<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Bielecki rozglądał się roztargniony po niewielkiem atelier.
Siedział na nizkim stołku. Oczy jego błądziły po ścianach, na których wisiało mnóstwo obrazów, raz po raz spoczęły na coraz to nowych płótnach, które Borsuk z wszystkich kątów wyciągał i przed nim rozkładał.
— Szkoda, szkoda, żeś rychlej nie przyszedł. Co najlepsze posłałem na wystawę do Petersburga. I pomyśl tylko, wszystkie obrazy utkwiły mi na cle, czy też — nie wiem dokładnie — zdaje się, że Duczmal...
— Co za Duczmal?
— No — mój przyjaciel — on miał się tem zająć, przyrzekł, że wykupi — a to tymczasem leży, czy na komorze celnej, czy też — a bo ja wiem zresztą... Pisałem do Komitetu wystawy, ale oni nic o niczem nie wiedzą... Ale mniejsza o to... Patrz — wyciągnął z całego zapylonego, zakurzonego stosu płócien jedno mocno już podniszczone — patrz: tego nie widziałeś...
Rozłożył płótno na ziemi.
Był to portret dziewczyny, czy też młodej kobiety, namalowany z ogromnym rozmachem, z jakąś zaciekłą, namiętną nienawiścią.
Ten portret przykuł nagle całą uwagę Bieleckiego.
Z ciemnego, prawie czarnego tła wyłaniała się drobna twarz, okolona wichurą czarnych, gęstych włosów, z szeroko rozwartemi oczyma.
Całe piekło złych, przewrotnych myśli, drapieżnych pragnień, rozpasanych namiętności paliło się w tych oczach, a wokół ust kwitł słodki, czysty, dziewiczy uśmiech.
Borsuk strzepnął grubą warstwę kurzu z obrazu i teraz ujrzał Bielecki całą postać.
Siedziała smukła, cicha, spokojna, z jedną nogą założoną na drugiej, a na ręce opartej na kolanie, w małej dłoni z szeroko rozpostartymi, długimi, a wązkimi palcami spoczywała ta tajemnicza głowa.
Bielecki chciał się zapytać, czyj to portret, ale Borsuk wyciągnął już z kąta jakieś więcej jeszcze podniszczone płótno.
— To tam głupstwo. Czekaj, pokażę ci coś lepszego... Ha! tu jeszcze jedno, czego nie widziałeś — no — no! i to ci muszę pokazać...
Ale Bielecki zdawał się nic nie słyszeć. Był cały, jak zahypnotyzowany oczyma kobiety z portretu, oczyma, w których artysta, jakby w zdumiewającem, nieświadomem jasnowidzeniu, wywlókł z przepastnych głębi, poza tysiącem masek, poza gęstemi zasłonami ukrytą istotną jej duszę: złą, przewrotną, zbrodniczą. Z poza słodkiego uśmiechu, dziewiczej czystości ust tem potworniejszym blaskiem gorzały te oczy...
— Kto to jest? — zapytał Borsuka, który stał z nowemi płótnami w ręku, by je przed nim rozłożyć.
— To, to... — Borsuk zmieszał się trochę — to dziewczyna sobie, ot tak... No, tobie powiedzieć mogę — przychodzi tu do mnie — mój model. Jestem jej wdzięczny, bo pozuje mi darmo — a wiesz, u mnie strasznie krucho z pieniędzmi... To tylko szkic, narzuciłem go w parę godzin. Zresztą ciekawa dziewczyna. Potrzebuję jej głowy do jednego obrazu, który mi się już oddawna w głowie majaczy, ale jeszcze nie wiem, co z tego będzie... To, co widzisz, to nic nie warte... to tylko jeden błysk. Dziwi mnie, że ten szkic cię tak zainteresował: oczy fatalnie zrobione. Ma słodkie, kochane oczy, a tu — przypatrz się tylko — dyabli wiedzą, skąd się to wzięło — patrzył uważnie na obraz — te oczy są całkiem obce — wcale do tej twarzy nie przynależą...
Borsuk zastanowił się nagle.
