<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Moloch
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 76
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 20.4.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 76.                     Dnia 20 kwietnia 1939 roku.                   Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
MOLOCH
Plik:PL Lord Lister -76- Moloch.jpg


REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.

SPIS TREŚCI


MOLOCH
Tajemnicze zebranie

W małym ciasnym pokoiku, położonym na ostatnim piętrze jednego z olbrzymich new-yorskich domów czynszowych, późnym wieczorem zebrało się dziwne towarzystwo. Było tam około dwunastu mężczyzn. Trzej spośród nich, zupełnie jeszcze młodzi, ubrani byli bardzo wytwornie, podczas gdy inni dwaj wyglądali jak żebracy.
Zaszyty w kąt pokoju, siedział jakiś mężczyzna od stóp do głów odziany w czerń. W całej jego postaci było coś, co wskazywało na jego siłę i władzę. Chuda twarz, gładko wygolona, miała wyraz zacięty i ostry. Czarne oczy błyszczały ponuro w głębokich oczodołach. Bielizna jego lśniła niepokalaną bielą. Przez kilka godzin siedział nieruchomo. nie mówiąc ani słowa, choć inni zabierali głos dość często i dość głośno. Robił wrażenie człowieka, który potrafił pilnie słuchać, co czasem trudniejsze jest od przemawiania. Prócz niego, w ciasnej komórce siedziało owego gorącego letniego wieczoru jeszcze trzech ludzi, co do których trudno by było powiedzieć, jakie było ich zajęcie lub stanowisko społeczne. Z powodzeniem mogli uchodzić za urzędników bankowych lub subiektów sklepowych. Wspólną ich cechą była młodość.
Starsi siedzieli blisko okna, przez które wpadał lekki podmuch chłodniejszego powietrza. Jeden z nich miał na sobie mundur kolejarza, drugi pocztyliona.
Zbliżała się północ, gdy drzwi prowadzące do pokoju otwarły się i stanęła w nich młoda około dwudziestu siedmiu lat licząca kobieta. Była ona jednak tak zaniedbana i niechlujna, że robiła wrażenie czterdziestoletniej. Trzymała w ręku tacę, z kieliszkami i butelkami. Zjawienie się jej wywołało radosne okrzyki, które zamilkły natychmiast, gdy mężczyzna w czarnym ubraniu powiódł po zebranych karcącym spojrzeniem.
— Doskonałą miałaś myśl, Peggy! — zawołał konduktor, nazwiskiem Farrell. — Umieraliśmy wszyscy z pragnienia. Co tam masz?
— Wszystkiego po trochu — odparła Peggy żartobliwie. — Trochę kleiku owsianego, odwaru z rumianku i krynicznej wody. Przekonacie się, gdy otworzycie. Najprawdziwsza szkocka whisky, jaką kiedykolwiek piliście w swym życiu!
Pogładziła jedną z wniesionych butelek i skierowała się ku wyjściu. Od proga zawróciła:
— Czy mogę wam to zostawić? — zapytała. — Kto mi za to zapłaci?
— Możesz być spokojna. Jeszcze nie wychodzimy — odparł Farrell krótko.
— Szkoda! — rzekła. — Moim zdaniem trochę za długo tu u mnie siedzicie. Pamiętam czasy, kiedy w bandzie „Upiornego Oka“ mniej się rozprawiało, a więcej czyniło!
Zamknęła z hałasem drzwi za sobą, jakby chcąc podkreślić swój zły humor.
Zapanowało milczenie, a po chwili rozległ się spokojny głos człowieka w czerni:
— A więc do tego doszła banda „Upiornego Oka“! Pierwsza lepsza Peggy pozwala sobie krytykować nas i prawić nam morały! Zapewniam was, że nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć przed rokiem. Wówczas panowała wśród nas dyscyplina i żadna kobieta nie śmiałaby nam zwracać takich uwag, jakieśmy tu usłyszeli przed chwilą.
Zamilkł na chwilę i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
— Zebraliśmy się tu razem — ciągnął dalej — smutne pozostałości tego, co dawniej było potężną organizacją! Doprowadził nas do tego człowiek, którego nazwiska nie chcę wspominać, ponieważ nam wszystkim jest aż za dobrze znane.
Wśród zgromadzonych rozległ się pomruk niezadowolenia.
— Siedzimy tu już przeszło dwie godziny — ciągnął dalej mężczyzna w czerni — w tym ciasnym nędznym pokoiku, gdzie cuchnie ohydnie i gdzie dusi nas brak powietrza... Korzystamy z gościny i zabawiamy się w bezcelową gadaninę. Słucham was od przeszło dwuch godzin i nie słyszałem jeszcze ani jednego rozsądnego słowa. Nasza gospodyni miała rację, jakkolwiek przykro mi, że śmiała nam rzucić w twarz podobne słowa...
Zebrani umilkli, tłumiąc złość. Mówca wzruszył ramionami i ciągnął dalej:
— Należałoby właściwie uznać się za zwyciężonych i natychmiast rozwiązać naszą bandę. Nasi przywódcy i nasza najdzielniejsza współpracowniczka, Bianca Kirylew, zamknięci zostali na długie lata w więzieniu Sing-Sing. Nasz wódz Moloch zniknął bez śladu w sposób niewytłumaczony. Proponuję, abyśmy wreszcie uznali naszą porażkę i schronili się w jakimś przytułku dla starców i kalek.
Farrell nie mogąc dłużej opanować wzbierającej w nim złości wstał ze swego miejsca i huknąwszy pięścią w stół, krzyknął:
— Takich rzeczy nie pozwolimy sobie wmówić, Józefie Tydall! Sam byłeś jednym z naszych kapitanów i nie zwalaj teraz całej winy na nas. Jeśli wiesz lepiej, niż my wszyscy, co mamy robić, zabierz i ty głos. Mówiliśmy wszyscy o naszych planach zemszczenia się na Rafflesie: tylko ty nie powiedziałeś dotąd ani słowa.
— Ponieważ uważam, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu — odparł Tydall, wzruszając ramionami — zwracam wam uwagę, że okno jest szeroko otwarte i że wszyscy zbyt głośno krzyczycie.
— Do diabła z oknem! — odparł Farrell, coprawda cichszym już głosem. — Nie może być mowy o rozwiązaniu bandy. Raczej dałbym sobie uciąć prawą rękę, niż pozwoliłbym na coś podobnego. Tożby dopiero naśmiewali się z nas członkowie „Czarnej Ręki“ i „Płomienistego Koła“! Cóż znaczyli oni kiedyś w porównaniu z naszą organizacją?
— Wiemy wszyscy o tym dobrze, ale było to w czasach rozkwitu naszej bandy — odparł Tydall spokojnie. — Powiedz mi jednak, Farrell, co pozostało z naszej świetności? Nic... Ruina... Pominę milczeniem wszystko to, co działo się w ostatnich czasach i pozwolę sobie przypomnieć wam o pierwszym naszym niepowodzeniu: mam tu na myśli sprawę porwania Sigrydy Kaldrup, za którą ojciec jej miał nam złożyć okup w wysokości miliona dolarów — Sprawa ta nie powiodła się...
— Przez Johna Rafflesa! — dał się słyszeć nagle dźwięczny głos kobiecy. Rozlegał się on od strony kanapy, gdzie na stosie brudnych poduszek leżała szczupła kobieta, wprawdzie jeszcze młoda ale już na pierwszy rzut oka widać że zniszczona zgubnym działaniem morfiny.
Tydall zwrócił się do niej:
