Mocny człowiek/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocny człowiek |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Fatalnie się dla ciebie złożyło, kochana Łusiu, całkiem fatalnie —
Bielecki szedł do mieszkania Karskiej: prosiła go do swego mieszkania.
Że też tak nad sobą, droga Łusiu, zapanować nie mogłaś... Tłumaczyłaś się biedactwo, żeś była pijana, że opanował cię nagły szał zazdrości, że ci się zdawało, iż między Karską a mną istnieje jakieś porozumienie, nawet ci się zdawało, że mnie podrapała... Urojenia, kochana Łusiu — a chociażby to było rzeczywiście, to w żadnym razie tego się nie robi, coś zrobiła.
Jeszcze całe szczęście, że wszystko było pijane, że Górskiego nikt z nich nie znał — Kotowicz jeden może go sobie przypomniał, a może i nie...
A Kotowicz — wiesz ty, kto to Kotowicz? On pracował jakiś czas, jako dragoman, w biurze tajnej policyi w Londynie — Kotowicz ma węch psa policyjnego. Ho, ho, Kotowicz, jak zechce, to umarłych wskrzesi. — On tylko na mnie spojrzy, obwącha mnie, a wie doskonale, czyje wdzięki obnażyłem: twoje, czy Karskiej, czy też tej, o której się pewnie nigdy nic nie dowiesz, czy też tej, o której i on nic nie wie — ale ją pęszy...
Jednem słowem, droga Łusiu, Kotowicz już kombinuje, delikatne niteczki wiąże cierpliwie, bez irytacyi i zdenerwowania — niedługo zgłosi się do ciebie niewinnie — serdeczniutko — trafi na słabą chwilę: znowu ujrzysz na mojem ciele jakiś znaczek, na surducie znajdziesz jakiś długi włos, który przypadkiem jest innego koloru, jak twoje, a o to nie trudno — ta jedna, o której ty nic nie wiesz, ma nieostrożny zwyczaj skłaniać poetycznie swoją główkę na moje piersi i wstydliwe pożądanie na niej ukrywać. Karska ma znowu specyalne perfumy les Délices — a twoje zmysły, niesłychanie teraz podejrzliwością wyczulone — no! i katastrofa dla mnie gotowa...
Nawet się upić nie potrzebujesz — to całkiem nie jest niezbędnie koniecznem: Kotowicz coś tam od niechcenia przebąknie: Ty zrobisz wystraszone oczy; on znowu spojrzy zdziwiony: jakto, pani nic o tem nie wie? myślałem, że Bielecki to sam pani wyznał — ach, wybacz pani... a to łotr, ten Zieleniak, mówił mi, że pani o tem swobodnie z nim rozmawiała...
Ty, Łusiu, popadniesz w trans, będziesz się chciała pomścić — nie zaraz... nie zaraz, ale powoli wszystko wyśpiewasz... tak, tak, droga Łusiu, ja cię bardzo kocham i przyznaję, że masz rzadko piękne ciało, ale co się ze mną wtedy stanie?
Z miękkiego drzewa twoja duszyczka wystrugana, ciężko pracowałaś, by się zahartować, ale cała praca — na nic...
Wprawdzie uratowałem na razie sytuacyę. Twoim tragicznym okrzykom, by Górski w spokoju spoczywał, nadałem pikantne zabarwienie — wybacz mi, słodka duszyczko, ale nie mogłem sobie inaczej postąpić.
Pijane bydlęta nazajutrz wytrzeźwiały i jakoś podejrzliwie na mnie patrzyli. Wiem, że Kotowicz nic nie powiedział, ale mógłbym przysiądz, że w pamięci wygrzebuje wszystkich Górskich, jakich znał lub o nich słyszał, ale on nie odkrywa swoich kart, dopóki nie pozna dokładnie gry przeciwnika. W każdym razie umiałem coś powiedzieć, czemś upozorować twój nagły wybuch, który mi całą zabawę popsuł... Nawet ja w pierwszej chwili zgłupiałem — Karska! nieoceniona Karska uratowała sytuacyę... przyznasz: to był bajeczny pomysł, by tak delikatnie tym Neapolem, tą świętą Łucyą naprowadzić mnie na tę myśl, bym pił twoje zdrowie... więcej jeszcze: przypomniała mi w tej chwili, że »pogoda sprzyja«, że barka moja może wypłynąć, a raczej, powinna czemprędzej z pięknej pogody skorzystać... ha, ha... zdumiewająca ta Karska...
