<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Moloch
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 20.4.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Puste łoże

Raffles zamknął za nim drzwi i rzekł cicho:
— Jesteś niezwykle punktualny. Będziemy musieli niedługo wyjść... Nadchodzi najlepsza dla nas pora do działania.
— Jestem gotów — odparł Brand. — Kim jest ten człowiek? — zapytał, spoglądając na mężczyznę, leżącego na sofie.
— Józef Tydall, nasz przyjaciel i pretendent do tytułu wodza bandy. Przyszedł tu zeszłej nocy, aby pozbyć się konkurenta Larryego Jumpera. Ponieważ go nie zastał, zaszczycił mnie rano powtórną wizytą i przyjmując mnie za Jumpera, namawiał usilnie, abym wycofał swoją kandydaturę i pozostawił mu wolną rękę. Wahałem się nieco, pokpiwając sobie z lekka z jego wściekłości... Rezultat: oto leży na tej kanapie bez przytomności i nie obudzi się ze swego snu przed upływem dwudziestu czterech godzin.
— Czy wie on przynajmniej kim jesteś?
— Tak... Nie było to zbyt mądre z mej strony. Nie mogłem jednak ścierpieć myśli, że przypisuje Jumperowi czyny, do których tamten poczciwina nigdyby nie był zdolny. Wszystko skończy się pomyślnie i jutro około godziny dwunastej, dzięki danym, dostarczonym przeze mnie, cała banda musi wpaść w ręce policji.
— Jakie dane?
— Posiadam nazwiska poruczników bandy, dokładną mapę, na której oznaczone są miejsca tajnych zbiórek oraz szyfr, którym są pisane ich listy. Nazwiska te przepisałem starannie. Kopię tę zachowasz przy sobie.
— Dlaczego?
— Tak będzie lepiej. Podczas, gdy ja zabiorę się do wykonywania mego planu, ty będziesz stał na warcie. Nie wiadomo, co mi się może przytrafić.
— Czy spodziewasz się jakiegoś niebezpieczeństwa? — zapytał Brand.
— Zapomniałeś chyba, że również i banda postanowiła ograbić Harrisa!
— Wiem, ale nie było tam mowy o włamaniu. Zresztą, człowiek, który miał wykonać ten plan, leży obecnie u ciebie na kanapie bez przytomności.
— Mimo to muszę być przygotowany na najgorsze ewentualności. Czy zabrałeś wszystko, co mi może być potrzebne?
Brand podał Rafflesowi małą torbę, którą Tajemniczy Nieznajomy przewiesił sobie przez ramię a następnie ukrył pod lekkim płaszczem.
Obydwaj mężczyźni opuścili mieszkanie. Robili wrażenie dwóch zapóźnionych podróżnych, których nocny pociąg przywiózł do miasta. Skręcili w boczną ulicę i wsiedli do autobusu, który zawiózł ich prawie przed dom Harrisa.
— Co słychać z naszym przyjacielem, prawdziwym Jumperem? — zapytał Raffles po drodze.
— Dziękuję, wszystko w porządku. — Henderson odwiedza go od czasu do czasu i zabawia go opowiadaniem uciesznych historyjek. Jumper zachowuje się rozsądnie i ma niezgorszy apetyt. Czy to nie nasz dom?
Stali przed wytworną willą, z trzech stron otoczoną ogrodem. Minęli ulicę i skręcili w boczną uliczkę, gdzie o tej porze nie było żywej duszy. Ogród Harrisa otoczony był niewysokim murem.
— Tędy przedostanę się do środka — rzekł Raffles, spoglądając w górę. Czy masz przy sobie gwizdek?
— Tak — odparł Brand. — Daj Boże, abym nie musiał się do niego uciec!
— Mam nadzieję, że to będzie zbyteczne. W każdym razie musisz się mieć na baczności. Jeżeli spostrzeżesz najmniejsze niebezpieczeństwo, dasz mi umówiony znak i nogi za pas! Nie byłoby nam przyjemnie, gdybyśmy obydwaj dostali się do więzienia jednocześnie.
Zaledwie wypowiedział te słowa, gdy z niezwykłą zręcznością musnąwszy tyko lekko ramię Branda, przeskoczył przez mur.
Charley Brand znalazł sobie bezpieczne miejsce w bramie domu, stojącego naprzeciw willi Harrisa. Owinął się szczelnie paltem i przylgnął do muru. Raffles natomiast przez trawnik ruszył w stronę domu. Gdy znalazł się na wyasfaltowanym chodniku, prowadzącym aż do drzwi wejściowych, otarł starannie podeszwy z błota i wilgoci. Tajemniczy Nieznajomy nigdy nie zapominał o zachowaniu jak najdalej idących ostrożności. Stanął teraz przed potężnymi drzwiami.
