<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Bielecki przechylił się z łóżka, zaświecił zapałkę, popatrzył na zegarek, leżący obok na stoliku.
— Chwała Bogu, to dopiero północ — jeszcze czas...
Zapalił papierosa i wyciągnął się rozkosznie. Jeszcze parę godzin czasu.
Karska siedziała obok niego, rękami oplotła kolana, wlepiła oczy w smugę światła, która z ulicznej latarni rozciągała się na podłodze.
— Teraz już zostaniesz moim na zawsze — myślała. — Teraz cię już nie puszczę. Chcę, muszę cię mieć; za chwilę odejdziesz, ale powrócisz i musisz już przy mnie pozostać. — Wreszcie znalazła mężczyznę, którego przy sobie mieć pragnęła... Czuła, jak wola jej z każdą chwilą potężnieje: wszelka, choćby najpotworniejsza zbrodnia wydała jej się drobnostką, wobec tego pragnienia, by go do siebie przywiązać. Ale z tem mu się zdradzić nie może, powoli, po cichuteńku trzeba go pętać, ostrożnie i z tysiączną przebiegłością, by nie zdołał się spostrzedz, jak się wikła, jak jednym nieostrożnym krokiem dostanie się do wilczego dołu.
Czekaj! będę cię miała, ty, ty... Tylu różnorodnych ludzi znała, ale ten, ten tu — spojrzała na Bieleckiego — piękna bestya! i o całe niebo przewyższa wszystkich w łotrostwie — takiego jeszcze nie znała.
Moim będziesz, moim — powtarzała sobie bezustannie w duchu z jakąś zaciekłą mocą. A w żyłach kipiała jeszcze krew przeżytych rozkoszy. Chciałaby go teraz gryźć, drapać, chciałaby się na niego rzucić, w uścisku kości mu połamać. O! tysiąckroć stawi bezpieczeństwo swego życia na jedną kartę, jeżeli tego zażąda, ale już go od siebie nie puści.
Tylko ostrożnie, myślała, by się nie spostrzegł. Zimny jest, bezwzględny, okrutny, — w tej samej chwili, w której poczuje najdelikatniejszy nacisk musu, zerwie się, jak dziki zwierz, i zmiażdży...
Czekaj! — zacięła zęby — prędzej, czy później cię ujarzmię.
— Co się z Borsukiem dzieje, nie wiesz? — zapytał nagle Bielecki.
— Musisz lepiej wiedzieć odemnie — przecież rozmawialiście wtedy w kawiarni.
— A ty go widziałaś od czasu, jakem cię u niego poznał?
— Poszłam do niego na drugi dzień, by mu pozować do drugiego portretu — wiesz co zrobił?
— No?
— Zaledwie mnie przyjął, zachichotał złośliwie, pokazał mi mój portret: cała twarz zamazana brudną farbą, i twierdził, że ten portret jest tak doskonały, że sam ruch rąk, splecionych wokół kolan, mówi aż nadto...
Bielecki nad czemś głęboko rozmyślał.
— Czy wiesz, że zmienił mieszkanie?
— Nie!
— Został zaproszony na wieś do hrabiego Nieckiego — ma malować portret jego żony...
— Tak?
— Wynająłem mu mieszkanie, a raczej poradziłem mu, by je sam sobie wynajął... bardzo ciekawe mieszkanie — jedno piętro, właściwie dwa pokoiki nad stajnią i szopą suchego siana.
Karska słuchała z natężoną ciekawością.
— Tam złożył wszystkie swoje obrazy, płótna, rysunki...
Karska poczęła kombinować.
— Wejście do tego mieszkania — mówił powoli i dobitnie — zagrodzone ścianą z cienkich desek sosnowych, w tych deskach są sęki, naokół sęków, jak ci wiadomo, gromadzi się żywica. Wskutek strasznych upałów żywica się stopiła, drzewo zeschło, sęki odstały tak, że je łatwo wyciągnąć i łatwiej jeszcze włożyć z powrotem.
— Aha! aha! Rozumiem. — Karska była rzadko pojętnym okazem człowieka... — Stanąć na wschodach, wyciągnąć sęk, wrzucić zapałkę do środka w suche siano — najlepiej woskową, silnie fosforem przepojoną, by tak szybko nie gasła, otwór znowu sękiem zatkać, a tymczasem suche siano w najlepsze się pali — doskonale! Ale jaki w tem sens? Jaki cel?