Aha! pytasz, czem twój nagły, wysoce nietaktowny atak upozorowałem: No, w oczy ci tego powiedzieć nie mogę, bo jutro miałoby całe miasto niesłychaną sensacyę — pomyśl, w każdem piśmie artykulik pod tytułem: »Kto jest autorem nagrodzonych dramatów!?«
Przyznam ci się, że włosy mi się na głowie jeżą na myśl, żeby moja osoba miała takiej sensacyi dostarczyć... więc na razie mogę tylko sobie samemu uprzytomnić to, czem twój nieszczęsny nietakt załagodziłem...
Zresztą, cóż w tem tak złego? Byłaś szczęśliwą, wszystkich oczy na ciebie się zwracały, kobiety ci zazdrościły, słońce mego tryumfu rozelśniło się gorącą aureolą wokół twej kruczej główki. — To wszystko cię rozmarzyło, upoiło, a tu nagle przypomniał ci się dawny twój kochanek... No! no! poczekaj, swoją drogą jesteś wspaniała w tym kataklizmie oburzenia i wściekłości — i jemu to krzyczałaś to »requiescat«, zamiast bolesne »na pohybel«.
Uspokój się tylko: ja wiem, że nikt cię przedemną nie tknął — dość pracy mnie to kosztowało, i nie twierdziłbym, by była zbyt przyjemną — ale w jaki sposób — powiedz sama — miałem pokryć twój nieszczęsny brak taktu?
I rzeczywiście nie masz powodu, gniewać się na mnie: stałaś się bohaterką całej powieści. Ten twój pierwszy kochanek maltretował cię, zamykał, zdradzał, obchodził się z tobą, jak z ostatnią, więc nie dziw, że, jak ci to nagle przed oczyma stanęło, życzyłaś mu wspaniałomyślnie, by go gdzieś pod ziemią robaki stoczyły... in pace!
I całe szczęście, że Karska tak doskonale twoją przeszłość znała. I Chrześniak i Gajecki słyszeli waszą rozmowę o pensyonacie — ogólnie cię obżałowywano, żeś ty — niedoświadczona pensyonarka, półdziecko — dostała się w ręce szubrawca, z którego rąk ja cię wyrwałem, otoczyłem najczulszą opieką i miłością.
Tylko, proszę cię usilnie, nie unoś się! Zróbmy prosty, suchy obrachunek: Stałaś się legendową bohaterką, »ogólnie« zauważono, jak musisz być czystą i niepokalaną, jeżeli samo wspomnienie pogwałcenia twej niewinnej duszy przez jakiegoś tam szubrawca wywołuje w tobie ataki nerwowe. Straszne rzeczy, jakie z tym pierwszym, tym łotrem, przechodziłaś, wzbudziły »ogólnie« dla ciebie jak największą sympatyę i współczucie, a przy tej sposobności mogę ci powiedzieć, że nie masz lepszej przyjaciółki nad Karską. Opowiadała o tobie wprost rozczulające szczegóły — ona, zwykle taka skryta, mówiła o tobie z takiem ciepłem, do jakiego jest jedynie tylko zdolne niekłamane przywiązanie, co bezwarunkowo nadzwyczaj dobrze mnie dla niej usposobiło, czem się tłomaczy, że teraz idę do niej, by jej podziękować, czego mi oczywiście za złe nie bierzesz...
Widzisz, to są twoje plusy.
