<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Szli razem, jakby się już od dawna znali.
Wieczór zapadał. Na ulicach roiło się od ludzi. Po skwarnym dniu wszystko wyległo na ulicę, by szukać orzeźwienia — ale napróżno. Nad miastem znęcać się zdawało parne, duszne powietrze, a niebo wyglądało, jak olbrzymia, ołowiana blacha, roztoczona nad miastem, do białości rozpalona rozjuszonym ogniem obłąkanego słońca.
— I to już tak cały miesiąc — pomyślał Bielecki.
— Kiedy się te upały wreszcie skończą? — powiedział.
— Ja się bardzo dobrze czuję w tej spiekocie, marzę o całkiem innem jeszcze słońcu — gdzieś w Afryce, albo na wyspach Ognistych.
— Ale w tym wypadku niech pani ma trochę względu na mnie — ja już ledwo dyszę. Wejdźmy tu — o! do tej kawiarni, duża, wysoka, ciemna i chłodna.
Olbrzymia sala była teraz prawie pusta, a w głębi jej rozkoszny chłód, jakby w piwnicy.
— Widzi pani: tu dobrze.
Kazał podać lodów.
Osunęła się wygodnie w kanapkę, założyła jedną nogę na drugą, nieznacznie podciągnęła obcisłą suknię, spojrzała uważnie w przeciwległe lustro, a potem z dyskretnym uśmieszkiem zaczęła się przypatrywać Bieleckiemu.
— Gdzieżbym ja pomyślała jeszcze przed paru godzinami, że będę niezadługo siedziała w towarzystwie pana. A przyznaję szczerze, żem dawno już pragnęła pana poznać. Dobrze wychowana kobieta nie powinna się z tem zdradzać, ale ja na szczęście nie potrzebuję na nic zważać: sąd ludzi o mnie jest mi obojętnym, jestem panią siebie, mogę sobą rozporządzać w każdej chwili, jak mi się podoba i mówić wszystko, co mi na myśl przyjdzie...
— Więc co?
— Powiedziałam już panu, żem istotnie bardzo pragnęła pana poznać, tak z nim razem siedzieć, gadać, trochę podstępnie wysondować, wkraść się na chwilę pod to ogromne czoło, rozejrzeć się, co się też tam dzieje...
— Raz po raz porządnie zadrapnąć...
— To już pan musi wybaczyć, ale gdym się dotknęła ręki pańskiej, zapragnęłam całe ciało zagarnąć, a gdym je już w palcach uczuła, musiałam drapać — to moje zboczenie... Niedawno widziałam w jakiejś nocnej kawiarni młodego człowieka, który się przysiadł do bardzo przystojnej dziewczyny — ot takiej, którą »porządne« — to słowo wymówiła z nieskończoną pogardą — porządne towarzystwo... pogardza. Nic od niej nie chciał, prosił tylko, by pozwoliła się szczypać, za każde uszczypnięcie płacił trzy ruble. W przeciągu godziny zarobiła biedna ofiara coś 50 rubli. Z dumą pokazywała sine ramiona, tak uczciwie nigdy jeszcze nie zarobiła.
— A gdzież to było?
— W kawiarni Koka.
Spojrzał na nią zdumiony.
— Jakto?
Zaśmiała się na cały głos.
— Słyszałam, że pan jest bohaterem najwięcej rozpustnej bohemy, a zdziwienie pańskie mogłoby przynieść zaszczyt nawet mniej cnotliwemu obywatelowi. — No, uspokójże się pan — nie należę do pół-światka, który się tam zbiera, ale lubię na to wszystko popatrzeć, z blizka się przyjrzeć — czemużby nie? Nie potrzebuję siebie na tem targowisku sprzedawać, więc tem większą, bo bezinteresowną przyjemność mi sprawia to gapienie się.
— Cóż u dyabła, kto ona właściwie jest? — Bielecki zachodził w głowę, do jakiej szufladki swego mózgu ją wsadzić.