— To dziwne — wiesz... rzeczywiście nie rozumiem, skąd się te oczy do tej twarzy przyplątały. Chyba je wyśniłem, bo w rzeczywistości te oczy całkiem są inne...
Bielecki spojrzał z ciekawością na szczerze zakłopotaną twarz Borsuka.
— Sam nie wie, co maluje — pomyślał, — nie zdaje sobie sprawy z tego, co w jasnowidzeniu ujrzał. Och! jak te oczy przynależą właśnie do tej twarzy, jak zdumiewająco licowała słodycz uśmiechu z tą złą, zachłanną potęgą wyrazu oczu...
— A tam, co masz? — pytał obojętnie.
— Poczekaj chwilę. — Borsuk przymrużył oczy i wpatrywał się uporczywie we własny obraz. — Całkiem nie rozumiem, co to ma znaczyć... Te oczy wyglądają złe i nienawistne... prawda?... No tak!... miałem widocznie coś innego na myśli... Zresztą niezadługo tu przyjdzie, to ją poznasz. Aż mi się przykro zrobiło, że tej kochanej dziewczynie takie złe ślepia namalowałem... Ale patrz tu — rozrzucił nowe płótno przed Bieleckim.
— Doskonałe — powiedział Bielecki roztargniony — ale teraz już jestem zmęczony. Przyjdę tu znowu do ciebie za parę dni, to mi resztę pokażesz.
— Masz słuszność. Dwie godziny na oglądaniu obrazów spędzić, to za dużo... Pewno cię to mocno znużyło. Ale wybacz mi: jam tak serdecznie rad, żeś wreszcie przyszedł, a może sam nie wiesz, jak mi na twoim sądzie zależy.
Bielecki rozgrzał się nagle.
— Słuchaj Borsuk, ja ci pomogę. Tyś dzieciak i fanatyk. Ja wiem, jakie ty ofiary dla twej sztuki ponosisz, wiem, że się głodzisz, a ostatni grosz wydajesz na płótno i farby... No! nie zaprzeczaj — przede mną nie potrzebujesz mieć tajemnic... ja — urwał na chwilę — ja, zdaje się, niezadługo wypłynę. Posłałem dramat na konkurs i mam prawie pewność, że zyskam pierwszą nagrodę. Jakieś tam głupie tysiąc rubli, to nic, ale rozgłos — imię odrazu — i... i — grymas wykrzywił jego twarz — i ni stąd ni zowąd jest się powagą — laureat! rozumiesz, co to znaczy? laureat! Dziś moje nazwisko nic nie znaczy, jestem prostym dziennikarzem, a za jaki tydzień już będę chlubą narodu! Ha, ha, ha... wtedy jako laureat będę takim panem, że jak powiem: to jest białe, to choćby było czarne, jak noc, będą mi wierzyć, że jest białe... Tyś dzieciak, ty masz w sobie tę dziecięcą naiwność, że ci się zdaje... co tobie właściwie się zdaje? Prawda, ty myślisz w przeświadczeniu twej wielkiej mocy, jako artysta, że prędzej, czy później wypłyniesz bez protekcyi żadnej, bez reklamy, że będą się musieli ukorzyć przed talentem — głupstwo braciszku — wierutne głupstwo... musi nasamprzód przyjść wielki, potężny, przez wszystkich, rozumiesz, przez wszystkich uznany i szanowany laureat, czy też taki pan w palmami wyszytym fraku. Ten dopiero chwyta głupi motłoch za kark i krzyczy mu nad uchem: ten, o którym ci mówię, jest iście wielkim... A głupi, pokorny motłoch powtarza z głębokiem nabożeństwem: zaiste on jest wielkim... Zresztą co tobie o tem gadać — i tak tego nie zrozumiesz — a ja ci powiadam, gyby nie było Lemaître’a, pies, kot nie wiedziałby o Maeterlincku, — bez jego królewskiego majestatu Ludwika II, Wagner byłby z głodu zdechł.
Bielecki umilkł niespokojnie i błądził między porozrzucanemi na wszystkie strony płótnami.
Przystanął.