Ja też — coś nie coś — na tej »transakcyi« zyskałem — robię obrachunki, więc używam kupieckiego terminu technicznego... Przedewszystkiem wzmocniła, a nawet ustaliła się o mnie opinia, jako o dobrym i szlachetnym człowieku, który niewinną ofiarę wyrwał z szpon dzikiego zwierzęcia — tak! tak! Jak w mycie: tyś Andromedą, ja Perseuszem — ogólną uwagę całego tego wieczoru zwracało, jak cię uwielbiam i na rękach noszę. Zieleniak słyszał nawet, że ci trzykrotnie powiedziałem »żono«, z czego wnioskowano, że zamierzam z tobą ślub zawrzeć, a równocześnie, psychologicznie, stało się zrozumiałem, że w chwili najwyższego szczęścia wyłoniło się przez kontrast ohydne wspomnienie tamtego przeżycia i żal, że przedemną już ktoś śmietankę zebrał.
A ponieważ ten idyota Borsuk roztrąbia między uczciwymi ludźmi, bo on, niewiniątko, tylko z takimi przestaje, niesłychane legendy o mojej szlachetności. — Bielecki chwilę się zastanowił: — Do Borsuka jeszcze powrócę — pomyślał — więc jednem słowem jestem nie tylko literacką wielkością, ale i szlachetnym człowiekiem, tem szlachetniejszym, że, według słów ewangelii: jego lewa ręka nie wie, co prawa czyni... ba! nawet ty, moja Łusiu, nie masz wyobrażenia, jak nad tem pracuję, by cię szanowano i wielbiono.
Ponieważ zatem po obu stronach są plusy i znaczne zyski, więc między nami może w dalszym ciągu panować zgoda i harmonia najczystsza, której nawet twój nietakt nie zdołał zamącić.
Czym ci chociaż jeden wyrzut zrobił? A przecież, przyznasz sama, żeś mnie wpakowała w bardzo niebezpieczną Samo-Sierrę.
Przeciwnie, uspokajałem cię, rozwiałem twoje podejrzenia, urwałem łeb hydrze zazdrości i, abyś zbyt często nie potrzebowała z ludźmi przestawać, po cichu przeprowadziliśmy się na przedmieście, mimo, że oficyalnie w dalszym ciągu mieszkamy tam, dokąd Kotowicz, mógłbym przysiądz na to, bezowocnie już drugi raz zachodził.
Kotowicz! Kotowicz! Jestem człowiekiem roztropnym, zimnym, rozważnym; byle czego się nie lękam, ale przyznam się, że, gdy sobie, zapomocą daru twórczej wizyi — jak wiesz, Łusiu, jedyne kryteryum prawdziwego twórcy — uprzytomnię jego gębę, jego dobroduszny, figlarny uśmiech, gdym z ciebie oną mytyczną Andromedę konstruował, to mi skóra na głowie cierpnie i czuję dokładnie, jak mi jeden włosek po drugim dęba staje, a ponieważ wskutek nienagannego życia, włosów mam obfitość, więc możesz sobie wystawić, jaki mnie lęk na takie dziwne fenoma ogarnia.
Ale teraz trzeba dojść ostatecznie do konkluzyi.
Wprawdzie rozmowa z tobą robi mi niezmierną satysfakcyę, bo choć cię tu nie ma, widzę cię dokładniej jeszcze, aniżelibym cię widział przed sobą oczyma, z czego mogę śmiało wnosić, iż jestem istotnie twórczym człowiekiem, bo tylko taki ma dar tak intenzywnej wizyi — ale niedługo już rozmai się moja dusza widokiem Karskiej, więc muszę się streścić:
Ty, Łusiu, zdaje się, jesteś wielką nieprzyjaciółką mytów i wogóle rzeczy, które nie istnieją i nie istniały, a które tylko twórcza fantazya przed oczy, czy to czytelnika, czy też słuchacza, wyczarowuje.
Nie wiem, jakby ci się podobał ten myt o Perseuszu i Andromedzie w sprośnej, banalnej, bo realnej interpretacyi Kotowicza.