— Pan mi się tak bacznie przypatruje, bo pan nie wie, pod jakim numerem mnie ulokować. Zaraz panu służę mojemi personaliami: Lat 24. Zajęcie: model, bardzo nawet poszukiwany, model bezwzględny dla bogatych malarzy, którzy muszą grubo płacić, a bezinteresowny dla takich, jak Borsuk. Ale dotychczas jego jednego tylko znalazłam, który był wart, by mu darmo pozować. Ale już teraz do niego nie pójdę... Widziałam dziś, że mnie nienawidzi.
— Może panią kocha?
— On? — rozśmiała się. — Pan go widocznie wcale nie zna. On kocha płótno i farby — to fanatyk sztuki, a dla tych kobieta nie istnieje... Jak będę miała czas, to wtedy pomyślę, dlaczego mnie dziś świadomie nienawidził, a nieświadomie z nienawiścią malował.
— Pani z domu uciekła?
— Oczywiście, ale z domu opiekuna tylko... Taki sobie poczciwy bałwan, chciał ze mnie, po wczesnej śmierci rodziców, zrobić porządną, rozumie pan? por-r-r-rządną kobietę zrobić... Ach! co to za zacna dusza była, ach, jak on nudził, i groził, i skomlał, i błagał... Znudziło mnie to wszystko, kopnęłam to i teraz mi dobrze... A! a! jeszcze ostatnią ciekawość pana zaspokoję: dlaczego pana chciałam poznać? Od pierwszej chwili silnie mnie pan zaintrygował...
— Tak, jak pani mnie...
— Prawdopodobnie, bo już pan miał chyba dosyć czasu się połapać, żeśmy bardzo i blizko spokrewnieni... prawda?
— Tośmy sobie u Borsuka oczyma powiedzieli.
— Stąd jego przerażenie i jasnowidzący błysk w tym mózgu, zawalonym płótnami, farbą zaklajstrowanym.
Bielecki uśmiechnął się.
Zdawała się wcale na niego nie zważać; pociągała przez słomkę absynt, w którym się lód topił i mówiła, jakby od niechcenia:
— Pan jest pierwszym samcem...
Bielecki rozśmiał się na cały głos i ona się cynicznie rozśmiała.
— Niech pan zważy, że powiedziałam to w jak najlepszem znaczeniu. Dla mężczyzny jest to niezmiernie ważną rzeczą, czy jest samcem lub nie. To stanowi większą część jego rozkoszy życiowych, lub też ciężkich tragedyi. Otóż pan był i jest pierwszym samcem, który zrobił na mnie wrażenie. Pan ma rodzaj tej najgorszej, najniebezpieczniejszej przystojności — beauté du diable — ruchy tygrysie, opanowane prawda, ale niech Bóg broni, gdyby się w skoku naprężyły. Przytem czuję, patrząc na pana, przez skórę, że gdybym panu zawadzała, to ani chwili namysłu, a łono Abrahama pewne. I wzrost pana mi się podoba. Zwykle mężczyzna jest albo za krótki, albo za długi — to już mi jeden mądry malarz uświadomił, ale pan w sam raz, wskutek czego wydajesz się pan wyższym, niż jesteś...
— Skończyła już pani? — zaśmiał się Bielecki. Już dawno tak się nie bawił.
— Zaraz — zaraz... jeżeli o panu mówię, to po cichu i tajemniczo, ale jak to bywa où il y a beaucoup de fumée, il y a de feu... ha, ha, ha!... Znowu pan zdumiony francuskim frazesem w moich ustach. — Nie wiem, czym to dobrze powiedziała, bo miałam już czas zapomnieć wszystko, co mi dobre — wstrząsnęła się — dobre wychowanie dało. Ale ja się pana nie boję, szukałam pana — nawet nie boję się tego, że z czasem mogłabym zostać pana kochanką — powiedziała to z cyniczną brawurą. — Widzi pan, teraz podoba mi się wyraz twarzy pańskiej — zupełnie spokojnie rozważa pan tę przyszłość, bez chełpliwości, bez smarkaczowskiej dumy, żeś pan na mnie zrobił wrażenie — pan mnie pożąda od pierwszej chwili — prawda?
