<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Późną nocą zajechał Bielecki z Łusią do Wenecyi.
Łusia była śmiertelnie znużona. Zatrzymali się parę godzin w Weronie. W straszliwym upale wdrapywała się na najwyższe stopnie amfiteatru, dostała zawrotu głowy tak, że Bielecki z trudem ją na dół sprowadził. Odetchnęła trochę w ogrodach Giust’ego. Majaczył jej się jeszcze nadzwyczajny widok stamtąd na całe miasto, ale po całonocnej podróży mało utkwiło jej w pamięci.
Słaniała się ze znużenia.
Na dworcu krzyk, gwar, setki, jak jej się zdawało, hotelowych portyerów wykrzykiwało nazwiska hoteli, widziała, jak Bielecki się z jakimś drabem umawiał, jak dwóch czy trzech ludzi pochwyciło ich pakunki, przemocą prawie wsadzono ją do czarnej gondoli, która miała kształt trumny. Wahała się chwilę, tak przykre wrażenie na nią ta trumna zrobiła. Chciała już wyskoczyć, ale Bielecki ją pochwycił i zmusił łagodnie, usiąść na wygodnem siedzeniu. Ktoś krzyknął avanti! i cicho wypłynęła gondola na Canale Grande.
Cała drżała w jakimś dziwnym niepokoju.
— Dokąd jedziemy?
— Nie bój się, ja miasto znam. — Bielecki schwycił ją za rękę. — Dopóki jesteś ze mną, niczego się bać nie potrzebujesz.
Z Canale Grande popłynęli wkrótce w boczne, wązkie, ciemne kanały. W głuchej ciszy raz po raz tylko odzywały się nawoływania gondolierów na zakrętach, słychać było delikatny plusk wiosła, uderzającego miarowo o wodę — znowu nawoływania przy wymijaniu się z jedną, potem drugą gondolą z kołyszącemi się cieniami gondolierów. Łusię zbiegł zimny dreszcz.
Miała wrażenie, że tu w mrokach nocy trupy wywożą, by za dnia żywych nie straszyć.
Wreszcie na rogu elektryczna lampa.
— To pewno hotel — pomyślała.
— Hotel? — pytała Bieleckiego.
— Tak.
W drzwiach stał portyer.
— Wszystko zajęte.
Łusi na płacz się zbierało. Coraz większe znużenie ją ogarniało. Słyszała, jak Bielecki zamienił kilka zdań z portyerem i gondola popłynęła dalej.
Najprzykrzejszem było to, że nie mogła pozbyć się wrażenia, że siedzi w trumnie.
— Zmęczona jesteś? — zapytał troskliwie Bielecki.
— Śmiertelnie.
— Czekaj — niezadługo zajedziemy do innego hotelu, tam już napewno znajdzie się pokój.
Jazda po tych ciemnych, ponurych kanałach wydała jej się nieskończenie długą. Noc była ciemna, a oświetlenie tak skąpe, że w głębokim cieniu wszystko wydawało się groźnem i straszącem.
Dobili wreszcie do drugiej przystani, skąd prowadziły schodki do hotelu.
— Przepełniony!
Jechali dalej. Z największym wysiłkiem woli opanowywała Łusia rozdrażnienie. Najchętniej rzuciłaby się na dno gondoli i ulżyła sobie w głośnym płaczu...
Bielecki trzymał ją silnie za rękę.
— Uspokój się, dziecko, teraz za chwilę spoczniemy.
Stanowczy, pewny głos Bieleckiego zwolna ją uspokoił.
— Siedzimy, jak w jakiejś trumnie — szepnęła cicho — jakbyśmy na cmentarz jechali.
— Istotnie, nieprzyjemne wrażenie. Pierwszy raz nocą jestem w Wenecyi — ale teraz jeszcze dwie, trzy minuty, a będziemy na miejscu. Aha! tu w pobliżu — zaraz obok placu św. Marka... O! już...
Gondola przystanęła.
I wreszcie znalazł się wolny pokój na pierwszem piętrze za niemożliwie wysoką cenę, ale już Bielecki się nie namyślał — i jemu samemu podczas tej nocnej jazdy po ciemnych, pustych prawie kanałach było jakoś nieswojo.
Wjechali liftem na pierwsze piętro, kelner otworzył im drzwi numeru, wsunął pakunki, skłonił się głęboko, bo czuł w dłoni papierek pięciolirowy — zostali sami.
I w tej samej chwili Łusia rzuciła się na łóżko w kapeluszu i ubraniu, tak, jak z gondoli wysiadła i na cały głos się rozpłakała.