— Ty jesteś całkiem niepoczytalny i wprost haniebnie postępujesz z twojemi dziełami. To wszystko się tu niszczy nieoprawione, zababrane w kurzu, w śmieciach — niech się tu rzuci przypadkowo zapałkę, zapruszy się ogień od papierosa, a cały twój dobytek twórczy na nic — wszystko z dymem pójdzie...
Borsuk słuchał z wytężoną uwagą.
— Więc co? co? — pytał bezradny.
— Pytasz co?
Bielecki zamyślił się.
— Czekaj — zaraz — zaraz... Aha! powiedziałem ci, że jak tylko zostanę laureatem, to wtedy — rozumiesz chyba, że będę mógł być twoim ojcem chrzestnym... ha, ha... twoim Lemaîtrem — twoim Ludwikiem II, oczywiście bez pieniędzy jego, ale na to nie trzeba pieniędzy. Słyszałeś pewno o Kościuszce, że spotkał rymarza gdzieś na Starym Mieście w Warszawie, który w ostatniej nędzy chciał się powiesić... Kościuszko kazał mu dla siebie zrobić rajtpejczę — w przeciągu miesiąca rymarz-nędzarz stał się zamożnym mieszczaninem. Cała Warszawa konna, jeżdżąca, wożąca zleciała się z obstalunkami do onego rymarza... ha, ha, ha...
Borsuk kiwał smutnie głową.
— To wszystko dobre, lękam się tylko, że, zaczem słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Bielecki uśmiechnął się dziwnie.
Czekaj, pomyślał, będę dla ciebie słońcem, które jeszcze przed rosą wzejdzie.
— Ty jesteś strasznie nieporadny — ja się do ciebie przywiązałem — może jesteś jedynym człowiekiem, z którym mnie coś wiąże i — urwał nagle...
— Dlaczego ty twoich obrazów nie zabezpieczysz na wypadek ognia?
— Skąd ogień? Po jakiego psa ogień?
Bielecki nasrożył się.
— Kiedy ci mówię, że masz twoje obrazy od ognia lub od wszelkiego innego wypadku zabezpieczyć — to zrób to.
— Nie mam pieniędzy!
— To ja ci na to dam...
— Ani mi się śni brać od ciebie pieniądze.
— To ci pożyczę.
— Nie wiem, czy będę mógł oddać.
— Ja ci przysięgam, że mi oddasz, przysięgam ci, że już za kwartał mi oddasz.
Borsuk pomyślał chwilę.
— Ale ja jestem winien od pół roku za atelier...
— Mam dla ciebie nowe, doskonałe, idealne poprostu...
Bielecki gorączkował się, miał ochotę krzyczeć do uszu Borsuka: nad szopą suchego siana! ale pohamował się.
— Idealne atelier mam dla ciebie — rozumiesz? a z twoim teraźniejszym gospodarzem się ugodzę...
— A więc rób, jak chcesz... pożyczę od ciebie pieniądze, jeżeli mi dasz słowo, że będę ci je mógł po trzech miesiącach zwrócić.
— Daję ci słowo na to.
— Więc co mam zrobić?
— Zabezpieczyć wszystkie twoje obrazy od wszelkich możliwych wypadków, któreby je mogły zniszczyć — i to zaraz masz zrobić, sam ci agenta przyszlę. To nie będzie dużo kosztowało, a resztę sam załatwię — zgoda?
— Zgoda! — rzekł Borsuk z ciężkiem zakłopotaniem.
Bielecki usiadł i milczał długo.
— Babka mi umarła — rzekł wreszcie — odziedziczyłem tysiąc rubli, z tych trzysta ci pożyczam — milcz! do jasnego pioruna — pożyczam ci na trzy miesiące — i raz jeszcze daję ci słowo, że w tym czasie mi całą tę sumę zwrócisz.
Wyciągnął trzy sturublowe banknoty i prawie przemocą wetknął je do kieszeni kamizelki Borsuka.
Ktoś zadzwonił.
— To ona! — szepnął Borsuk, zaraz zobaczysz, że jej portret nic nie wart.
Pobiegł ku drzwiom i otworzył je.
— Dzień dobry!
We drzwiach stała wysmukła dziewczyna, skromnie, ale wytwornie ubrana.