— Oczywiście.
— I to właśnie uczciwie ze strony pana, żeś tego nie maskował — nie kłamał, nie tumanił. Mówiono mi, że pan jest takim — wybacz pan imienną nazwę — Don Juanem... Słyszy pan, wymawiam J, jak H, a więc prawidłowo. Jeżeli pan nim jest, to w takim razie w swoim zawodzie sprawuje czystą i rzetelną pracę.
— Tak jest, kochana pani, miałem w tej chwili ochotę wyciągnąć moją rękę ku pani, ale nie chciałbym, byś pani swój poprzedni eksperyment na mojem ramieniu powtórzyła.
— Byłabym to bezwarunkowo zrobiła. Gdybym miała siły po temu, tobym najchętniej zwabiła pana do mego mieszkania...
— To pani ma mieszkanie?
— Mam, mam, dwa pokoiki na strychu — strasznie tam gorąco; skrępowałabym pana powrozami, żebyś się ruszać nie mógł — oczywiście nagiego... no? bawi to pana?
— Niezmiernie... Tylko byłaby mi przykra moja nagość — Don Juanowie są bardzo wstydliwi...
— Wiem, wiem — i właśnie dlatego... Potem siadłabym obok pana i zaczęłabym orać, tak, orać ciało tymi oto paznokciami — a strasznie są ostre...
— Niezgorszy pomysł, trochę literacki — coś przypomina histeryczne podrygi pani Rachilde.
— Owszem, owszem, mniejsza o to. Tylko niech pan sobie wystawi, że pan nawetby drgnąć nie mógł, a ja tak zbożnie, spokojnie i z taką głęboką powagą zapuszczam ostry pług moich palców w skórę pańską i uprawiam pracowicie ten kawałek żyznej gleby, począwszy od szyi po całej piersi.
— Nie głębiej? — parsknął Bielecki cynicznie, ale z niesmakiem.
— Nie! na razie ten kawałek starczyłby zupełnie.
— I co wtedy?
Spojrzała na niego z jakimś ciemnym uśmiechem.
— Co wtedy? Powiedziałabym ci: przestanę cię torturować, ale powiedz mi, czy jesteś winien śmierci Górskiego?
Padło to tak niespodzianie, że przez jeden błysk sekundy Bielecki drżał, ale w tej samej chwili opanował się.
— Jaki Górski, co za Górski?
— Ha, ha, ha!... no, ten, ten, który się otruł...
I on się roześmiał serdecznie.
— Prawda, znałem jakiegoś suchotnika Górskiego, który się podobno otruł... I co?
— Tak mi się to podobało, żeś ty go do tego zmusił.
— Kto ci to powiedział?
Pogłaskała go po ręku.
— Dziękuję ci, żeś mi powiedział »ty«. Mówmy sobie ty, to niezmiernie upraszcza rozmowę.
— Miałbym ochotę cię w rękę pocałować, ale boję się twoich paznokci... Ale powiedz mi, kto ci powiedział, że ja coś miałem z Górskim wspólnego?
— Kto mi powiedział? Ależ o tem nikt mi nie powiedział, ja sama to ci mówię... Twoja towarzyszka... jak ty ją nazywasz? aha, Łusia, Łusia!... ładne imię — Bielecki patrzył na nią z bezwiednym lękiem — ta twoja Łusia zbyt się afiszowała rozpaczą za zmarłym.
Ssała absynt przez długą słomkę i przypatrywała mu się bacznie. Poza zimną, obojętną, nic nie znaczącym uśmiechem wykrzywioną twarzą Bieleckiego wyczuwała nerwowe, niespokojne drżenie.
— Mnie się nie lękaj — szepnęła drwiąco.
W tej samej chwili wybuchnął tak głośnym, wesołym śmiechem, że szczerość tego śmiechu z tropu ją zbiła.
