miałby się wracać?!
— Otwórz się, otwórz! — błagał rozpacznie — niech się za mną na wieki zawrą twoje skrzydła, niech raz na zawsze zamknie się księga mego żywota, niech piorun świadomości na twoim progu mnie spopieli, pokaż mi swoje tajemnice na jeden błysk, chociażby już na zawsze miał zgasić światło mych oczu...
Nie wiedział, jak długo tak błagał, modlił się i zaklinał, ale snać pokora, z jaką się kajał, niebiosa przebiła, żar jego błagań i ślubów skruszył nieugięte Moce: zaskrzypiały zardzewiałe wrzeciądze, ciężkie żelazne skrzydła się rozwarły.
Przed sobą ujrzał ogromną równinę, która gubiła się w nieskończonej dali w czarnych cieniach nocy, a cała jakby była wysypana popiołem, pokryta czarnym żużlem: popiołem pokuty hardych i grzesznych dusz ludzkich, żużlem wygasłych pragnień, daremnych wysiłków, zrozpaczonych borykań się z nieznanemi mocami.
Wzdłuż długiego kanału, którego woda lśniła martwym, kosztownym połyskiem, jakby zastygła, starannie oszlifowana i opolerowana ciecz stopniowego kruszcu, stały po obu stronach rzędy czarnych cyprysów, gdyby olbrzymie magiczne świece, a na ich wierzchołkach paliły się błędne światełka ogniem, który nie grzał, ani też świecić się nie zdawał — wyglądały one na czarnem niebie, jak złote ćwieki weń powbijane.
Z brzegów kanału, tuż nad wodą, zwieszały się w dół ogromne grona z bezlistnych prętów krzewów Asphodelusa, a w dali ciemna pineta z odwiecznemi piniami, których olbrzymie korony, rozpostarte w kształt czarnych, krągłych baldachimów nad zmurszałymi pniami, rysowały się na niebie, gdyby jakiś olbrzymi archipelag niezliczonych, czarnych wysepek.
I w tej ciężkiej, martwej ciszy ozwały się głosy, których wśród jarmarcznego rozgwaru, kramarskiego rozgiełku życia nigdy nie przeczuwał. Milczenie wokół niego stało się głośnem, ale nie słyszał ni głosu, ni dźwięku; próżnia poza nim i przed nim jęła się wypełniać nieprzeliczoną mocą dziwnych, rozumem nie objętych kształtów, ale spostrzegł się, że nie widzi ich nigdzie wokół, tylko w sobie, a im więcej wytężał się, by zrozumieć, co jest w nim, a co poza nim, tem więcej zlewały się z sobą granice zjawy i rzeczywistości, zewnątrz i wewnątrz tworzyło jedną nieprzerwalną ciągłość, przeszłość i przyszłość stopiły się w jednym kotłującym się wirze: tem, co jego »teraz« stanowiło.
Przeraził się, gdy milczenie coraz głośniej przemawiać, próżnia coraz gęściej zaludniać się jęła, a miliard wieków w jednej chwili stężał; kamieniał z przestrachu, gdy przez wrota jego duszy olbrzymią falą cały świat zjawy się przewalił i w nim się rozlał oceanem nigdy nie widzianych kształtów, nie słyszanych nigdzie dźwięków, rozpalił się odgłosem przeżyć, których nigdy nie przeżywał, i takich, które w miliard lat odległej przyszłości, gdyby słupy graniczne, sterczały, a które on już teraz w błyskawicznym pędzie mijał.
Czas z wszystkimi nawrotami, powrotami, z tysiącznogłową hydrą przeszłości i wszystkie wieki oplatającym ogonem przyszłości, stopił się w nim w jedno, całe dno duszy rozświecające oko, w którem ujrzał rozwiązane tajnie przyszłych czasów i wszelkie losy tych, które dopiero nadejść mają.
I nagle ogarnęło go uczucie niesłychanego tryumfu. Z duszy rwały się płomienne krzyki uniesienia, ognisty wicher radosnego szału porwał go i okręcił wokół, by ujrzał, jak wszystko dokoła niego szalało w tych samych płomieniach wyzwolenia. Gdyby olbrzymie pochodnie, zapłonęły odwieczne pinie po niebie, rozżagwiły się żużle na bezkresnej równinie, rozpalił się popiół i wyrzucał z pod siebie snopy iskier, roztopiła się na nowo zastygła ciecz kruszcowa kanału i przelewała się przez brzegi kipiącym warem — milczenie wokół rozszalało się bluzgającymi, ogniem niebo rozrywającymi krzykami i wśród tej szalejącej burzy ognia wyciągnął w błędnem upojeniu radości swe ramiona, bo wreszcie zrozumiał, że umarł.
Umarł! umarł!
Szerzej, szerzej jeszcze rozwarł ramiona, bo zapragnął niemi ogarnąć cały ocean swych widzeń — rósł, potężniał w nieskończoność, bo Boga dosięgał, z oczu jego, wytężonych w swoją, wszechbyt i wszechboskość ogarniającą wizyę, biły pioruny, gdyby lepka ciecz ognia, głową sięgał ponad obłoki, a pod stopami cała ziemia, gdyby kruchy, chwiejący się podnóżek, a w rękach trzymał tablice praw, przed któremi jedno i drugie i trzecie morze zajękło, a ziemia w posadach swych się trzęsła, jakby nią konwulsye szarpały.
Chwilę jeszcze, a Bogiem się stanie przez śmierć — przez śmierć zapanuje Bogiem nad życiem całem, nowego Szatana zapłodni w sobie przez śmierć, na nowe tory rzuci gwiazdy, by się wzajem porozbijały, w pył skruszy tę marną ziemię, słońce zagasi — by mocą swoją nowy, doskonały twór i nowe, doskonalsze światy do życia wskrzesić.