Bielecki siedział obok niej i trzymał ją za ręce.
Sam był ciężko zdenerwowany i podrażniony, ale hamował się.
— Płacz, biedactwo — mówił cicho — głos jego rozegrał się na najdelikatniejszych strunach — zaraz przyjdziesz do siebie... Jeszcześ nieprzyzwyczajona do podróży — to twoja pierwsza podróż — ja to znam doskonale — nawet mnie samemu to się zdarzało, gdym do jakiegoś kraju, całkiem obcego, pierwszy raz zajeżdżał... Ale przecież jestem przy tobie — ludzi znam, język znam, tu bywałej już nieraz, przy mnie więc nic ci się złego stać nie może.
Uspokoiła się nagle i spojrzała na niego z wdzięcznością.
— Nie bierz mi za złe — ocierała łzy z oczu — ale takie mnie dziwnie przykre uczucie ogarnęło, jakbym się dostała w miasto śmierci.
— Sam nie wiedziałem, że Wenecya w nocy może takie przykre wrażenie zrobić.
Pomógł jej się rozbierać.
— Połóż się teraz, spocznij — jutro innemi oczyma będziesz na to miasto patrzyła.
Całą ją rozebrał, położył do łóżka, zasunął szczelnie tiulowe firanki wokół łóżka.
— Dlaczego to robisz?
— Moskity!
— A, prawda, mówiłeś mi, och! jakiś ty dobry — i w tej chwili usnęła Łusia kamiennym snem.
Bielecki zgasił światło i chwilę patrzył w ciemną przestrzeń pokoju.
Ogarnął go nagle jakiś bolesny, szarpiący wstyd.
Przymrużył oczy, znowu je rozwarł, coraz szerzej same mu się roztwierały, tak, że uczuł w nich dotkliwy ból... Ujrzał nagle... och! co za przykre widzenie... Wyszedł kiedyś za miasto. Drogą, w kierunku miasta, prowadził rzeźnik cielę... Jakie ono było wesołe, jak ono wyskakiwało i brykało — obwąchiwało jego ręce, ocierało się, patrzyło pełnemi młodego życia, nic nie przeczuwającemi oczyma...
— Haniebne świństwo! — pomyślał.
Och, jaki ten rzeźnik był dobry i łagodny! Przystawał, pozwolił mu się paść na łące — omal, że nie brał udziału w jego podskokach i niewinnej zabawie — przemawiał do niego łagodnie i dobrotliwie — a potem, za małą godzinkę może, poderznął mu w szlachtuzie gardło...
Wtedy się nad cielakiem litował, a teraz... Cóż u dyabła mu się stało? Poczynał się roztkliwiać? Jakiś straszny ciężar opadł mu na serce — nie mógł pozbyć się ohydnej wizyi rzeźnika...
Aż się cały zatrząsł.
Nadsłuchiwał.
Łusia oddychała głęboko znużonym, ciężkim snem przemęczenia.
Z taką radością zarzuciła mu ręce na szyję, gdy wtedy od Karskiej do niej powrócił i powiedział jej, że nazajutrz wyruszają w podróż. Jak była mu wdzięczną za opiekę podczas całej drogi, z jakim zachwytem patrzyła na niego, że wszystko sam załatwiał, ona nie potrzebowała się o nic zatroszczyć — z jakiem bezgranicznem zaufaniem pod jego pieczę się oddała...
A teraz wiezie ją na rzeź.
I już przeczuła — ta gondola trumną jej się wydała — a ja, ja... mam być takim prostym, takim haniebnym rzeźnikiem.
Wyprostował się nagle.
Ujrzał przed sobą Karską, ale nie tą, z którą niedawno temu spędził parę godzin rozkosznej rozpusty, ale tą, którą Borsuk namalował.
Patrzyła na niego szyderczo, wyzywająco, a dzikie, złe jej oczy krzyczały: tchórzysz? He?
Uczuł głęboką nienawiść ku niej — zrozumiał teraz, dlaczego Borsuk całą jej twarz zamalował — dlaczego nagle nie był w stanie na nią patrzeć — nawet na portrecie...
Nie!
Wzdrygnął się.
Nie!
Nie, nie, nie! — wkrzykiwał w siebie, ale w tej samej chwili opamiętał się. — A co się z tobą stanie? Łusia prędzej czy później się zdradzi — ciebie zdradzi. — Do czego Łusia w danej chwili zdolna, wiedział aż nadto dobrze. — »Góski requiescat in pace — Górski in pace« — brzmiało mu aż nazbyt rozgłośnie w uszach. — O! Łusiu, Łusiu, jak fatalnie się złożyło dla ciebie, żeś to wykrzykiwać musiała. Żeby nie to, możeby się było obeszło bez tego — tego... że jestem teraz zmuszony — no? powiedzieć sobie otwarcie! — stać się rzeźnikiem...
