Mocny człowiek/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocny człowiek |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W kawiarni Szotta było gwarno, wesoło i pełno.
Tylko przy stole, zarezerwowanym dla kółka Bieleckiego: posępna cisza, nuda i przygnieciony nastrój.
Zieleniak rozciągnął się zawadyacko w krześle, patrzył w sufit, albo też z głęboką pogardą spoglądał na sąsiednie stoliki, przy których siedzieli wypasieni obywatele. Pili już piątą flaszkę Sauternes. Zieleniak dokładnie liczył flaszki i z coraz większą złością ku bogatym świniopasom zerkał. Teraz jeden kazał sobie kelnerowi sturublówkę zmienić. Zieleniakowi aż się źle zrobiło na ten widok. Odwrócił się i splunął na ziemię.
Kotowicz zagłębił się w czytaniu gazet, przynajmniej udawał, że czyta — przy tej strasznej bryndzy nie chciało mu się ust otworzyć.
Zieleniak trącił go.
— Patrz tylko, to bydlę sto rubli zmienia.
Kotowicz ani drgnął, mruknął tylko coś pod nosem.
— Powiedz tylko, rozpoczął Zieleniak po chwili, dlaczego ten bałwan Bielecki całkiem już tu nie przychodzi?
— Bielecki? Boi się pewno, żebyś rubla od niego nie pożyczył.
Nazwisko Bieleckiego zgalwanizowało cały stół. Gajecki, który przed chwilą jeszcze drzemał od nadmiernego wyczerpania, otworzył nagle oczy, i ziewnął ostentacyjnie.
— Obmierzłe bydlę, rzucił przez zęby, zrobił na nas majątek, bo podobno nas wszystkich sportretował, okradł nas, bo to wszystko, cośmy mu opowiadali, jak najhaniebniej zużył, nasze myśli, nasze przeżycia oblał swoim marnym sosem, dostał za to pieniądze, a teraz od nas stroni.
— A tak! — tak! wtrącił Żbik — jego właściwego nazwiska nikt nie wiedział — tajemnicza to jakaś sprawa z tymi dramatami; niejedno dałoby się o tem powiedzieć, a, jeżeli nie powiedzieć, to w każdym razie na podstawie pewnych przesłanek skombinować, pewne wnioski wyciągnąć, coś: tego, owego, co niezbyt czystą woń roznosi...
Rozejrzał się z tajemniczą miną naokoło.
— Tak, istotnie, Gajecki rozruszył się — Bielecki ma przyczyny, dla których nas unika — teraz nieprzyjemnie tu nas spotykać. Każdy z nas może mu w oczy powiedzieć: Słuchaj ty gałganie, ten pomysł mnie ściągnąłeś, a to ja ci przecież opowiedziałem, a to dosłownie moje zdanie... takich rzeczy niechętnie się słucha.
— Tak, rzeczywiście — zawyrokował piskliwym głosem młodzieniaszek, którego nie wiadomo z jakich powodów Chrześniakiem nazywano — im człowiek głębiej nad tym niepojętym faktem myśli, tem niezrozumialszym się staje... To rzeczywiście, jak grom z jasnego nieba: Bielecki i dwa nagrodzone dramaty — to rzeczywiście niepojęte, bo jeżeli się wszystko rozważy...
— To dojdzie się do przekonania, — przerwał Kotowicz wściekły, że mu nikt kieliszka wódki dotychczas nie zafundował — że jesteś rzeczywiście ostatnim idyotą.
Chrześniak spojrzał wystraszony na Kotowicza, którego się bał, i za jego ordynarne grubiaństwa niezmiernie poważał.
— Mógłbyś rzeczywiście — jąkał się.
— Jesteś rzeczywiście dardanelskim osłem, jeżeli nie widziałeś, że od pół godziny mój kieliszek pusty.
— Czemuś mi prędzej nie powiedział? Chrześniak zakłopotany, ale z buńczuczną miną zawołał kelnera.
Nastąpiła chwila natężonego wyczekiwania.
Kelner zaledwie spojrzał w stronę tego stołu — zdawał się on być w tej kawiarni rodzajem Ghetta.
Chrześniak spotniał.
— Kelner! zawołał po długiej chwili... w tej złowrogiej, naprężonej ciszy naokół tego, przez kelnera bojkotowanego stołu, głos jego zabrzmiał w piskliwym dyszkancie tak surowo, że Chrześniak się przestraszył.
— Czego? — odburknął kelner niechętnie.
Wszyscy patrzyli przed się z ostentacyjnie obojętnemi minami.
— Pięć kieliszków wódki — Chrześniak silił się na spokój i powagę.
— Ja już panu nie borguję, — rzekł kelner wyniośle i podszedł do obywatelskiego stołu, który to stół właśnie szóstą flaszkę zamówił.
— To było do przewidzenia, zakonkludował Zieleniak — a ten bałwan Bielecki zarobił na nas dwa tysiące rubli i nie pokazuje się — a wstyd — hańba! A ci, psiakrew, skurczybyki obywatelskie, świniopasy jakieś, już szóstą flaszkę piją.
W rogu kanapy siedział młody człowiek, ubrany według ostatniej mody, milczał zawzięcie i miał minę, jakby do całego towarzystwa nie należał.