A wszystko to się stanie przez śmierć.
Długi, ciężki kaszel rozbudził Górskiego, ale już go nie męczył, dusza jego cała jeszcze była spowita płomienną wizyą śmierci, cała jeszcze upojona boskim tryumfem panowania nad życiem, jakie tylko śmierć daje.
Pasek krwi ściekał mu z kącików ust. Odruchem otarł usta, spojrzał bezwiednie na chusteczkę i uśmiechnął się.
— Jakie to życie głupie! — pomyślał — takiem błazeństwem, jak chorobą, chce człowieka odstraszyć od tak świętej, rozkosznej, moc i panowanie dającej śmierci.
Ha, ha, ha!... Tod, wo ist dein Stachel? — różą mistyczną jesteś, arką przymierza pomiędzy Bogiem we mnie, a Bogiem poza mną. Lękał się mnie i opętał mnie kajdanami życia, a ja je teraz rozerwę i przekroczę próg, poza który mnie wygnał, i, potężniejszy od niego, z tronu go zwalę, by doskonalszy twór i doskonalsze światy do życia powołać.
Dźwignął się nagle z łóżka, uczuł świadomość nieznanych, nigdy nie przeczuwanych sił w sobie, stanął wyprężony na środku pokoju i obejrzał się dokoła.
Oczy jego padły na biurko i na stosy papierów.
Uśmiechnął się z pogardą.
O, głupie, błazeńskie życie! — tem więc musiał je sobie wypełniać — on, w którego mocy leżało, by za chwilę stać się Bogiem; obracał w ciemnym lochu żarna, na dnie galery dzień i noc wiosłami pracował, smagany żelaznym prętem, biczowany bezustannie kańczugiem, pod stromą górę toczył ciężki kamień, który wciąż na nowo na niego się zwalał... O nie! nie!
Całego wypełniło jakieś wielkie, majestatyczne postanowienie, a poprzez czarne odmęty jego myśli przebłyskiwał wielki tryumf śmierci.
Chwilami opadał, a wtedy majaczył mu się Bielecki.
Zachichotało coś w nim — Bielecki czyha już dawno na jego śmierć — Bielecki zbierze plon jego zasiewów... A gdyby zboże na pniu spalić? gdyby tu wszystko zaorać, zniszczyć — pusty ugór pozostawić?
Zląkł się nagle. Wyraźnie czuł, że ktoś zdziera z niego płaszcz jego królewskiego majestatu, że ktoś wytrąca mu z rąk berło panowania nad życiem i śmiercią, i znowu się wzmógł.
Podszedł do biurka, ułożył papiery, zeszyty, notatniki, wyciągnął kartę białego papieru i szerokim giestem możnowładcy napisał:
»Plewy mego mózgu przeznaczam dla Henryka Bieleckiego.
Niechaj ziarna, które w nich znajdzie, go nie udławią.
Jerzy Górski«.
Kartkę przypiął szpilką do teki, w której manuskrypty uporządkował, i odetchnął swobodnie.
— Teraz się ze wszystkiem załatwiłem — pomyślał — teraz już tylko pozostaje, by się godnie i iście po królewsku wybrać w tę niedaleką podróż.
Umył się, przybrał odświętnie, wyciągnął z szafki fiolę ze strychniną, popatrzył na nią miłośnie, zawinął starannie w papier, z szufladki do biurka wyjął pieniądze, przeliczył je i schował do kieszeni; raz po raz drażniła go myśl, że nie ma dokładnej świadomości jawy: wszystko, co robił, wydawało mu się, jakby sennem majaczeniem.
Ktoś pukał do drzwi.
Miał wrażenie, że już dawno to pukanie słyszał, ale teraz dopiero sobie uświadomił, że istotnie ktoś pukał.
Podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.
— A! Imć pan Bielecki! Witam, witam — ściskał z wylaną serdecznością ręce Bieleckiego — istotnie niezwykły zaszczyt, ale na razie przyjąć nie mogę. Niezmiernie mi przykro, żem taki zawód ci zrobił, ale jeszcze nie zdążyłem wyjechać — jutro, jutro rano, około 6-tej będziesz pan mógł wejść bez pukania, drzwi będą na oścież otwarte — cały ten pokój będzie do rozporządzenia pańskiego — cały — caluteńki wraz z dobytkiem, który w nim zastaniesz. A teraz, wybaczy pan, ale muszę pozostać sam... Jakto, jakto? Pan nie zaciera rąk z radości — twarz pana nie oblała się szkarłatem szczęścia? Nie pada mi pan do nóg, że sny najgorętsze się ziściły? Ale właściwie pocóż? Nie mam prawa wymagać od niego wdzięczności — pozostawiam tylko plewy, plewy — zatrzasnął drzwi i zamknął na klucz.
Słyszał teraz dokładnie, jak Bielecki schodził na dół po wschodach, i oprzytomniał.
Stał się zimny, nieugięty; to, co wpół we śnie, wpół na jawie postanowił, teraz się stało jasnem, świadomem postanowieniem, pełnem jakiegoś spokojnego wyczekiwania.
Pojął wreszcie i zrozumiał, czem jest śmierć — korzył się w duchu przed tym początkiem istotnego życia i uczuł głęboką pogardę przed tem błazeńskiem, idyotycznem, obłąkanem preludyum, jakiem było to życie, które przeżył. Wydało mu się sennym majakiem, błąkaniem się bezcelowem po tysiącznych ścieżkach w kółko, wciąż w kółko — złośliwy i pełen humoru szatan wodzi człeka po wertepach, moczarach, kałużach i umyślnie myli trop jedynej, prostej drogi do życia w mocy, sile i boskości przez śmierć...