— Nie mówisz z dziećmi, Lydio! Sądzę, że wszyscy równie dobrze jak i ty wiemy, jaką krzywdę wyrządził nam Raffles. Wiemy, że był on bezpośrednim sprawcą rozbicia naszego związku. Dziś jednak zebraliśmy się tu po to, aby szczątki te w miarę możności ocalić... Od dwuch godzin nie słyszę nic, prócz złorzeczeń pod adresem Rafflesa i prócz żartów, które w nikim nie budzą wesołości. W teorii wygląda to pięknie, ale w praktyce wszystkie te słowa wydają mi się czczymi pogróżkami...
Wszyscy zamilkli, rozumiejąc, że Tydall miał słuszność. Zgromadzili się bowiem po to, aby wybrać nowego wodza na miejsce Molocha, który zniknął w tajemniczy sposób. Chciano opracować plan nowej organizacji, a tymczasem skończyło się na pustych słowach. Tydall był pierwszym, który trafił w sedno sprawy.
Farrell nalał sobie pełny kieliszek z przyniesionej przez kobietę butelki i wychylił go duszkiem.
— I to ma być prawdziwa szkocka whisky... Podła lura, za którą trzeba będzie jeszcze słono płacić!
— I temu pewnie Raffles Jest winien? — dodał ironicznie Tydall.
— Zamilczże już raz — odparł Farrell ze złością. — Wiemy o tym wszyscy. Ponieważ jednak uważałeś za właściwe drwić sobie z nas, pokaż, że jesteś od nas lepszy i znajdź jaką radę. Należałeś przez cały czas do najzdolniejszych naszych kapitanów. Zawsze uważaliśmy cię za najlepszego i najodważniejszego towarzysza. Powiedz wyraźnie, jakie są twoje propozycje?
— Nie jestem już młody i dobro naszego związku leży mi na sercu — odparł Tydall. — Uważam jednak, że to wszystko, co tu dotychczas powiedziano na temat Rafflesa, nie warte jest nawet funta kłaków. Raffles kpi sobie z podobnych pogróżek.
Przerwał na chwilę, aby zapalić nowego papierosa, powiódł następnie badawczym wzrokiem po twarzach zgromadzonych mężczyzn oraz rzucił przelotne spojrzenie na leżącą nieruchomo kobietę. Po kilku chwilach rozpoczął powoli, zatrzymując się po każdym słowie jak gdyby chciał zebrać myśli.
— Musimy przede wszystkim porzucić niemożliwą do zrealizowania myśl, że zdołamy z dnia na dzień dokonać przebudowy naszego związku i znajdziemy dość siły, aby pomścić się na Rafflesie za nasze krzywdy. Słaby, źle zorganizowany związek nie zdoła stawić skutecznie czoła swemu najgroźniejszemu śmiertelnemu wrogowi. Pierwszym naszym zadaniem powinien być wybór nowego wodza. Musimy skończyć z tym, aby ktoś śmiał drwić z bandy „Upiornego Oka“. Proponuję więc, abyśmy natychmiast dokonali wyboru nowego Molocha. Stawiam swoją kandydaturę!
Propozycja była tak nieoczekiwana, że wszyscy zamilkli i spoglądali na Tydalla ze zdumieniem. Znali go wszyscy jako człowieka odważnego i bez skrupułów. Niejedną zbrodnię miał już na swym sumieniu i skarb „Upiornego Oka“ wzbogacił się za jego sprawą niejednokrotnie. Ale to wszystko stało się trochę zbyt nagle. Po długim milczeniu głos zabrał jakiś czerwonowłosy mężczyzna, o szerokim, piegowatym obliczu. Nazywał się Lary Jumper.
— Wszystko to jest bardzo piękne, drogi przyjacielu — rzekł — ale o tym nie możemy sami postanowić. Musimy przecież wybrać dwunastu kandydatów, z których dopiero jeden zostanie przez naszą główną kwaterą zaakceptowany.
Tydall spojrzał mu bystro w oczy.
— Zgadzasz się czy też nie zgadzasz się? — zapytał wyraźnie.
— Jeśli chodzi o mnie, to osobiście nic nic mam przeciw temu — odparł jąkając się Jumper.
Pod wpływem jego wzroku zmieszał się i dodał:
— Wiem, że z ciebie dobry kompan i dzielny chłop... Zresztą, niech będzie tak, jak reszta postanowi.
Tydall spojrzał uważnie na obecnych, zatrzymując na każdym z nich badawcze i ironiczne spojrzenie.
— Jak zapatrujecie się na moją propozycję? Czy uznajecie mnie jako swego wodza?
— Zapomniałeś o jednym, Tydall — rzekł Farrell usiłując odwrócić wzrok w inną stronę — że dotychczas nikt z członków bandy nie wiedział, kim jest Moloch i jak brzmi jego prawdziwe nazwisko.
— Przyznaję, że nieświadomość ta posiada bardzo dużo dodatnich stron — przerwał mu Tydall — teraz jednak okoliczności są tego rodzaju, że utrzymanie tej zasady jest zupełnie niemożliwe. Wszyscy rozumiemy grozę sytuacji. Zebrało nas się tu kilkunastu członków, wśród których znajduje się sześciu poruczników i jeden kapitan... Uważam, że możemy powziąć wiążące postanowienia. Jeśliby decyzja nasza nie zastała przez pozostałych członków zatwierdzona, wtedy przeprowadzimy nowe wybory.
Wszyscy w milczeniu potakiwali:
— Uznajmy więc tę sprawę za chwilowo załatwioną — rzekł Farrell. — Musisz jednak przedstawić nam swój plan działania i musisz wysłuchać naszych krytycznych uwag.
— Rozumie się — zgodził się Tydall.
Opuścił swój ciemny kąt i wyprostował się. Był to człowiek mierzący około sześciu stóp wysokości, lecz dziwnie szczupły. Zbliżył się do grupy, siedzącej przy stole, i rzekł:
— Mój plan jest prosty. Najpierw obowiązek, a potem przyjemność. Mam tu na myśli konieczność przebudowy związku. Dopiero po tym będziemy mogli zabrać się do Johna Rafflesa. Zamierzam zebrać kilku ludzi... Czy nie słyszeliście o niejakim Thomasie Harrisie? Od dwóch miesięcy mieszka on w New Yorku. Jest to bogacz, który majątek swój zdobył w sposób nieczysty. Ale mniejsza, jaką drogą doszedł on do pieniędzy... Nas w każdym razie ta sprawa nic a nic nie obchodzi. Zrobiłem wstępną ankietę na jego temat i wiem, że należy on do gatunku ludzi, którzy swój spokój i bezpieczeństwo chętnie okupią pół milionem dolarów. Jeśli prócz tego znajdziemy w jego kasie pieniądze, będzie to dla nas doskonała gratka. Gdy New York zobaczy, że nasze groźby są realizowane, praca nasza da lepsze wyniki. Opracowałem ten plan w najdrobniejszych szczegółach i uważam, że należy w jak najszybszym czasie przystąpić do jego zrealizowania.
— Myślisz o włamaniu? — zapytał Farrell, w którego oczach zalśniły ognie chciwości.
— Chwilowo nie może być mowy o żadnym włamaniu — odparł nowy wódz. — To zbyt niebezpieczne. Musimy o te pieniądze poprosić — ale w taki sposób, aby zrozumiał, że koniecznie trzeba je zapłacić. Na szczęście policja nie natrafiła jeszcze na żadną z naszych kryjówek. Będzie można w jednej z nich gromadzić odpowiednie środki, które pozwolą nam zmusić tego człowieka do czynienia rzeczy, którychby wolał uniknąć. Wątpię bowiem, czy znajdzie się ktoś, kto z prawdziwą przyjemnością wypłaciłby pół miliona dolarów.
Skończył właśnie mówić, gdy nagle odezwał się telefon. Farrell, który stał najbliżej, podniósł słuchawkę.
Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego obliczu:
— Wiadomość z naszej głównej kwatery! — rzekł do Tydalla, trzymając słuchawkę telefoniczną w ręce. — Porucznik Lary Jumper został wybrany na stanowisko głównego wodza!

