<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Premiera dramatu Bieleckiego stała się dla całego miasta »pierwszorzędną senzacyą« dnia, jak opiewały dziennikarskie wzmianki.
Nie przebrzmiały jeszcze echa tragicznej katastrofy, której ofiarą przed miesiącem zaledwie stała się Łucya Szumska, towarzyszka Bieleckiego w podróży po Włoszech, dokąd pojechał, by wytchnąć po chlubnie odznaczonej pracy.
Tydzień cały o niczem innem prawie nie pisano: nie było w mieście człowieka, szanującego się, a więc uczęszczającego do kawiarni, i czytającego gazety, któryby tej katastrofy nie znał z najdrobniejszymi szczegółami...
Pancernik wojenny włoski »Ildefonso«, nie wiadomo z jakich powodów nie wjechał do portu wojennego w Spezii, ale zarzucił kotwicę przy wejściu do portu, na pełnem morzu, w pobliżu miejscowości, słynnej tem, że Byrona natchnęła swą dziką pięknością do jego poematu »Korsarz«: Porto Venere.
Pomiędzy pancernikiem a miastem samem kursowały ustawicznie szybkie łodzie motorowe, a pośpiech i służbowa bezwzględność nie pozwalały widocznie na zachowanie jakichkolwiek ostrożności wobec bark rybackich, bo inaczej smutna katastrofa nie miałaby miejsca.
Bielecki był na tyle nieostrożny, że pod wieczór, sam z swoją towarzyszką puścił się na pełne morze — chociaż winić go nie można, bo znał miejscowość doskonale, gdyż już dawniej tam przez jakiś czas przebywał. Mógł się nawet poszczycić, że w olbrzymich skałach, które tworzą wybrzeże Śródziemnego morza nieopodal tej miejscowości, odnalazł grotę, o której nawet miejscowi rybacy i marynarze nic nie wiedzieli.
Ale najniespodziewaniej zerwała się burza, fale rzucały barkę na wszystkie strony, Bielecki stracił nad nią panowanie, barka, spadając z grzbietu olbrzymiej fali, wpadła na przejeżdżającą całym pędem łódź motorową, wywróciła się: Szumska, widocznie od silnego wstrząśnienia, wywołanego zderzeniem, już przedtem z łodzi wyrzuconą została, a ponieważ pływać nie umiała i przytomność od razu straciła, więc zaczem się zorjentowano, zaczem w ogóle można było myśleć o jakimś ratunku, poszła pod wodę.
Wprost bohaterskie wysiłki Bieleckiego, by towarzyszkę ratować, na nic się nie zdały; tonącego już zdołano uratować, i o mało ratunek na nicby się nie zdał, bo Bielecki, zaledwie go wyciągnięto na pokład, w rozpacznym wprost szale rzucił się poraz drugi w morze, by ratować towarzyszkę, która już dawno Bogu ducha oddała.
Szczególne współczucie i ogólną, pełną podziwu sympatyę wzbudził właśnie ten ostatni fakt — to rozpaczne, beznadziejne rzucenie się w fale na niechybną prawie śmierć: to już było wprost szaleństwem — ale rycerskiem szaleństwem.
Bielecki urosł do legendarnych rozmiarów prawdziwego bohatera.
Co jednakowoż było wprost zdumiewające, to to, że podczas pożaru w pracowni artysty malarza Borsuka spłonęły prawie równocześnie rzeczy Bieleckiego i towarzyszki jego, które u swego przyjaciela przed wyjazdem był złożył. Pożar ten nie trudno było wytłomaczyć, bo mieszkanie malarza Borsuka było położone nad szopą suchego siana, o czem p. Borsuk nie wiedział, a za co właściciel domu został już przez towarzystwo asekuracyjne, w którem obrazy p. Borsuka były na szczęście zabezpieczone, do odpowiedzialności pociągnięty, że takie mieszkanie w ogóle wynajmował.
Ale wypadek ten katastrofalnym rzeczywiście stał się dlatego, że między rzeczami p. Bieleckiego znajdował się caluteńki manuskrypt nowego jego dramatu, który według opowiadań jego znajomych, którzy mieli szczęście go czytać, siłą i oryginalnością, przewyższał dwa nagrodzone jego utwory.