O obmierzłą gębę tej głupiej małpy, jak go Kotowicz nazywał, zarzucił tenże teraz kotwicę ostatniej, rozpacznej nadziei:
— Mecenasie! — rzekł grobowym głosem.
Mecenas spojrzał na niego życzliwie.
— Czego pan sobie życzy? — przyłożył rękę do ucha, jakby nie dosłyszał dobrze.
— Daj mi rubla.
— A! owszem: mam, ale nie dam.
— Szuja! — wrzasnął Kotowicz.
Mecenas wyjął portfel, nabity banknotami samych trzyrublówek, aby majątek jego pokaźnie wyglądał, i zaczął je spokojnie przeliczać.
To doprowadziło Kotowicza do wściekłości.
— Świnia!
Mecenas spojrzał na niego, skłonił mu się grzecznie, włożył pieniądze z powrotem do portfelu, schował do kieszeni:
— Jak pan widzi, mam, ale nie dam!
— Precz! — pienił się Kotowicz. Wszyscy oczekiwali w naprężeniu dawno już przewidywanej awantury, gdy nagle ich uwaga skierowała się ku wejściu.
W drzwiach stał Bielecki, Łusię trzymał pod ramię.
W kawiarni, w której go dobrze znano, zrobiło się cicho — przebiegł tylko po sali, jak poświst wiatru, przytłumiony szept: Bielecki, Bielecki...
On stał przez chwilę uśmiechnięty, wesoły, zdawał się na nikogo nie zważać, jakby już od lat całych był przyzwyczajony do tego, że oczy jego bliźnich muszą i powinny się ku niemu kierować, a głosy mimowoli z szacunku cichnąć. Szepnął swobodnie Łusi coś do ucha — Łusia się rozśmiała — torował sobie między stolikami, jakby od niechcenia drogę, robiono mu uprzejmie miejsce, a przy nim szła Łusia, szczęśliwa i cała rozpromieniona.
Słyszała nazwisko Henryka powtarzane od ust do ust, czuła, że wszystkich oczy na nich są zwrócone, obudziła się w niej nagle próżność i duma, i w tej chwili zapomniała, że jakiś tam Górski istniał.
Myśli biegły przez głowę z błyskawiczną szybkością, żadnej pochwycić nie mogła, czuła się tylko dumną i szczęśliwą.
Stół, do którego Bielecki kierował, przed chwilą jeszcze niewidzialnym murem odgraniczony od reszty kawiarni, stał się nagle jej najwidoczniejszym punktem: celem ogólnej ciekawości, niejako estradą, a wszystko inne tonęło w mrokach prostej widowni.
Sześć par rąk wyciągnęło się z wylaną serdecznością ku Bieleckiemu.
Bielecki ściskał mocno ich przyjacielskie dłonie, i śmiał się wesoło.
— No, chłopcy, pewnoście już myśleli, że skryłem się przed wami pod czcigodną kieckę porządnego obywatela?
— Na pohybel temu, któryby śmiał cośkolwiek takiego o tobie pomyśleć, — odrzekł Zieleniak trochę niepewnym głosem.
— Na pohybel — zaświegotał Chrześniak.
Zrobiono dla Łusi miejsce na kanapie, skąd mogła całą kawiarnię wzrokiem objąć.
Wrażenie, jakie ich wejście wywarło, jeszcze nie przeminęło — szeptano sobie po cichu do ucha — panie jej się ukradkiem bacznie przyglądały, widocznie robiły sobie uwagi, ale ona dziś czuła się pewną i zuchowato, prawie wyzywająco rozglądała się dookoła.
Dawniej pies, kot nie zwróciłby w tej kawiarni na nich uwagi, a dziś zdawał się prócz nich nikt nie istnieć.
— Przecież, u licha, nie posądzaliście mnie, że tam jakaś nagroda konkursowa łeb mi zawróci — między wami niejeden więcejby na to zasłużył — tłómaczył się Bielecki...
— No, daj spokój, to już zbytek skromności...
Żbik ułożył swą twarz w odświętną szatę szczerej powagi.
— Jeżeli się to komu należało, to tylko tobie... Przykro nam tylko było, żeś tak długo tu nie zachodził.
— Nie miałem czasu — i teraz nie warto tracić go na wyjaśnienia — więc chłopcy: niech się krew poleje! — Rozglądał się za kelnerem, ale ten już stał obok z uprzedzającą grzecznością.
— Pan rozkaże?
— Trzy flaszki szampana — Veuve Cliquot...
— Dobroczyńco, każ mi nasamprzód dać potrójną wzmocnioną, inaczej tej szampańskiej lury nie przełknę — wybuchnął Kotowicz.
— Aha! szampan stawić na lód, a tymczasem: raz — dwa — trzy — ośm potrójnych wzmocnionych.
Gajecki przysunął się do Bieleckiego.
— Ale skryta bestya z ciebie — żeby jednem słowem się nie zdradzić — myśmy oczom nie chcieli wierzyć...
— Widzisz, w tych wypadkach najlepiej nic przedtem nie mówić — równie dobrze mogłem nie osięgnąć zaszczytu tak zwanej zaszczytnej wzmianki, — a wtedy — co?
Bielecki miał ochotę parsknąć cierpkim szyderczym śmiechem, ale zdusił go w sobie...