— A — spojrzała zdumiona na Bieleckiego — może przeszkadzam?
— Nie! gdzieżtam, to mój przyjaciel Bielecki... panna Karska — przedstawiał.
Bielecki podszedł ku niej.
Podała mu rękę.
— Może pan sobie moje zdumienie wyobrazić, że w atelier Borsuka spotykam obcego człowieka — powiedziała to swobodnie z lekkim uśmiechem.
Bielecki skłonił się.
— Ja nie jestem tu obcym, my się dawno z Borsukiem znamy — tylko tak się fatalnie złożyło, że już prawie od roku się nie widzieliśmy.
I w tej samej chwili skrzyżowały się ich spojrzenia.
W jednej sekundzie obrzuciła Bieleckiego oczyma i uśmiechnęła się przyjaźnie.
I on się uśmiechnął, jakby do dawnej znajomej.
— Przed chwilą podziwiałem portret pani...
— Prawda, że dobry?
— Fatalny, całkiem chybiony — mruczał Borsuk — dziś zobaczyłem mnóstwo błędów...
Patrzał uważnie na Karską bystremi, zimnemi oczyma, jakiemi się ogląda martwy przedmiot zbytku, a nie żywą istotę.
Patrzy na nią, jak sportsman na klacz wyścigową, pomyślał cynicznie i uśmiechnął się.
W lot pochwyciła jego uśmiech — natarczywe wpatrywanie się w nią Borsuka zniecierpliwiło ją nagle.
— Cóż pan tak wlepia we mnie oczy?
Borsuk zmieszał się.
— Niech to tylko Panią nie denerwuje... ja chciałem tylko popatrzeć świeżemi oczyma na panią — ja... obrócił się nagle, wyciągnął ze stołu walających się po podłodze płócien, jej portret, i jakby zapomniał o całym świecie, wpatrywał się naprzemian w nią, to znowu w płótno...
Stała uśmiechnięta, i znowu spotkały się jej oczy z badawczem prawie natarczywem spojrzeniem Bieleckiego.
Jakby go na gorącym uczynku schwyciła...
Wyciągnął papierośnicę:
— Pali pani?
Wzięła papierosa, zapaliła, obejrzała się, gdzieby mogła usiąść.
Bielecki usunął ze stołka mapę z rysunkami i podsunął go ku niej.
Borsuk był mocno zakłopotany...
— Niech pani wybaczy, tu taki straszliwy nieład, ja także roztargniony — ale proszę cię siadaj, siadaj, zwrócił się do Bieleckiego, obejrzał się bezradny. W kącie za sztalugą stał jeszcze jeden stołek, ale tak zawalony kartonami i płótnami, że trudno go było wydobyć. Jednym zamachem zwalił to wszystko na ziemię.
— O — o jeszcze jest jeden.
— A ty?
— Ja postoję, ja nigdy nie siedzę — przystanął we drzwiach, przymrużył oczy — mózg jego zdawał się wytężenie pracować... no! to chyba nie — pomyślał Bielecki — mózgu niema, tylko oczy, oczy go nie mylą — mózg mu przeszkadza... Oczy go nie mylą — jego oczy niezawodne — popatrzył ukradkiem na Karską.
Siedziała, jakby z trudem myślała, czem rozmowę nawiązać. Oczy jej były jakby mgłą przysłonięte, ciężkie powieki zakrywały je do połowy, na małej, smagłej twarzy widać było znużenie.
Czuła widocznie, że na nią patrzy. Powoli, leniwie podniosły się delikatne wieka jej oczu, a z pod ciemnych rzęs wypełzło długie, badawcze spojrzenie w stronę Bieleckiego.
Wiedział, że na niego patrzy, schylił się, podniósł jakiś szkic z podłogi i jął mu się pilnie przypatrywać.
Milczenie, które nagle zaległo w atelier, snać ocuciło Borsuka.
— Przepraszam, jak najmocniej przepraszam — Borsuk ustawicznie przepraszał — ale taki byłem zaniepokojony portretem pani... tak, teraz widziałem doskonale, malowałem go, jak nieprzytomny, myślałem o moim obrazie, który mi się już oddawna majaczy i zrobiłem z pani całkiem coś innego...