To człowiek bez najmniejszego taktu, jakichś delikatniejszych uczuć. Mecenasa wprost ograbił, wyrwał mu z pod serca, z gardzieli 30 rubli: przed tym człowiekiem muszę cię strzedz... a ponieważ tobie, Łusiu, towarzystwo ludzi po prostu szkodzi, bo niedostatecznie jeszcze twoja dusza zahartowana, więc wybierzemy się w podróż.
W podróży dużo można się nauczyć; ja raz w drodze między Wiedniem a Rzymem widziałem człowieka, który od samej Odessy pędził bez wypoczynku, nie śpiąc wcale, rozumiesz: trzy dni i trzy noce oka nie zmrużył, nie dlatego, by nie mógł, bo miejsca było aż nadto, tylko dlatego, że lękał się przez sen popełnić jakiś nietakt. Ludzie, widzisz, którzy są dobrze wychowani i mają tę wstydliwość, by przed obcymi swej duszy nie obnażać, nie śpią w obecności drugiego: przez sen może się człowiek wypowiedzieć z najskrytszych uczuć, przeżyć, czynów, a to może człowieka stawić w fałszywe położenie...
A ty, biedna Łusiu, usprawiedliwiałaś się tem, żeś była pijana... Więc zrozum, w jakie doświadczenie dusza się twoja w takiej podróży wzbogaci!
Człowiek taktowny i wstydliwy, nie tylko, że się nie upija w obecności drugich, ale nawet, jeżeli zajdzie potrzeba, to i cały tydzień nie śpi...
Ach, Łusiu, Łusiu, w jakieś ty mnie przykre położenie wstawiła, a tak nam dobrze było już razem.
Na nowo trzeba rozpocząć lekcye taktu i milczenia, ale teraz już gruntownie.
Więc pojedziemy — jutro, pojutrze wybierzemy się w podróż. Ale dokąd? to trzeba głęboko obmyśleć...
Równiny? Tam się niczego nie nauczysz. Gładka, słodka równina źle na wolę wpływa — żadnych niebezpieczeństw, żadnych przeszkód — nie — nic! no? — nic...
Góry? Nauka mogłaby być zbyt forsowna — mogłabyś się znużyć, przestraszyć napiętrzonych trudności. Wciągać cię po linie po stromych skałach — owszem! ale kto mi sprzeda taką linę, która w sam czas zechciałaby cię milczenia na zawsze nauczyć. Przeciąć nie można, bo potem łatwo im — och ci oni! — zbadać, czy lina przerwana, czy przecięta...
Morze? Hm, to zdaje się jeszcze najskuteczniejszy i najlepszy teren dla twojej edukacyi.
Zatoka Biskajska, która podobno nigdy trupów nie wyrzuca... strome, prostopadłe skały Bretonii, a może — Porto Venere... och! wspaniała myśl — i godna, Łusiu, ciebie! Tam Byron Korsarza pisał, tam, opodal, Shelley się utopił... przejedziemy przez port wojenny Specii, potem jeszcze pół godzinki i jesteśmy w Porto Venere. Ach! z jaką rozkoszą tam ze mną pojedziesz; dziś ci jeszcze cuda o tym cudownym zakątku opowiem...
Bielecki drżał w jakiemś bolesnem prawie napięciu.
Nie, nie, teraz trzeba przestać myśleć: ta intenzywna wizyjność całej rozmowy z Łusią ciężko go znużyła.
Przytem zbytnie myślenie mogłoby osłabić jego wolę, wytężoną w kierunku najwięcej uproszczonej metody, by Łusię wreszcie nauczyć taktu, to znaczy: milczeć tam, gdzie każde słowo mogłoby dla niego, no i pośrednio dla niej, być niebezpiecznem.
Bielecki odzyskał nagle świadomość, że się coś niezwykłego z nim dzieje. Czuł, że oczy jego gorączkowo rozpalone, że ruchy raz ociężałe, raz znowu gwałtowne całkiem nie były skoordynowane, raz nasuwał kapelusz na oczy, to go znowu w tył odrzucał, przyspieszał kroku i przystawał — o! trzeba trochę na siebie zważać — pomyślał, — jeżeli się chce kogoś taktu uczyć, to trzeba rozpocząć od siebie samego.