Już ja was znam, aż nadto dobrze, pomyślał, ale mniejsza z tem, nie chciał sobie psuć dobrego humoru: wiedział już teraz, że panowanie jego się rozpoczęło. Rozprószyły się wszystkie obawy i lęki. Uczuł mocny, trwały grunt pod nogami. Szedł tu z pewnem niespokojnem drżeniem, jak idzie niebezpiecznie zahazardowany spekulant na giełdę. Jeden rzut oka wystarcza, by się przekonać, czy akcye doskonale stoją, — nikt mnie o nic nie podejrzywał, przeciwnie: manometr szacunku i poważania podskoczył o kilkanaście stopni w górę.
Czuł wprawdzie naokół zazdrość i zawiść, ale cóż go to obchodzić mogło? Jego spekulacya była niebezpieczna i ryzykowna; mało ktoby się na nią odważył — równie dobrze, jak wygrał, mógł sobie kark skręcić — spojrzał w stronę Łucyi — no! ale wygrał.
Nie miał jednak czasu na medytacye — co chwilę ktoś przychodził, ściskał mu ręce, winszował, przypominał się jego pamięci. Składali mu gorące życzenia ludzie, których przelotnie widywał, nawet tacy, którzy dawniej przez ramię na niego patrzyli. Bielecki żartował, dziękował, śmiał się przyjaźnie na wszystkie strony i — dziwna rzecz — uczuł nagle przykry niesmak i zniecierpliwienie.
Wypadasz z roli! szepnęło mu coś cicho, więc na nowo zbierał siły i odpierał niebezpieczne fale, które trwały fundament, na jakim się rozparł, podmywały.
Sic itur ad astra chichotało mu coś szyderczo w duszy — spojrzał roztargniony po sali. Nagle z przeciwległego kąta zahaczyło się o jego oczy czyjeś spojrzenie, które już dawno na sobie czuł — spojrzał uważnie:
Przy małym stoliku siedziała Karska sama i zdawała się do niego uśmiechać.
Chwilę się zaniepokoił — zawahał, a potem wstał od stołu i podszedł do Karskiej.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Serdecznie się ucieszyłam tryumfem pańskim...
— Dajmy temu spokój, nie bierzesz mi za złe? — szepnął.
— Co? to? żeś się pan nie pokazywał? Ależ głupstwo...
Bielecki spojrzał jej głęboko w oczy. Porozumieli się.
— Czy wolno panią poprosić do naszego stołu?
— Owszem. Ciekawam bardzo poznać pannę Łucyę.
Bielecki odzyskał całą swobodę, podprowadził ją do stołu, przy któym gospodarzył tymczasem z wielką werwą i gościnnością Kotowicz.
Po kilkakrotnych kolejkach nastrój był już bardzo ożywiony. Karską, powabną przedstawicielkę płci słabszej, powitano ogólną radością.
Łusia spojrzała na nią nieufnie — sama nie wiedziała dlaczego, ale zrobiła jej obok siebie miejsce.
Karska zdążyła pochwycić jej spojrzenie.
— Bardzo się cieszę, że wreszcie mam sposobność panią poznać — mówiła to z swobodną prostotą — Borsuk tyle mi o pani opowiadał...
— Borsuk, ach tak! — Łusia odetchnęła i znowu nie wiedziała, dlaczego jakaś chmura niepokoju w niej się rozpierzchnęła.
— Pan Borsuk robi mój portret i tam poznałam pana Henryka... Mogę sobie wyobrazić, jak pani musi być dumną i szczęśliwą tryumfem swego męża...
Rozkoszny dreszcz przeniknął Łusię — poraz pierwszy nazwał ktoś Henryka jej mężem.
Prysły lody, w obłok wdzięcznej radości rozwiała się nieufność.
— Piękna z was para, — Karska mówiła szczerze i serdecznie — jakeście weszli, cała kawiarnia się ku wam zwróciła...
— To powodzenie robi — Łusia już była całkiem oswojona — dawniej tu nikt nawet na nas nie spojrzał.
— Tak, powodzenie, urok sławy — piękna żona...
Łusia chciała już powiedzieć, że jeszcze nie jest żoną Bieleckiego, ale te dwa słowa: mąż-żona, rozdzwoniły się tak rozkosznie w jej sercu, że pragnęłaby jak najdłużej pieścić się tem słodkiem złudzeniem, że Henryk jest jej mężem, ona jego żoną.
Nigdy przedtem o tem nie myślała, związek małżeński, tak cynicznie przez Henryka wyśmiewany, wydawał się jej tak niemożliwym w ich stosunku, tak czemś himerycznem, że ani chwili się nad tem nie zastanawiała.
A teraz nagle obudziło się w niej pragnienie, by posiąść Henryka, by jej tylko przynależał, by cały świat szanował ją, jako jego żonę, a nie jako przygodną kochankę. — Ho, ho, jakie to piękne w literaturze: kochanka! A w życiu plugawione, bezczeszczone, poniewierane. —
Gorycz w niej zbierała:
Przed żoną z czcią i pokorą się słaniają, a czyjaś kochanka — oho: dla wszystkich suką, którą psiarstwo obwąchuje.