Tak — tak — tak!
Już nie rozumował — bo był pełen takiej ogromnej wiary, że nic już tego postanowienia zachwiać nie mogło.
Tego tylko pojąć nie mógł, że tak długo pozwolił się przez takiego głupiego, prostaczego dyabełka za nos wodzić, na ślepo mu ulegać, dać się po podeszwach łechtać.
Zdjął go wstręt i obrzydzenie.
Uczuł nagle potrzebę ruchu.
W pokoju szarzało.
Wziął kapelusz, zwrócił się ku drzwiom i nagle przystanął.
— Czyżby nie lepiej odrazu? — pomyślał — pocóż się już męczyć?
Ale chęć, by się przejść, przemogła jego rozważania, mimo tego nie ruszał się z miejsca.
Więc na co jeszcze czekał? Z trudem zbierał myśli, ale ustawicznie mu się rozsypywały, tańczyły, jak iskierki parnego słońca na rozbujałej fali jeziora, a w jedno pasmo zlać się nie chciały.
Zdawało mu się, że słyszy odgłos jakiejś muzyki — oderwane, piskliwe dźwięki — jakieś błyskawiczne pasaże — szybkie, jak poświst wichru, kadencye, ognistą rakietą strzelające w górę gamy chromatyczne w wyjących oktawach, a to wszystko na tle jednego, olbrzymiego tonu, który wył, pienił się, cichł, gasł, by znowu w zmożonej potędze cały przestwór wypełniać.
Rozumiał tę muzykę, rozumiał, że ten jeden ton wszystkie inne zagłuszać musiał, i był szczęśliwy mocą tej zasadniczej dominanty.
Posłyszał głos śmierci i uśmiechnął się.
— Wołasz mnie, wołasz — musisz jeszcze trochę poczekać. Kocham cię, tęsknię bezbrzeżnie za tobą, gorąco pragnę twe wrota przekroczyć, ale panować nad sobą nawet tobie nie pozwolę.
Musisz zaczekać, aż sam do ciebie przyjść zechcę — ja sam — poczekaj, aż cię zawołam: poznałem twoje tajemnice i teraz ja jestem panem, panem nad życia ohydą i pięknością twoją... A teraz się przejdę, jeszcze mam parę godzin czasu...
Wziął kapelusz, laskę, zapalił papierosa i wyszedł.
Na wschodach zrobiło mu się słabo i nogi zaczęły drżeć i, gdyby się szybko nie był schwycił poręczy, byłby runął w dół.
Zaklął wściekły i zawstydził się. Nad życiem i śmiercią chce panować, a nędzny cherlak nóg swoich opanować nie może — a wstyd! a hańba!
W głowie czuł ogień, jakąś ognistą mgławicę. — Teraz się gwiazdy rodzić poczną — pomyślał — w ustach jakiś słodkawy smak — a! to krew — odkaszlnął, wypluł skrzep krwi i teraz już raźnie szedł na dół.
Dawno już nie był na ulicy.
W pierwszej chwili pociemniało mu w oczach. Ludzie sunęli, jak cienie bezwymiarowe, czarne nietoperze przelatywały bezgłośnie tuż obok niego — ehe! to welocypedy — czarne, chyże chmurki toczyły się zwolna po bruku — to pewno dorożki — a całe powietrze wyło, huczało, dudniało, tak! jak najwyraźniej powietrze samo czyniło ten nieznośny łoskot, gwar, huk i szum — bo przecież te cienie, te nietoperze i te chmurki całkiem bezgłośnie fruwały naokoło niego.
Wlepił oczy w cały szereg białych, świetlanych globów, co wyciągniętym rzędem wisiały w tem nieznośnie rozbrykanem powietrzu. Zastanawiał się, jakim cudem te białe księżyce, a tyle ich było, mogły tak swobodnie wisieć w przestworzu, a nagle drgnął, oprzytomniał.
— Toć to lampy elektryczne — pomyślał uradowany. Już, już widocznie chciała go gorączka opanować, ale on, pan życia i śmierci, nie pozwoli, by cośkolwiek miało mieć władzę nad nim. A będzie czuwał, wszystkiemi siłami czuwał, by jasności jego mózgu nic nie mąciło, by majaku rzeczywistości nie opanował majak gorączki. Wprawdzie to na jedno wyjdzie, bo to majak i tamto również, ale tamten majak stały, więc wygodniej go kontrolować.
I uczuł teraz taką moc, że zdawało mu się, iż, gdyby zechciał, mógłby zapanować nad obiegiem krwi — i istotnie panował, bo serce, które przed chwilą swoim naporem o mało co żył mu nie porozrywało, teraz biło spokojnie i leniwie — teraz mógłby nawet, gdyby zechciał, wolą swoją wpłynąć na wymianę materyi, mógłby ją przyśpieszyć, albo też całkiem zatrzymać tak, że możnaby go żywcem pogrzebać, a onby po paru miesiącach z grobu powstał.
To poczucie siły radowało go niezmiernie, bo czuł, że dojrzał do śmierci.
On jeden!
Bo nawet Chrystus krwią się pocił i błagał swego Ojca, by ten kielich od niego odwrócił, a na krzyżu jęczał, czemu go opuścił... A cóż dopiero to dwunożne, niechlujne robactwo, które wokół pełzało, roiło się i jego spokój zakłócało!
Dojrzeć do śmierci! Ile mocy na to potrzeba, by te straszne kajdany życia, którymi człowieka Bóg czy też Szatan spętał, rozerwać i życie kopnąć, jak coś nieczystego, niechlujnego, co duszę plugawi...