Zbieg okoliczności

Raffles zapalając papierosa, zagadnął swego przyjaciela Charleya Branda, który czytał właśnie gazetę.
— Co piszą o naszych kochanych przeciwnikach?
— To, co było do przewidzenia — odparł Charley. — Banda „Upiornego Oka“ została zniszczona ostatecznie... Zwycięstwo to przypisują wszystkie gazety pewnemu tajemniczemu osobnikowi, dobrze znanemu policji londyńskiej. Cała prasa przyznaje jednogłośnie, że bez jego pomocy policja nie zdołałaby w tak krótkim czasie dokonać tego trudnego dzieła...
— Radość ta jest trochę przedwczesna — odparł Raffles, marszcząc brwi. — Trudno jest mówić jeszcze o zupełnym zniszczeniu bandy. Osłabiliśmy coprawda wroga, ale zostawiliśmy go jeszcze przy życiu.
— Przecież Moloch zniknął — odparł Brand.
— Będzie nowy...
— Kobieta z błękitnymi oczami, owa Bianca Kirylew, skazana została na piętnaście lat więzienia!
— Zastąpi ją prawdopodobnie jakaś inna, być może jeszcze groźniejsza.
— Ten sam los spotkał przecież dziesięciu, czy dwunastu kapitanów bandy...
— Pozostało ich jednak na wolności pięciu, czy sześciu...
— Sama banda uległa dezorganizacji.
— Można ją przecież zreorganizować
— Brak im pieniędzy...
— Zdobędą je bardzo łatwo... Czy nie widzisz tego, że wróg, choć powalony i w rozsypce, prowadzić może w dalszym ciągu podjazdową walkę, która częstokroć groźniejszą bywa od otwartej bitwy.
Brand wyjrzał przez okno. Tuż za wiejskim domem położonym poza granicami miasta, ciągnąć się duży, starannie utrzymany ogród. Domek ten wynajął Raffles przed kilku miesiącami i mieszkał w nim wraz z Charleyem Brandem oraz wiernym szoferem, Hendersonem.
Nikt w całym New Yorku nie mógłby powiedzieć, czy policja natrafiła na ich ślad czy też nie. Znaleźlibyśmy może o tym wzmiankę w tajnych archiwach lecz dostęp do nich zwykłym śmiertelnikom był wzbroniony.
Jakkolwiek rzecz się miała, policja new-yorska dawała Rafflesowi zupełny spokój i obydwaj przyjaciele wiedli przez kilka miesięcy cichy żywot w wygodnej podmiejskiej willi. Raffles domyślał się wprawdzie, czemu zawdzięcza swój dobrze zasłużony odpoczynek, lecz tym niemniej korzystał z niego w całej pełni. Zadowolony był, że policja amerykańska potrafiła w delikatny sposób okazać wdzięczność za pomoc przy wytropieniu bandy Molocha.
Brand spojrzał na swego przyjaciela i odezwał się:
— Chciałbym wiedzieć dlaczego nie myślisz o powrocie do Londynu?
— Jest to chwilowo niemożliwe z wielu względów — odparł Raffles. — Wiesz przecież, że postanowiłem nie spocząć, dopóki nie wytępię ostatecznie bandy Upiornego Oka.
— Chciałbym ci zwrócić uwagę, drogi Edwardzie, że nasz sposób życia nadwyrężył ostatnio mocno naszą kasę. Walka z bandą „Upiornego Oka“ pochłania olbrzymie sumy...
— Bądź spokojny — odparł lord Lister — sam postaram się o pieniądze.
— W jaki sposób? — zapytał Brand z powątpiewaniem. — W naszej sytuacji nie możemy zwrócić się nawet telegraficznie twego twego londyńskiego bankiera po pieniądze.
— Istnieje łatwiejsza droga — odparł Raffles — postanowiłem poprostu wziąć pieniądze od kogoś, kto ma ich zbyt wiele.
Brand spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Postanowiłeś wziąć pieniądze? Nie mówisz chyba tego poważnie.
— Najzupełniej!
— Zapominasz chyba, że jesteśmy w New Yorku... Czy masz zamiar znów sam naprowadzić policję na swój ślad?
— Bynajmniej. Zapewniam cię, że policja tutejsza nie ma zamiaru nas niepokoić.
— Ale z innej strony nie przestało ci grozić niebezpieczeństwo — podjął Brand. — Uwikłałeś się w walkę, która zagraża twemu życiu. Najmniejsza nieostrożność może narazić cię na śmiertelne niebezpieczeństwo.
— Kto myśli o niebezpieczeństwach?
— Rozumie się, że nie ty... Potrafisz nawet wyzyskać każdy przypadek, aby uczynić zeń broń przeciw swym wrogom.
— Przyznaję, że dużo zawdzięczam mojemu szczęściu — odparł Raffles. — Mówiąc krótko mam na myśli pewną wyprawę, która jeśli się powiedzie, pozbawi nas na dłuższy czas kłopotów materialnych...
— Niepoprawny — szepnął Brand do siebie. — Moglibyśmy przecież załatwić tę sprawę w inny sposób. Mógłbyś w ciągu jednego dnia porozumieć się ze swym bankierem...
— Nie mam czasu, w ciągu tego jednego dnia inni mogą mnie ubiec.
— Inni? — powtórzył Brand ze zdziwieniem. Któż taki? Skąd o tym wiesz?
— Wiem o tym, ponieważ ubiegłej nocy panował upał nie do zniesienia i w wielu mieszkaniach szeroko były otwarte okna...
— Zabij mnie, jeżeli rozumiem choć słowo — zawołał Brand. — Wiem, że wczoraj wyszedłeś wieczorem z domu i wróciłeś dopiero około trzeciej w nocy. Ale jaki to ma związek...
— Bardzo ścisły, drogi przyjacielu. — A teraz powiem ci otwarcie, że mój wspólnik należy do świata bogatej finansjery.
— Wiesz o tym dobrze, że możesz na mnie polegać — rzekł cicho Brand. — Przykro mi tylko, że porywasz się na niebezpieczne przedsięwzięcia...
— Sądzę, że zmienisz zdanie, jeżeli dowiesz się z kim mam zamiar zawrzeć tranzakcję.
— Któż to taki? Czy go znam?
— Osobiście — nie, choć nie dałbym za to głowy. Jest to Tomasz Harris.
— Co? Ten fabrykant przetworów mięsnych, który podczas światowej wojny oskarżony był o nadużycia przy dostawach żywnościowych dla armii francuskiej i amerykańskiej?
— Ten sam... Potrafił bardzo sprytnie wykręcić się od odpowiedzialności, mieszka obecnie w Ameryce i posiada miliony. Krótko mówiąc, nasz Harris, łotr z pod ciemnej gwiazdy, o czym wiem z najbardziej pewnego źródła, cieszy się obecnie powszechnym szacunkiem. Prowadzi w dalszym ciągu fabrykę przetworów mięsnych i fałszuje je w sposób nielitościwy. Eksportuje swe wyroby do wszystkich krajów świata, zwłaszcza tam, gdzie konsument jest mało uświadomiony i łatwiej sobie z nim dać radę. A gdy wybucha skandal, zamiast Harrisa wędrują do więzienia podstawione przez niego osoby, które za niewielką stosunkowo opłatą biorą winę na siebie. Harris opanował również giełdę. Roi się tam teraz od akcyj kopalń złota, gdzie nie znajdziesz ani śladu złota, od towarzystw kolejowych, nie posiadających ani jednej lokomotywy, od kopalń nafty, istniejących chyba... na księżycu. Oto materiał jakim potrafi spekulować Harris! Dotychczas udawało mu się zawsze wymknąć z rąk sprawiedliwości. Nikt dotąd nie zdołał przychwycić go na przestępstwie. Co się jednak nie udało innym musi udać się mnie.
— W jaki sposób zamierzasz go ukarać? Możesz go najwyżej okraść! — zawołał Brand
— Czy to nie dosyć? Dla człowieka tego pokroju, włamanie do jego tajemnic może być stokroć groźniejsze niż skazanie na pięć lat więzienia. Skradzione złoto jest dla niego wszystkim. Ten, kto pozbawi go części zagrabionego majątku, zada mu tak silny ból, jak gdyby utoczył mu krwi serdecznej.