Przebiegł ją dreszcz wstrętu, a równocześnie uczuła wdzięczność dla tej obcej kobiety, która ją żoną Henryka nazwała, jej miłość i oddanie mianem żony uświęciła.
Bielecki śledził uważnie zbliżenie się obydwóch kobiet, ujrzał przyjazne oczy Łusi, i uśmiechnął się zadowolony.
Ktoś go trącił.
Obejrzał się zniecierpliwiony: na chwilkę spokoju mu nie dawano!
— A! to ty, Borsuk — wstał uradowany.
— Masz chwileczkę czasu dla mnie?
— Ależ owszem.
— To chodź do mojego stolika.
— Siądź tu z nami.
— Nie, nie — ty wiesz, ja nie piję, ja tych ludzi wszystkich nie znam — małą chwileczkę tylko...
Bielecki siadł z nim razem w kącie.
— Szukałem cię od dłuższego czasu, ale cię nigdzie znaleść nie mogłem, chciałem ci powinszować...
— Daj spokój — to głupstwo...
— I jeszcze raz ci podziękować — ja nie wiem, czem ci się odwdzięczę — ja — Borsuk był niezmiernie zakłopotany — ja nie powinienem tego wszystkiego od ciebie przyjmować, bo mi życia nie starczy, by się wywzajemnić. —
— Słuchaj, Borsuk, usilnie cię proszę, nie gadaj głupstw. Bielecki mówił bardzo serdecznie i poważnie — to wszystko, co zrobiłem, to mnie nic, a nic nie kosztowało, to zrobiłem przypadkiem i mimochodem...
— Ale ten obstalunek na portret tyś mi też przecież wyrobił...
— Wcale wyrabiać nie potrzebowałem. Hrabiego znałem oddawna, ożenił się, chciał mieć portret swej żony — spotkaliśmy się na ulicy, pytał mnie się, czy nie mogę mu jakiego dobrego malarza polecić — no i to wszystko... Był u ciebie, mówił mi, że mu się twoje obrazy nadzwyczajnie podobały.
— Zaprosił mnie do siebie na całą jesień — przerwał Borsuk uradowany. —
— To doskonale! Przesiedzisz tam jesień, będziesz malował, — razem z hrabią polował...
Borsukowi oczy się zaświeciły.
— To wszystkoś ty zrobił. — Spojrzał nagle w stronę stołu Bieleckiego i spochmurniał.
— Skąd się ta pani tam wzięła?
— Jaka pani?
— No, ta Karska?
— Była tu w kawiarni, siedziała sama, więc poprosiłem ją do naszego stołu.
— To nie dobre towarzystwo dla panny Łucyi — mruknął niechętnie.
Bielecki roześmiał się.
— Nie lubisz tej Karskiej — mniejsza o nią — tu o ciebie chodzi... Obrazy zabezpieczyłeś?
— Zabezpieczyłem.
— Na ile?
— Dwadzieścia pięć tysięcy.
— A to mieszkanie, o którem ci mówiłem, wynająłeś?
— Wynająłem — malarz pracować tam nie może, ale na razie świetny skład na płótna.
— No widzisz, doskonale się wszystko złożyło.
— Z twoim gospodarzem też wszystko załatwione, a teraz szczęść Boże na twoją drogę! Kiedy jedziesz?
— Za tydzień.
— No to się jeszcze zobaczymy, a teraz wybacz, muszę wracać do gości. — A może się jednak do nas przysiędziesz?
— Nie, nie — ja nie piję, ja — wybacz, nie bierz mi za złe... — Borsuk był cały wylękniony.
— Więc do widzenia.
Przy stole, kółko wzrosło już o paru nowych gości. Trzecia flaszka szampana była już napoczęta.
Cesia z kabaretu, znanego powszechnie pod nazwą »Sprośnego Marchołta« podbiegła ku niemu z zamiarem rzucenia mu się na szyję z radości, ale w sam czas zdążył silnym uściskiem malutką dłoń, tak skręcić, że unicestwił ten rozpęd.
— Jezus Marya! Bo mi rękę zmiażdżysz!
Nieodstępna towarzyszka Cesi, wiotka, delikatna Miecia wyrecytowała z głębokiem dygiem swe życzenie — ale z tem wszystkiem zmiarkował Bielecki, że czas, by się wraz całem kółkiem usunąć z przed oczu profanów.
Trzeba się szanować, pomyślał, cała ta niesforna hałastra może od niego odsunąć ludzi wpływowych, rajców miejskich, zamknąć mu drzwi do domów porządnych — roześmiał się w sobie szyderczymi kpinami.
Skinął na kelnera, zamówił osobny pokój.
Za chwilę całe towarzystwo znalazło się w bardzo przyzwoitej separatce z kanapkami, lustrami, nawet pianinem.
Tu sobie mogą robić, co im się żywnie podoba, pomyślał Bielecki i spojrzał przez okno: wychodziło na wąskie podwórze, a na przeciw sterczały nagie mury sąsiedniego domu.
Kelner z uniżoną służebnością ustawiał na osobnym stole kubły z lodem, wsadzał w nie troskliwie flaszki szampana, z głębokim szacunkiem patrzył na Bieleckiego, czy jeszcze czego nie potrzeba.