Poprzez ciżbę ludzi, tłoczącą się na chodnikach i ulicach, kroczył dumnym, królewskim krokiem, wyniosłym swoim majestatem sterczał nad nią, jak wysmukły chajer nad gęstwiną zagajnika; nadpływająca i odpływająca fala tej czerni ludzkiej zdawała się przed nim rozstępować, a on szedł i szedł w natchnionem poczuciu swej mocy.
Tylko to nieznośne światło go raziło i ten piekielny rozgwar mącił mu myśli, a przytem miał to przykre wrażenie, że ktoś za nim idzie.
— Oczywiście — pomyślał — nie ktoś, ale setki, tysiące ludzi...
Skręcił w boczną ulicę, zawrócił potem w jakiś ciemny prawie zaułek, ale bezustannie słyszał czyjeś kroki poza sobą.
Irytowało go to, ale nie przyszło mu na myśl, by się odwrócić i zobaczyć, kto za nim idzie.
Zdjął go tylko niewymowny lęk, że to ktoś, ktoby go mógł zatrzymać.
I w tej samej chwili zawstydził się, że mógł nawet taką myśl dopuścić, by jeszcze, jeszcze ktoś mógł drogę zastąpić i zatrzymać go; przystanął, odwrócił się i czekał.
Ten ktoś przystanął, a raczej oparł się o ścianę kamienicy.
Górski podszedł bliżej i stanął oko w oko z jakąś kobietą, która wlepiła w niego szeroko rozwarte, błyszczące oczy.
Tak patrzyli na siebie w milczeniu długą chwilę.
— Nie poznajesz mnie? — pytała nieśmiało.
Górski patrzył z wytężeniem.
— Trudno w tym ciemnym zaułku kogoś poznać, którego się długo nie widziało... A muszę cię znać, jeżeli mówisz mi ty. Ale czego chcesz?
— Chodź, chodź — tam przy latarni mnie poznasz.
Poszli kilkanaście kroków dalej.
— Jeszcze mnie nie poznajesz?
Górski ujrzał drobną, zbolałą twarz — jak mu się teraz wydało — dziwnie piękną, pięknością, jaką blizka śmierć daje: w błyszczących, jakąś gorączką trawionych oczach dziewczyny widział, jak w jasnowidzeniu, ów kanał wizyjny z zastygłego kruszcu, starannie oszlifowany i wypolerowany.
— I czego chcesz?
— Wiesz, kto jestem?
— Nie!
Spojrzała na niego przerażona.
— To pan mnie nie poznaje? A ja cały rok żyłam tem jednem wspomnieniem, że ktoś w mojem życiu był dla mnie dobry, tak nieskończenie dobry. Nie pamięta pan przed rokiem, kiedy mnie spito, jak nieboskie stworzenie, a pan mnie już nieprzytomną uwolnił od całej plugawej zgrai, która mnie bezcześciła, zniechlujała, świniła, zawlókł mnie pan do dorożki, ułożył na swojem posłaniu, a sam całą noc na kanapie przespał.
— Aha! pamiętam, Łucya. No i cóż z tego?
Szerzej jeszcze rozwarły się jej oczy.
— Cóż z tego? Prawda — prawda... — zachwiała się — pan rzucił mi ochłap swej dobroci pod nogi, a dla mnie była to królewska uczta, którą rok cały żyłam.
Nagle urwała.
Górski przetarł czoło.
— Prawda — teraz sobie dobrze przypominam... a, a... muszę panią prosić o przebaczenie — tak, w istocie, prosiła mnie pani wtedy, byś mogła raz po raz do mnie zachodzić...
— Chodziłam, chodziłam, jak pies warowałam u progu drzwi pańskich, ale drzwi były dla mnie zamknięte, na drzwiach pańskich wiecznie ta sama kartka: wyjechałem! A przecież pan był w domu — widziałam pana w oknie — pan mnie nie widział, nie chciał widzieć...
— Byłem chory, pani wybaczy, ale czem teraz mogę pani służyć?
— Spotkałam teraz pana na ulicy i szłam za panem zdala, nie chcąc być natrętną...
Górski zamyślił się nagle. Stał długo, patrzył na nią, nie widząc jej, to znowu w dół, jakby czegoś szukał — wreszcie po długiej chwili zdawało mu się, że chce coś powiedzieć, ale się znowu zamyślił.
— Co, co? co pan chciał powiedzieć? — pytała z gorączkowym niepokojem.
Ocknął się.
— A prawda, mam parę godzin czasu, teraz mi już nic nie przeszkadza, ani przeszkodzić nie może, wszystkie moje sprawy załatwione, jestem całkiem swobodny, do odejścia pociągu jeszcze parę godzin czasu.
— To pan wyjeżdża?
— A tak, wyjeżdżam, droga pani. Ale pocóż tak to wszystko ceremonialnie? Mówiliśmy sobie przecież ty — kiedy to było? — prawda, przed rokiem... a, a — coraz jaśniej sobie przypominam — aha! poznałem cię w towarzystwie Bieleckiego — tak, to wtedy było — spoili cię — nie, fałszywie się wyraziłem — Bielecki miał dobre zamiary względem ciebie — kształcił cię, otwierał ci nowe horyzonty, zeskrobywał z ciebie małomieszczańską skórę, włosy kazał ci krótko obciąć, papierosa kładł ci w usta i lał wódkę w ciebie i rozkładać ci się kazał, byś w królewskim bezwstydzie piękność twej nagości...
— Milcz pan!
— He, he!... Cóż się pani tak oburza, przecież Bielecki...
— Nikczemny łotr! — zgrzytnęła zębami i nagle wybuchła spazmatycznym płaczem.
Spojrzał na nią cicho i spokojnie, jakby się jej z jakiejś dalekiej gwiazdy przypatrywał.