Przyłapał się na tem, że nie myślał słowami, ale obrazami: widział dokładnie zdechłą rybą cuchnący, niewypowiedzianie brudny, najczystszą, rybacko-włoską idylą śmierdzący, urokiem Byrona opromieniony zakątek! — tam! ach, tam Łusię powiezie... Zasiądą na cyplu skały, gdzie ongi stała świątynia Venery, a dziś ruina kościoła, bodaj, czy nie świętej Łucyi... a naprzeciw trzy, cztery olbrzymie bloki kamienne, gdyby naczółki baszty olbrzymiej, w morze sterczącej fortecy, a w tych skałach groty: jedna niebieska, druga biała, a o trzeciej nikt wtedy nie miał pojęcia — on ją odnalazł... Cicho! cicho! przeraził się odgłosu swoich własnych kroków: szedł na palcach.
— Oszalałem, czy co? — pomyślał, — a nuż Kotowicz idzie za mną i widzi, że ja w biały dzień, na pustej, co prawda, ale bądź, co bądź porządnie wybrukowanej ulicy, idę na palcach.
Nawet słodki Angiolotto ze Specii, który się tam wychował, każdy zakątek znał, każdy załom skały, wrzynający się w morze, każdą fałdę, co z jej grzbietu w morze spływała — nie wiedział o istnieniu tej maleńkiej groty... Otwór wąziutki, jak szyjka szampańskiej butelki — ha, ha... łódką tam ani w ząb, ale człowiek wpław. — Trzeba było poczekać na falę, płynęła zdala ogromna, spieniona, coraz bliżej, teraz: za chwilę... Rozbiła się o jego plecy, powaliła go prawie, ale w tej sekundzie rzucił się na jej grzbiet i — niczem Jonasz, wyżygany przez wieloryba na morski brzeg — znalazł się — nie: po długiej chwili odnalazł się w ciemnej pieczarze. Długo się obmacywał, by się przekonać, jakim cudem na miazgę się nie rozbił..,
Obejrzał się nagle, prawie wylękniony.
— O takich rzeczach nie myśli się na ulicy — strofował siebie. Kapelusz mu zawadzał, więc zdjął go i przykro mu było skonstatować, że z czoła spływał mu perlisty pot.
Co za głupia, ludzka przypadłość — brak jeszcze zimnych dreszczów, Nietzsche’ańskiego skradania się wzdłuż cienistego muru, a będzie mógł służyć za przykład bladego zbrodniarza — ha! ha! Wstydź się, mocny człowieku: na odwagę zaśpiewaj sobie:
Nie lękaj się cienia nocy,
Nikt nie ujrzy nas —
Ujrzał nagle swą siedemdziesięcioletnią babkę, która pokryjomu pociągała flaszeczkę anyżówki z ściennej szafeczki, oglądając się ostrożnie, czy kto nie widzi, a zdradzała się sama cieniutkim refrenem:
Nikt nie ujrzy nas...
Zaśmiał się na cały głos, to go wyzwoliło; wrócił odrazu do równowagi. Zoryentował się w poplątanej sieci uliczek, które z małego placyku, na którym stał, na wszystkie strony się rozbiegały.
Tu jeszcze nigdy nie był.
Dziwna rzecz, że Karska właśnie w tej dzielnicy wybrała sobie mieszkanie.
— Teraz przestać myśleć — powiedział to sobie wpół żartem, wpół surowo. Wola jego, przedziwnie wytresowana, była posłuszną na każde skinienie.
Aha! to tu: teraz na lewo.
Pocóż do dyabła tu właśnie w tej dzielnicy zamieszkała — to gorsze, niż paryski Montmarte, albo okolice zniesionych wałów fortecznych...
A widzisz — uśmiechnął się — ucz się od Karskiej — tu właśnie, tu: by policya, która tu swoją główną siedzibę obrała, mogła jej w każdej chwili wystawić świadectwo nieskazitelnego prowadzenia się, wzorowego ustosunkowania swego życia między społeczeństwem a policyą...