Chrześniak przecierał oczy: nie był w stanie zrozumieć, że to jest ten sam kelner, który przed chwilą nie chciał przynieść mu pięć wzmocnionych — w zamroczonym mózgu zaczęło mu świtać głębokie zrozumienie, co powodzenie i sława znaczą.
Żbik siedział obok Gajeckiego, przeplatał szampan, podwójnie wzmocnioną, i popadł w ekstazę zwłaszcza, że miał czczy żołądek.
— Jaki tam z niego artysta, jeszcze niewiadomo, — sędziowie konkursu osły, tak samo, jak i krytycy, ale pomyśl tylko, co to za człowiek, co za czło-wiek!... Innyby po dwóch konkursowych dramatach, nawet na nas nie spojrzał, a ten...
— Dureń jesteś — przerwał nieprzejednany Gajecki — za własne pieniądze pijemy, on nas okradł, ograbił, nasze myśli i przeżycia sprzedał, a teraz nas gości za nasze własne pieniądze — rozumiesz?
Żbik spojrzał na niego z głęboką pogardą, jak na człowieka, który się uchlał i z którym nie warto gadać...
— Zdałaby się przekąska — szepnął Bieleckiemu na ucho — zdaje się, że oni wszyscy na czczo, za szybko się popiją.
— Już o tem pomyślałem — za chwilę, wszystko będzie — o! patrz!
Na olbrzymiej tacy wnosił właśnie kelner wspaniałe przekąski, spiętrzone w górę na kształt kunsztownej piramidy, a za nim picolo z flaszkami najrozmaitszych wódek. Zaledwie na dwóch stołach to wszystko się pomieściło.
Cesia klaskała w ręce.
— A to ci bal! a to ci heca!
Nigdy jeszcze nie widziano Bieleckiego, tak uprzejmym, tak wylanie serdecznym, tak wytwornie grzecznym.
Łusia siedziała obok Karskiej, szczęśliwa, rozmarzona; nie mogła oczu od niego oderwać. Wydał się jej całkiem nowym człowiekiem: biła od niego taka siła i moc, i taka wytworna pańskość, która i onieśmielała i gwałtem przyciągała, i taka wyższość nad nimi wszystkimi — serce jej zabiło gorącą miłością — wstyd ją dławił, że mogła, że... nie! nie! Przecież nigdy w niego nie wątpiła — On miał prawo to robić, co robił — tak! dla niego to tylko deska rozpędowa... Jak ona na chwilę mogła się ośmielić, robić mu jakieś przeszkody na jego drodze?!
Zerwała się, podeszła do niego, odciągnęła go na bok — wspięła się na palcach do jego ucha — i z drżącą rozkoszą szeptała:
— Mój mężu!
Spojrzał na nią zdziwiony; zaskoczyło go to, ale tylko na błysk sekundy:
— Moja jedyna ty!
— Powiedz mi żono!
— Żono!
— Raz jeszcze —
— Żono, żono, żono, — powtarzał jej do ucha i pocałował ją w błyszczące, czarne włosy.
Poprzez jej ramię spojrzał w stronę Karskiej:
Siedziała na kanapie, przechylona naprzód, w ręku, opartym łokciem na kolanie, trzymała kieliszek szampana, ustami dotykała brzeżku szkła, a oczy, uśmiechnięte — szyderczo? — nie wiedział dobrze — były w nich wlepione.
Bystrzej jeszcze spojrzał.
Nie! to było spojrzenie porozumiewawcze, — spojrzenie? ostroga raczej.
— Chodź na chwilkę do nas — Łusia pociągnęła go na kanapę i siadła obok Karskiej.
— Nalej! — trzymała próżny kieliszek w ręku. — Ach! jak to dobrze, że cię namówiłam, żebyśmy tu przyszli — dawno już nie było tak wesoło.
Oczy Łusi iskrzyły się — usta się śmiały — wszystko się w niej śmiało, nawet włosy, z których powymykały się drobne ciemne loczki w okół małej główki.
Bielecki nalał puste kieliszki.
— Precz, precz smutek wszelki, — chichotała Łusia, — jak to dalej idzie?
— Zapal fajki, staw butelki! — dorzucił Bielecki, ale w tej chwili podszedł do niego mecenas.
— Na jedną chwilkę — mina jego była posępno-poważna.
— A cóż takiego?
— Pozwalam sobie panu zwrócić uwagę, że pan Kotowicz znajduje się w niepoczytalnym stanie.
— Cóż znowu?
— Prosił mnie przed przyjściem pana, bym mu dał rubla, ale ponieważ nie jestem jego bankierem i odmówiłem mu, teraz szkaluje mnie i nie daje chwili spokoju...
— Wie pan, — Bielecki stał się bardzo poważnym. — Tą sprawę trzeba załagodzić. Kotowicz gotów zrobić panu awanturę, znieważyć pana czynnie, czemu przeszkodzić nie mogę — a pan będzie wtedy musiał reagować na pojedynek...
Mecenas drgnął.
— Tak, pan go rzeczywiście obraził, dając mu do poznania, że go pan uważa za niewypłacalnego.
— Niech się krew leje! — krzyczał Kotowicz — ofiara wina i krwi — i przeszywał srogim wzrokiem mecenasa.
Mecenas podszedł ku niemu, ujął go za ramię:
— Pozwoliłem sobie na mały żart, odmawiając panu pożyczki — ale wie pan, przecież, że z chęcią służę, ile pan sobie życzy?