— Niech pani nie płacze. Po co? na co? Przecież to wszystko takie głupie, nędzne, małe, i wie pani, niech pani wybaczy, ale mnie żaden płacz nie wzrusza... Nad czem pani płacze? Zwichnięte życie? Ha, ha, ha! — jakie to śmieszne! Przecież życie to tylko głupie, idyotyczne preludyum... — urwał, nie chciał o swej głębokiej tajemnicy mówić.
— Panią wielka piękność oczekuje, trzeba tylko do niej dojrzeć... Nie płacz pani, dajmy temu spokój...
Ucichła.
Szli długo obok siebie w milczeniu.
— Panie, panie — szepnęła błagalnie.
— Mów mi ty.
— Nie mogę, jesteś zbyt dla mnie wielki i święty...
— Jeszcze nie.
— Panie!
— Cicho, cicho...
Górski zasłuchał się w siebie.
Nagle zmiarkował, że szła pokorna i wystraszona kilka kroków za nim.
— Chodź tu ze mną.
Wziął jej rękę i wsunął pod swoje ramię.
— A jednak nie zdołał mi duszy zniszczyć — mówiła szybko i namiętnie. — Wszystkiemi siłami pracował nade mną, by zrobić ze mnie ostatnią ladacznicę, spijał mnie, bił, kopał, pastwił się nade mną, ale tyś stał zawsze przed mojemi oczyma święty swą niezmierną dobrocią, czysty, niepokalany — schwyciła go nagle za rękę i przycisnęła do rozpalonych ust.
— Daj spokój — Górski szarpnął ręką i wsłuchiwał się w głuchą ciszę swej duszy.
Ale silniej jeszcze uczepiła się jego ramienia.
— Uwolnij mnie od niego! Błagam, zaklinam cię. Ty jeden to zdołasz zrobić, on się ciebie boi, on ustawicznie o tobie majaczy. Ja będę ci służyć, jak najwierniejsza sługa, niczego od ciebie nie chcę, tylko pozwól, bym mogła być przy tobie. Mówił mi, że pan chory — on cieszy się, żeś pan chory — będę pana pielęgnować, daj mi pan to największe szczęście, jakie mnie spotkać może...
Górski zdawał się nie słyszeć.
— Pan nie wie, co to za rozkosz będzie dla mnie panu służyć, i pan, pan taki dobry, taką radość będzie panu sprawiało, jak rany mej duszy się poczną zabliźniać, jak... jak... jak to wszystko wróci, czem byłam, zanim go poznałam, tego złego szatana, jak, jak...
Plątała się, powtarzała jedno i to samo w kółko, a nagle zamilkła i spojrzała uważnie na Górskiego.
— Panie?
— Co?
— Pan może myśli, że ja pijana? Nie, nie, widzisz, zaciągnęli mnie do knajpy, jakąś tajemniczą stypę pogrzebową chcieli urządzić, a ja się wymknęłam, uciekłam, taki mnie wstyd, takie obrzydzenie, taki wstręt ogarnął, duszę chciałabym ze siebie wyrwać, rzucić sobie pod nogi, spluć, stratować, i wtedy ciebie ujrzałam i powlokłam się za tobą cicho i pokornie, czekając, aż mnie spostrzeżesz...
Górski przystanął, spojrzał na nią długo i przenikliwie.
— A może on cię wysłał?
— Kto, kto?
Spojrzała na niego zdumiona.
Górski patrzył jej długo w zdumione, wystraszone oczy, potem cicho pocałował jej rękę i szepnął:
— Niech pani wybaczy.
— Co, co?
— Nic, moje dziecko, tu niedaleko jest mała kawiarnia. Cicho tam i zacisznie, ja mam jeszcze parę godzin czasu...
— To pan rzeczywiście wyjeżdża? — pytała z obłędnem przerażeniem.
Nic nie odpowiedział.
— Wyjeżdżasz? Jezus, Marya, cóż ja wtedy pocznę?
— Co poczniesz? — Górski przystanął i uśmiechnął się. Na ustach jego rozgościł się bezustanny, cichy uśmiech. — Co poczniesz beze mnie? A na co ja ci potrzebny?
— To prawda, prawda — powtarzała błędnie te same słowa — na co ja panu potrzebna. Wstyd mi teraz, żem się tak przed panem obnażyła. Niczem cielesna nagość wobec tej, w jakiej się panu pokazałam. Pan się pyta, na co mi jesteś potrzebny, na co ja tobie byłabym potrzebna, ja, ja... ścierka — wybuchnęła nagle. — Wiesz, Bielecki ścierką mnie nazywa, jak jest wściekły, a nie wiem dlaczego jest teraz ustawicznie wściekły.
Górskiego zdjęła nagle bezbrzeżna litość.
— Nie mów już, zapomnij, przecież jeszcze nie wyjechałem, jeszcze kilka godzin... — Wsłuchiwał się uważnie w siebie, ale nic, prócz wielkiej, świętej, wieczystej ciszy.
A może ją wziąć ze sobą? Ale nie! Do tego trzeba samemu dojrzeć, inaczej to paskudztwo — zawstydził się — razem, z kimś obcym... nie, nie! jak mógł coś podobnego pomyśleć.
— To tu! — Otworzył drzwi kawiarni.
Wahała się.
— No? Czemu nie chcesz wejść?
— Lękam się... pan taki dobry, a ja się do ciebie przyczepiłam.
— Jestem ogromnie rad, żem ciebie właśnie spotkał. Chodź, bardzo cię proszę.
Górski był nad wyraz uprzejmy.
A ona wciąż jeszcze stała.
— Tu światło, pan mnie tak onieśmielił, ja, ja... — dławiła się płaczem.