— To nie dla mnie! — mruknął do siebie i udał się w prawę stronę, gdzie znajdowały się pomieszczenia gospodarskie i pokoje dla służby. Ta część willi zamknięta była mniej starannie. Prowadziły bowiem do niej małe drewniane drzwi, które na noc zamykano jeszcze na żelazny rygiel.
Raffles wiedział o tym wszystkim dokładnie, gdyż obserwował willę milionera od kilku tygodni i przed paru dniami dostał się do niej przebrany za elektromontera. Wyjął z torby swe narzędzia i zabrał się do pracy. Bez trudu wypiłował w drewnianych drzwiach kwadratowy otwór. Wsunął przezeń rękę i otworzył rygiel. Połowa pracy była już gotowa. Teraz pozostawało tylko otworzyć drzwi kluczem. Raffles przyjrzał się zamkowi i wydobył z torby wytrych własnego pomysłu, którym otworzył wszystkie zamki. Po kilku minutach drzwi stanęły otworem i Raffles wszedł do ciemnego pokoju. Był to pokój jadalny dla służby. Tajemniczy Nieznajomy wiedział, że o tej porze nie zastanie tam nikogo. Z pomieszczenia tego skierował się na lewo i zagłębił się w czarną otchłań korytarza, który prowadził do dalszych pokojów. Korytarz ten tworzył w jednym miejscu kąt prosty poczym rozwidlał się w dwóch kierunkach. Raffles zapalił światło i wybrał drogę, która prowadziła do hallu. W hallu zgasił latarkę, bał się bowiem, że ktoś z ulicy dostrzec może światło poprzez wysoko położone, niewielkie okienka. Z hallu prowadziły wspaniałe szerokie schody, będące arcydziełem architektury. Raffles zatrzymał się na pół piętrze, nadsłuchując pilnie. Dokoła panowała zupełna cisza, nigdzie nie słychać było nawet najmniejszego szelestu. Raffles uspokoił się i ruszył dalej. Orientował się w rozkładzie mieszkania doskonale. Znał położenie każdego pokoju, jak ktoś, który mieszkał w tym pałacu przynajmniej przez kilka miesięcy.
— Tu mamy pokój sypialny — szepnął do siebie — musimy się postarać o to, aby mój gospodarz nie przeszkodził mi przedwcześnie w pracy.
Drzwi od sypialnego pokoju nie były nigdy zamykane na klucz, gdyż Harris obawiał się, że może zachorować w nocy i nikt nie będzie mógł przyjść mu z pomocą. Raffles cicho nacisnął na klamkę. Otworzył drzwi i niemile zdziwiony stanął na progu. Raffles znał przyzwyczajenia Harrisa, który nigdy nie gasił światła w swym sypialnym pokoju. Tymczasem dziś pokój sypialny zalegały zupełne ciemności. Gdy oczy jego przyzwyczaiły się do mroku, zauważył ze zdumieniem, że nawet rolety nie były zasunięte. Zamknął ostrożnie drzwi i na palcach wszedł do pokoju. Nadstawił uszu. Najmniejszy odgłos nie zakłócał ciszy. Mimo to, jakaś niewypowiedziana obawa ogarnęła Tajemniczego Nieznajomego. Czuł, że w tej ciszy i w tych ciemnościach kryje się jakieś groźne niebezpieczeństwo.
W samym środku pokoju, jak jakaś niesamowita zjawa, wznosiło się na podwyższeniu kosztowne rzeźbione łoże. Raffles zbliżył się do tego łoża i omal nie krzyknął ze zdumienia: było ono puste. Wyjął z kieszeni latarkę. Snop światła przesunął się po kosztownych koronkach i jedwabiach. Raffles spostrzegł, że dzisiejszej nocy nikt nie spał w tym łóżku.
Nie wiedział, jaka była tego przyczyna. Nie omieszkał bowiem stwierdzić telefonicznie, że Harris poprzedniego dnia nie wyjechał z miasta. Rano był w biurze. Śniadanie zjadł w restauracji, poczym raz jeszcze wrócił do swego kantoru na Wall Street. A może jakaś awanturka miłośna — przemknęło mu przez głowę. Gdyby tak było istotnie, sytuacja Rafflesa byłaby nie do pozazdroszczenia. Harris mógłby wrócić lada chwila do domu i zastać niepożądanego gościa. Należało sprawdzić, czy to ostatnie przypuszczenie posiada jakieś podstawy.