To, że podczas pożaru zmarniał cały ogromny dorobek artystyczny Borsuka, o tem sumienny wzmiankopisarz całkiem zapomniał, raczej nie uważał za stosowne o takiej bagateli wspomnieć, w obec niepowetowanej straty, jaką rodzinne piśmiennictwo poniosło wskutek spalonego dramatu Bieleckiego. Również nic nie znacząca w obec tragicznej śmierci była szkoda, jaką św. p. Szumska poniosła — jej drogocenne klejnoty rodzinne widocznie się stopiły.
W takich iście tragicznych okolicznościach nie pozostawało nic innego, jak tylko chlubnie znanemu, a tak ciężko dotkniętemu laureatowi wyrazić jak najgłębsze współczucie, przesłać wyrazy gorącej sympatyi i życzenia, aby jego młode siły te ciosy nieubłaganego jakiegoś fatum zwycięsko zniosły.
Nic więc dziwnego, że przy takim zbiegu tak dziwnych i tragicznych okoliczności, teatr już z góry na trzy przedstawienia był wysprzedany.
Na krótko przed rozpoczęciem przedstawienia zjawił się w loży autorskiej Bielecki sam...
Nie dziwiono się temu, umiano delikatnie uszanować jego rozpacz po utracie towarzyszki, rozpacz, która, jak najbliżsi jego znajomi twierdzili, chwilami z obłędem graniczyła — publiczność była mu wdzięczną, że się w ogóle pokazał.
Siadł niedbale, i roztargnionym wzrokiem błądził po przerażająco wprost napchanej widowni.
Naturalnie, że człowiekowi, które tak straszne, wstrząsające dramaty życiowe przeżył, musiały być obojętne losy dramatu pisanego.
Wyglądał blado i zmęczono, ale już widocznie zdołał męską siłą pokonać cierpienie, bo inaczej nie byłby się narażał na, bądź co bądź silne wstrząśnienia, jakie pierwszy raz wystawiany autor przechodzić musi.
Światła pogasły. Przedstawienie się rozpoczęło.
Bielecki nawet nie spojrzał na scenę, wsunął się głęboko w fotel, i głęboko się zamyślił.
Opętała go jakaś chora mania; bezustannie musiał rozważać, czy to wszystko, co on zrobił, było warte tego, naco tyle nadludzkiej siły zużył, co o mało życiem nie przypłacił — bo, mimo, że doskonale pływał, ten drugi skok w morze, już go z wiecznością kumał: jedna jeszcze fala, a byłby się pod motor dostał...
Teraz naprzykład siedzi, jak małpa jarmarczna na widoku głupiej gawiedzi, która się zleciała, by się na niego gapić, i słuchać przerażających bredni Górskiego. — Coby dał za to, żeby mógł zatkać uszy, i nie słuchać tych obmierzłych, całą mocą swej duszy znienawidzonych głupstw. — Czy warto było długimi dniami i, jak wieczność długiemi nocami, przemyśliwać nad tem, jakby Łusi z tego padołu płaczu pomódz, przenieść się na inny, gorszy może jeszcze?
Warto było siły swe wytężać aż do obłąkańczego napięcia, by znaleść sposobność, i wykorzystać odpowiednią chwilę, i tym sposobem pozbyć się, bądź co bądź, przywiązanego, ba! nawet po swojemu kochającego człowieka, i tu teraz siedzieć i czekać na poklask głupiej tłuszczy?
Warto to wszystko, by niszczyć biednemu Borsukowi jego płótna, z których każde, choćby najlichsze, było więcej warte, aniżeli dziesięć idyotycznych dramatów Górskiego?
Zdjął go wstręt i obrzydzenie, a przedewszystkiem dławiła go wściekła nienawiść ku Góskiemu... a równocześnie — zdumiał się — czuł pragnienie, by mieć teraz Karską przy sobie, rzucić się na nią, zwalić się kolanami na jej piersi, pochwycić za gardło, dusić, słuchać chrapliwego jej rzężenia, czuć pod kolanami dreszcze, wstrząsy, konwulsye, konanie...
Czekaj, psia krew! pomyślał, teraz już mam wprawę. Wprawdzie jedna zmarła na ślepą kiszkę, druga się wskutek swej głupoty utopiła — Widzi gęś jakaś, że umyślnie na motor kieruję — niechby się była silnie łodzi uchwyciła, ale nic, tylko gębę otworzyła, no i naturalnie musiała wylecieć, jak z procy, przy sromotnym zderzeniu łódki z rozpędzonym motorem. — Tak to wszystko fatalne wypadki — dla ciebie, kochano Ado, ciebie kastalskie źródło, które mnie natchnęło do zabawienia się w Pana Boga i zaimprowizowania tego ostatniego wypadku — o! z tobą będzie coś innego — to będzie rozmyślny czyn, do którego się z dumą przyznam, a nie jakiś tam fatalny przypadek.