— Mówiłeś, że ktoś cię chce w tym ubiec — zapytał żywo Brand. — Któż to taki?
— Banda „Upiornego Oka“ — odparł Raffles. — Musisz wiedzieć, że od pewnego czasu nie spuszczam oka z niejakiej Peggy Rose. Obserwuję ją od czasu osadzenia w więzieniu Bianki Kirylew, która była jednym z może najczynniejszych członków tej bandy. Bianca Kirylew była serdeczną przyjaciółką Peggy. Obydwie zaczęły swą karierę, jako chórzystki w jednym z podrzędnych teatrzyków i razem porzuciły scenę aby stać się zawodowymi przestępczyniami. Peggy chętnieby przejęła na siebie rolę, którą Bianca odgrywała w bandzie. W domu jej często odbywały się zebrania ludzi, o których wiedziałem, że z całą pewnością są członkami bandy. Między nimi znajdował się również wysoki, zazwyczaj ciemno ubrany człowiek o dość energicznym wyglądzie. Był to Józef Tydall. Znałem go od dwóch lat. Wówczas Moloch, to znaczy przywódca bandy, nosił jeszcze zupełnie inne nazwisko. Jednym z nich był profesor Fox, człowiek dzielny i przedsiębiorczy. Następcą jego był Shydryft, przestępca o tak niesłychanej odwadze, że trudnoby znaleźć drugiego. Obydwaj zginęli na elektrycznym krześle. Tydall co prawda nie może wytrzymać z nimi porównania, ale trudno mu odmówić zdolności. Z niemałym sprytem wyślizgiwał się dotąd z rąk policji. Widziałem niejednokrotnie, jak wchodził do mieszkania Peggy, znajdującego się na siódmym piętrze tuż pod płaskim, rozgrzanym od słońca dachem kamienicy. Dom ten położony jest w niebezpiecznej dzielnicy i nie radziłbym przyzwoicie ubranemu człowiekowi zapuszczać się wieczorem samotnie w te strony. Przedwczoraj udałem się w przebraniu do jednej z pobliskich knajp i podsłuchałem rozmowę dwóch członków bandy.
— Czy tematem tej rozmowy był Harris? — zapytał Brand.
— Nie... Dotyczyła ona poprostu zebrania, które miało się odbyć następnego wieczora w mieszkaniu Peggy. Zebraniu temu przypisywali duże znaczenie, gdyż m. inn. miał być dokonany wybór nowego wodza bandy „Upiornego Oka“. Postanowiłem nie zaniedbać tej okazji i w przebraniu kominiarza wdrapałem się na dach, znajdujący się nad pokoikiem Peggy. Wpuściłem do komina mikrofon i przygotowałem się do tego, aby nie uronić ani jednego słowa z prowadzonych obrad.
— Czy ci się to udało?
— Cały mój trud okazał się zbędny — odparł Raffles z uśmiechem. — Okno otwarte było naoścież i bez pomocy mikrofonu słyszałem każde wypowiedziane słowo. Ułożyłem się płasko na dachu, wychylając głowę z ponad jego krawędzi...
— Gdyby cię schwytano, nie zdążyłbyś nawet ostrzec mnie, że jesteś w niebezpieczeństwie. Bez słowa zrzuconoby cię z siódmego piętra...
— Możliwe — odparł Raffles. — Byłem jednak uzbrojony i nie dałbym się tak łatwo zwyciężyć.
— Ilu ich było?
— Trudno mi to określić dokładnie. Zdaje się, te około dziesięciu mężczyzn... Prócz Peggy była tam jeszcze jedna kobieta, w której poznałem dawną znajomą Lydię Kryłow
— Rosjanka?
— Nie, Bułgarka.
— Czy widziałeś ją?
— Tak. Spotkałem ją po drodze, gdy zmierzałem na dach. Zjawiła się na zebraniu pierwsza... Jest to prawdopodobnie jedna z przyjaciółek Peggy.
— Czy Tydall był również na zebraniu?
— Tak. Początkowo nie zabierał wcale głosu, choć inni mówili dość dużo i dość głośno. Dopiero po dwóch godzinach raczył się odezwać. To, co w ciągu dziesięciu minut powiedział, posiadało więcej sensu niż wszystko, o czym dotychczas mówili jego poprzednicy. Nie mogę powiedzieć, abym cieszył się u tych panów dobrą opinią... To, co powiedział o mnie Tydall nie zawierało również nic specjalnie pochlebnego. Na zakończenie swej przemowy Tydall wysunął swą kandydaturę na następcę Molocha.
— I prawdopodobnie został wybrany?
— To było nieuniknione. Ludzie tacy, jak Fox I Shydryft zdarzają się rzadko.
— A więc reszta przyjęła jego wniosek?
— Oczywiście... Nikt się temu nie sprzeciwił. Wybrali go, ponieważ nie było innego kandydata i ponieważ wszystkim zależało na tym, aby banda „Upiornego Oka“ jak najprędzej otrzymała nowego wodza.
— Ale skąd przyszło do rozmowy na temat Harrisa? Kto ten temat poruszył?
— Tydall. Rzucił projekt po to, aby się wykazać swymi zdolnościami wobec członków bandy. Był to rodzaj próby.
— Jaki jest jego plan?
— O tym jeszcze nie było mowy. W każdym razie włamanie nie było brane w rachubę. Wydaje mi się, że Tydall zamierza raczej nastraszyć Harrisa, następnie porwać go i zmusić do zapłacenia wysokiego okupu.
— W jaki sposób? Podczas, gdy będzie więziony?...
— Nic łatwiejszego... Zmuszą go do napisania, listu do żony lub do kogoś z przyjaciół. Tego rodzaju szczegóły ustala się dopiero później.
— Nie rozumiem jeszcze dobrze, jakie są twoje zamiary, Edwardzie? Czy masz zamiar udaremnić to porwanie?
— Nie... Nawet o tym nie myślę.
— Czy zamierzasz go wobec tego okraść?
— To nie będzie kradzież, ale włamanie — odparł Raffles spokojnie. — Powtarzam ci z naciskiem, że pomiędzy kradzieżą, a włamaniem istnieje poważna różnica. Zapamiętaj to sobie! Potym mogą nawet go porwać.
— Rozumiem, że twój plan sięga dalej i nie kończy się na splądrowaniu jego ogniotrwałej kasy. Domyślam się, że chodzi ci o to, aby jednocześnie wymierzyć cios groźnej bandzie.
— Zgadłeś! Jeśli chodzi o szczegóły, sam jeszcze nie obmyśliłem ich dokładnie. Mamy sporo czasu, aby je wspólnie omówić.
— Nasza sytuacja będzie teraz daleko gorsza — rzekł Brand po chwili namysłu. — Dotychczas Tydall był tylko naszym osobistym wrogiem. Obecnie zaś na stanowisku wodza „Upiornego Oka“ będzie dla nas o wiele groźniejszy.
— Ale on nie został przecież wodzem „Upiornego Oka“.
— Jakto? — zdziwił się Brand. — Powiedziałeś mi przecież, że bandyci przyjęli jego propozycję.
— Tak jest drogi przyjacielu... Ale w tej samej jednak chwili ozwał się telefon i po tej rozmowie Tydall bynajmniej nie był pewien swego stanowiska.
— Co się stało?
— Zaraz się dowiesz. Na dźwięk dzwonka Farrell podniósł słuchawkę telefoniczną i oświadczył, że główna kwatera bandy desygnuje na wodza niejakiego Larry Jumpera.
— Któż to taki?
— Jeden z młodszych członków bandy.
— Skąd jednak wiesz o tym wszystkim? W jaki sposób mogłeś zrozumieć to, co mówiono przez telefon?
— Zrozumiałem to bardzo łatwo, ponieważ ja sam telefonowałem — odparł Raffles.
Brand wstał z krzesła i zawołał:
— Przecież to szaleństwo, Edwardzie! Sam nie wiesz, co robisz. Bardzo łatwo będą się mogli skomunikować z Jumperem i zmusić go...
— Tego nie obawiaj się — przerwali mu Raffles. — Larry Jumper jest ukryty bezpiecznie w piwnicy naszej willi.