— A, widzisz durniu, przyszła koza do woza — inaczej jutro bielałyby twoje kości za rogatkami... Już ci miałem świadków posłać — dawaj trzydzieści rubli...
Delikatniutka Miecia akompaniowała na fortepianie Cesi do kabaretowej piosenki, której, jak twierdziła sam Scholander ją nauczył:
»Trois jeuns tambours,
Revennants de guerr’e...
Łucya oparła się o ramię Karskiej:
— Jaka szkoda, że pani prędzej nie poznałam... ale nie! dobrze właśnie, że dziś...
— Dlaczego?
— Bo jestem dziś szczęśliwa, i taka dumna, że Henryk jest moim — zaśmiała się nagle, nie wiedząc dlaczego: trochę jej się w głowie kręciło.
— Szampan mi trochę głowę zawrócił — wyszłam w ostatnich czasach z trainingu — ale dlaczego pani nie pije? Zieleniak, Zieleniak, daj nam tu szampana!
Karska głaskała włosy Łusi.
— Musicie być bardzo szczęśliwi, prawda? — szeptała jej pieszczotliwie do ucha.
Łusia podniosła głowę, i w upojonem rozmarzeniu przytuliła się jeszcze bliżej do Karskiej:
— Gdybyś wiedziała, jak ja go kocham... niechby się która do niego zbliżyła, w kawałki ją rozszarpię!
— A on cię kocha?...
Łusia roześmiała się na cały głos:
— Przecież ja jego żoną... — Oprzytomniała nagle, zerwała się, potarła czoło, spojrzała Karskiej bystro w oczy:
— Czy pani o tem wątpi?
Karska objęła ją w pół i przytuliła do siebie.
— Słuchaj, jam nie wiele starsza od ciebie — kiedy one sobie zrobiły ty? myślała Łusia — przypomniały jej się pensyonarskie czasy, gdy się tak siedziało o zmroku, i opowiadało sobie: Kochasz go? a on cię kocha? Piękne to były czasy —
»J’ai trois vaisseaux
Sur la mer flotlanté,«
śpiewała Cesia z junacką postawą i biła się w piersi.
— A ja mam trzydzieści rubli — szepnął Kotowicz do ucha Zieleniakowi — ten dureń chce jakiegoś rewersu, wytłumacz mu, że to nowa zniewaga dla mnie.
Kotowicz posiadał tę właściwość, że kiedy chciał, był pijanym, niepoczytalnie pijanym, a kiedy chciał, w tejże samej chwili mógł być trzeźwym, trzeźwiejszym od takiego, co wszystkie cztery śluby eleuteryczne złożył.
Bielecki z wszystkimi rozmawiał i żartował, śmiał się, do wszystkich przypijał, wszystkim nalewał, a sam zważał by możliwie mało pić i z oczu nie opuszczał Karskiej i Łusi.
Szeptały sobie coś do ucha, śmiały się, jak dwie rozbawione pensyonarki, zdawało się, że teraz dopiero znalazły teren, na którym już całkiem do siebie zbliżyć się mogły...
Zdumiewająca aktorka, pomyślał Bielecki, i zwrócił się do Kotowicza.
— Patrz tylko, bełkotał Kotowicz, jak ta twoja Łusia do tej — no! do tej Karskiej przylgnęła — ho, ho! niczego niewiasta ta Karska... Co za dyabelska twarz — jakie ramiona,! jak ona teraz Łusię pogłaskała — niczem biblijny wąż — Kotowicz raczył być znowu pijanym.
»Sir le roi, je vous la remerçie,
Mais dans mon pays il y a de plus jolies...«
Gromkie oklaski rozległy się po pokoju — Cesia dumna i promieniejąca kłaniała się na wszystkie strony.
— Och! jakie to mdłe picie ten szampan! Chrześniak daj nam wódki.
Chrześniak zawinął się w jednej chwili i przyniósł na tacy wódki.
— Żbik! Miecia! — Komenderowała Cesia.
Żbik siadł do fortepianu i zagrał macziczę.
Cesia pochwyciła Miecią:
— Takiej macziczy w Paryżu nie zobaczysz, — zaśmiała się Bieleckiemu w twarz.
I rzeczywiście Bielecki, choć był w Paryżu, takiej macziczy nie widział.
Te pierwsze, banalne ruchy — głupstwo! ale nagle... Cesi twarz zaczęła się rozpalać, ramiona nabierać jakiejś giętkości i siły stali, zdawała się zapominać, że ktoś na nią patrzy, przyciskała do siebie delikatną Miecię, łamała ją, jak gibką trzcinę, to znów wtulała ją między swe nogi, przechylała się nad nią całym ciężarem tułowia, znowu podrzucała na siebie, tarły się z miłosną rozkoszą o siebie, odrzucały, przygarniały — gibkie członki nóg i ramion zdawały się nierozerwalnie splatać, i znowu rozluźniać i z większem jeszcze pragnieniem się z sobą sprzęgać...
Zapanowała cisza w pokoju.
Łusia patrzyła, oparta o ramię Karskiej, ale w oczach jej się ćmiło, widziała wszystko, jak przez mgłę. Głaskała tylko machinalnie rękę Karskiej, która na jej kolanach spoczywała.