Zwolna rozprzęgał się jego mózg, powieki zapadały, chciał się przy Łusi na obszernym łożu położyć, ale lękał się, że gdy roztworzy szczelnie zaciągnięte firanki, mogą moskity Łusię opaść — wyciągnął się na kanapie. Jeszcze chwilę chciał jasno, logicznie, całkiem na zimno wszystko ogarnąć, ale nie był w stanie.
Zmęczenie przemogło — sen stłaczał mu powieki, bronił się jeszcze, bo coś musiał jeszcze do końca przemyśleć, coś musiał stanowczo, bez najmniejszego już wahania postanowić, jakiejś słabości się zawstydzić. — Siedział w gondoli, a obok niego leżała trumna, w której cicho i spokojnie spoczywała martwa Łusia — teraz jadą w stronę ku Lido — czemu koniecznie tam? Przecież na Lido niema żadnego cmentarza... Jakieś dwa jarzące się punkciki palących się papierosów rozrywały ciemnię pokoju — aha! wtedy, przed paru dniami — zapadł w gorączkowy półsen, z którego jednakowoż rychło się obudził — moskity nie pozwalały mu spać, a gorsze tysiąckrotnie, zjadliwsze moskity gryzły mu duszę.
Zdjął go taki niepokój, że uczuł się zimnym potem zlany — pragnął myśleć, a równocześnie wszystkiemi siłami myśli odganiał, wiedział, że musiał coś postanowić — nieodwołalnie, a lękał się bramę świadomości otworzyć, choć kołatanie było już tak gwałtowne, że wszystko w nim trzeszczeć i załamywać się zdawało.
Siedział bezradny i żarł oczyma ciemność.
Przerażony był swoim stanem. Czyżby go gorączka opadła, malarya mu krew psuła, mózg przestał normalnie działać?
Siły go opadały, zwątpienie, lęk, niepewność przytłaczały mu duszę jakimś bezmiernym ciężarem, czuł się coraz słabszy, miękł, jak wosk na coraz gorętszym płomieniu wybuchającej litości, wspomnień chwil najpiękniejszych, jakie z Łusią przeżył i czuł, jak się wprost roztkliwiać poczyna.
Łusia oddychała coraz szybciej, przewracała się w niespokojnych snach — pewno jasnowidząca jej dusza już coś przeczuwała. — Bielecki zadrżał.
Wyprężył się, obejrzał dokoła, jakby skądś ratunku szukał — tak! ratunku, bo czuł, że chwilę jeszcze, a padnie do nóg Łusi, będzie je całował, będzie się kajał w pokorze, wstydzie i skrusze, że chodź na chwilę mogła się w nim zagnieździć zbrodnicza myśl, by ją, tę Łusię, która go tak kochała, która z taką ufnością mu się powierzyła, podstępnie z świata zgładzić, i to w podróży, na którą się, jak dziecko, cieszyła. Otrząsnął się nagle.
A! to wspaniale! — zachichotał szyderczo — duszyczka mi się rozmazgajać poczyna. — Bądarzewska poczyna w niej wygrywać »modlitwę dziewicy« i »wspomnienie mojej chatki« — ha, ha, kapitalne, niezrównane, tego jeszcze było potrzeba!
Co za śmieszny sentymentalizm! Jakaś Łusia miałaby go z pół drogi nawrócić i wprządz napowrót w jarzmo ciężkiej, codziennej pracy dziennikarskiej. Z litości nad Łusią ma pewno publicznie ogłosić w pismach, że zmistyfikował zacnych panów komitetowych i podszył się pod cudze dramaty. Dla ckliwej litości nad jakąś tam gąską narazić się na gorszą jeszcze hańbę — bo ta gąska może się lada chwila z głupoty, zazdrości, nieobliczalnego kaprysu przemienić w drapieżne zwierzątko, na drobne strzępy poszarpać ten obcy łachman, w który się przyodział — nie!
I jak w gorączce przelatywały mu przez mózg, jak najpotworniejsze wizye: przepełniony teatr, publiczność porwana, wsłuchana z najwyższem napięciem cała widownia, jeden stężały, zaparty oddech, a nagle głośny piorun obłąkanego krzyku: Górski! Górski! Autor Górski!
