<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Przeszli przez ciemny ganek, weszli na dość obszerne podwórze, w głębi którego stała remiza. Na parterze były stajnia i skład siana, na pierwszem piętrze mieszkanie Górskiego.
Otworzył wązkie drzwi, weszli w małą sionkę i dostali się na strome, niewygodne wschody.
Skradali się po wschodach cicho, cichuteńko, jak psotne dzieci; przystanęli, krztusząc się od śmiechu, dławił ich wprost jakiś dziwny, niepojęty śmiech...
— Czekaj, czekaj — szepnął nagle Górski — pokażę ci coś... — zapalił zapałkę.
— Patrz, ta cała ściana z cienkich desek, widzisz? poza tą ścianą skład siana, a tu: o! sęk — podważyć go gwoździem, a możnaby go wyjąć, jak korek z butelki, i napowrót wsadzić. A przedtem możnaby tam zapałkę wrzucić, i odrazu cała ta buda stanęłaby w płomieniach... A co? wspaniale. Ja już to Bieleckiemu mówiłem — ale to tchórz, matołek, gdzieby go stać na taki czyn... ha, ha, ha!...
Zbiegł ją zimny dreszcz lęku.
— Chodź, chodź — szeptała — ja się boję.
— Czegoż ty się boisz? Czegoż ty możesz się lękać, jeżeli ja jestem przy tobie?
Nic nie odpowiedziała, z trudem panowała nad sobą, dygotała, jak w febrze.
Wreszcie omackiem dostali się do mieszkania Górskiego.
Zapalił lampkę, wyciągnął flaszkę wina, postawił dwie szklanki na stole, wydawał się być swobodnym i wesołym.
— Teraz pijmy, nie myślmy już o niczem. Ja już nie mam o czem myśleć, bo już wszystko do samiuteńkiego końca przemyślałem, a ty o wszystkim zapomnisz...
— No, pijże, co tak na mnie patrzysz?
— Ja się czegoś tak strasznie lękam.
— Czego ty się lękasz? Chyba życia, tu tego marnego, głupiego życia? Przecież nad niem w każdej chwili zapanować możesz..
— Zabić się...
— Co za naiwne powiedzenie — zabić się! Zabić się nie można. W nową formę się wcielić, tak. W nową, nieskończenie doskonalszą formę przez wielkie dostojeństwo śmierci, tak! to można, ale zabić się — nie!
— Lękam się śmierci.
— Lękasz się — ale to kapitalne! Czyż się kiedy lękałaś rozkoszy, choć ci nie była znana? Lękałaś się oddać Bieleckiemu, chociaż, czysta i niewinna, nie wiedziałaś, co cię czeka, rozkosz czy męczarnia?
Wiedziałaś, słyszałaś, że to rozkosz, a ja ci mówię, że niema większej rozkoszy nad śmierć. Nie wierzysz mi? Mnie, mnie nie wierzysz, który niczego od ciebie nie pragnie, a Bieleckiemu wierzyłaś, choć wiedziałaś, że tylko swojej rozkoszy pragnie! Och, jakaś ty naiwna: tamtemu wierzyłaś, a mnie nie...
Oczy jego rozwarły się nadmiernie, żar gorączki buchał z nich. Przysunął się nagle do niej.
— Nigdy nie pragnąłem połączenia cielesnego z tobą — może, może zechcesz połączyć się ze mną w śmierci, co?... co? Powiedz tylko, jeden gram szarego proszku, jedno rozkoszne westchnienie, i będziesz ze mną w raju. Och! jaka ty wystraszona... Możesz się nawet odwrócić, nic nie będziesz widziała i dostaniesz się do raju i nie będziesz potrzebowała nędzy swej po świecie rozwłóczać.
Ręce jego wyciągnęły się do niej drapieżnie, oczy jego paliły ją...
— Pomyśl tylko, co ciebie czeka? On cię niezadługo porzuci, ścierką cię teraz już nazywa, jak mi mówiłaś; wyrzuci cię na ulicę: jakiś miłosierny, a spragniony samiec weźmie cię do siebie...
Nagle zastanowił się. Brwi ściągnęły się, twarz wykrzywiła się dzikim śmiechem, zerwał się, strzepnął palcami, z oczu spełzła gorączka, i teraz patrzył na nią zimnym, obojętnym wzrokiem.
— Zdumiewające, że mi to już dawno na myśl nie przyszło. Myślałem — że już wszystko załatwiłem, nie chciałem już o niczem myśleć, a teraz widzę, że przed swojem przedzierzgnięciem się w boską formę mogę tu jeszcze komuś wielkie dobrodziejstwo wyrządzić, piękny, szlachetny czyn spełnić... Ha, ha, ha!... jak dobrze, że cię spotkałem — wprawdzie to tani, bardzo tani czyn, ale dla was, nędzarzy, mój najmarniejszy czyn jest czemś wielkiem, niesłychanem... To zupełnie tak, jak gdy człowiek, który za chwilę ma się powiesić, wyrzuci z kieszeni kilkadziesiąt tysięcy rubli: jemu to na nic, a bezbrzeżne szczęście dla żebraka.