Przesuwała rękę swoją po smukłej ręce Karskiej — przymknęła oczy...
Ni stąd, ni zowąd zaczęły się cisnąć do jej mózgu przykre, niemiłe wspomnienia.
Jakieś myśli, ciemne i zawiłe, wydobywały się z ciężkim trudem na wierzch; jakieś niezrozumiałe związki kojarzyły się pomiędzy tą ręką, którą głaskała — a — a... co to wtedy było?
Łusia nagle otrzeźwiała.
Jak w oślepiającej swą przeraźliwą rzeczywistością wizyi stanęła jej ta noc przed oczyma, kiedy w niepamiętnej, obłąkanej rozkoszy oddała się Henrykowi. Słońce rychłego wschodu potokiem różowego światła zalało pokój. Wyciągnął ramiona — a nagle ujrzała w czerwonem świetle jeszcze czerwieńsze, najwyraźniejsze znaki paznokci, które się głęboko w ciało były zaorały.
Jak zahypnotyzowana patrzyła uporczywie w długą, wązką rękę Karskiej, na te długie ostre palce, które się kurczyły i wyprężały, jak u kota.
Czem on się tłumaczył, gdy go z lękiem i przerażeniem pytała, skąd się te znaki wzięły?
Ciemniało jej w oczach, miała ochotę schwycić rękę Karskiej — nie! całe ramię, wyrwać je z ciała, i z obrzydzeniem rzucić gdzieś na środek pokoju...
To ona! ona wgrzebała swoje ostre palce w jego ciało — widziała to, jak w jasnowidzeniu, te ostre, drapieżne palce kota.
Wszystkiemi siłami zapanowała nad sobą — dreszcze nienawiści przeczołgiwały się przez nią całą, zacięła zęby, a w mózgu zapanowała jakaś jasna, białym mrozem ścięta noc.
Znowu posłyszała, jak przez mgłę pijane oklaski, wstała, zatoczyła się: Bielecki pochwycił ją.
— Łusiu! Co ci się stało? Może ci słabo?
Spojrzała na niego — objął ją delikatnie i wpatrywał się w nią z troskliwą czułością.
— Nie — nie — nie! Chodź, siądźmy tam. —
Poprowadził ją do kanapy w rogu ściany.
— Co ci jest? — pytał zaniepokojony.
— Ale mówiłam ci, że nic, zupełnie nic...
Oczy jej przejrzały, wświdrowała je w Karską. Nie była w stanie jednej myśli pochwycić, tylko jakieś bezdenne uczucie nienawiści, zemsty, chciwej zazdrości rozsadzało jej mózg, oddech zapierało.
— To ona, ona cię wtedy podrapała?
— O czem ty mówisz?
— Te znaki na twojem ramieniu — kiedym cię pytała, skąd się to wzięło, nie wiedziałeś, co powiedzieć, plątałeś się, kłamałeś... a teraz wiem, że to ona — ona!
Bielecki obejrzał się niespokojnie.
— Łusia! uspokój się, bardzo cię o to proszę, skąd ci się to nagle wzięło? Zastanów się, ja Karską drugi raz widzę...
Łusia zacięła zęby, ale jej oczy krzyczały chorą nienawiścią.
— Nie kłam, nie kłam! Teraz wiem, że to ona! ona!
Bielecki zapewnił się, że nikt na nich nie patrzy, jedna Karska widziała, ale jakby się nic nie stało, poprowadziła Zieleniaka do fortepianu, przy którym zasiadła wyczerpana, wpół nieprzytomna Miecia i zmęczonymi palcami błądziła po klawiszach.
»Je voudrais me confesser
Monsieur le curé —«
śpiewała Cesia ochrypłym głosem.
»Qu’est le plus gros ton péchè?
Simoné, ma Simoné...
ryknął chór głosów z wszystkich stron.
Qu’est le plus gros ton péchè
Ma petite mignonné —«
— Zaklinam cię na wszystko...
»Que j’ai trop t’aimé
Monsieur le curé —«
Nikt na nich nie zważał — Bielecki trzymał silnie jej rękę, przemawiał do niej, zaklinał ją po cichu, aby się opanowała: cały wieczór zepsuje, niechże ma na tyle wstydu przynajmniej, by nie zwracać uwagi wszystkich...
»Il faudra nous séparer
Simoné, ma Simoné —«
ryczał pijany chór.
— Puść moją rękę! opanowała się już całkiem, schwyciła pierwszy kieliszek z brzegu, wychyliła go duszkiem...
Karska odeszła od pianina, siadła przy ścianie na przeciwległej kanapce, i jakby ją cały świat nic nie obchodził, oparła twarz na rozstawione palce rąk i patrzyła przed się...
Łusia gryzła oczyma te ohydne, te — te... Nie umiała słów znaleść na określenie tych palców, które jego ramię rozorały, tak, że dziś pewno jeszcze blizny zostały...
»Non, car je murrai,
Monsieur le curé...«
Twarz Karskiej wydała jej się nagle skostniałą, obumarłą, spopielałą, z głębokich oczodołów zionął fosforyczny blask zgnilizny.
»Il faudra te t’enterrer
Simoné, ma Simoné...«
kończył chór...