— Mam słabość do Borsuka, zabezpieczył swoje obrazy na dwadzieścia pięć tysięcy rubli... rozumiesz?
— Aha! Chciałbyś, żeby od razu...
— No tak! inaczej się zmarnuje...
— Zaraz — zaraz! Dlaczego pan wynajął mieszkanie nad szopą siana? to będzie pierwsze pytanie.
— Jakto? Skąd ja miałem o tem wiedzieć — powie Borsuk z całą niewinnością.
— To on o tem nie wiedział?
— Skąd?
— No, dobrze — ale jak się zapytają, czemu on nagle zasekurował obrazy?
— Powie, że ja mu poradziłem, widząc, jak się to wszystko po ziemi wala. Rzucić nieostrożnie papierosa, a wszystko w płomieniach stanie.
— I ty to zeznasz?
— Oczywiście.
— A jak go zapytają, na kogo ma podejrzenia, że ewentualnie mógł wzniecić ogień i chcieć zniszczyć całą jego pracę?
— Uprzedzę Borsuka, że ja to zrobiłem — mnie, jako sprawcę, nie poda: raz, że Borsuk ma wdzięczne serce, a po drugie, że mnie wtedy tu nie będzie.
— Ja mam to zrobić?
— Jeżeli czujesz siły po temu?
— A, gdy powie, że to Karska jedyna mogła to zrobić?
Bielecki się uśmiechnął.
— To zupełnie wykluczone. Znam kobietę, która uroczyście przysięgnie, że właśnie w tym czasie byłaś u niej z wizytą; a mieszka na przeciwległym końcu miasta.
— To chyba nie Łusia?
— Żartujesz...
— To masz tu jeszcze jedną kobietę?
— A cóż ci to przeszkadza?
— Potrzebna ci?
— Przed chwilą słyszałaś, że mi potrzebna i to nawet bardzo.
— Kochasz ją?
— Od ciebie tak naiwnego pytania się nie spodziewałem — może niezadługo spytasz mnie, czy ciebie kocham... Słuchaj, Ado, powiedziałaś kiedyś, może nawet nie powiedziałaś, ale w każdym razie pomyślałaś, że my do siebie należymy. Czy ci to nie starczy?
Zamyśliła się.
— No, ale przecież na wszelki wypadek ją poznać muszę.
— Oczywiście — sama już jutro do ciebie przyjdzie.
Przygarnęła się do niego. Bielecki spokojnie palił papierosa.
— Więc ostatecznie co mam zrobić?
— Czy ja powiedziałem, że masz coś zrobić? Mówiłem tylko, że płótna i obrazy, obramowane i obrzęptane, paskudnie uszkodzone i zupełnie świeże, są złożone w dwóch pokojach nad stajnią i szopą suchego siana. Powiedziałem dalej, że wschody do tych pokoików — no, chyba ci drugi raz powtarzać nie potrzebuję...
— No, dobrze! Ja mam tę zapałkę rzucić — ale co mnie Borsuk obchodzi? I co tobie na tem zależy, czy otrzyma te dwadzieścia pięć tysięcy, czy nie.
— Co mnie na tem zależy? Nieskończenie dużo...
— Teraz chciałabym twoje oczy widzieć — szepnęła.
— Moje oczy? Nie warto — posłuchaj zato uważnie, co ci powiem, a w każdem słowie moje ślepie zobaczysz... Otóż słuchaj, co mi na tem zależy. Nasamprzód idealny powód: ciekaw jestem, czy Borsuk, któremu się całą dwuletnią pracę zniszczy, będzie miał siłę na nowo rozpocząć... Dalej: czy Borsuk na tyle jest mocnym artystą, że machnie ręką i powie sobie: lepsze rzeczy zrobię! to tam nic nie warte... Leonardo da Vinci — słyszałaś, czytałaś pewno o tem — patrzał spokojnie, jak mu niszczono, w kawałki rozwalano jego pomnik, nad którym siedem lat pracował, i jeszcze jedno: jak będzie wyglądał Borsuk, który od kilku lat się zagładza, gdy nagle stanie się posiadaczem dwudziestupięciu tysięcy rubli! A teraz dajmy Borsukowi spokój, mnie twoja psychologia więcej obchodzi, aniżeli to, co Borsuk zrobi. — O! widzisz, teraz zapalimy świecę, byśmy nawzajem nasze oczy widzieli.