Sobowtór Larry’ego Jumpera

Brand spojrzał na Rafflesa z niedowierzaniem.
— Kpisz chyba ze mnie, Edwardzie. Skąd Larry Jumper mógłby się wziąć w naszej piwnicy?
— Siedzi tam już od trzeciej godziny w nocy, mój drogi. — Przyznać muszę, że przyszedł mi z pomocą przypadek. Znajdowaliśmy się wraz z Hendersonem — (zapomniałem ci dodać, że zabrałem z sobą tego olbrzyma) niedaleko od naszej willi, gdy w odległości 20 kroków przed nami spostrzegliśmy Larryego Jumpera. Prawdopodobnie nie był to zwykły spacerek dla przyjemności. Nie trudno było odgadnąć, że nasz przyjaciel wybrał się na jakąś nocną wyprawę. W ręce trzymał sporą walizeczkę ze wszystkimi instrumentami, potrzebnymi do włamania. Spotkanie to uważałem za zrządzenie losu. Rzuciliśmy się na niego wraz z Hendersonem i w jednej chwili Larry legł nieprzytomny u moich stóp. Jakkolwiek upominałem Hendersona, aby obszedł się z nim ostrożnie, Larry przez kilka godzin po tej operacji nie mógł odzyskać przytomności. Henderson zarzucił go sobie na plecy jak worek, ja zaś zabrałem walizeczkę z narzędziami. Ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę naszej willi. Było to tym łatwiejsze, że dzielnica, w której mieszkamy, o tej porze jest zupełnie pusta. Tylko raz musieliśmy się schronić za stosem desek, gdy w pobliżu usłyszeliśmy kroki dozorcy nocnego.
Brand spojrzał z wyrzutem na Rafflesa.
— Z tego nic dobrego nie może wyniknąć. Czy chcesz zająć miejsce tego człowieka? Przecież to szaleństwo!
— Dlaczego? Cały plan szczegółowo opracowałem.
— Skąd jednak wpadłeś na to, aby przez telefon wymienić właśnie jego nazwisko, jako kandydata na wodza?
— Z wielu względów — odparł Raffles z uśmiechem. — Po pierwsze dla tego, że Larry Jumper uchodził za jednego z najbardziej zdolnych i najbardziej ambitnych członków bandy, a po drugie, że jest do mnie bardzo podobny. Mamy podobne oczy, ten sam wzrost i tę samą tuszę.
— Czy byłeś u niego w mieszkaniu? To byłaby najwyższa nieostrożność...
— Ja nie byłem, ale posłałem tam Hendersona. Niestety nie zastał go już w domu. Dopiero potem spotkaliśmy go na ulicy.
— Muszę przyznać, że dziwne rzeczy dzieją się za moimi plecami — rzekł Brand.
— Nie powinieneś się na mnie gniewać... Przyszliśmy w nocy i nie chciałem cię dla takiej bagatelki budzić.
— Musiałem mocno spać, jeżeli nic nie słyszałem...
— Skądże? Wiesz, że nie znoszę ludzi, poruszających się z wdziękiem słonia i że sam jak najmniej robię hałasu. Zapewniam cię, że cała ta operacja została dokonana szybko i cicho. Nic dziwnego, że nic nie słyszałeś.
— Możebyś mi raczył teraz coś nic coś o swych dalszych planach powiedzieć — rzekł Brand kwaśno.
— Z przyjemnością — odparł Raffles, rzucając przelotne spojrzenie na zegarek. — Dochodzi godzina dziewiąta i muszę śpieszyć do mieszkania Jumpera. Powinienem zresztą być już tam oddawna. Przyznaję jednak, że tęskniłem do wyspania się we własnym łóżku i dlatego wołałem tych kilka godzin, które mi do rana pozostały, spędzić w mej własnej sypialni, niż w sypialni Jumpera.
— Dlaczego? O ile wiem, Jumper zajmuje eleganckie mieszkanie w pobliżu dziewiętnastej ulicy.
— Tak... Ale dzisiejszej nocy nie było ono dla mnie zbyt bezpieczne... Obawiałem się niespodziewanej wizyty Tydalla.
— Prawda... Zupełnie o nim zapomniałem. Sądząc z twego opisu jest to człowiek ambitny i na wszystko zdecydowany. Nie łatwo zrezygnuje ze stanowiska wodza. Uważam, że powinieneś czymprędzej porzucić swój szalony plan.
— Zapominasz, że jeśli stanę na czele bandy, będę mógł wytępić ją całkowicie.
— Nie przeczę — odparł Brand. — Przeraża mnie tylko ogrom grożącego ci niebezpieczeństwa. Jedna drobna nieostrożność, jedno nieopatrzne słowo i jesteś zgubiony!
— Wdzięczny ci jestem, że się tak o mnie serdecznie troszczysz. Ale teraz przerwijmy tę rozmowę. Będę musiał zostawić Jumpera pod opieką twoją i Hendersona. Tutaj, na tym papierku, masz zapisany mój nowy adres, numer telefonu oraz adres klubu. Nasz nowy przyjaciel jest bowiem członkiem kilku znanych new-yorskich klubów... Zapomniałem dodać, że oprócz tego posiada prześliczną przyjaciółkę — Daisy Bluette, Francuzkę...
— Czy będziesz musiał i tę damę przejąć w spadku? — zapytał Brand, spoglądając nań złośliwie.
— Postaram się mieć z nią jak najmniej do czynienia — odparł Raffles.
— Ależ to śliczna dziewczyna... Znam ją ze sceny.
— Tymbardziej... Znajdę jakikolwiek pretekst, aby się z nią natychmiast poróżnić i niech sobie później nasz Jumper łamie głowę, aby ją przebłagać... Boję się kontaktu z kobietami. Najsprytniejszy mężczyzna nie dostrzeże w ciągu sześciu miesięcy tego, co przeciętna, chytra kobietka zauważy od razu! Ale teraz chodź ze mną do piwnicy. Muszę się przyjrzeć uważnie człowiekowi, którego rolę mam zamiar odegrać.
W chwilę później obydwaj przyjaciele zeszli po schodach w dół i znaleźli się w ciemnym korytarzu, prowadzącym do piwnic. Raffles odgrywał ciężkie, dębowe drzwi, okute żelazem. Zgrzytnął klucz w zamku i drzwi otwarły się. Obydwaj przyjaciele znaleźli się w małej piwnicy. Okratowane okno zasłonięte było nadto drewnianą zastawą.
W kącie siedział Larry Jumper. Brand poznał go natychmiast po uderzającym podobieństwie do Rafflesa. Te same czarne oczy, choć trochę mniejsze i o innym wyrazie, ten sam prosty nos, lśniące czarne włosy. Mężczyzna siedział nieruchomo, widocznie jeszcze ogłuszony. Ręce miał skrępowane żelaznym łańcuchem, który jednak nie krępował swobody jego ruchów. Prócz tego od jednej jego kostki biegł łańcuch, który przymocowany był do ściany. Długość tego łańcucha odmierzona była w ten sposób, że wiezień nie mógł przedostać się ani do okna, ani do drzwi.
— Musiałem zastosować daleko idące środki ostrożności — rzekł tonem wyjaśnienia, — ponieważ mistrz Jumper zyskał sobie nie małą sławę w święcie włamywaczy. Obawiałem się, że mógłby niespodzianie wymknąć się z moich rąk. Zresztą więzienie to nie nowina dla naszego gościa, który większą część swego życia spędził w rozmaitych celach.
Jumper spoglądał na Rafflesa przez pewien czas w milczeniu.
— Czy ma pan jakieś życzenie? — zapytał lord Lister.
— Abyś mnie pan jak najprędzej stąd wypuścił...
— Niestety. Temu żądaniu nie mogę chwilowo zadość uczynić.
— Kiedy uzyskam wolność?
— I na to trudno mi odpowiedzieć. Może za dzień, może za dwa a może za miesiąc...
— Za miesiąc? — syknął z wściekłością. — I myślisz, że się tem zadowolę?
— Przykro mi, że tylko takiej mogę udzielać panu odpowiedzi — odparł Raffles zimno. — Sądzę, że nawet, gdybym trzymał pana tutaj przez miesiąc, rachunki pańskie z wymiarem sprawiedliwości nie byłyby jeszcze wyrównane. Nie miesiąc, ale lata długie winieneś pan siedzieć za popełnione zbrodnie.
Jumper spoglądał na niego z nienawiścią. Zbliżył się o dwa kroki... Łańcuch wlókł się po podłodze z głuchym szczękiem.
— Teraz dopiero cię widzę — rzekł. — Nie jesteś ani policjantem, ani funkcjonariuszem więziennym. O co ci chodzi? Chyba nie o pieniądze, bo nie miałem przy sobie ani dolara? Czyż jestem tak wybitną osobistością, aby warto było mnie porwać?
— Bardzo wybitną, panie Jumper. Proszę nie stawiać mi żadnych pytań. Oświadczam z góry, że na żadne z nich nie odpowiem.
— Zdejm pan przynajmniej tę zaporę z okna... Ciemno tu, choć oko wykol...
— To zależy od tego, jak się pan będzie zachowywał. Jeśli przyrzeknie pan, że będzie pan siedział spokojnie i nie będzie starał się zwrócić uwagi przechodniów, uczynię zadość pańskiemu życzeniu. Spróbujemy zresztą...
Raffles zdjął drewnianą zastawę z okna. Jasny promień słońca wpadł do piwnicy i oświetlił postać więźnia. Raffles zauważył, że miał małe przystrzyżone wąsy. Od czasu do czasu lewe jego oko drgało nerwowo. Raffles zapamiętał sobie ten tik, który w przyszłości mógł mu oddać pewne usługi.
Wyszli z piwnicy i zamknęli starannie za sobą drzwi.
W pól godziny później z sypialni Rafflesa wyszedł człowiek, tak uderzająco podobny do Jumpera, że możnaby go przyjąć raczej za zmaterializowane odbicie w lustrze.
Brand otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
— To nie do wiary! — zawołał. — Mam poprostu ochotę zapytać cię, czy masz przy sobie nasz znak rozpoznawczy?
— Oto on — odparł Raffles że śmiechem, wyciągając z kieszeni połowę medalionu ze słoniowej kości.
Medalion ten, którego drugą połowę miał zawsze przy sobie Brand, służył przyjaciołom jako znak rozpoznawczy w powikłanych sytuacjach, w jakie obfitowało ich życie.
Brand spostrzegł, że przyjaciel jego trzyma w ręce małą walizeczkę.
— Co w niej masz? — zapytał.
— Narzędzia pracy — odparł Raffles. — Sądzę, że będą mi jeszcze przed jutrem potrzebne.
— Przed jutrem? — krzyknął Brand z przerażeniem. Czy nie mogę ci się na nic przydać?
— Nie. Muszę działać sam. Jako wódz bandy „Upiornego Oka“ poznam z pewnością wszystkich jej członków. Wówczas uciekniemy się do pomocy policji, która położy kres całej organizacji.
— Do kogo mam się zwrócić jeśli tutaj stanie się coś nieprzewidzianego?
— Zostawiłem ci mój numer telefonu...
— Przypuszczam, że nie dasz sobie sam ze wszystkim rady, Edwardzie — rozpoczął Brand. — Harris mieszka w dużym domu i posiada liczną służbę. Jego ogniotrwała kasa jest najprawdopodobniej najnowszego systemu.
Raffles zamyślił się:
— Wiesz, że lubię rzeczy trudne — odparł. — Mimo to, usłucham cię. Punktualnie o godzinie dwunastej w nocy przyjdź do mieszkania Jumpera. Włóż na siebie najstarsze ubranie i zabierz narzędzia, których zwykle używam podczas włamań. Resztę opowiem, ci później. Teraz muszę już pójść, gdyż mam jeszcze dużo do roboty.
— Jedno pytanie, Edwardzie.... Czy wczoraj, gdy telefonowałeś w sprawie wyboru nowego wodza, otrzymałeś jakąś odpowiedź?
— Nie oczekiwałem żadnej — odparł Raffles z uśmiechem. — A teraz, do zobaczenia dzisiejszej nocy!
Obydwaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie — i w kilka chwil później Raffles siedział w taksówce, prowadzonej przez Hendersona. Na dziewiętnastej ulicy pożegnał swego wiernego szofera i z małą walizeczką w ręce, wyskoczył z auta. Stał przed domem, w którym mieszkał Jumper. Była to jedna z dużych czynszowych kamienic o wielu piętrach i wielkiej ilości mieszkań. Raffles wszedł do obszernej sieni, wjechał windą na piąte piętro i kluczem zabranym Jumperowi otworzył drzwi od mieszkania, które miało odtąd stanowić miejsce jego czasowego pobytu. Znalazł się w ładnie umeblowanym pokoju, którego ściany obwieszone były fotografiami rozmaitych gwiazd kabaretowych.
Pod jedną ze ścian stało biurko, w kącie zaś dwa skórzane klubowe fotele oraz kanapa. Na podłodze leżały dywany, imitujące perskie. Wszędzie pełno było pudeł z papierosami i cygarami, świadczącymi o tym, że właściciel tego mieszkania był nałogowym palaczem. Raffles szybko rozejrzał się po pokoju i przez następne drzwi wszedł do sypialni. Zatrzymał się w progu i raz jeszcze rzucił okiem na gabinet. Na dywanie, leżącym tuż obok drzwi, ujrzał wyraźnie odcisk zabłoconego buta. Ślad ten był zupełnie świeży, gdyż błoto nie zdołało nawet obeschnąć. Raffles pochylił się nad dywanem, obejrzał uważnie ślad, poczym przeszedł do pokoju sypialnego. Włożył rękę do prawej kieszeni spodni, w której znajdował się rewolwer. Uwagę jego uderzyło, że jedno z dwóch okien było otwarte. Zbliżył się do okna i odsunął firankę. W odległości pół metra od okna znajdowała się żelazna drabina przeciwpożarowa. Raffles zasunął z powrotem firanki, zamknął starannie okno i począł badać uważnie dokąd zaprowadzą go ślady. Widniały one na podłodze obok łóżka, skąd prowadziły aż do drzwi.
Zrozumiał, że Tydall nie należał do ludzi, którzy zaniedbują swe sprawy. Nie czekał aż Jumper wyjaśni mu swe stanowisko i jeszcze tej samej nocy złożył mu wizytę. Nie ulegało wątpliwości, że dziwne te odwiedziny pozostawały w ścisłym związku z wyborem nowego szefa bandy.
Raffles wrócił do gabinetu i zauważył, że na biurku panował nieład. Leżała tu kartka papieru:
„Byłem tu dzisiejszej nocy. Sądzę, że wiesz w jakiej sprawie... Miej się na baczności, gdyż wkrótce powrócę!Tydall.“
— Człowiek ten idzie w moje ślady — zaśmiał się Raffles. — Napisał krótko, zwięźle i wyraźnie. Przynajmniej z Tydallem wiadomo, czego się trzymać! Chciałbym jak najprędzej zawrzeć z nim znajomość...
Jak gdyby w odpowiedzi na te szeptem wypowiedziane słowa, drzwi otwarły się bezszelestnie i na progu ukazała się czarna i szczupła postać Józefa Tydalla.