Bielecki uśmiechnął się mimowoli, ale w tej samej chwili spoważniał, czuł jej oczy na swej twarzy, gdyby dotyk czujnych macek...
— Jeżeli pan nie jest zadowolony — głos jej drżał lekkiem zniecierpliwieniem — to może pan nowy portret rozpocząć — a tamten przyda się panu do jego obrazu — czy tak?
— Och, jak ja pani jestem wdzięczny — to pani rzeczywiście zechce mi jeszcze parę godzin pozować?
— Ależ oczywiście...
Bielecki łamał sobie głowę, co to miało wszystko znaczyć. Borsuk niedawno nazwał ją taką sobie ot — dziewczyną-modelem, który mu darmo pozuje, a tu nagle wyszukana grzeczność wobec niej; ona sama nie wygląda zupełnie na jakiś tam model — taki pierwszy lepszy z ulicy... jak najwidoczniej nią gardzi; sam o tem nie wie, nie zdaje sobie sprawy, ale dusza jego odtrąca ją, bezwiednie wyrzuca ze siebie — nie wie, nawet nie przypuszcza, że ją nienawidzi. Zdumiewające: przeniknął ją do głębi, ujrzał ją taką, jaką jest, a mózg jego ślepy i głuchy... A może jest jaki stosunek między nimi?
Spojrzał uważnie na Borsuka.
— Nie! wykluczone! ta prosta, jagnięca dusza nie umiałaby przybrać maski. To romantyk, ślepy romantyk, który coś czuje, a nie wie co. Jego oczy niezawodne, ale nie łączą się z mózgiem... Jak on na nią patrzy — ciekawe: oczy jego wszystko widzą, ale on sam nic, nic...
— Nie masz czego do picia? — zagadnął wesoło Bielecki.
Borsuk zmieszał się. Ale nagle przypomniało mu się widocznie, że ma pieniądze.
— Ja w tej chwili skoczę, czego byście się państwo napili?
— Jeżeli nic nie masz, to daj spokój.
— Ależ w tej chwili, co chcesz, co łaskawa pani sobie życzy? Tu zaraz obok — jeden skok... Zaraz, zaraz, w tej chwili...
Nie czekał na odpowiedź i wybiegł z pokoju.
— Pani go już dawno zna? — zapytał nagle Bielecki.
— Od miesiąca.
— A jakeście się państwo poznali? Pani wybaczy to pytanie, ale jestem rzeczywiście ciekaw, jak ten odludek...
— Poznanie się nasze — przerwała — istotnie ciekawe. Poszłam raz do opery na miejsca, na których najinteligentniejsza publiczność podobno bywa — na piąte piętro... Dawano »Walkyrye« Wagnera, ale w żaden sposób nie mogłam uwagi skupić, bo czułam, że mi się ktoś w całkiem niekulturalny sposób przypatruje... Było to tak irytujące, że wszystkiemi siłami się broniłam, by się nie obejrzeć — nagle w antrakcie podchodzi do mnie jakiś obcy mężczyzna i mówi niezmiernie grzecznym, ale stanowczym głosem: »ja muszę panią namalować«. Przez jedną chwilę się przestraszyłam, bo przyszło mi na myśl, że może mam do czynienia z obłąkanym...
Widział mój zdumiony i wystraszony wzrok, jął mocno, jak najmocniej przepraszać, ale prosił mnie, bym koniecznie zaszła do jego atelier... Zawiązała się zwolna między nami rozmowa — nazajutrz przemogła ciekawość, zaszłam tu.... no! i pan rozumie, jestem kobietą, trudno się było oprzeć pokusie, być namalowaną przez artystę tej miary, co on... Ot, i cała nasza znajomość...
— A pana — uśmiechnęła się tajemniczo — znam już oddawna z widzenia.
— Gdzie mnie pani widywała?
— Dosyć często w towarzystwie młodej i bardzo przystojnej kobiety... w kawiarni Szotta...
— Dziwna rzecz, że ja pani nigdy nie widziałem.