— Teraz rzeczywiście podajmy sobie ręce, ale już bez drapania — do wspólnej pracy dajmy sobie rękę... To z Górskim kapitalne! Wiesz co? Doskonały temat do powieści, albo do dramatu... Przyjaciel, który przyjaciela hypnotyzuje w śmierć — doskonałe!
Mózg Bieleckiego nigdy jeszcze tak potężnie nie pracował. Zdawał mu się być jakąś olbrzymią stacyą, na którą naraz setki pociągów zjeżdżały. Musiał zważać na wjazd każdego z osobna — zapalać tysiące sygnałów, przesuwać zwrotnice, ranżerować lokomotywy, wpuszczać i zastanawiać wciąż nadjeżdżające pociągi, jedna sekunda bezprzytomnego znużenia, a katastrofa pewna...
Nachylił się ku niej słodko uśmiechnięty.
— A wiesz, słyszałaś może o tem, że przed paru laty kobietę zabiłem? taką, co to się, wiesz, do mnie przyczepiła, a której innym sposobem pozbyć się nie mogłem.
Spojrzała na niego przenikliwie.
— Tak, o tem słyszałam, nawet jestem pewna, żeś to zrobił.
Skłonił się głęboko.
— Wybacz, — oczekuje cię ciężkie rozczarowanie. Ani mi przez głowę nie przeszło jej zabijać — ja całkiem do tego nie zdolny...
Parsknęła śmiechem.
I on się śmiał.
— Aż mnie wstyd, że muszę się przyznać do tego marnego tchórzostwa, a raczej tej przykrej szczerości, że całkiem nie byłbym zdolny do czegoś podobnego... Kobieta, o której mówisz, umarła jak najprzykładniej, według świadectwa lekarzy, na zapalenie ślepej kiszki...
Roześmiał się znowu.
Przymrużyła oczy i spojrzała na niego figlarnie.
— Chciałbyś na gwałt rozwiać piękną legendę o sobie. Zdaje mi się, że ci zależy na tem, bym o tobie myślała, jak o innych.
— A jak?
— Jak o zwykłem samczem pospólstwie.
— Doskonaleś to powiedziała...
— A mnie nie tak łatwo w pole wywieść. Tyś jednym z najpiękniejszych okazów łotra, jakiego widziałam: słodki, przylepny, przebiegły łotr... Dlatego tak gwałtownie pragnęłam cię poznać — gotowam ci nawet wyznanie miłości zrobić, ale jeszcze nie dziś... Nie masz wyobrażenia, jaką przyjemność mi sprawiało, gdym cię raz przez całą godzinę obserwowała, jakeś w twoją pajęczą siatkę zwabiał jakąś młodą dziewczynę. To było chef d’oeuvre sztuki uwodzenia... Jak nieśmiało nasamprzód do ciebie podeszła, z jakim spokojem, szacunkiem, a równocześnie lekkim odcieniem zażyłości wplątałeś ją w rozmowę... z jaką natężoną uwagą słuchałeś jej nieśmiałych jeszcze słów, jak przyjaźnie, po bratersku posadzałeś ją na drabinę, prowadzącą na twoje zawrotne szczyty. Ani nie wiedziała kiedy, nie spostrzegła się, a już przysięgała na wszystko, coś jej powiedział, powtarzała twoje myśli i słowa — nie miała ani chwili czasu opamiętać się... Mogłabym przysiądz, że jeszcze tej samej nocy znalazła się w twoim pokoju, święcie przekonana, że spełnia jakiś piękny, bohaterski czyn, dumna, że z nieśmiałej, głupiej gąski przedzierzgnęła się w wolną, swobodną kobietę, z pogardą patrzyła na dawne dziecinne przesądy, staroświeckie łachmanki, w które mamusia, czy też ciocia jej duszyczkę przybrały... A nad ranem — och! jak dokładnie cię widzę: ziewnąłeś, spojrzałeś na nią obojętnym wzrokiem trochę drwiącego, pobłażliwego współczucia: biedna, skrwawiona gołębica! A co? czy nie tak było?