O północy

Dziwny dość zamknął za sobą powoli drzwi i trzymając jeszcze rękę na klamce, rzekł spokojnie:
— Oto jestem... Musimy z sobą porozmawiać, Jumper!
— Chętnie... Oczekuję tej rozmowy z niecierpliwością — odparł Raffles, nie spuszczając zeń oczu.
— Przed chwilą dowiedziałem się, że miałem już dzisiaj zaszczyt gościć cię u siebie w nocy. Przyznaję, że zaskoczyło mnie to nieco... Stwierdziłem bowiem, że obrałeś trochę niezwykłą drogę. Czyż nie prościej było wjechać windą zamiast wdrapywać się po stromej drabince strażackiej aż na piąte piętro? Dziękuję ci w każdym razie za pozostawienie mi karty wizytowej.
— Żarty na bok, Jumper, musimy pomówić o ważnych rzeczach — przerwał Tydall.
Posunął się o kilka kroków naprzód. — Raffles zauważył, że prawa jego ręka spoczywała w kieszeni.
— Gdy przyszedłem dzisiejszej nocy tutaj, nie zastałem cię w domu... Czekałem na ciebie przez kilka godzin... Sprawa jest poważna i nie cierpi zwłoki.
— Domyślam się teraz o co ci chodzi — odparł rzekomy Jumper uprzejmie. — Miło jest mieć do czynienia z ludźmi, zmierzającymi prosto do celu. Chodzi ci prawdopodobnie o objęcie przeze mnie stanowiska wodza naszej organizacji?
— Zgadłeś — odparł Tydall.
— Czyżbyś nie zgadzał się na wybór mojej osoby?
— Ja sam pragnę zostać wodzem i ta odpowiedź powinna ci wystarczyć. Znasz mnie dobrze, Jumper. Wiesz, że jestem ambitny i że od dłuższego czasu jedynym moim celem jest przywrócenie bandzie jej dawnej świetności. Banda „Upiornego Oka“ chyli się ku upadkowi i tylko ja potrafię wlać w nią nowe życie. Krótko mówiąc, posiadam wszystkie zalety, które czynią ze mnie jedynego kandydata na stanowisko wodza. Żądam, abyś się wycofał i abyś niezwłocznie o tej decyzji zakomunikował naszym ludziom. Jest już dzień i przyznaję, że niebezpiecznie byłoby teraz wszczynać walkę. Zapewniam cię jednak, że nie byłbyś uszedł z życiem, gdybym dzisiejszej nocy zastał cię w domu. Słuchaj mnie uważnie: albo ustąpisz, albo jeden z nas musi umrzeć.
— Nie mam nic przeciwko temu, abyś ty umarł — odparł Raffles uprzejmie.
Człowiek w czarnym ubraniu posunął się o dwa kroki naprzód i pochyliwszy ku przodowi głowę, jak byk, gotujący się do natarcia na arenie, rzekł:
— Zapytuję cię kategorycznie, czy zgadzasz się wycofać swoją kandydaturę?
— Odpowiadam kategorycznie: nie!
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Ostatnie.
— Dobrze... Nie miej mi za złe, jeśli sprawa przybierze dla ciebie zły obrót. Ostrzegam cię, Mam przyjaciół, którzy gotowi są oddać za mnie życie. Podnoszę rzuconą mi rękawicę! Rozpoczynamy walkę, która musi się skończyć twoją porażką i to szybko... Czy się nie rozmyśliłeś?
— Dziękuję ci, Tydall. Przemyślałem wszystko gruntownie. Przyjmuję wypowiedzenie wojny. Ciekaw jestem kto zwycięży: czy ty ze swymi przyjaciółmi, czy też ja sam?
Tydall zbladł i oczy rozszerzyły mu się z wściekłości. Czynił wrażenie, jakby lada chwila miał rzucić się na swego przeciwnika. Opanował się jednak i zbliżywszy się do drzwi rzekł z ironią:
— Powinieneś wykazać więcej sprytu i rozumu, Jumper! Nasi ludzie wybrali mnie na wodza i mnie tylko obdarzają zaufaniem. Czy słyszałeś kiedyś o Tomaszu Harrisie?
— Tak... To ten sam, który wsławił się podczas wojny dostarczaniem zatrutego mięsa? Cóż się z nim stało?
— Dowiesz się o tym wkrótce. Powiem ci tylko tyle, że postanowiłem wydobyć z tego człowieka ćwierć miliona dolarów. Czy nie namyśliłeś się?
— Nie — odparł Raffles.
— Sam będziesz sobie winien, jeśli spotka cię nieszczęście.
— Nie tak prędko, mój przyjacielu!
To, co nastąpiło po tym, stało się w tak błyskawicznym tempie, że trudno się było zorientować, kiedy nastąpił początek a kiedy koniec zajścia.
Raffles stał na pozór obojętnie z ironicznym uśmiechem na ustach. Nagle zbliżył się o jeden krok. Spostrzegł, że znajdował się tuż obok krzesła, którego nogi obite były od dołu miedzianymi gwoździami. Dzięki tym gwoździom, krzesła te mogły posuwać się łatwo po wyfroterowanej posadzce. Zaledwie trzy metry dzieliły go wówczas od Tydalla. Raffles prawą nogą pchnął jedno z krzeseł w kierunku Tydalla tak silnie, że bandyta trafiony w kolano stracił równowagę. Zachwiał się i aby odzyskać równowagę, wyciągnął obydwie ręce w górę. Skorzystał z tej chwili Raffles, z tygrysią zręcznością skoczył ku niemu, i wymierzył mu potężny cios w podbródek. Tydall nie zdążył krzyknąć i powalił się na ziemię. Raffles chwycił go i nie stawiającego już oporu zaniósł na sofę.
Tydall leżał bezwładnie rozciągnięty. Raffles spojrzał nań uważnie i szepnął do siebie.
— Sądzę, że to był najlepszy sposób... Zaoszczędzi mi to wiele trudu. Jego przyjaciele nie pokwapią się z rozpoczęciem ze mną walki a wrogowie jego przejdą natychmiast, na moją stronę. Należałoby się zastanowić, co mam z nim dalej począć? Mógłbym dać znać policji, ale jest tu pewne ryzyko. A nuż bandyta potrafił za sobą tak zręcznie pozacierać ślady, że policja nie posiada jeszcze dostatecznych przeciwko memu dowodów i wypuści go na wolność? Byłoby to dla mnie niesłychanie niebezpieczne. Pozostaje tylko, aby zatrzymać go u mnie... Sądzę, że będzie to najlepsze wyjście z sytuacji.
W tej właśnie chwili Tydall ocknął się z omdlenia i sięgnął ręką do prawej kieszeni.
Raffles zdążył jednak uprzedzić go i wyjął z kieszeni mały rewolwer.
— Ładna broń — rzekł — wolę jednak chwilowo ci ją zabrać, gdyż strzał w mym mieszkaniu mógłby sprowadzić nam policję na kark.
Mówiąc to, włożył rewolwer do swej lewej kieszeni. Z walizki, którą przyniósł ze sobą, wyjął niewielka strzykawkę i lewą ręką przytrzymał wyrywającego mu się z całych sił Tydalla. Mimo oporu, Raffles szybko zastrzyknął całą zawartość strzykawki w obnażone przedramię Tydalla. — Co robisz? Czy chcesz mnie zatruć jak psa?
— Ależ, mój przyjacielu, za kogo mnie bierzesz? — odparł Raffles łagodnie. — Chcę tylko, abyś pospał sobie spokojnie...
— Pospał? — wyszeptał Tydall zdumiony. — Dlaczego? Kim jesteś, dziwny człowieku?
Ostatnie słowa wymówił z dużym trudem i prawie niewyraźnie. Ogarniała go dziwna niemoc... Starał się otworzyć usta, lecz język odmawiał mu posłuszeństwa. Z gardła jego wydobywał się już tylko jakiś niezrozumiały charkot. Oczy jego obserwowały jeszcze postać tajemniczego przeciwnika, którego głos dochodził do uszu jego jak gdyby z oddali.
— Pytasz mnie, mój przyjacielu, kim jestem? Słuchaj uważnie, ponieważ to nie jest tajemnicą: jestem John Raffles! A twój prawdziwy rywal znajduje się w bezpiecznym miejscu, którego ci chwilowo bliżej określić nie mogę. Sądzę, że ani dla niego, ani dla mnie nie jesteś groźnym. Leżysz bezwładnie i żadna ludzka siła nie zdoła cię ocucić przed upływem dwudziestu czterech godzin.
Raffles ułożył znieruchomiałe ciało wygodnie na sofie, podsunął mu pod głowę poduszkę i rzekł do siebie:
— Ta wizyta zaoszczędziła mi wiele przykrości... Musiałbym bowiem czekać tu na przybycie imć pana Tydalla. Wiedziałem wprawdzie, że przyjść musi, lecz nie spodziewałem się, że to nastąpi tak prędko. Mamy jeszcze dwadzieścia cztery godziny, aby przenieść go w inne miejsce. Sądzę, że moje piwnice będą nadawały się doskonale do tego celu. Będzie mógł w nich rozmawiać dowoli z czterema pustymi ścianami. Teraz będę mógł wyjść. Na szczęście nie widzę tu żadnego służącego i Tydall może spokojnie pozostać na tej sofie.
Raffles opuścił sypialnię, zamknął starannie okna, zasunął firanki, po czym, przekręciwszy klucz w zamku, wyszedł z mieszkania. Zjechał windą na dół. W hallu portier ukłonił mu się uprzejmie. Zdziwił się widocznie, że wysoki, czarno ubrany mężczyzna, który niedawno wszedł do mieszkania Jumpera, zdołał wyjść wcześniej przez niego niespostrzeżony...
Na ulicy Raffles skierował się w stronę małej restauracyjki, należącej do jakiegoś Włocha. Jumper musiał być tam widocznie częstym gościem, gdyż sam gospodarz wyszedł na jego spotkanie i wszczął z nim uprzejmą rozmowę.
Gospodyni natomiast rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.
Raffles zjadł bez pośpiechu obiad, składający się ze sporej ilości spaghetti, kartofli smażonych na oleju i kilku innych włoskich przysmaków, poczym powrócił do mieszkania.
Tydall leżał nieruchomo w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawił. Raffles przystąpił do starannego przeszukiwania pokoju. Miał on nadzieję, że w mieszkaniu Jumpera natrafi na jakieś dokumenty, które pomogą do wykrycia członków tajnej organizacji.
Przeszukał kolejno wszystkie szuflady biurka, następnie począł opukiwać ściany. Nie pozostawił ani jednego ubrania, któregoby nie przetrząsnął należycie. Nigdzie jednak nie znalazł nic podejrzanego. Wpadło mu w ręce kilka listów panny Daisy Bluette oraz od jakiegoś przyjaciela... Listy te jednak nie zawierały w sobie nic ciekawego. Jumper musiał być bardzo ostrożny, gdyż w mieszkaniu nie trzymał nic, co mogłoby stanowić przeciwko niemu jakiś materiał obciążający. Rewizja ta trwała około dwóch i pół godzin i nie dała żadnego rezultatu. Znalezione listy rzucił Raffles ze zniecierpliwieniem do kosza i po raz ostami wszedł do sypialni. Odsunął firanki i rolety, aby oświetlić pokój i rozpocząć nowe poszukiwania. W szufladzie stołu znalazł paczkę zapłaconych i niezapłaconych rachunków. Po środku stało wielkie mahoniowe łóżko. Raffles ściągnął pościel i przewrócił materac. I tu jednak nic nie znalazł podejrzanego. Przez chwilę spoglądał na potężne łóżko w zamyśleniu, poczem nachylił się i zaczął opukiwać jego potężne, rzeźbione nogi. Przy czwartej nodze na ustach jego pojawił się tajemniczy uśmieszek.
— Zupełnie inny dźwięk — rzekł do siebie.
Obejrzał starannie nogę i spostrzegł, że jest ona przykręcona do łóżka. Z łatwością podniósł je do góry, odkręcił nogę i w wydrążonym jej wnętrzu znalazł starannie zwinięte papiery. Papiery te zapisane były jakimś szyfrem. Prócz nich leżała tam mapa wschodniej dzielnicy New-Yorku, na której czarnymi krzyżykami oznaczone były pewne punkty.
— To są niewątpliwie miejsca tajnych zebrań i kryjówki — szepnął Raffles, spoglądając na mapę.
— Tę znam... Ta również nie jest mi obca! To są piwnice, należące do tak zwanego profesora. Odznaczają się tym, że nacisnąwszy na guzik, można je w jednej chwili zalać wodą i wszyscy ci, którzy się tam znajdują, giną w jej falach. A tu mamy prawdopodobnie listę z nazwiskami i adresami... Wspaniale! Teraz wiem wszystko... Z dwudziestu trzech nazwisk, siedem jest wykreślonych. Należą one niewątpliwie do siedmiu poruczników bandy, którzy zostali uwięzieni. Szkoda tylko, że nie ma tu listy kapitanów...
Wyszedł do sąsiedniego gabinetu, usiadł za biurkiem i począł starannie odcyfrowywać dokumenty oraz mapę. Trwało to blisko godzinę. Gdy Raffles, ukończywszy swą pracę opuścił powtórnie mieszkanie Jumpera, na wieży pobliskiego kościoła zegar wydzwaniał godzinę siódmą.
Raffles zjadł kolację w tej samej włoskiej restauracji, nie rozstając się przez cały czas ze swą walizką z instrumentami. Stała ona na krześle tuż obok niego. Około godziny wpół do dziewiątej udał się do teatru rewiowego, gdzie siedział przez pewien czas. Bez najmniejszego zainteresowania przyglądał się znanej baletnicy, która była jednym z najbardziej groźnych członków bandy. Około godziny jedenastej wieczorem wrócił z powrotem do mieszkania Jumpera.
Zastał je w takim stanie, w jakim je zostawił. Tydall leżał na sofie, blady jak papier. Raffles zamknął drzwi na klucz i zapalił papierosa. Czekał cierpliwie, rozmyślając nad najrozmaitszymi sprawami. Trudno było się pogodzić z faktem, że na świecie króluje zawsze podłość i złość ludzka, karmiona głupotą i tchórzostwem swych ofiar. Spojrzał na zegarek i spostrzegł, że za minutę wybije północ. W tej samej chwili dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi. Raffles odsunął zasuwę. Uczynił to bez obawy albowiem wiedział, że w ten sposób pukać może jedynie Henderson albo Brand.
Istotnie, w otwartych drzwiach ukazała się postać jego przyjaciela.