— Trudno było mnie zauważyć, siedziałam zwykle gdzieś w kącie. Pan wraz z swoją towarzyszką, otoczony lajbgwardyą, niech się pan nie gniewa, ale tak nazywają ogólnie otoczenie pańskie...
— Kto je tak nazywa?
— Czyż to panu nie obojętne, kto mnie informował?
Spojrzeli na siebie i zaśmiali się wesoło.
— A co pani o mnie mówiono?
— To pana zaciekawia?
— Nie, zupełnie nie. Fałszywie zapytanie postawiłem — co o mnie ludzie mówią, to mi zupełnie obojętne — zaciekawia mnie tylko, co pani o mnie mówiono.
Spojrzała na niego przeciągle.
— Panu istotnie na tem zależy, bym na jego pytanie odpowiedziała?
— Tak!
Przechyliła się, objęła rękami kolana i zaśmiała się sucho:
— Trzeba się pana strzedz...
— Ha, ha... przedstawiono mnie pani, jako coś w rodzaju Sienkiewiczowskiego Leona invicible — prawda? Doskonałe, ha, ha, ha...
— Istotnie coś w tym rodzaju.
Roześmiali się wymuszonym śmiechem i nagle umilkli — między nią a nim jęły się dzierzgać nici, wiązali je świadomie w gęstooką siatkę.
Wzajemnie ją sobie w dusze zarzucali.
Teraz będziemy ryby łowić — pomyślał Bielecki i zaśmiał się cicho.
— Czego się pan śmieje?
— Nie weźmie mi pani za złe, jeśli szczerą prawdę powiem?
— Nie, przeciwnie — spojrzała na niego wyzywająco.
— Zapuściłem wędkę w duszę pani, bo chciałem panią poznać...
— Zabawne, bo w tej chwili to samo zrobiłam...
— I co?
— Zdaje się, że to całkiem niepotrzebne.
Nic nie odpowiedział, tylko ich oczy schwyciły się z dziwnem, zimnem pragnieniem.
Wyciągnęła milcząco swoją drapieżną rękę — i jak oślizgły wąż wsunęła się jej wąska dłoń pod mankiet, rękaw marynarki i koszuli, ujęła jego ramię i wpiła ostre paznokcie w nagie ciało...
Syknął z bólu.
— Boli? — spytała cicho.
— Nie! — ujrzał jej oczy, takie, jakie je Borsuk namalował: złe, chciwe, przewrotne i zimne.
— Jeszcze nie? — Wpijała coraz głębiej ostrze paznokci w ciało jego przedramienia.
— Słodko? — pytała.
Schwycił ją za rękę, przegiął w tył i szarpnął nagle ku sobie.
— O mało co, a byłbym cię zwalił ze stołka, wybacz... — roześmiał się głuchym, cynicznym śmiechem.
— O mało co, a byłabym się paznokciami do kości dobrała.
Słychać było, jak Borsuk po wschodach na górę wbiegał.
— Będziesz moją?
— Będziesz moim?
Jak dwa brzeszczoty szczęknęły o siebie ich spojrzenia.
Chciał coś odpowiedzieć, ale nagle się opamiętał, bo czuł, że się czuje pod jej mocą.
Drzwi się otworzyły i Borsuk wpadł zdyszany, rozpromieniony do atelier.
— To był kapitalny pomysł! Od dwóch miesięcy nic nie piłem, żaden Eleuteryk nie był więcej wstrzemięźliwym odemnie...
Wyciągnął jakąś szklankę nadszczerbioną, kubek, kieliszek z obtłuczoną podstawką.
— Wybaczcie, drodzy państwo, ale nie myślałem, że będę miał tak zacnych gości — Borsuk nalewał koniak, łyknął łapczywie jeden i drugi kieliszek...
— A to był rzeczywiście kapitalny pomysł, człowiek czuje się całkiem inny...
— Ja w Rosyi nauczyłem się z szklanki pić — Bielecki nalał sobie pół szklanki i wychylił jednym haustem.
— To i ja spróbuję — Karska uśmiechnęła się i podstawiła kubek.
Bielecki nalał połowę.
Wypiła bez zakrztuszenia się. Brawo! Borsuk wpadł w zachwyt.