Zamajaczył mu się Kotowicz, jak okrążał Łusię coraz ciaśniejszymi kręgami, jak wysnuwał z niej nitki, niteczki, i już, już dochodził po nich do kłębka. Siebie samego widział dławionego bezustannie przez piekielną zmorę spotniałego lęku, słyszał szyderczy, pogardliwy śmiech Karskiej, cała kawiarnia parskała śmiechem na jego widok — ordynarny srom błocił mu duszę...
Zacisnął pięście.
Nie! Teraz już nie mógł zawracać — klamka zapadła. Wprost nie odważył się myśleć nad tem, co go czeka, jeżeli tej małej, marnej przeszkody z swej drogi nie usunie. Przez ten próg, nawet nie to — tak poważnie tej przeszkody nazwać nie można — miałby się on, on, mocny Bielecki, świadom swej drogi, świadom celu, do którego zdąża, wywalić, jak pierwszy lepszy zbrodniarz, który o wszystkiem myśli, tylko nie o tem, co go najprędzej zdradzić może? Całą swą przyszłość poświęcać, całe swe życie zmarnować dla głupiego sentymentu? nie! — wrzasnął to w siebie z całą mocą.
To jedno tylko wiedział, że musi szybko działać, że nie może się wdawać w dysputy z samym sobą: to osłabia, paraliżuje, hamletyzuje duszę. Przecież ma jeszcze na tyle logiki, że jeszcze kilka takich napadów roztkliwienia, a sam własnemi rękami się pogrzebie. Siła woli może się nadwyrężyć; zbytniem, długiem napięciem zwolna wyczerpać, a potem nie będzie nawet czasu na pożałowanie siebie samego.

»Car il faudra chanter:
Requiescat in pace...«

Tak, tak, Łusiu, Górski jest już in pace — ale ja na to jeszcze ochoty nie mam.

Jednym silnym rozmachem podpisał ostateczny wyrok na Łusię, zaszczękotał zębami, zatoczył wielkie koło w powietrzu, jakby coś chciał ogarnąć, zrozumiał, że tylko w jego niezłomnem, żadnemu »ale«, żadnemu »może« niepodlegającem postanowieniu cały jego ratunek, i odetchnął głęboko.
Rozległ się nagle głośny płacz.
— Heniu! Heniu! — wołała Łusia.
Siedziała w łóżku i trzęsła się, jak osika.
— Jezus Marya! Ja tu nie wytrzymam — takie straszne sny miałam... Nie wiem, co mi się stało, ale musimy stąd wyjechać... te czarne kanały, czarne trumny, to wszystko... nie, nie! Jedźmy dalej — jak będziemy wracać, to tu wstąpmy, ale teraz jedźmy.
— Dobrze Łusiu — ja sam już nad tem pomyślałem. Ty potrzebujesz spoczynku — pojedziemy nad morze, posiedzimy tam ze dwa tygodnie, nerwy ci się uspokoją, przyjdziesz do siebie, a potem mamy jeszcze czasu dosyć na zwiedzanie miast. Jutro już wyjedziemy na włoską Rivierę do Rapallo, albo Nervi, nie, nie, tam teraz rozpanoszył się motłoch z całej Europy — pojedziemy dalej, gdzie jest całkiem zacisznie, gdzie sami będziemy, tam spoczniesz, a i mnie teraz potrzeba ciszy i spokoju.
Pomyślał chwilę.
— Aha! już wiem, pojedziemy do Spezii, tam, w pobliżu, cudowna miejscowość, gdzie Byron swego Korsarza pisał, gdzie — chciał dodać, że tam się Shelley utopił, ale w sam czas się spostrzegł. — O! doskonały pomysł — cudownie tam — nigdzie morze nie jest tak piękne, jak tam — i nigdzie nie widziałem takich niesłychanych, majestatycznych brzegów...
— Jak dobrze, że mi się to przypomniało. — Bielecki podniecał się — Capri w porównaniu z Porto Venere jest wprost banalne — powiadam ci: będzie ci się to wszystko wydawało, jak jakiś fantastyczny, rozkoszny sen — tak! tak! — to rzeczywiście świetna myśl — ach! jak nam tam będzie dobrze — sami jedni — ani na lekarstwo żadnej angielskiej mordy i ani jednego ziomka.
— Dobrze, — dobrze, — byleby się tylko czemprędzej z tego miasta śmierci wydostać — o! patrz, jak mnie moskity pogryzły! nie! nie! jedźmy tam czemprędzej.
Rychłym rankiem byli w drodze do Spezzi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.