— Niech mi pani sprawi tę prawdziwą przyjemność i posiedzi ze mną chwilę. Ja potem panią odprowadzę.
— Dokąd? — Drżała z lęku i przerażenia.
— Jakto dokąd? do mieszkania pani.
Wyciągnęła ręce, dygotała, jak w febrze; nerwowe, chude jej ręce latały w powietrzu, jak spłoszone jaskółki.
— Nie wrócę, nie wrócę!
— Nie chcesz wrócić — Górski uśmiechnął się dobrodusznie. — No to wejdźmy. Tam sobie spokojnie pogadamy.
Wziął ją pod ramię, weszli i siedli w pustej prawie kawiarni.
Kazał podać kawy. Przypatrywał się teraz uważnie dziewczynie. — Taka młoda, piękna i już tak zniszczona — pomyślał.
I ona mu się przypatrywała, nieznacznie, ukradkiem, i czuła się coraz więcej onieśmielona.
— Niech mi pan wybaczy — mówiła cicho — żem się tak do pana dziś przyczepiła.
— Ależ pani się wcale nie przyczepiła...
— Ale — mówiła, jakby nie dosłyszała Górskiego — gdym pana w tym całym obcym tłumie ujrzała, zupełnie nie wiedziałam, co robię, musiałam za panem iść, coś we mnie głośno krzyczało, że w panu jest mój ratunek...
— Przed czem ja mam panią ratować?
— We mnie jest taka straszna walka — cała jestem wypełniona wstrętem, obrzydzeniem, chciałabym się wyrwać z tego życia, a nie mogę: jestem bez woli, bez sił... Bielecki mnie doszczętnie zmarnował, wyssał, zatruł mi duszę. Czego się czepię, ręce mi opadają, o niczem myśleć nie mogę, bo tak się rozwielmożniło we mnie uczucie upodlenia i zmarnowania, że we mnie już nic, prócz jadu i goryczy... I tak pomyślałam, że pan, pan jeden ze swoją bezmierną dobrocią... ale to szaleństwo, mnie już nic uratować nie może... mój mózg obłąkany, dusza do cna zatruta...
— Pani go kocha?
— Kochałam, kochałam, tak chyba żadna kobieta nie kochała.
Górski uśmiechnął się.
— Pan się śmieje, ja wiem, tak każda kobieta mówi o swej miłości, ale może żadna w rzeczywistości nie dała tyle, co ja. Przyjechałam tu z duszą czystą, niczem nieskalaną — w szale obłędnej miłości oddałam mu się bez wahania, bez zastrzeżeń, z rozkoszą — i z rozkoszą deptałam wszystko, co mi było dotychczas świętem, bo on nienawidzi tego, co ludzie czystością nazywają. Zerwałam z całą rodziną, zerwałam ze wszystkiem, com dotychczas ukochała... Tak, tak, ma pan słuszność, rozszerzał mi horyzonty. Zdeprawował mnie, rozpasał moje zmysły, nocami całemi włóczył mnie od knajpy do knajpy — zmuszał mnie do rzeczy wstrętnych dla mnie i ohydnych, całą moją duszę wywrócił na ręby. Niema brudu, niema ohydy, którejbym nie poznała — a ja, by mu się przypodobać, starałam się wszystkich prześcignąć w plugawym cynizmie. Och, jaki on dumny ze swej pojętnej uczennicy! — Aż nagle ocknęłam się... Wtedy, wtedy przed rokiem, gdym pana poznała... Jedno pana spojrzenie, gdym bluzgnęła jakimś sprośnym dowcipem, padło przeraźliwie jasną błyskawicą na dno tej odmętnej przepaści, w którą się staczałam... I wtedy, gdym jeszcze na wpół przytomna nad ranem w łóżku pana się obudziła, gdy się wszystkie wspomnienia na mnie zwaliły, wszystko pode mną walić się jęło — wtedy postanowiłam wyrwać się, ale już było zapóźno, już nie byłam zdolna do niczego...
W oczach jej skamieniała rozpacz.
Schwyciła głowę w obiedwie dłonie.
— Och, och! za rychło się obudziłam. Trzeba mi było tak spodleć, tak upaść, by nic już nie czuć, nie byłoby tego piekła we mnie... upić się, upić tak, by o niczem nie myśleć — tak się zaprzepaścić, by coraz haniebniejszy upadek rozkoszą mi się stawał...
Podniosła głowę i ujrzała Górskiego.
— Panie — chciała go chwycić za ręce i nagle umilkła.
Oczy Górskiego patrzyły przed siebie, ale były całkiem zagasłe i jak ślepe. Twarz śmiertelnie blada i tak w sobie skupiona, że wydawała się być upiorną wizyą. Cała postać jakby stężała w nieludzkiem jakiemś napięciu, jakby zastygła w kataleptycznym stanie.
Łucya patrzyła na niego przerażona, chciała na niego zawołać, ale głos zamarł w jej krtani, a ręka, którą ku niemu wyciągnęła, leżała obezwładniona na stole.
Tylko jakiś ciemny huragan myśli przewalał się przez jej głowę.
Trwało to długą chwilę — wreszcie lekki skurcz przebiegł przez skamieniałą twarz, w oczach załopotało życie. Górski spojrzał na nią, przetarł czoło, jakby sobie coś z trudem przypomniał.
— Przeraziłem panią, jak widzę. To nic, nic, już przeszło.
Drżącą ręką nalał z maszynki kawy.
— Pani to wszystko bierze zbyt tragicznie. To wszystko są złe sny w złych snach, istotne życie jest wielką i świętą pięknością, tylko trzeba do niego dojrzeć.
— Do czego?
— Do jedynego życia, jakie istnieje, a które my naszym biednym mózgiem śmiercią nazywamy.