Zapalił świecę i świeżego papierosa.
Długo patrzyli na siebie.
— Piękne masz piersi, i oczy twoje rozlane, i biodra, jakby z kości słoniowej utoczone...
Zaciągnął się papierosem i patrzył obojętnie w sufit.
— Mówmy uczciwie — największą cnotą tak zwanych łotrów, to uczciwość.
Zerknął ku niej filuternie.
— A jesteś w stanie posłuchać mężczyznę, gdy mówi uczciwie?
Rozśmiała się.
— To jeszcze mnie nie znasz?
— Uczciwości męzkiej kobieta zwykle nie znosi.
— Tysiąc cetnarów uczciwości twojej możesz przede mną wyładować, a jeszcze będę zdumiona, że tak mało i skąpo.
— To dobrze — zgaś świecę — patrząc na twoją nagą piękność, jasno myśleć nie mogę.
Zgasiła świecę.
— Więc — no, chodź bliżej, będziemy mówili po cichu: od pierwszej chwili, kiedy mnie ujrzałaś, nie wiedząc jeszcze, kto ja jestem, co pomyślałaś?
— Nic! Podobała mi się twoja twarz, twoje oczy, wlepione w Łusię, a widziałam, że były złe i o miliony mil od niej odbieżałe...
— I co dalej?
— Widziałam, jakeś się zaśmiał. Ktoś gwałtownie i namiętnie na ciebie nacierał, a tyś się tylko śmiał. Twój śmiech mnie... no? jakby to nazwać? pokonał mnie. Mogłabym się twoim śmiechem rozśmiać, ja go mam w sobie...
— Mów dalej!
— Dalej? — schwyciła go za ramię, położyła się na nim. — Powiedziałam sobie, że zajmę miejsce Łusi.
— Aha! to już to wtedy sobie powiedziałaś?
— Tak, już wtedy — a kiedy cię spotkałam u Borsuka, wtedy wszystkie moje siły skupiłam w tem jednem pragnieniu, byś był moim...
— Ha, ha, ha — śmiał się.
— A ponieważ nie posłyszałam nic innego, prócz twego szyderskiego śmiechu, więc...
Nadsłuchiwał uważnie:
— Więc?
— Zrozumiałam, że ty jesteś niczyim.
— I co dalej?
— Potem wszystkimi zmysłami zapragnęłam, o niczem innem nie myślałam, jak tylko o tem, by ciebie mieć — i mam cię! mam! — przeciągnęła się wzdłuż jego ciała, ocierała się o nie.
— Za małoś mi jeszcze nagi! — szepnęła.
— Do rzeczy, do rzeczy — naglił.
— Aha! do rzeczy... Nie byłam pewną ciebie — tuś słówko rzucił, tu znowu dałeś mi co innego do myślenia. Przyznasz: byłam bardzo dyskretną, nigdy się ciebie o nic nie pytałam. Wiem teraz to jedno, że wyjedziesz z Łusią zagranicę — to mnie nic nie obchodzi, bo cieszę się już na myśl, że bez niej wrócisz...
Bielecki patrzył ustawicznie głęboko zamyślony w sufit.
— Jesteś tego pewną? — zapytał.
— Tak pewną, jak... — urwała.
— Czekaj, dopomogę ci — w tej chwili o Górskim myślałaś...
— No i cóż z tego? A co mnie to obchodzić może? Twoją Łusię owszem, ale mnie?
Nagle odsunęła się od niego.
— Daj mi papierosa. Teraz już całkiem zimno i obojętnie z sobą pogadamy.
Bielecki podał jej papierosa, zapalił, oparł się na ramieniu i słuchał.
— Teraz ci powiem całą prawdę: Chcę cię mieć, ale nie na parę godzin, kradzionych Łusi, lub też tam tej tajemniczej pani, o której mówiłeś, że gotowa w każdej chwili krzywoprzysiądz. Powiedziałam sobie — czekaj — będę paskudnie, obrzydliwie szczerą. Wtedy dopiero, gdy wziąłeś nagrody na konkursie — ha, ha, ha — coby mi przyszło z człowieka, któryby w świecie nic nie znaczył?!
Zaległo długie milczenie.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dłonią zakrył jej usta.
— Milcz!
Długo leżeli w milczeniu obok siebie.
— Ja cię nie znam, ja cię bardzo mało znam, przeczuwam cię więcej. Dałeś mi dowód zaufania: to z Borsukiem...