Mówił szybko, bez związku, oczy jego nabierały coraz więcej zimnego blasku, a usta kurczyły się w szyderczej pogardzie.
— Cóż to — wstajesz? na drzwi się oglądasz? myślisz, żem oszalał? Nie lękaj się... siadaj!
Szerokim ruchem pociągnął ją za ramię i zmusił, by siadła.
— No, no... uspokój się, wybacz, żem tak do ciebie mówił. Widzisz, to nie drobnostka być zmuszonym nanowo do myślenia, gdy się te śmiecie z mózgu raz już wymiotło... Daj mi rękę.
Dała mu rękę; pogłaskał ją, spojrzał na nią.
— Słuchaj, a jak ci na imię?
— Łucya.
— A więc to dobrze, to mi przypomina moje dzieciństwo; znałem dziewczynkę, której było tak samo na imię, nazywałem ją Łusią. Więc słuchaj, Łusiu: byłaś pod panowaniem Bieleckiego, takiego biednego łotrzyka, niemocnego, doszczętnie wypranego z talentu, ale z straszliwą, zbrodniczą ambicyą. Ja mu zostawiam majątek: patrz na te papiery, to wszystko ja napisałem, ja z mej duszy... No! głupstwo! nie bawmy się w te frazesy. Wszystko, com przemyślał, com prześnił, całą zawartość mej duszy tu w tym stosie papierów zostawiłem. A ponieważ wszystko, com przeżywał, w twórczą formę się przeobrażało, więc są tu i powieści, i dramaty, i rozprawy, wszystko, co chcesz. Teraz to uporządkowałem, on tu za kilka godzin przyjdzie, zabierze to z sobą... Rozumiesz?
— Nie!
— Jakto nie? Nikt o tem nie wie oczywiście, że ja mu to pozostawiam, on może to wydać, jako swoje.
Zerwała się.
— Nie pozwolę! — krzyknęła.
Znowu pociągnął ją na stołek.
— Tylko nie krzycz, obudzisz sąsiadów tam, naprzeciw. Tu nie masz nic do pozwalania, lub nie, bo to moja własność, i to taka, która dla mnie nie ma najmniejszej wartości, bo ta, tak zwana sława, potomność, mir i szacunek pośmiertny społeczeństwa — to glisty, na które się głupią rybkę złapie, ale nie mnie...
No, ale czemu nie pijesz? Duszkiem, duszkiem! — nalegał.
Wypiła duszkiem.
— Tak, dobrze! Mówiłaś mi, że jest teraz ustawicznie wściekły. Wiesz, dlaczego? Trawi go gorączka, kiedy ja wreszcie umrę: on jest biedny, dręczy go niepokój, że mógłbym to wszystko spalić, chodzi jak obłąkany, dzień w dzień, czasem dwa razy na dzień tu przylatuje... jego oczy, jak psy policyjne, na smyczy trzymane, a rwące się, niespokojne, węszą po tym pokoju — a ja na to patrzę, i wstręt mój do ludzi urósł w nieskończoność...
Szumska patrzyła na stos manuskryptów i nie mogła od nich oczu oderwać.
— Patrz, patrz uważnie, byłaś poniewierana przez niego, po rynsztokach cię włóczył, niewolnicą jego byłaś, teraz ja dam ci nad nima panowanie.
Teraz będziesz ty panią, rozumiesz? Jeszcze nie rozumiesz? Daję ci takie panowanie nad nim, jakiego jeszcze żadna kobieta nad mężczyzną nie miała. Jak robak, będzie pełzał przed tobą, byś jego tajemnicy nie zdradziła, jednem słowem w proch go skruszyć będziesz mogła. Od ciebie będzie zależało, z wyżyny, na jaką go stawiam, w najgłębszą przepaść wzgardy go wtrącić.
Szumska znowu się zerwała, przywarła do ściany, wszystka krew spłynęła jej do serca.
— Jakaś ty piękna w tej chwili z tą trupią bladością, w jaki zaciekły wyraz zacisnęły się twoje usta! Tak, tak! Ty teraz panią, teraz możesz z nim robić, co ci się podoba.
Umilkł, odkaszlnął, przyłożył chusteczkę do ust, zafarbowała się krwią. Spojrzał na nią odruchowo, uśmiechnął się i popadł w zadumę.
Łucya stała, jak skamieniała.
Po chwili podniósł głowę.