— Trochę dłużej się przeciągnęło — ale w ogólnym zarysie mniej więcej zgadza się z rzeczywistością. Tylko to z współczuciem się nie zgadza — byłem przeświadczony, żem wyrządził jej wielką przysługę, bom obudził w niej kobietę. Dotychczas była jakąś tam poczwarką, głupim podlotkiem, który pachnie bułką, posmarowaną świeżem masłem, a tu nagle przez jedną noc narodziła się w niej kobieta... Inna zaś rzecz, że nie doceniła ważności mojej przysługi — pomyśl tylko, na drugi dzień rozpoczęła się tragedya... Ale dajmy temu spokój, kiedyś to mnie bawiło, dziś mnie piekielnie nudzi, ale z tem wszystkiem nie rozumiem, dlaczego ja mam być łotrem?
— Na piękniejszy i więcej zaszczytny przydomek nie mogłabym się zdobyć...
— Chyba, że tak. Jeżeli człowiek, który dużo daje, a raz po raz bierze, jest łotrem, to jestem nim rzeczywiście.
Spojrzała na niego pogardliwie.
— Wstydź się, poczynasz się bronić!
— Ja? — zmieszał się trochę.
— No, no... gdyby cię tak przeświecić promieniem Roentgena, znalazłaby się jeszcze na lewym boku czarna plama.
— Chwała Bogu, że się kurczy. Z dnia na dzień mniejsza i mniejsza...
Pochyliła się nagle ku niemu i mówiła cichym szeptem:
— Myślisz, żem nie zauważyła niewidzialnego prawie podskórnego dreszczu na twojej twarzy, gdym ci Górskiego wspomniała?
Był przygotowany, że znowu do tego nawróci.
— Pomyliłaś się. Przykrem mi jest wspomnienie jego o tyle, że ustawicznie jestem na siebie wściekły, iż nie umiałem, a raczej zaniedbałem wyzyskać jego mózgu. Mózg jego był niezmiernie ciekawy, choć więcej jeszcze laurowy i ciemny, niż Norwida.
— No, a twoja Łusia?
Uśmiechnął się cicho.
— Łusia? Łusia? — I na to pytanie był przygotowany, a jednak, gdy nagle to imię posłyszał, uczuł we wnętrzu drżenie.
— Łusia? — powtórzył — to rozdział sam dla siebie, ale już zamknięty...
— Wczoraj was widziałam — nigdy serdeczniej i bliżej, i dziwnie właśnie, w tak krótkim czasie po pogrzebie Górskiego... Widziałam ją wtedy, jak się skryła na cmentarzu za drzewem i zanosiła się od płaczu.
— Bardzo możliwe. Jej dusza zachwaszczona sentymentem. W żaden sposób tego wyplenić nie mogłem... Pewno wcale nad śmiercią Górskiego nie płakała. Rozczulała się po prostu sama nad sobą.
— Dlaczego?
— Widocznie nie może się z tem pogodzić, co ty we mnie pięknem nazywasz, śnią się jej jeszcze kwitnące pola rodzinnej wioski, kościołek na górze, siwe włosy tatusia, stroskana twarz mamusi — och! och! Jeżeli umiesz grać na fortepianie, to zagraj sobie »souvenir de ma chaumière« i »Prière d’une Vierge«, niezrównanej, nie dość jeszcze przez naszą twardą, cyniczną duszę docenionej Bandarzewskiej — a wtedy zrozumiesz, dlaczego Łusia płakała na pogrzebie Górskiego...
Podniecił się nagle.
— Tyleś mi mówiła o mnie, pozwól, że ja o tobie coś powiem... Ty zdajesz się nie być wcale kobietą, jeżeli Łusi nie rozumiesz... Duszyczka młodej dziewczyny żądna niezwykłych wrażeń, niesłychanych przygód, chętna do przewrotów, rewolucyi, rozszarpywania kajdan; imponuje jej siła, moc i odwaga — nęci ją łotrostwo i nonszalancya, z jaką się prawa depcze, a niekiedy i zbrodnia sama, ale niezadługo przychodzi reakcya — ciężki katzenjammer, i wtedy na wszystkich rejestrach jej uszy rozbrzmiewa boleściwa »Modlitwa Dziewicy«... Nie, nie — ty całkiem nie jesteś kobietą...