Wampir! pomyślała Łusia i zdjął ją lęk śmiertelny. Obejrzała się, ale Bieleckiego już przy niej nie było. Wszystko przed jej oczyma zdawało się pogrążać w mgle — widziała tylko jakiś jaskrawy, błękitny głos:
»Est-ce que vous allez pleurer
Monsieur le curé?«
A teraz ujrzała całe spektrum głosów, gdyby tysięcznobarwną tęczę:
»Non, car il faudra chanter:
Requiescat in pace!«
Zasłuchała się w sobie...
Kiedy ona tę piosenkę widziała, czy słyszała... Z ciężkim trudem grzebała w pamięci...
Naokoło słyszała gwar, śmiechy, ktoś się na nią potoczył, ktoś trzymał ją za ręce, ale ją to nic nie obchodziło... Kiedyż ona już to »Requiescat in pace« słyszała?
Aha! Teraz już wiedziała — onej nocy, kiedy tę tajemniczą stypę wyprawiano — nikt z nich nie wiedział komu śpiewają to requiescat — on jeden!
Przed jej oczyma stanął Górski — cała ta straszna noc, — Bielecki — ten tryumfujący, przez tę tam wywłokę poorany Bielecki — ha, ha, ha...
»Non, car il faudra chanter
Requiescat in pace«.
Zerwała się, schwyciła kieliszek, nie wiedziała, czy jej ktoś nalewa, czy sama nalała, i na cały głos wrzasnęła:
— Górski requiescat in pace!
Wszyscy nagle zamilkli.
Jakby zimny, trzeźwiący wicher przeleciał przez salę.
W krzyku Łusi tkwiła jakaś dzika, tragiczna moc, która nawet najwięcej pijanych na chwilę oprzytomniła.
— Co? co? Jaki Górski? co za Górski? — szeptał Grajecki Zieleniakowi do ucha.
Łusia zdawała się być przerażoną tem nagłem milczeniem, rozejrzała się wpół obłędnie dokoła — cóż to? nikt nie słyszał?
Więc co głosu jej starczyło, krzyknęła raz jeszcze:
— Górski! Górski — in pace!
Bielecki stał, jak skamieniały. Wszystka krew zbiegła mu do serca, nogi się pod nim uginały, zimny pot wystąpił mu na czoło — czuł, że mu cała twarz się z kurczem wykrzywia — chwilę obejrzał się bezradny, czuł tylko, że go obmacują złe ślepia Kotowicza.
Kotowicz znał Górskiego — zadrżał cały, spojrzenia ich skrzyżowały się, i w tej samej chwili miał się na oślep rzucić w jakiś zator, który mógł go pochłonąć, lub też na brzeg wyrzucić — gdy w tem rozległ się przy fortepianie donośny śpiew — Karska śpiewała:
Wszyscy odwrócili się w jej stronę, cała uwaga zwróciła się ku niej.
»Burza wśród morza,
Gdy nam zagraża,
Wolniej oddycha pierś marynarza...«
Silny, doniosły głos Karskiej rozbił przykre milczenie.
I wolniej odetchnęła pierś tych wszystkich nawpół nieprzytomnych ludzi, choć nie wiedzieli dlaczego?
To jedno tylko odczuwali bezwiednie, że jakaś tajemnicza burza wisiała przez chwilę nad nimi, a teraz przeszła bez śladu: słodkie, spokojne, przeczyste niebo nad nimi:
— Niech pani poczeka, ja znam tę piosnkę — mówiła Cesia, spragniona nowego popisu — zapomniała pani jedną zwrotkę, o... zaraz!
I z całej siły ochrypłym, podpitym głosem zaczęła śpiewać do akompaniamentu Karskiej:
»O Neapolu,
O piękny kraju,
Kto ciebie nie zna,
Nie zaznał raju —«
Bielecki podbiegł do Łusi i, nie patrząc na nią, podrzucił ją sobie na piersi, osadził na ramieniu, jak dziecko — schwyciła go odruchowo za szyję, by się w tył nie przegibnąć — utorował sobie drogę do fortepianu i z wesołym rozmachem śpiewał:
»Płyń barko moja,
Pogoda sprzyja,
Niech cię prowadzi,
Święta Łucya!
— Niech się krew leje! — krzyknął Kotowicz — Na zdrowie świętej Łucyi!
Żbik nalewał szampana, wszyscy pochwycili szklanki, kieliszki, co było pod ręką. Chrześniak wcisnął do ręki Łusi cały puhar szampana:
— Niech żyje nam święta Łucya!
Bielecki trzymał Łusię silnie na ramieniu, podszedł do stołu, schwycił pół flaszki szampana, trącił flaszkę o jej puhar, przyklęknął, nie puszczając jej z ramion:
— Na twoje i moje zdrowie — krzyknął — pij Łusiu!
Przywarł ustami do szyjki flaszki, przechylił ją, i długim haustem wypił ją do dna.
— Brawo, Bielecki, brawo!
»Niech cię prowadzi
Święta Łucya!«
grzmiał uroczysty, pijacki chór przy fortepianie.
Łusia zawisła nagle na ramionach Bieleckiego obezwładniona. — Twarz jej zbielała, puhar wypadł jej z ręki i rozprysnął się w kawałki...
Bielecki niepostrzeżenie wyniósł ją z pokoju.