Bajeczna ta Karska!
Odnalazł numer jej mieszkania, wszedł na drugie piętro i zapukał.
Drzwi się otworzyły. Karska stała w nich z wyciągniętemi rękoma.
— Już cię od godziny wyczekuję.
— Przyznasz, że trudno nie pobłądzić, idąc pierwszy raz do ciebie.
— Prawda, — rozśmiała się, spojrzała nagle uważnie na niego.
— Co ci jest?
— Mnie? nic! tylko przez drogę rozważałem, że Łusi potrzebna zmiana powietrza, i przykro mi będzie na dłuższy czas z tobą się rozstać.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Ja to już wtedy — wiesz — u Szotta zauważyłam — dobrze zrobiłeś, żeś wreszcie o tem pomyślał, zwłaszcza teraz, kiedy »pogoda sprzyja«... Ten Kotowicz, czy jak on się tam nazywa, zabawia się, tak mi się zdaje, w takiego pana, co to za kulisami chmury naciąga...
Bielecki zdawał się nie słyszeć, co mówiła. Patrzył na nią, jakby ją pierwszy raz widział.
Stała naprzeciw niego kusząco, z wyczekującym uśmiechem.
— Co tak na mnie patrzysz?
— Wiesz, ja dotychczas nie miałem czasu dokładnie się tobie przyjrzeć.
— Dziś będziesz miał czas — przyrzekłeś mi, że przez całą noc u mnie zostaniesz...
— Do pierwszego brzasku, Ado, — teraz przed podróżą nie mogę podejrzeń wzbudzać.
— Za miastem mieszkasz?
— Mówiłem ci już: muszę rychlej zajść do domu — ona sama się tam lęka.
— Więc jak długo zostaniesz u mnie?
— Do pierwszego brzasku...
Pociągnęła go na kanapę.
— Zdajesz się być znużonym?
— Nie! teraz nie — z chwilą, kiedym próg twego mieszkania przestąpił, uczułem się mocnym.
— A przedtem?
— Czemu pytasz? Człowiekowi, który coś chce, i coś już postanowił, nie trzeba zadawać pytań — to go osłabia.
— Kiedy jedziecie? — zapytała po chwili.
— Czekaj — namyślę się...
Osunął się w głąb kanapy —
Karska podeszła do stolika, zapaliła spirytusową maszynkę, postawiła kociołek z wodą, nasypała do czajnika herbaty i spokojnie czekała, dopokąd się woda nie zagotuje.
— Pojutrze wieczorem! — Bielecki wstał z kanapy. — A teraz już nie mówmy o tem: to już sprawa załatwiona.
Zrobił ruch, jakby się z czegoś otrząsał.
— No już!
Podszedł ku niej.
— Poczekaj, w tej chwili herbata będzie gotowa. Tęskniłam za tobą, po raz pierwszy tęskniłam za jakimś człowiekiem; tak długo nie przychodziłeś: nie wiem, cobym z sobą poczęła, gdybyś nie był przyszedł.
— Ado! to ty umiesz tęsknić? Ach, ach — Ado — ja myślałem, żeś ty wyzwolona z takich biednych i szkodliwych uczuciowych przypadłości.
— I ja tak myślałam, ale odkąd ciebie poznałam tak »en face«, jakby mnie zły duch opętał — ani za dnia, ani w nocy nie mam spokoju, ustawicznie cię widzę przed sobą... o ty słodki łotrze: gdybyś ty wiedział, co się ze mną działo, gdyś Łusię sobie posadził na ramieniu... Mocny jesteś! Byłam zdumiona, jakiś ty mocny, gdyś ukląkł z Łusią na ramieniu i tę flaszkę, czy też pół flaszki szampana wypił...
— A jednak miałaś na tyle przytomności, by tę »świętą Łucyę« wyśpiewywać.
— Widziałam, że cię Łusia zaskoczyła.
— Wdzięczny ci jestem za to — mruknął — ale n’en parlons pas plus — przypomniało mi się, że po francusku dobrze mówisz.
Spojrzała na niego pytająco.