Umilkł nagle, zaczaił się, patrzył na nią i raz po raz rozglądał się dookoła.
Karska ssała przez długą słomkę drugi już absynt, stała się bardzo poważną i nie spuszczała go z oczu.
Ogarnął go niezrozumiały niepokój.
Karska rozśmiała się nagle suchym, złym śmiechem.
— A więc jednem słowem: Łusia wymyka się, czy też wymknęła się z pod twej władzy i to cię wścieka.
Wycedziła to zwolna, nie wyjmując słomki z ust.
— O mało co, a byłaby w sedno trafiła — pomyślał Bielecki, ale tak już zdołał się opanować, że go niczem zaskoczyć nie mogła.
— Z głęboką rozkoszą wyczułem w tem, coś teraz powiedziała, odcień zazdrości...
Spojrzała na niego z gniewnem pytaniem, ale w tej chwili spoważniała jej twarz.
— Słuchaj! ty i ja — tak! może ci to obojętne, ale my przynależymy do siebie, chcąc nie chcąc — więc ty i ja nie potrzebujemy się zabawiać w kota i mysz — mówmy z sobą otwarcie.
I on spoważniał.
— Niczego tak nie pragnę, jak szczerości wzajemnej.
— Łusia ci się z rąk wymknęła?
— Zdaje mi się.
— I to ci nie na rękę?
— Mylisz się — toby mnie nic nie obchodziło.
— Więc co?
Długie milczenie. Bielecki nie mógł zrozumieć, co się z nim nagle stało. Czuł gorące, nieprzezwyciężalne prawie pragnienie wywnętrzenia się — wypowiedzenia najskrytszych tajemnic.
Zebrał wszystkie siły, by tej obcej kobiecie nie opowiedzieć wszystkiego o Górskim, tego, że Szumska ma go w swym ręku — zawładnęło nim niepojęte prawo psychologiczne zbrodni, która wykrzyczeć się pragnie. I już, już — dziwne, jak nagle osłabł. Zawstydził się i uśmiechnął się bezradnie.
— Nie chcesz powiedzieć? — wessała się chciwem spojrzeniem w jego oczy.
Milczał, bo całym wysiłkiem musiał panować nad tem niepojętem, niezrozumiałem pragnieniem, by wszystko wypowiedzieć.
Teraz przechyliła się poprzez stół tak, że czuł na swej twarzy gorący jej oddech, i szeptała mu do ucha:
— Za dużo wie o tobie?
Miał wrażenie głębokiego wyzwolenia. Jakby się coś boleśnie naprężonego w nim rozprzęgło.
Skinął głową.
Znowu milczenie.
— No i cóż z tego? — Odrzuciła nagle hardo głowę w tył, wlepiła w niego oczy. — Bielecki ujrzał jasnowidzący portret Borsuka. — Cóż z tego? — powtarzała — czy tobie, Bieleckiemu, tak trudno wymódz na kimś, by milczał?
— Ehe! już głęboko nad tem pomyślałem.
Roziskrzyły się jej oczy, schwyciła go za rękę.
— Czemu się wahasz?
Spojrzał na nią prawie nienawistnie i nic nie odpowiedział.
— Mam jeszcze czas — rzekł po długiej chwili. — I mylisz się, jeżeli myślisz, że mógłbym się przed czemś zawahać. To nie to: wszystko, co robię, musi być czystą i rzetelną robotą. Tylko partacze robią coś na oślep i palą na panewce.
— Dawno już z sobą żyjecie?
— Już parę miesięcy.
— No i...?