— A na wszelki wypadek, dla ostrożności, schowaj jedną część manuskryptów, byś miała broń przeciwko niemu. Gołemi słowami się nie obronisz, a tak po jednem dziecku pozna się i inne tego samego ojca... widzisz, jaki ja przezorny... Jak to dobrze, że cię spotkałem... mam głęboką litość nad tobą i wdzięczny ci jestem, że już teraz mogę przyrzeczenia mego dopełnić i do raju cię wprowadzić. Rajem tym to panowanie nad robactwem...
Opadł i mruczał coś niewyraźnie.
— I zemsta może być rozkoszą dla tych, którzy do śmierci nie dojrzeli. Jak zechcesz, to się możesz pomścić, a jeśli zemsty nie zapragniesz, to wiedz, że cię już nie opuści, że będzie cię na rękach nosił, będzie warczał pod twoją rajtpajczą, a czołgać się będzie pokornie u stóp twoich.
Wstał, przeszedł się po pokoju, potem siadł, wsunął się głęboko w fotel, przetarł czoło.
— Czy to już wszystko? Aha! na wierzchu leży przypięta karta. Odczep i podrzyj... Wahasz się?
Spojrzał na nią gniewnie.
— No?
Bez woli podeszła do stosu papierów, podarła wskazaną kartę w kawałki.
— Wrzuć ją do pieca i spal.
Posłusznie wykonała.
Odetchnął głęboko.
Nalał kieliszki.
— Siądźże, proszę cię bardzo. Już teraz — spojrzał na zegarek — nie mam dużo czasu...
Łucya podeszła powoli ku niemu. Chciała coś przemówić, nagle opuściły ją siły, obsunęła się cicho na ziemię.
Wpatrzony przed siebie, w dal, wyciągnął rękę i bezwiednie pogłaskał jej głowę.
— Teraz jesteś panią, jam cię panią uczynił: jak to dobrze! A może ty go kochasz, no, to tem lepiej, będziesz szczęśliwa...
Jakby ją ktoś harapem smagnął, zerwała się na równe nogi.
— Nie bluźnij! — krzyknęła, ale opamiętała się w tej chwili, obejrzała się dokoła, jakby się lękała, że ktoś słyszy. — Już go nie kocham — wyrzuciła przez zęby.
Słyszał te słowa, jak poświst dalekiej burzy.
— Nie przeszkadzaj mi teraz — rzekł zmęczony.
Klękła przy nim, objęła jego kolana.
Jedną ręką gładził machinalnie jej włosy, drugą wyjął nieznacznie epruwetkę z kieszeni, wsypał całą zawartość do szklanki wina.
— Wstań.
Było coś w jego głosie, co jej kazało słuchać.
Popatrzyła na niego wpół nieprzytomnie, a nagle szarpnęła go za ramię.
— Nie słyszysz, co mówię? Nie kocham go już.
Odsunął ją cicho od siebie.
— Jeszcze jedno muszę załatwić. Zapomniałem całkiem, że policya może się w całą sprawę wdać...
Siadł przy biurku.
— Jezus Marya! — dyszała — co ty chcesz robić?
— Co ja chcę robić?
Spojrzał na nią zniecierpliwiony, ale w tej chwili się opanował.
— Słuchaj, Łusiu, możesz w tej chwili mnie opuścić, albo, jeżeli chcesz tu pozostać, to bądź spokojna. Ja do siebie przynależę, i nikt, nawet ty, ani na sekundę nie wpłynie na to, co ja zrobić postanowiłem. Tu masz klucze od domu — otworzył drzwi — tędy wyjść możesz — a teraz daj mi spokój.
Opadła na łóżko, widziała, jak coś pisał, kładł papier do koperty, wstał od biurka, popatrzył na nią:
— Chodź bliżej... tak! tu usiądź, jeszcze chwila czasu. Szkoda, żem cię tu zaprosił, trudno mi się z tobą rozstać...
Wyciągnął rękę po szklankę, ale ręka jakby zdrętwiała, zamarła na krawędzi stołu.
Tylko oczy załopotały niespokojnie, wpiły się w nią głęboko.
— Tylko nie krzycz — szeptał — na nic się to nie zda, to piorunem działa. Nie krzycz! milcz! on, Bielecki, tu zaraz przyjdzie...
Schwycił za kieliszek, wypił go duszkiem do dna, zerwał się szybko i rzucił się na łóżko.
Zrobiła ruch, jakby się ku niemu rzucić chciała; otworzyła usta, jakby do jakiegoś strasznego krzyku, ale oczy jego, w nią wlepione, nakazywały milczenie... Widziała, jak raz, drugi i trzeci drgnął, podrzucił i skręcił się w konwulsyi, a potem jeszcze jeden skurcz — i całe ciało wyprężyło się w stygnącej martwocie.
Chwilę stała obezwładniona, wyciągnęła ramiona, zatrzepotała niemi, jak człowiek, który tonie — i runęła na ziemię.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.