Idealny spust, jak na kobietę, pomyślał Bielecki. Nim słońce wzejdzie, będziesz moją. Tylko się nie poddać, trzeba pójść z batem — biczyskiem, mieć siebie w garści, by się nie dać opanować. Będę się miał na baczności, postanawiał, by mnie nie opętała. Posiąść i rzucić, albo też i wracać, ale bez zobowiązań, bez ckliwego sentymentalizmu — po napoleońsku... A kto wie, może mi się na co przyda, ujarzmię ją, zrobię z niej moje narzędzie... Straszna rzecz dostać się w moc kobiety... Zadrżał, a myśli jego krążyły wokół Łucyi. Teraz Łucya ma mnie w swoich rękach — może mnie w każej chwili zniszczyć, jeżeli zechce — jednem słowem wytrącić z drogi, którą tak uciążliwie, z taką zaciekłością, wytrwałością i narażaniem się drapałem się w górę.
Dzikim gniewem zabłysły mu oczy — nalał sobie znowu pół szklanki i wypił.
Przy tej tu odetchnę, zapomnę, upiję się — raz chociaż w życiu upiję się i będę miał spokój.
Borsuk był po paru kieliszkach silnie podniecony, coraz to nowe płótna wywłóczył z wszystkich kątów, mówił, tłomaczył, opowiadał... każdy jego obraz miał jakąś długą, zawiłą historyę... Tam, ta tańcząca hucułka — ile to trudu kosztowało, zaczem ją namówił, by mu pozowała, a nagle na trzeci dzień, kiedy już połowę obrazu namalował, uparła się i niczem nie dała się wzruszyć, nie chciała dalej. Powiedziano jej, że stanie się pośmiewiskiem dla ludzi, że jej obraz będzie obwożony po wszystkich jarmarkach... I co tu teraz robić? Obraz niedokończony, a mógłby być bardzo dobry... Tam ta czapla nad rzeką — oswoił ją tak, że chodziła za nim, jak cielak, całkiem, jak cielak, ale niech Bóg broni, by się ktoś obcy do niej zbliżył, w tej chwili skakała z dziobem do oczu. Raz jakiemuś chłopakowi skaleczyła oko, o mało chłopi go nie zabili, a biedną czaplę rozjuszone chłopstwo zatłukło.
Bielecki nie słuchał opowiadań Borsuka, wsłuchiwał się w siebie — jakaś daleka, ciemna myśl, której jeszcze zabraniał przestąpić próg świadomości, coraz jaśniej się kształtowała, natarczywie kołatała do zamkniętych, ale słabych bram. Jeden jeszcze, drugi szturm, a zapora pryśnie — daleka, ciemna myśl stanie się postanowieniem... nie, jeszcze nie! Wiedział tylko, że się coraz słabiej broni...
Ujrzał nagle te złe, zbrodnicze oczy z obrazu Borsuka — tak go dziwnie zachęcały do czegoś, wpijały w jego chwiejną, niepewną, niejasno jeszcze ukształtowaną wolę, gdyby iglaste ostrogi, a teraz czuł dokładnie, jak się te oczy całkiem dotykalnie po nim obślizgiwały, dwa świdry wwiercały się zwolna w ciemny, chaotyczny kłąb jego myśli, które jeszcze myślami nie były... czuł, że jeszcze chwila, a dotrą do jądra, światło buchnie, to światło, którego się jeszcze lękał...
I nagle zrozumiał, czem go ta kobieta, od pierwszej chwili, kiedy ją jeszcze tylko na portrecie ujrzał, tak nieprzeparcie pętała...
Dotyk jej oczu czuł teraz, jak kłócie szpilkami — złą, bolesną podnietę, ale poddawał się jej z jakąś przyczajoną, chytrą rozkoszą, bo była mu potwierdzeniem tego, co się jeszcze opierało wcieleniu w postanowienie.
— Co się pan tak głęboko zamyślił?
Bielecki spojrzał jej nagle całym sobą w oczy.
Przymknęła powieki, jakby ją ktoś silnemi pięściami w oczy uderzył, ale tej samej chwili otworzyła je przyjazne, porozumiewawcze, pełne siły i woli.