Raffles zbliżył się do szafy, która zajmowała całą długość jednej ze ścian sypialni. Wisiały w niej rzędem wszystkie ubrania Harrisa: Dwa szlafroki, ubranie sportowe, strój wizytowy, strój do konnej jazdy i dwa fraki. Zauważył tylko brak szarego ubrania, w którym zazwyczaj milioner udawał się do swego biura. Raffles nie przypuszczał, aby człowiek taki, jak Harris posiadał więcej niż dwa fraki. Odpadało więc przypuszczenie, że Harris udał się gdzieś na kolację, z której mógłby lada chwila powrócić, gdyż wieczorowe ubrania wisiały w szafie nietknięte. Cóż więc się z nim stało? Gdyby uległ wypadkowi, byłby z pewnością przywieziony do domu. A może wpadł w ręce policji? I to przypuszczenie nie było zbyt przekonywujące. Harris był człowiekiem sprytnym i potrafił doskonale zacierać za sobą ślady. Gdyby przytrafiła mu się nawet tego rodzaju przykra przygoda — wpływowi przyjaciele, których posiadał wielu potrafiliby go wybawić z kłopotu.
Nie wiedząc co ma o tym wszystkim myśleć, Raffles raz jeszcze obrzucił uważnym spojrzeniem sypialnię, poczym wyszedł innymi drzwiami i przez bibliotekę oraz palarnię przedostał się do gabinetu.
W kącie pod ścianą stała duża kasa żelazna. Na jej widok Raffles uśmiechnął się z zadowoleniem. Z daleka już zauważył, że pochodzi ona z fabryki, której każdy model znał na pamięć.
Mógł spokojnie odstawić na bok aparat acetylenowy i maszynę do krajania metali. Wystarczyło poprostu otworzyć zamek i sprawa była skończona. Do tego celu służyły wynalezione przez Rafflesa narzędzia. Z małego woreczka wyjął kilka borków, obcęgi oraz bardzo delikatne szczypce i położył to wszystko tuż obok siebie na puszystym dywanie. Była tam piłka, cienka jak papier, która krajała najtwardsza bessemerowską stal, jak miękkie ciasto. Poza tym wiele dziwnych, błyszczących niklem narzędzi, które przypominały przybory dentystyczne. Raffles zabrał się do aparatu cyfrowego. Przy pomocy cienkiego, zakrzywionego drucika naciskał kolejno na poszczególne cyfry i litery, następnie aż do znudzenia powtarzał ten manewr jednocześnie z kilkoma cyframi w najrozmaitszych zestawieniach. Wreszcie, po upływie godziny, tryumfujący uśmiech pojawił się na jego ustach: trafił na właściwą kombinację. Po kilku minutach drzwi od kasy stały już otworem. Dotychczas pracował przy skąpym świetle ulicznej latarni, wpadającym przez odsłonięte okna. Teraz, gdy drzwi kasy otworzyły się, Raffles musiał zapalić elektryczną latarkę, aby zobaczyć co się znajduje w środku. Leżała tam spora paczka papierów wartościowych, które najprawdopodobniej nie miały żadnej realnej wartości. Były to akcje i obligacje rozmaitych towarzystw, które nigdy nie egzystowały, a które służyły tylko do wprowadzania ludzi w błąd. Raffles rzucił tę paczkę do swego worka i szukał dalej. Znalazł jeszcze kilka papierów, mających większą wartość, jak akcje kolei żelaznych i towarzystw kauczukowych. W kącie na drugiej półce leżała paczka banknotów. Było tam około sto tysięcy dolarów w gotówce.
Gdy zamierzał wrzucić je do swego worka, drgnął nagle, jakby rażony prądem elektrycznym. Wśród ciszy nocnej ozwało się bowiem przeciągłe gwizdnięcie. Dochodziło ono z ulicy, prawie tuż z pod okna gabinetu, w którym się znajdował Raffles. Z błyskawiczną szybkością zebrał swe rozrzucone po dywanie narzędzia i wrzucił je razem z pieniędzmi do worka. Zgasił latarkę elektryczną i zbliżył się do okna. Otworzył je i spojrzał na dół. Znajdował się na drugim piętrze. O wydostaniu się przez okno nie mogło być nawet mowy. Mur był gładki bez żadnych występów a rynna była zbyt daleko, aby mógł się jej uchwycić. W półmroku jakaś postać majaczyła na dole. Do uszu jego doszedł stłumiony głos Charleya Branda:
— Uwaga!... Agenci policji są już w domu... Jest ich około dziesięciu lub dwunastu. Czy nie możesz wydostać się oknem?
— W żaden sposób... Będę musiał znaleźć jakąś inną drogę. Uważaj, Brand, zrzucę ci zaraz mój worek. Gdy go schwytasz, natychmiast uciekaj. Niech przynajmniej jeden z nas uratuje swą skórę. W tej samej chwili ciężki worek spadł na ziemię. Brand chwycił go i szybkim krokiem oddalił się z niebezpiecznego miejsca. Raffles ścigał go przez chwilę spojrzeniem, poczym zamknął okno i zasunął roletę. W gabinecie zajaśniało elektryczne światło. Na progu zjawili się trzej agenci policji, z wyciągniętymi rewolwerami:
— Ręce do góry! Larry Jumper!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.