Puste łoże

Raffles zamknął za nim drzwi i rzekł cicho:
— Jesteś niezwykle punktualny. Będziemy musieli niedługo wyjść... Nadchodzi najlepsza dla nas pora do działania.
— Jestem gotów — odparł Brand. — Kim jest ten człowiek? — zapytał, spoglądając na mężczyznę, leżącego na sofie.
— Józef Tydall, nasz przyjaciel i pretendent do tytułu wodza bandy. Przyszedł tu zeszłej nocy, aby pozbyć się konkurenta Larryego Jumpera. Ponieważ go nie zastał, zaszczycił mnie rano powtórną wizytą i przyjmując mnie za Jumpera, namawiał usilnie, abym wycofał swoją kandydaturę i pozostawił mu wolną rękę. Wahałem się nieco, pokpiwając sobie z lekka z jego wściekłości... Rezultat: oto leży na tej kanapie bez przytomności i nie obudzi się ze swego snu przed upływem dwudziestu czterech godzin.
— Czy wie on przynajmniej kim jesteś?
— Tak... Nie było to zbyt mądre z mej strony. Nie mogłem jednak ścierpieć myśli, że przypisuje Jumperowi czyny, do których tamten poczciwina nigdyby nie był zdolny. Wszystko skończy się pomyślnie i jutro około godziny dwunastej, dzięki danym, dostarczonym przeze mnie, cała banda musi wpaść w ręce policji.
— Jakie dane?
— Posiadam nazwiska poruczników bandy, dokładną mapę, na której oznaczone są miejsca tajnych zbiórek oraz szyfr, którym są pisane ich listy. Nazwiska te przepisałem starannie. Kopię tę zachowasz przy sobie.
— Dlaczego?
— Tak będzie lepiej. Podczas, gdy ja zabiorę się do wykonywania mego planu, ty będziesz stał na warcie. Nie wiadomo, co mi się może przytrafić.
— Czy spodziewasz się jakiegoś niebezpieczeństwa? — zapytał Brand.
— Zapomniałeś chyba, że również i banda postanowiła ograbić Harrisa!
— Wiem, ale nie było tam mowy o włamaniu. Zresztą, człowiek, który miał wykonać ten plan, leży obecnie u ciebie na kanapie bez przytomności.
— Mimo to muszę być przygotowany na najgorsze ewentualności. Czy zabrałeś wszystko, co mi może być potrzebne?
Brand podał Rafflesowi małą torbę, którą Tajemniczy Nieznajomy przewiesił sobie przez ramię a następnie ukrył pod lekkim płaszczem.
Obydwaj mężczyźni opuścili mieszkanie. Robili wrażenie dwóch zapóźnionych podróżnych, których nocny pociąg przywiózł do miasta. Skręcili w boczną ulicę i wsiedli do autobusu, który zawiózł ich prawie przed dom Harrisa.
— Co słychać z naszym przyjacielem, prawdziwym Jumperem? — zapytał Raffles po drodze.
— Dziękuję, wszystko w porządku. — Henderson odwiedza go od czasu do czasu i zabawia go opowiadaniem uciesznych historyjek. Jumper zachowuje się rozsądnie i ma niezgorszy apetyt. Czy to nie nasz dom?
Stali przed wytworną willą, z trzech stron otoczoną ogrodem. Minęli ulicę i skręcili w boczną uliczkę, gdzie o tej porze nie było żywej duszy. Ogród Harrisa otoczony był niewysokim murem.
— Tędy przedostanę się do środka — rzekł Raffles, spoglądając w górę. Czy masz przy sobie gwizdek?
— Tak — odparł Brand. — Daj Boże, abym nie musiał się do niego uciec!
— Mam nadzieję, że to będzie zbyteczne. W każdym razie musisz się mieć na baczności. Jeżeli spostrzeżesz najmniejsze niebezpieczeństwo, dasz mi umówiony znak i nogi za pas! Nie byłoby nam przyjemnie, gdybyśmy obydwaj dostali się do więzienia jednocześnie.
Zaledwie wypowiedział te słowa, gdy z niezwykłą zręcznością musnąwszy tyko lekko ramię Branda, przeskoczył przez mur.
Charley Brand znalazł sobie bezpieczne miejsce w bramie domu, stojącego naprzeciw willi Harrisa. Owinął się szczelnie paltem i przylgnął do muru. Raffles natomiast przez trawnik ruszył w stronę domu. Gdy znalazł się na wyasfaltowanym chodniku, prowadzącym aż do drzwi wejściowych, otarł starannie podeszwy z błota i wilgoci. Tajemniczy Nieznajomy nigdy nie zapominał o zachowaniu jak najdalej idących ostrożności. Stanął teraz przed potężnymi drzwiami.
— To nie dla mnie! — mruknął do siebie i udał się w prawę stronę, gdzie znajdowały się pomieszczenia gospodarskie i pokoje dla służby. Ta część willi zamknięta była mniej starannie. Prowadziły bowiem do niej małe drewniane drzwi, które na noc zamykano jeszcze na żelazny rygiel.
Raffles wiedział o tym wszystkim dokładnie, gdyż obserwował willę milionera od kilku tygodni i przed paru dniami dostał się do niej przebrany za elektromontera. Wyjął z torby swe narzędzia i zabrał się do pracy. Bez trudu wypiłował w drewnianych drzwiach kwadratowy otwór. Wsunął przezeń rękę i otworzył rygiel. Połowa pracy była już gotowa. Teraz pozostawało tylko otworzyć drzwi kluczem. Raffles przyjrzał się zamkowi i wydobył z torby wytrych własnego pomysłu, którym otworzył wszystkie zamki. Po kilku minutach drzwi stanęły otworem i Raffles wszedł do ciemnego pokoju. Był to pokój jadalny dla służby. Tajemniczy Nieznajomy wiedział, że o tej porze nie zastanie tam nikogo. Z pomieszczenia tego skierował się na lewo i zagłębił się w czarną otchłań korytarza, który prowadził do dalszych pokojów. Korytarz ten tworzył w jednym miejscu kąt prosty poczym rozwidlał się w dwóch kierunkach. Raffles zapalił światło i wybrał drogę, która prowadziła do hallu. W hallu zgasił latarkę, bał się bowiem, że ktoś z ulicy dostrzec może światło poprzez wysoko położone, niewielkie okienka. Z hallu prowadziły wspaniałe szerokie schody, będące arcydziełem architektury. Raffles zatrzymał się na pół piętrze, nadsłuchując pilnie. Dokoła panowała zupełna cisza, nigdzie nie słychać było nawet najmniejszego szelestu. Raffles uspokoił się i ruszył dalej. Orientował się w rozkładzie mieszkania doskonale. Znał położenie każdego pokoju, jak ktoś, który mieszkał w tym pałacu przynajmniej przez kilka miesięcy.
— Tu mamy pokój sypialny — szepnął do siebie — musimy się postarać o to, aby mój gospodarz nie przeszkodził mi przedwcześnie w pracy.
Drzwi od sypialnego pokoju nie były nigdy zamykane na klucz, gdyż Harris obawiał się, że może zachorować w nocy i nikt nie będzie mógł przyjść mu z pomocą. Raffles cicho nacisnął na klamkę. Otworzył drzwi i niemile zdziwiony stanął na progu. Raffles znał przyzwyczajenia Harrisa, który nigdy nie gasił światła w swym sypialnym pokoju. Tymczasem dziś pokój sypialny zalegały zupełne ciemności. Gdy oczy jego przyzwyczaiły się do mroku, zauważył ze zdumieniem, że nawet rolety nie były zasunięte. Zamknął ostrożnie drzwi i na palcach wszedł do pokoju. Nadstawił uszu. Najmniejszy odgłos nie zakłócał ciszy. Mimo to, jakaś niewypowiedziana obawa ogarnęła Tajemniczego Nieznajomego. Czuł, że w tej ciszy i w tych ciemnościach kryje się jakieś groźne niebezpieczeństwo.
W samym środku pokoju, jak jakaś niesamowita zjawa, wznosiło się na podwyższeniu kosztowne rzeźbione łoże. Raffles zbliżył się do tego łoża i omal nie krzyknął ze zdumienia: było ono puste. Wyjął z kieszeni latarkę. Snop światła przesunął się po kosztownych koronkach i jedwabiach. Raffles spostrzegł, że dzisiejszej nocy nikt nie spał w tym łóżku.
Nie wiedział, jaka była tego przyczyna. Nie omieszkał bowiem stwierdzić telefonicznie, że Harris poprzedniego dnia nie wyjechał z miasta. Rano był w biurze. Śniadanie zjadł w restauracji, poczym raz jeszcze wrócił do swego kantoru na Wall Street. A może jakaś awanturka miłośna — przemknęło mu przez głowę. Gdyby tak było istotnie, sytuacja Rafflesa byłaby nie do pozazdroszczenia. Harris mógłby wrócić lada chwila do domu i zastać niepożądanego gościa. Należało sprawdzić, czy to ostatnie przypuszczenie posiada jakieś podstawy.
Raffles zbliżył się do szafy, która zajmowała całą długość jednej ze ścian sypialni. Wisiały w niej rzędem wszystkie ubrania Harrisa: Dwa szlafroki, ubranie sportowe, strój wizytowy, strój do konnej jazdy i dwa fraki. Zauważył tylko brak szarego ubrania, w którym zazwyczaj milioner udawał się do swego biura. Raffles nie przypuszczał, aby człowiek taki, jak Harris posiadał więcej niż dwa fraki. Odpadało więc przypuszczenie, że Harris udał się gdzieś na kolację, z której mógłby lada chwila powrócić, gdyż wieczorowe ubrania wisiały w szafie nietknięte. Cóż więc się z nim stało? Gdyby uległ wypadkowi, byłby z pewnością przywieziony do domu. A może wpadł w ręce policji? I to przypuszczenie nie było zbyt przekonywujące. Harris był człowiekiem sprytnym i potrafił doskonale zacierać za sobą ślady. Gdyby przytrafiła mu się nawet tego rodzaju przykra przygoda — wpływowi przyjaciele, których posiadał wielu potrafiliby go wybawić z kłopotu.
Nie wiedząc co ma o tym wszystkim myśleć, Raffles raz jeszcze obrzucił uważnym spojrzeniem sypialnię, poczym wyszedł innymi drzwiami i przez bibliotekę oraz palarnię przedostał się do gabinetu.
W kącie pod ścianą stała duża kasa żelazna. Na jej widok Raffles uśmiechnął się z zadowoleniem. Z daleka już zauważył, że pochodzi ona z fabryki, której każdy model znał na pamięć.
Mógł spokojnie odstawić na bok aparat acetylenowy i maszynę do krajania metali. Wystarczyło poprostu otworzyć zamek i sprawa była skończona. Do tego celu służyły wynalezione przez Rafflesa narzędzia. Z małego woreczka wyjął kilka borków, obcęgi oraz bardzo delikatne szczypce i położył to wszystko tuż obok siebie na puszystym dywanie. Była tam piłka, cienka jak papier, która krajała najtwardsza bessemerowską stal, jak miękkie ciasto. Poza tym wiele dziwnych, błyszczących niklem narzędzi, które przypominały przybory dentystyczne. Raffles zabrał się do aparatu cyfrowego. Przy pomocy cienkiego, zakrzywionego drucika naciskał kolejno na poszczególne cyfry i litery, następnie aż do znudzenia powtarzał ten manewr jednocześnie z kilkoma cyframi w najrozmaitszych zestawieniach. Wreszcie, po upływie godziny, tryumfujący uśmiech pojawił się na jego ustach: trafił na właściwą kombinację. Po kilku minutach drzwi od kasy stały już otworem. Dotychczas pracował przy skąpym świetle ulicznej latarni, wpadającym przez odsłonięte okna. Teraz, gdy drzwi kasy otworzyły się, Raffles musiał zapalić elektryczną latarkę, aby zobaczyć co się znajduje w środku. Leżała tam spora paczka papierów wartościowych, które najprawdopodobniej nie miały żadnej realnej wartości. Były to akcje i obligacje rozmaitych towarzystw, które nigdy nie egzystowały, a które służyły tylko do wprowadzania ludzi w błąd. Raffles rzucił tę paczkę do swego worka i szukał dalej. Znalazł jeszcze kilka papierów, mających większą wartość, jak akcje kolei żelaznych i towarzystw kauczukowych. W kącie na drugiej półce leżała paczka banknotów. Było tam około sto tysięcy dolarów w gotówce.
Gdy zamierzał wrzucić je do swego worka, drgnął nagle, jakby rażony prądem elektrycznym. Wśród ciszy nocnej ozwało się bowiem przeciągłe gwizdnięcie. Dochodziło ono z ulicy, prawie tuż z pod okna gabinetu, w którym się znajdował Raffles. Z błyskawiczną szybkością zebrał swe rozrzucone po dywanie narzędzia i wrzucił je razem z pieniędzmi do worka. Zgasił latarkę elektryczną i zbliżył się do okna. Otworzył je i spojrzał na dół. Znajdował się na drugim piętrze. O wydostaniu się przez okno nie mogło być nawet mowy. Mur był gładki bez żadnych występów a rynna była zbyt daleko, aby mógł się jej uchwycić. W półmroku jakaś postać majaczyła na dole. Do uszu jego doszedł stłumiony głos Charleya Branda:
— Uwaga!... Agenci policji są już w domu... Jest ich około dziesięciu lub dwunastu. Czy nie możesz wydostać się oknem?
— W żaden sposób... Będę musiał znaleźć jakąś inną drogę. Uważaj, Brand, zrzucę ci zaraz mój worek. Gdy go schwytasz, natychmiast uciekaj. Niech przynajmniej jeden z nas uratuje swą skórę. W tej samej chwili ciężki worek spadł na ziemię. Brand chwycił go i szybkim krokiem oddalił się z niebezpiecznego miejsca. Raffles ścigał go przez chwilę spojrzeniem, poczym zamknął okno i zasunął roletę. W gabinecie zajaśniało elektryczne światło. Na progu zjawili się trzej agenci policji, z wyciągniętymi rewolwerami:
— Ręce do góry! Larry Jumper!