— Zrobisz?
— Zrobię!
— Ucieszyło mnie, żeś mi taką propozycyę zrobił. Wiesz dlaczego?
— No?
— Ja nie potrzebuję miłości, nie! nie! Źle się wyraziłam. Ty nie wiesz, co to miłość. — Znowu głupstwa gadam. — Miłość po twojemu, to znaczy: idź i zrób to, o co cię proszę. Nie! nie proszę, tylko wymagam! Prawda?
— Tak!
— A gdybym ja stawiła moje wymagania?
— Ado, Ado, poco niepotrzebnie tyle słów? Dałem ci dowód najwyższego zaufania, więcej jeszcze, oddałem się w twoje ręce...
— Ho, ho — śmiała się — a równocześnie trzymasz mnie w swoich, jak w krogulczych pazurach... O co ci właściwie chodzi? Aha! Czy dobrze cię zrozumiałam? Chciałbyś mieć przy sobie kobietę, kochankę, towarzyszkę, może nawet — ha, ha, ha — żonę, brr... któraby wszystkie twoje plany wykonywała. Poco zatem tyle dalekich obchodzeń, na co te półsłówka, poco to wszystko? Powiedziałam ci, że zrobię, to zrobię...
Teraz Karska odsunęła się od niego, zrzuciła kołdrę, by swobodniej odetchnąć.
Uśmiechała się w sobie z cichą, łagodną ironią.
Och, ty mocny człowieku! Jesteś bezwzględnie, do szpiku kości łotrem, niezwykle inteligentnym, niezwykle bystrym, ale twoja piękna, brunatna skóra więcej warta, niż twój mózg... Gdybyś ty teraz mógł moje myśli odgadnąć, pewniebyś niepomiernie był zdumiony... Tobie się zdaje, żeś mnie opanował, że teraz już jestem biernem narzędziem w twoich rękach — ha, ha... Jeżeli tam jakąś budę podpalę, to nie dlatego, bym twoje życzenie spełniała. Pozatem, że ci daję rozkosz, a może stokrotnie większą od ciebie biorę, jednym palcem nie ruszyłabym dla ciebie... Nie, braciszku, zrobię to, bo tem cię z sobą zwiążę. Nic tak ludzi nie sprzęga, jak zbrodnia... Jaka bestya zapamiętała i zaślepiona w swej megalomanii! Nawet na chwilę nie przypuszcza, że niezadługo stanie się narzędziem w moim ręku, ani mu przez głowę nie przejdzie, że jest dla mnie przydrożną stacyą, na której się posilę, wzmocnię, wszystko z niej zabiorę, a potem bądź zdrów, holenderski śledziu...
Miała serdeczną ochotę na cały głos się rozśmiać. Widziała go w ciemnym zmroku, tego Napoleonika czynu, jak ciężko rozważał, plany układał w najdrobniejszych szczegółach, wszystkie możliwości rozglądał, z najniklejszym włoskiem się liczył, któryby go mógł zdradzić. Aby się upewnić, przypuszczał nawet niebezpieczeństwa, które już zgoła były nieprawdopodobne, a nie pomyślał o tem, że to wszystko dla niej robi, dla niej, która zapewne wcale w jego plany nie wchodziła.
Niejasno jeszcze to sobie wyobrażała, o tem jednem była tylko jasno przeświadczona, że w życiu jej nastąpił ogromny przełom, nieprzeczuwana nawet perspektywa przed jej oczyma się rozwarła, przed nią pięła się drabina — nie wiedziała, dokąd ona sięga, ale czuła, że stanęła na pierwszym szczeblu.
Pogłaskała go pieszczotliwie.
— Ty, mocny Bielecki, ani nie wiesz, że jesteś moim szczeblem — pomyślała i otarła się znowu lubieżnie o jego ciało.
— Poczekaj — powiedział nagle Bielecki — przy tobie daleko jaśniej myślę, jak zwykle — obecność twoja jest niejako ostrogą, co podnieca leniwy kałdun mojej fantazyi do intenzywniejszej pracy.
Karska była szczęśliwa, że mogła wreszcie dać upust swoim rozbawionym myślom i roześmiała się na cały głos.
— Niesłychane! Ja ostrogą dla leniwego kałdunu jego fantazyi! — zanosiła się od śmiechu.