Ze sceny dochodziły go urywane zdania, podniesione głosy, wybuchy płaczu — miał ochotę się zerwać, pluć na publiczność, prać aktorów po gębie, krzyczeć na cały głos: hołoto, waryaci — idyoci — i nagle się ocknął.
Zimny pot spływał mu z czoła. Obejrzał się niespokojnie dookoła.
— Co mi było? — zapytał się przerażony sam siebie.
Lękał się uświadomić sobie, co przez cały czas tak natężenie w sobie przemyślał — że ujrzał w sobie coś, czego dawniej nie widział, mogiłkę krecią — tak, tam gdzieś w podziemiu minował pracowicie wytrwały, cierpliwy kret... Strzeż się kreta! krzyczało w nim — bacz pilnie, bacz!
— Autor! Autor!
Przez jedną chwilę nie wiedział, co się stało.
Oślepiało go nagle światło widowni. Spojrzał. Cała publiczność stała — wrzeszczała, biła z wszystkich sił brawa — jakby się dostał do domu waryatów...
Drzwi loży się otworzyły, wpadł zziajany dyrektor, schwycił go za rękę:
— Chodź pan, chodź czemprędzej, publiczność szaleje, musi się pan pokazać — niebywały sukces — zwycięstwo na całej linii...
— Aha — a więc niby zwyciężyłem — uśmiechnął się.
Uczuł lekki zawrót głowy, ale nagle się szarpnął i pewnym krokiem szedł, a raczej biegł za dyrektorem, który go ciągnął przez mroczne korytarze — prowadzące z couloiru na scenę.
Mistrzu! wołano po drodze, i chwytano go za ręce...
— Psiakrew! pomyślał — już się mistrzem stałem — przez pół godziny.
Całkiem oprzytomniał na scenie.
Kłaniał się poważnie, bo przypomniał sobie właśnie, że w wyjątkowo tragicznych okolicznościach, jakie go boleśnie dotknąć musiały, powinien mieć minę, wyjątkowo poważną, i jakby mgłą smutku przysłoniętą...
Nie zapomniał złożyć głębokiego ukłonu i w stronę aktorów: w ogóle całe jego zachowanie było napiętnowane godnością artysty, który sobie może śmiało powiedzieć: słusznie mi się to należało.
Z każdym aktem rósł jego tryumf. Nigdy nie pamiętano takiego entuzyazmu niekłamanego, tak go przynajmniej zapewniał dyrektor — a gdy ostatni akt zakończono, zerwała się taka burza oklasków, że cały teatr drżał w posadach.
Podczas ostatnich dwóch aktów siedział Bielecki za kulisami w garderobie głównego aktora.
Ochłonął już całkiem.
Co to mogło być ten niepojęty, głupi napad, gdy siedział w loży. — Skąd ta nienawiść do Górskiego — do Karskiej? Cóż Karska zrobiła mu złego, prócz tej istotnie wielkiej przysługi, że jego trzeci dramat i dokumenty Łusi poszły z dymem pożaru — a Górski? jaki Górski?
Ten, ten grafoman, na którego próbkę mizernego talentu pisarskiego, ja raczyłem zwrócić uwagę, doszczętnie ją przerobić — a również dobrze mógłbym się poczuwać do jakiegoś zobowiązania w obec pierwszej lepszej reporterskiej wzmianki z sali sądowej, lub czegoś podobnego w pierwszej lepszej gazecie codziennej.
To moje — moje — szeptał do siebie pocichu — moje! powiedział już głośno. — Uwierzył nagle — nie, nie nagle, bo oddawna był o tem przeświadczony, że to jego — teraz dopiero sobie to ostatecznie uświadomić zdołał:
Moje, moje! powtarzał — Zapomniał, że jakiś tam Górski istniał, pamiętał tylko, że jakiemuś niedołędze pracę tak doszczętnie poprawił, że z Górskiego własnej pracy śladu nie zostało.
Autor — autor! darł się parter, darła się galerya.
Wyszedł po raz ostatni — tym razem swobodny, uśmiechnięty i kłaniał się na wszystkie strony, dziękując za należny mu hołd.
Teraz dostałem się na bitą drogę, pomyślał.
Sic itur ad astra.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.