Koniec walki

Raffles był zbyt doświadczonym, aby w tych warunkach myśleć o jakimkolwiek oporze. Z uśmiechem na ustach podniósł ręce do góry i z olimpijskim spokojem pozwolił jednemu z agentów zrewidować dokładnie całe swe ubranie. Fajkę, woreczek tytoniu, trochę drobnych, pęk kluczy i browning położono na biurku. Po chwili w gabinecie zjawił się oficer policji, i na widok więźnia zawołał wesoło:
— Mam go wreszcie!
— Tak... Ptaszek sam wpadł do klatki.
Oficer zbliżył się do Rafflesa i zadał mu pytanie, które w pierwszej chwili zdziwiło niezmiernie Tajemniczego Nieznajomego.
— Może nam wobec tego powiesz, gdzie ukryliście Tomasza Harrisa.
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Raffles, nie mijając się zresztą z prawdą. — Czyżby zniknął?
— Nie udawajcie głupiego — odparł oficer. Wykorzystaliście tę okazję, aby poza plecami waszych wspólników dokonać włamania do jego kasy. Wiedzieliście, że wasi wspólnicy porwali go, aby zażądać od niego okupu. Świetnie wybrana okazja. Nikt wam nie mógł przeszkodzić w dokonaniu włamania. Należy kuć żelazo póki gorące. Przyznajcie, że wiedzieliście o porwaniu!
— Nie miałem o tym pojęcia — odparł Raffles, szczerze zdumiony, bowiem tej ewentualności nie brał pod uwagę, gdy zastanawiał się nad przyczyną nieobecności Harrisa w domu. — Czy mógłbym wiedzieć, kiedy to się stało?
— Lepiejbyście nie udawali, Jumper — zawołał czerwieniejąc z wściekłości oficer.
Jeden z agentów nałożył na ręce więźnia kajdanki.
— Daję słowo honoru, że mówię prawdę. Nie miałem o tym zupełnie pojęcia. Wiadomość ta zdziwiła mnie więcej, niż panów. Czy popełniam niedyskrecję, zapytując, w jaki sposób to się stało?
— Bynajmniej... Jutro wszystkie gazety rozpiszą się o tym szeroko — odparł policjant wzruszając ramionami. — Po wyjściu z kantoru Harris udał się na śniadanie do restauracji, poczym wrócił do biura. Po dwóch godzinach wsiadł do auta i wszelki ślad po nim zaginął. Około godziny piątej, żona jego otrzymała list, w którym banda wasza domaga się od niej okupu w wysokości ćwierć miliona dolarów!
— O ile dobrze zrozumiałem, posądza mnie pan, że zaryzykowałem skórę dla głupich kilkudziesięciu tysięcy, podczas, gdy moi koledzy beze mnie mieli się podzielić wspaniałym łupem? Byłoby to conajmniej głupie z mojej strony! Cóż na to żona Harrisa?
— Niezwłocznie udała się do policji!
— Czy nie lepiej było zapłacić ćwierć miliona dolarów za cenne życie ukochanego małżonka? — zapytał Jumper drwiąco.
— To się jeszcze okaże...
Raffles gwizdnął przeciągle. Oficer policji odezwał się obrażonym tonem:
— Potrafimy odnaleźć miejsce ukrycia Harrisa. Jego żona ofiarowała dziesięć tysięcy nagrody temu, kto je pierwszy odnajdzie.
— Piękna nagroda — uśmiechnął się Raffles. — Słuchajcie, przyjaciele, czy nie macie przypadkowo jakichś lepszych kajdanków? Bo te niewiele są warte!
Trzej policjanci z przerażeniem spojrzeli się na Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy wykonał jakiś dziwny ruch ręką, naprężył muskuły i po chwili ciężki łańcuch zawisł mu luźno u prawej ręki. Lewa ręka była wolna.
Oficer policji zbliżył się w milczeniu do Rafflesa nałożył mu nowe kajdanki, szepcząc coś z podziwem do siebie.
— Czy nie mieliście wspólników, Jumper? — zapytał głośno. — Widzę, że splądrowaliście ogniotrwałą kasę...
— Ślepy by to samo zobaczył — odparł Raffles. — Drzwi od kasy stoją jeszcze otworem...
— Czy zamierzaliście wyskoczyć oknem?
— Bynajmniej.. Nie mam ochoty skręcić sobie karku.
— Gdzie pieniądze?
— Nie mam ich przy sobie.
— A gdzie? — zapytał policjant, rozglądając się dokoła.
— Gdzie je zostawiłeś? Czyś je wyrzucił przez okno?
— Zbyteczne pytanie... Wyrzuciłem je istotnie przez okno... tuż pod oknem stał jeden z moich wspólników, który natychmiast ulotnił się z workiem.
— Ile tam tego było?
— Sto tysięcy gotówką i połowa w papierach wartościowych — odparł Raffles spokojnie.
Oficer policji zacisnął pięści.
— Szybko, chłopcy! — zawołał. — Przeszukać mi natychmiast dokładnie cały pałac! Rozesłać patrole w poszukiwaniu za człowiekiem z workiem w ręce! Jak wyglądał ten worek, Jumper?
— Coś pośredniego, pomiędzy damską portmonetką a pudełkiem do kapeluszy — odparł Raffles z drwinami w głosie. — Zrobiony był z bronzowej skórki i wykończony zielonym safianem... Jeśliby panowie chcieli znaleźć podobny polecam magazyn Wannamakera!
Oficer spojrzał na Rafflesa z nienawiścią. Przez chwilę miało się wrażenie, że z zaciśniętymi pięściami rzuci się na więźniu. Opanował się jednak w ostatniej chwili i krzyknął:
— Zabrać go stąd czymprędzej!
W parę chwil później wyprowadzono Rafflesa z pokoju. Przed domem oczekiwało ich policyjne auto. Dniało już i niebo na wschodzie pokryło się czerwienią.
— Trochę uprzejmości wobec ludzi przydałoby się panu — rzekł do milczącego oficera. — Widzę, że nie jest pan jednak w humorze i wybaczam to panu... Dlaczego jednak u licha dajecie mi tak podłe kajdanki. Proszę spojrzeć. Znów trzasły.
Podniósł do góry uwolnioną dłoń.
Policjant zaczerwienił się i szepnął:
— Przecież nie jestem pijany... Nowiuteńkie kajdanki! Zaledwie od tygodnia mamy je w biurze. Nie rozumiem, co ten łotr mógł z nimi zrobić?
Oficer spojrzał bystro na Jumpera i rzekł:
— Nie miałem pojęcia o tych waszych zdolnościach, Jumper. Znam tylko jednego człowieka na całym świecie, który potrafi tej sztuki dokazać. Na nieszczęście, nie jest on do was zupełnie podobny.
Auto ruszyło.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytał Raffles.
— Do hotelu „Astoria“. Otrzymasz tam pokój z bieżącą ciepłą i zimną wodą... Winda... Znakomita obsługa. Dancing. Zapytamy portiera, czy nikt nie zgłosił się do pana z walizką, która kształtem przypomina damską torebkę i pudełko do kapeluszy?
— Skwitowaliśmy się, brygadierze — odparł Raffles. — Mam nadzieję że nie będę zbyt długo u was gościć?
— Tak długo, jak będziemy to uważali za stosowne.
— Umówiłem się na dziś wieczór z moją przyjaciółką na Coney Island. Nie wypada kazać czekać kobiecie.
— Prawdopodobnie randka z panną Daisy Bluette? — zapytał brygadier. — Przypuszczam, że będzie czekała daremnie...
— Ale to niemożliwe, brygadierze — odparł Raffles. — Powiedziałem jej wyraźnie: najpierw obowiązek a potem przyjemność... Czekaj na mnie Daisy punktualnie o ósmej godzinie. Zapewniam pana, brygadierze, że ani o minutę nie spóźnię się na spotkanie z ukochaną...
Brygadier spojrzał na Rafflesa z politowaniem.
— Nie plótłbyś lepiej głupstw — rzucił.
Auto wjechało w podwórze głównej kwatery policji. Raffles wysiadł i pod eskortą trzech policjantów odprowadzony został do gabinetu dyżurnego komisarza policji.
Gabinet ten znajdował się na pierwszym piętrze. Za dużym biurkiem siedział zaspany pan komisarz. Niewielkie wąskie okienko umieszczone było wysoko, bo aż na dwa metry nad podłogą. W pokoju paliło się elektryczne światło, gdyż brzask poranka nie dotarł jeszcze do niższych pięter new-yorskich drapaczy. Po prawej stronie siedział policjant przy maszynie do pisania. Na widok wprowadzonego więźnia założył na wałek czysty arkusz papieru. Brygadier zasalutował i rzekł krótko:
— Lary Jumper, panie komisarzu! Schwytaliśmy go w mieszkaniu Tomasza Harrisa.
— Czy on wie, gdzie znajduje się Harris? — zapytał komisarz, poprawiając na nosie okulary.
— Bez wątpienia, panie komisarzu. Nie chce się jednak przyznać. Przyznał natomiast, że skradł kilkaset tysięcy dolarów. Zastaliśmy go przy otwartej kasie.
— Gdzie są pieniądze? — zapytał komisarz
— Pieniędzy już nie ma — odparł brygadier — Zdążył oddać je swym wspólnikom.
— Sprytnie się urządził — rzekł komisarz. — Chciałbym doczekać momentu, kiedy uda się panu coś zrobić w porę, brygadierze.
W tej chwili na korytarzu rozległ się jakiś hałas. Komisarz zdziwiony nadstawił uszu. Drzwi, szarpnięte energicznym ruchem, otwarły się i w progu ukazał się jakiś człowiek, ze wszystkich sił wyrywający się agentom.
Człowiekiem tym był Lary Jumper.
— Co to ma znaczyć? Kto to jest? — zapytał zdziwiony komisarz.
— Czy to brat bliźniaczy tamtego? Przecież wzrok mnie nie myli...
— Nie, panie komisarzu — zawołał Jumper, wskazując na Rafflesa. — To ja jestem prawdziwy Jumper. Ten człowiek, to Raffles, niebezpieczny przestępca... Łotr — zamknął mnie w podziemiach swojej willi... Pilnował mnie jakiś olbrzym. Udało mi się jednak wyprowadzić go w pole. Zacząłem symulować boleści: poczciwina uwolnił mnie z więzów i wyniósł do drugiego pokoju. Skorzystałem z tego, aby powalić go na ziemię i zbiec. Nie upłynęło jeszcze pół godziny, gdy przed moim własnym domem schwytali mnie agenci policji i przyprowadzili tutaj. Klnę się na wszystko, że mówię szczerą prawdę!
Komisarz spoglądał ze zdumieniem, to na jednego, to na drugiego.
— Czy to możliwe? To miałby być John Raffles? Czy przyznaje się pan, że bezprawnie pozbawił pan tego człowieka wolności, zamykając go w piwnicy pańskiej willi?
— Szczera prawda — odparł Raffles spokojnie. — Szczęśliwie się złożyło, że policja szybko zaopiekowała się tym człowiekiem... Wszystko potoczyło się innym torem niż to przewidywałem i dlatego do urzeczywistnienia mego planu jest jeszcze daleko. Posunąłem się jednak o spory krok naprzód: udało mi się rzucić okiem do żelaznej kasy jednego z największych oszustów świata... mam tu na myśli Tomasza Harrisa, z którym się jeszcze porachuję. A teraz, mili panowie, przykro mi niezmiernie, że dłużej nie będę mógł korzystać z waszego miłego towarzystwa. Spieszę się bardzo, gdyż, jak wspominałem już brygadierowi, umówiłem się na godzinę ósmą z pewną damą i za nic w świecie nie chciałbym spóźnić się na spotkanie.
Komisarz zaśmiał się i rzekł:
— Jak pan sobie to wyobraża, Johnie Raffles? Wyjdziesz pan na wolność? A trzej agenci, którzy pana strzegą i kajdany na nogach?
— Kajdany nie stanowią dla mnie przeszkody — odparł Raffles. — Zwracałem nawet uwagę, że są niewiele warte.
Przez chwilę Raffles natężył swe siły, znów naprężył muskuły i ciężki łańcuch opadł na biurko.
Szybko, jak błyskawica, Raffles wskoczył na stół, na którym stała maszyna i ruchem akrobaty znalazł się nagle na wysokim oknie. Dał się słyszeć brzęk tłuczonej szyby i zanim zdumieni agenci zdążyli wyciągnąć rewolwery, Raffles zniknął za oknem.

Jeszcze z góry dał się słyszeć jego drwiący głos:

— Żegnajcie, mili panowie! Bywaj brygadierze! Proszę pamiętać, że John Raffles zawsze dotrzymuje słowa!
Gdy rozległ się pierwszy wystrzał, John Raffles ześlizgnął się już zwinnie po stromej, lecz niewysokiej ścianie. Raz jeszcze Tajemniczy Nieznajomy, jak wąż, wyślizgnął się policji, która sądziła, że trzyma go mocno w swym ręku.

Gdy lord Lister otworzył drzwi swego mieszkania Charley Brand rzucił mu się w objęcia.
— Byłem zrozpaczony i przyznam się, że przypuszczałem, iż tym razem nie wydostaniesz się z pułapki — rzekł ściskając dłoń swego przyjaciela.
Tajemniczy Nieznajomy uśmiechnął się.
— To przykre, że zwątpiłeś w mój spryt, a przede wszystkim w moją zimną krew. Wprawdzie i ja w pewnej chwili zwątpiłem już w możliwość ocalenia, ale jak widzisz, jestem zdrów i cały, a co najważniejsza — tutaj — a nie w okratowanej celi.
Grunt, że mamy pieniądze, dzięki którym przez kilka tygodni poświęcimy się słodkiemu lenistwu.
Charley! Pakuj manatki! Jedziemy na Florydę. Ale niech ci się nie zdaje, że składam broń. Walka z bandą „Upiornego Oka“ nieskończona! Tym razem wprawdzie nie możemy pochwalić się zbyt wielkim sukcesem, ale będziemy dobrej myśli.
Brand nie zwlekał ani chwili. Wydał odpowiednie dyspozycje Hendersonowi i natychmiast zajął się przygotowaniem do podróży.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.