Pani mówiła, że pani postanowiła życie zakończyć ze wstrętu, z obrzydzenia. To ordynarne. To potrafi każda szwaczka, która w ciążę zajdzie, każdy nędzarz, któremu głodowa śmierć grozi — nie! nie! O czem innem myślę — trzeba sobie uświadomić, że to życie, którem żyjemy, jest tylko śmieszną parodyą innego, doskonalszego życia, w którem człowiek z Bogiem się brata — zatęsknić tak gorąco za przeolbrzymią pięknością tego istotnego życia, że z radością, rozkoszą, tryumfem wyzwolenia, bez żalu i rozpaczy, człowiek sam dobrowolnie — jak już powiedziałem — z niewypowiedzianą rozkoszą zaporę rozwala. Tylko ten, co z radością, z utęsknieniem, gorącem pragnieniem w śmierć idzie, ten tylko dostąpi królestwa niebieskiego. Umierają tylko ci, którzy ukochali to życie — małpie przedrzeźniania tamtego.
Przysunęła się do niego.
— Trzeba śmierć ukochać? — pytała cicho.
— Próg do wielkiej piękności i istotnego życia. Kto to zrozumiał, ten wszystko zrozumiał. Dusza jest wieczna, ani skalana, ani zbrudzona w tem życiu być nie może; niema grzechu, ani potępienia, bo dusze skazane tylko na błądzenie — życie nasze jest tylko błądzeniem duszy, dopóki się nie odnajdzie w poznaniu, że jest inne życie, ku któremu wszystkie swe siły, wszystkie pragnienia i tęsknoty wytężyć musi. A gdy przyjdzie to poznanie, ustaje błądzenie, wszystko, co grzechem i zbrodnią, kalaniem i zbrukaniem nazywamy, wydaje się dziecinną grą słów.
Kto nie dojdzie do tej prawdy, ten skazan na ciężkie, boleśniejsze jeszcze błądzenie i w tamtem życiu. Kto tę prawdę posiadł, dla tego śmierć jest najwyższą pięknością, bo go z Bogiem równa.
Twarz jego uroczyściała, a jej przejrzysta bladość zdawała się płonąć cichym blaskiem.
— Niema potępienia? — pytała i zdało jej się, że uchwyciła się jakiejś krawędzi skały tuż nad przepaścią.
— Dla tego niema, kto wdarł się na szczyt i ujrzał manowce, jakimi błądził, moczary, w których tonął, przepaście, w które się staczał. Kto stęsknione skrzydła rozwarł do lotu i z hymnem wyzwolenia szybuje na drugi brzeg. Och, jakiem śmiesznem wydaje mu się to całe życie tutaj, jak tanią jego cnota, jak marną jego zbrodnia, jak potwornie głupiemi jego cierpienia i miłości i nienawiści, jaką nędzotą rozgłos, sława... Ha, ha!... sława, to dobre dla takich nędzarzy, jak Bielecki... Nie, nie, moje dziecko — ujął ją cicho za rękę — jak zrozumiesz to, o czem ci mówiłem, jak uwierzysz w prawdę moich słów tak, jak ja w tych ostatnich dniach wierzę, to zaiste nie potrzebujesz Chrystusa, któryby ci musiał powiedzieć: »idź w pokoju, wiara twoja cię uzdrowił« — sama się rozgrzeszysz. Twoja dusza wieczna, ani zbrukana, ani skalana, rozgrzeszy cię — tak bowiem Budda powiedział. Trzeba tylko objąć ogrom tych słów.
Mówił to wszystko maniackim, przytłumionym głosem, powtarzając w kółko urywane zdania i słowa, ale z taką wiarą i siłą przeświadczenia, że Łucya słuchała go z zapartym oddechem — nie potrzebowałaby nawet jego słów rozumieć — tylko patrzeć w jego twarz, by uwierzyć.
Nagle popadł w ciężką zadumę. I znowu widziała, jak twarz jego stygła, oczy gasły.
Schwyciła jego rękę.
— Mów pan jeszcze, mów, mów...
— Już ci wszystko powiedziałem...
Wyciągnął zegarek, wpatrzył się weń długo.
— Teraz muszę pójść — rzekł po chwili.
— Pójść — pójść?! Pan mnie chcesz teraz zostawić samą? — pytała strwożona.
— Ależ nie, ja panią odprowadzę do domu...
— Ja tam nie pójdę — głos jej się łamał — ja tam już teraz nie wrócę — nie, nie, nie! W tobie jest moc i piękność — ratuj mnie — na klęczkach błagam, nie opuszczaj mnie teraz, kiedy czuję, że będę się mogła dźwignąć z twoją pomocą z mego upadku!
— Jakiego upadku? Co ty nazywasz upadkiem? żeś pokochała łotra, który chciał twą czystą duszę obłocić? On stokroć razy biedniejszy od ciebie. Tyś już zrozumiała, że dusza twa błądziła, a on nędzarz — straszny nędzarz, on taki nędzarz, że miałem nad nim zlitowanie... — uśmiechnął się.
Łucya patrzyła na niego zdziwiona, miała wrażenie, że to wszystko śni, że to jakieś przywidzenie.
— On nędzarz? Ależ to szatan, zły, łotrowski szatan.
— I dlatego go kochasz i kochać będziesz — bo jeszcze większym nędzarzem się stanie.
Zrobił nagle ręką szeroki giest.
— Ale to mnie już nic nie obchodzi. Gdybym mógł patrzeć na życie tak, jak ty patrzysz, toby mi ciebie było żal — ale tak...
Machnął ręką, popatrzył na nią uważnie i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Raz ci jeszcze powiadam: jesteś bez winy, a gdybym był Chrystusem, rozpiętym na krzyżu, tobym ci powiedział: dziś jeszcze będziesz ze mną w raju.