I on na nią spojrzał.
— A, wybacz, jestem trochę roztargniony — widzisz, to nie jest zbyt łatwem, tak: chlast, trzask, zdecydować się na wyjazd, zwłaszcza z osobą, która prawdopodobnie już nie powróci...
— N’en parlons pas plus, mon cheri — cóż mnie to wszystko może obchodzić wobec przykrego zdziwienia, że ja za kimś zatęskniłam...
— Ada!
— Co?
— Nie kłam!
— Na co by mi się kłamstwo zdało, kiedy aż nadto dobrze wiem, że ci to piekielnie obojętne, czy kto za tobą tęskni, czy nie...
Patrzył na nią z cichym uśmiechem.
— Przebiegła bestya — pomyślał — do czego ona zmierza?
Nagle przeraził się — cóż on przed chwilą powiedział? »Osoba, która prawdopodobnie nie wróci«.
— Masz piękne mieszkanie — powiedział, by ukryć lęk i zmieszanie, jakie go ogarnęły na myśl, że wypowiedział głośno, co w najtajniejszej głębi swego mózgu ukrywał.
— Prawda? — zapytała przeciągle i zachichotała. — To zarobiłam mojem ciałem, nikomu go nie oddając — za tobą zatęskniłam, a ty — ty się lękasz, że ja chciałabym się wdzierać za kulisy dramatu, który masz na myśli inscenizować... Mnie się nie bój — ja o niczem nie wiem, ani wiedzieć nie mogę — co mnie zresztą obchodzi, czy ty z Łusią wrócisz, czy bez Łusi.
Bielecki ochłonął, wstydził się swego podejrzenia. Zdradził się niem.
Urwała, a po chwili:
— Nie! skłamałam! chciałabym cię mieć bez Łusi.
— A skąd wiesz, że wtedy do ciebie przyjadę?
Uśmiechnęła się tajemniczo.
— My przynależymy do siebie — może ci to nie na rękę — ja nie jestem tak głupią, by cię chcieć do siebie przykuć. O! jednym, szerokim giestem pozbyłbyś się mnie, anibym się nie spodziała kiedy... o nie! Przez głowę mi nie przeszło, by się do ciebie przyczepić...
— Zdumiewająca artystka — pomyślał Bielecki.
— Ale, ale zatęskniłam za tobą, a ja nigdy za nikim nie tęskniłam, i zapragnęłam cię mieć — jakeś to powiedział? Do pierwszego brzasku?... A, teraz wiesz wszystko — więcej naga, jak ci się pokazałam, pokazać ci się nie mogę.
Mrok zapadał.
— Napijesz się herbaty?
— Nie!
— Gorące mieszkanie, prawda? — zapytała, — ale mówiłam ci już, że w afrykańskich upałach nie byłoby mi jeszcze dosyć ciepło.
— Ale może pozwolisz zrzucić marynarkę przynajmniej? — pytał z uśmiechem.
— Poczekaj!
Ściągnęła z niego marynarkę i kamizelkę — siedli na kanapie. Wsunęła rękę za jego koszulę.
— Gładkie i piękne masz ciało — szepnęła mu do ucha.
— Tylko nie drap!
— Łusi się boisz?
— To nie! Tylko nie trzeba zakłócać spokoju wtedy, gdy jest najwięcej potrzebnym...
— To prawda! Ciało twoje zresztą tak słodkie, że żal byłoby je podrapać.
Zerwała się nagle.
— Mam lęk, żebyś mi mógł się wyrwać — pobiegła do drzwi, zamknęła je szybko na klucz. Widział, że go gdzieś rzuciła, ale w coraz gęstszym zmroku nie mógł się zorjentować, gdzie.
— Masz zbyt dużo taktu, by się ordynarnie do zamkniętych drzwi dobijać — rozśmiała się sucho, ale w jej śmiechu świszczało chciwe pragnienie.
Schwycił ją wpół, rzucił na łóżko.
— Sam, sam mnie rozbierz — głos jej przedzierał się z trudem, jak przez grubą mgłę...