Zaraził go jej śmiech, śmiał się, jak psotny ulicznik, któremu się figiel udał.
— Ktoby pomyślał, że człowiek, który tak się śmieje, myśli równocześnie o tak strasznych rzeczach, jakie ludzie przestępstwami nazywają! Tyś niebezpieczny człowiek z swoim śmiechem gamina — powiedziała nagle i przytuliła się do niego gorąco.
— Wiesz, mam wrażenie, że gdybym ci była niebezpieczną, tobyś mi jedną ręką łechtał podeszwy, bym się zanosiła od śmiechu, a drugą najswobodniej brzytwą gardło podrzynał — prawda? I z tym samym śmiechem, co teraz, starałbyś się we mnie wmówić, że to wesoła śmierć...
— Tak, to istotnie byłaby wesoła śmierć — nawet najbliżsi sąsiedzi musieliby nazajutrz zgłupieć — słyszeliby przecież wesoły śmiech — doskonale! Ale spoważniej teraz na chwilę, mam ci ważną rzecz do powiedzenia.
— No?
— Jutro, a raczej dziś jeszcze złożę w mieszkaniu Borsuka moje rzeczy — no! i oczywiście Łusi też. Między rzeczami Łusi są prawdopodobnie rozmaite dokumenta, które są najzupełniej zbyteczne, ale między moimi jest mój trzeci dramat, a więc manuskrypt nieocenionej wartości. I nie zapomnij o tem, że w danym wypadku — bo najniemożliwsze wypadki w danym wypadku są możliwe — widziałaś go na własne oczy... Aha! między rzeczami Łusi będą, a raczej mogą się znajdować klejnoty, któreś też widziała, od twej fantazyi będzie w owym danym wypadku zależało, jaką wartość przedstawiały... mogłyby się tam nawet znaleźć familijne klejnoty, których jej matka nigdy nie posiadała, ale którać to matka powie prawdę, któraż wyjawi w takim wypadku, że to widocznie, córka ją okradła...
— To wszystko?
— Zbadaj przedewszystkiem gruntownie teren.
— To już mnie pozostaw — możesz być całkiem spokojny. A teraz przestańmy myśleć nad tą drobnostką.
Znikła smuga światła na podłodze, widocznie zgaszono latarnię na ulicy, a w ciemnym pokoju jarzyły się jeszcze dwa punkciki papierosów, ale i te wkrótce zgasły.
Bielecki zapalił świecę i spojrzał niespokojnie na zegarek.
— Teraz muszę iść.
— Łusia się niepokoi — zaśmiała się Karska.
— Mniejsza o Łusię — ja jestem niespokojny, czy zdążę wszystko przez dzisiejszy dzień załatwić.
Ubierał się pospiesznie.
Karska zapaliła świeżego papierosa.
— Kiedy cię znowu zobaczę?
— Jak wrócę.
— Kiedy wrócisz?
— Na premierę mego dramatu, za miesiąc.
— Dokąd właściwie jedziesz?
— Jeszcze nie wiem: moje zadanie trudniejsze, niż twoje. Cały mój mózg: jedną mapą geograficzną — uśmiechnął się. — Trzeba tam jechać, gdzie już byłem i mniej więcej stosunki znam — oczywiście do Włoch, samo przez się rozumie, że do Włoch, bo gdzieżby indziej artysta mógł jechać. Ale ten but apeniński bardzo długi i, psiakrew, wszędzie turystami zawszawiony.
— Dosadnie się wyrażasz.
— Bo rzeczywiście szewska pasya może człowieka porwać na myśl, że niema prawie zakątku w Europie, gdzieby można przeżyć... miodowe miesiące — bez świadków...
Roześmieli się oboje wesoło.
— Więc przez cały miesiąc nic o tobie nie będę wiedziała?
— Możliwie, że z gazet coś wyczytasz — uśmiechnął się.
Był już zebrany, siadł na łóżku i popatrzył na nią, potem wziął jej rękę i pocałował ją.
— Jestem ci bardzo wdzięczny za dzisiejszą rozkosz — powiedział z jakąś serdeczną intonacyą. — Do widzenia.
— Do widzenia — okażę się godną ciebie — zaśmiała się cicho.
Wstała, otworzyła mu drzwi, nadsłuchiwała, aż zamknął na dole bramę domu, potem rozciągnęła się rozkosznie na łóżku.
— Niezwykle szarmancki łotr — pomyślała, usypiając.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.