Wstał, podszedł do kelnera, zapłacił i wyszli.
— Dokąd cię teraz odprowadzić.
Przystanęła.
— Chcesz mnie się pozbyć — mówiła cicho, niewyraźnie, jakby do siebie mówiła — przyczepiłam się do ciebie, a ty mną gardzisz... ha, ha!... jakbyś nie miał gardzić tą, którą nawet taki Bielecki ścierką nazywa — ha, ha, ha!... Idź, idź — zostaw mnie w spokoju — rzucił mi znowu ze swego królewskiego stołu ochłap dobroci — bym się nim udławiła — a potem idzie — idzie...
Górski wziął ją za rękę.
— Słuchaj — rzekł surowo i z jakąś straszną powagą — teraz nadchodzi chwila, w której muszę być sam. Rozumiesz?
Jakby się ocknęła, patrzyła na niego, jakby go teraz dopiero ujrzała.
Spojrzenia ich zwarły się nierozerwalnie.
— To ty... ty... — dławiło ją pytanie, którego ze siebie wykrztusić nie mogła.
— Tak!
Objęła go oburącz:
— Nie, nie, och! nie rób tego, nie rób... Ty jeden, jedyny, och, dzień jeszcze... jeden, jedyny dzień... nie odpychaj mnie od siebie... ja ci teraz wszystko powiem, wszystko...
— Cicho, ludzie nadchodzą.
— Na cały świat to wykrzyknę.
Szarpnął ją i pociągnął za sobą.
Oprzytomniała.
Szli długo w milczeniu, siedli na ławeczce na pustym placu.
— Coś mi jeszcze chciała powiedzieć?
— Nic, już nic...
— Coś chciała na cały świat wykrzyknąć?
— Nędzę moją, moją małą, marną nędzę, mogę ci teraz powiedzieć... tak, tak, mogę ci powiedzieć, boć przecież ciebie to nie obchodzi, nawet wstydzę się, żem mówiła ci, iż moją ciężką tajemnicę chciałabym wykrzyczeć, nie, nie, pokornie, nieśmiało, z tym twoim cichym uśmiechem nie z tego świata wyznaję ci, że cię kocham...
Górski patrzył na nią z zimnym uśmiechem, który zdawał się być przymarzniętym do jego ust.
— Biedactwo! Teraz dopiero widzę, jak go kochasz... Ostoi szukasz u mnie w twej obłąkanej miłości do innego... chciałabyś się nie trzykrotnie, ale po wszystkie wieki wyprzeć twej miłości, a opita jesteś żądzą za nim, chciałabyś się pomścić, że twoją miłość stratował — zamyślił się, a nagle powiedział dobrotliwie: — Idź, moje dziecko, zastanów się, przestań się okłamywać, ja cię tak dobrze rozumiem: terazbyś się pierwszemu lepszemu na szyję rzuciła, a potem po chwili sama sobie głowę skręciła ze wstydu, ze wstrętu, obrzydzenia, bo tylko tego jednego kochałaś i kochasz...
Górski wstał zwolna i ociężale z ławki.
— Chodź — powiedział głucho.
— Zostań jeszcze, zostań! — krzyknęła, padła na kolana, chwyciła go za nogi, tarzała się przed nim — zostań!
Starał się od niej uwolnić.
— Nie puszczę cię! nie puszczę! Zostań! — skomlała.
Zniecierpliwiony, prawie przemocą rozerwał jej splecione ręce i szedł szybko przed siebie.
Czołgała się na kolanach za nim, opadła z sił, przykucnęła bezradnie, a nagle zerwała się i z cichym, obłąkanym uśmiechem zaczęła się za nim skradać w śmiertelnym lęku, by się wypadkowo za nią nie obejrzał i nie ujrzał, że za nim idzie...
Przystanął — przywarła w cieniu do muru, serce jej bić przestało: teraz się obejrzy, teraz zniknie na zakręcie ulicy...
Ale Górski się nie obejrzał — po chwili szedł dalej wolno, coraz wolniej...
Dochodzili do domu, w którym mieszkał.
Szła na palcach z nieskończoną ostrożnością.
Droga wydawała jej się niezmiernie długą. Górski pewnie pobłądził — z przerażeniem myślała o tem, że mógłby pobłądzić, a wtedy musiałaby się za nim wlec bez końca, a już jej sił nie starczyło, teraz już przystanąć musiała, bo nogi już jej dalej nieść nie chciały.
Rozejrzała się i odetchnęła. Nie! nie pobłądził, dokładnie rozpoznawała ulicę... jeszcze parę domów.
Górski zatrzymał się przed żelaznemi sztachetami, które na niewielkiej przestrzeni łączyły dwie kamienice, zamyślił się, spróbował, czy furtka otwarta, znowu się zamyślił, jak człowiek, który o czem innem myśli, poczem począł szukać dość długo klucza po wszystkich kieszeniach, znalazł go wreszcie, otworzył drzwiczki i nagle obrócił się ku niej.
Dech jej w piersiach zamarł. Nogi się pod nią zatrzęsły.
Podszedł ku niej i wziął ją za rękę.
— Chodź — mówił — tam u mnie zacisznie, możesz tam spocząć. Tyś strasznie zmęczona. Teraz mi przykro, żem cię samą zostawił. Zdawało mi się, że miałem jakieś jeszcze obrachunki z sobą poczynić, ale ja się ze wszystkiem już załatwiłem. Mam tam jeszcze na górze flaszkę wina... urządzimy sobie stypę — ale nie pogrzebną — stypę postrzyżyn, stypę dojrzenia do nowego życia... Chodź, chodź — tylko cicho, by sąsiadów tam z przeciwka nie pobudzić...