I tak się ich spojrzenia pętały, zmagały w chytrych, podstępnych zapasach, to znowu w przyjaznych uściskach, badawczych przeszpiegach, to znowu w pożądliwych porozumieniach — zachęcaniu i potwierdzaniu.
Trwało to długą chwilę.
Borsuk patrzył zdumiony, przerwał nagle opowiadanie, jakaś nagła błyskawica rozjaśniła mu mózg.
To ja się nie pomyliłem... Te oczy, które namalował, to rzeczywiście jej oczy i... zatrząsł się: jego oczy, Bieleckiego, te same — patrzył osłupiały: te same!
Ogarnęło go przerażenie, jakby spojrzał nagle w jakąś ciemną, ohydną przepaść. A lęk jego wzmógł się nagle do jakiegoś panicznego strachu, jaki uczuwa człowiek, gdy się za chwilę ma stać coś strasznego, a co tylko ciemnem przeczuciem wokół niego krąży...
Karska pierwsza się opanowała.
— Co się tak cicho nagle zrobiło?
Spojrzała na Borsuka i zlękła się. Miała wrażenie, jakby ją ktoś obcy nagle nagą ujrzał.
— Państwo milczą, ale też u mnie rzeczywiście bardzo nudno. — Borsuk silił się, by ukryć swoje zmieszanie. — Ale, ale, dlaczego państwo nie pijecie? — Głos, który miał być niezmiernie uprzejmym, brzmiał ostro i obco.
— Co mu się nagle stało? — pomyślała Karska niespokojnie i patrzyła badawczo na Borsuka.
Ale i on nie wiedział dokładnie, co się stało, nie zdawał sobie sprawy z całego zamętu uczuć, myśli niejasnych; to jedno tylko wiedział, że był świadkiem czegoś złego, czegoś, przed czem jego dusza ze wstrętem uciekała, a równocześnie miał uczucie wstydu, jak człowiek, który mimowoli kogoś w czemś podpatrzył i wdarł się w obcą tajemnicę.
To wszystko kotłowało w jego mózgu czystego, naiwnego dziecka, zamącało i zamulało przezrocze jego duszy.
Nie umiał się maskować i posowiał.
Ona? Pal ją pies, co go ona obchodziła — ale on — on... nie! stanowczo się pomylił, w jego oczach odbiły się jej oczy złe i to wszystko — odetchnął... Wpatrywał się ukradkiem w Bieleckiego...
Pomylił się, stanowczo się pomylił — te jasne, dobre, rozumne oczy... przejrzała się w nich, jej zła dusza, jak w pięknem zwierciedle szpetna twarz — i to wszystko.
Uczuł nagle jakąś gwałtowną, nieprzezwyciężalną nienawiść ku tej kobiecie, nagłą, piorunującą, jak u pierwotnego człowieka. Zrozumiał, że tę nienawiść do niej już dawno nieświadomie w sobie nosił, że nie sposób mu dłużej wytrzymać w jej towarzystwie: nie wiedział, co z sobą począć, jak się wykręcić, a nagle znalazł upust w przeciągłym, nerwowym śmiechu.
— Psiakrew, upiłem się.
— Prześpij się, to ci dobrze zrobi. — Bielecki wstał, wyprostował się, jakby się ocknął.
I Karska wstała.
— Pan nie pijany, tylko bardzo znużony... No, ale kiedy mam panu pozować do nowego portretu?
— Wie pani, ja się pomyliłem — jąkał się Borsuk — artysta zwykle nie ma dystansu do swego tworu. Ten portret, który zrobiłem — dziś to widziałem — doskonały — lepszegobym zrobić nie mógł — żaden mistrz, choćby największy, nie zrobiłby lepszego...
— Chodźmy — przerwał Bielecki i ujął Karską pod ramię, jakby już dawno do niego przynależała.
— Pamiętaj tylko — zwrócił się do Borsuka — zrób to, com ci mówił.
Pożegnanie było sztywne i milczące.
Borsuk uczuł się boleśnie, przeraźliwie trzeźwym.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.