— Z początku było to dosyć ciekawe, nawet z pewnym zapałem urządzałem z nią dość niebezpieczne eksperymenty. Na jej duszy, jak na żelatynie, uprawiałem czystą kulturę rozmaitych bacilów. Świetnie, nadspodziewanie się przyjmowały, przy szczepieniu nie było nawet poważnej reakcyi — przeciwnie, pacyentka zdawała się czuć doskonale: jednem słowem, pod względem t. zw. zdeprawowanej kultury duchowej daleko już postąpiła. Była już na najlepszej drodze ku onym szczytom, na których człowiek tronuje bez praw, bez obowiązków, panuje autokratycznie nad ludźmi, czyli, jak to fałszywie wyrażają, wyzyskuje, niszczy i ich kosztem żyje, uważa ich za pionków, którymi posuwa w tę lub ową stronę, niezależnie od tego, czy ich na stracenie prowadzi lub nie. Dochodziła już zwolna do wyzwolenia swego Ja z ohydnych kajdan moralności, sumienia, idyotycznej sercowości, a no, już wiesz — tobie chyba tego wszystkiego tłómaczyć nie potrzebuję. — A tu nagle, dyabli wiedzą, co się stało — przyszedł gwałtowny »choc« wstecz. Cała moja praca na nic.
— Możeś zbyt pośpiesznie pracował?
— Może być, że użyłem zbyt gwałtownych środków znieczulania i stępiania, więc wymioty, ból głowy, wstręt — jednem słowem, gwałtownie ją odrzuciło. No, ale nie żałuję, zyskałem na doświadczeniu... na drugi raz będę oględniej pracował... Swoją drogą taka praca nuży i zwolna nudzi. Przy takiej kobiecie, jak ty — szkoda tylko, że przez innego uświadomionej — to istotny, rajski odpoczynek.
— Ja przeważnie sobie samej zawdzięczam to, czem jestem — powiedziała to z hardą dumą. — Nikt inny nie potrzebował mnie uświadamiać. To, co we mnie jest, nie jest jakąś naleciałością, niczem, coby było wzorowane na przykładach — tylko moją istotną naturą, tak samo, jak u ciebie. Dlategośmy się musieli prędzej, czy później znaleźć.
— Masz słuszność, to musi być naturą, inaczej następują ustawiczne apostazye, ani się człowiek nie spostrzeże, a tu jego adept pławi się w łzach rozpaczy i skruchy, wyrzutów sumienia.
— A adeptka idzie do spowiedzi.
Roześmiali się oboje.
— Szkoda czasu — wzdrygnęła pogardliwie ramionami.
— Istotnie, trzeba się z tego otrząsnąć, zanim zbytnio pocznie ciążyć — powiedział zamyślony.
— Czasem i najzręczniejszy i najbezwzględniejszy może się zawikłać... Tamten ich obóz bardzo silny — mają konfesyonały i kazalnicę, opinię publiczną i więzienia — siła złego na jednego... No, ale ja teraz muszę pójść — spojrzała na zegarek.
— A dokąd idziesz?
— Do domu.
— Sama mieszkasz?
— A z kim?
— Weź mnie ze sobą.
— Po co? Zbyt poważny obrót wzięła w końcu nasza rozmowa, by się nam chciało w czulsze struny uderzać — bo o to ci chodziło, prawda?
Roześmiał się.
— To już u ciebie, pogromco serc niewieścich, stało się prawie odruchem — poczekaj, mamy jeszcze czas... A ty dokąd? — zapinała rękawiczki.
— Ja jeszcze wstąpię po drodze, gdzie się moi wyznawcy, wierna moja gmina gromadzi. Trzeba — trzeba zajrzeć do mojej owczarni...
Wyszli na ulicę. Skinęła na doróżkę i wsiadła.
— Jutro o tym samym czasie może tu się spotkamy, może cię do siebie zaproszę — nie wiem jeszcze... Do widzenia!
Bielecki patrzył chwilę za odjeżdżającą, a potem skręcił w bok, w wązką, dość pustą uliczkę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.