Syrena (Lord Lister)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Syrena
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 77
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 27.4.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 77.                     Dnia 27 kwietnia 1939 roku.                   Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
SYRENA
Plik:PL Lord Lister -77- Syrena.jpg


REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.

SPIS TREŚCI
2. 
5. 


SYRENA

John C. Raffles wstał, przeciągnął się i skierował w stronę gabinetu gdzie oczekiwał go przyjaciel i sekretarz Charley Brand.
— Jak się masz, Charley? — zawołał Raffles.
— Nie widziałem cię od wczoraj wieczora! Czy byłeś w klubie?
— Nie — odparł Charley. — Byłem w teatrze, potem na kolacji i wróciłem do domu po północy.
— Ja za to wróciłem o wiele później... Miałem dość niemiłą przygodę. Jeden z dawnych przyjaciół, lord Calveston, któremu kiedyś w Paryżu zabrałem 20,000 franków na opędzenie moich najbardziej palących długów, spotkał mnie przypadkiem na ulicy i począł krzyczeć jak opętany: „Na pomoc! Łapać złodzieja!“ Przygoda ta mogła skończyć się w sposób przykry, tymbardziej, że w tej samej chwili znaleźli się w pobliżu dwaj detektywi, którzy chwycili mnie z obu stron za ręce. Ale znów przypadek przyszedł mi z pomocą. Działo się to na jezdni... Nagle nadjechało auto i obaj detektywi, ratując własne życie, musieli mnie wypuścić ze swych rąk. Nie tracąc czasu rzuciłem się do ucieczki i wpadłem do najbliższej, otwartej o tej porze restauracji. W ten sposób zmyliłem ślady. Okazuje się, że ludziom takim, jak ja nie wolno spacerować spokojnie po ulicy... A jednak...
Położył przed Charleym gazetę.
— Przeczytaj sobie ten artykuł. Przeczucie mi mówi, że zapowiada on dla nas nowe wspaniałe przeżycia.
Charley Brand spojrzał z wyrzutem na swego przyjaciela:
— Twoja ostatnia przygoda przeraziła mnie... Chciałbym czymprędzej opuścić Londyn, Edwardzie. Stałeś się tu osobistością zbyt znaną. Obawiam się, że lada dzień zwrócisz na siebie uwagę Scotland Yardu. Cóżbyś powiedział na projekt małej przejażdżki po kontynencie?
Raffles spojrzał przez okno na drzewa pobliskiego parku.
— To prawda — rzekł po chwili — pogoda kusi do wyjazdu, ale obawiam się, że będziemy musieli tu pozostać. Przeczytaj sobie ten artykuł.
Charley Brand wziął do rąk gazetę.
„Cudzoziemcy w Londynie — czytał. — Pomiędzy gośćmi, którzy zjechali do hotelu „Esplanada“ znajduje się sławny komisarz policji belgijskiej, pan Gerard. Znakomity gość przybył na zaproszenie inspektora Baxtera, aby zapoznać się z działalnością cenionej na całym święcie policji angielskiej.
Jak się dowiadujemy, pan komisarz interesuje się w szczególności sprawą niebezpiecznego przestępcy Rafflesa. Z uwagi na liczne przestępstwa, popełnione ostatnio przez Rafflesa w Belgii, komisarz Gerard wygłosił pogląd, że Tajemniczy Nieznajomy przeniósł swą działalność na stałe do tego kraju.
Byłaby to prawdziwa „strata“ dla naszej ojczyzny. Raffles stale operował w naszym kraju i z prawdziwym mistrzostwem unikał wszelkich zastawionych nań sideł. Wbrew poglądom władz policyjnych nie uważamy Rafflesa za przestępcę w dosłownym znaczeniu. Będziemy się starali dostarczyć naszemu czytelnikowi wszelkich informacyj, dotyczących walki komisarza policji belgijskiej z naszym niezrównanym Rafflesem!“
— Hm — zawołał Charley. — Boję się, że będzie nam gorąco. Policja belgijska i Baxter!
— Oczywiście — odparł Raffles z uśmiechem. — Czy pamiętasz jednak przysłowie: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść? W całym Scotland Yardzie znajdziesz tylko jedną inteligentną istotę...
— Czy masz na myśli inspektora Baxtera? — zapytał Charley Brand.
Raffles roześmiał się głośno.
— Nie, mój drogi... Mówiłem o Marholmie, zwanym powszechnie „Pchłą“.
— Masz rację...
— Dlatego nie awansuje... Byłby bowiem niewygodny dla swych zwierzchników. Narzucono mu funkcje sekretarza, podczas gdy nadaje się doskonale do funkcyj śledczych. Szkoda mi go.
— Dobrze się stało, że go trzymają w cieniu — odparł Charley Brand. — Biedak wścieka się w duchu i dlatego często działa na przekór swym zwierzchnikom. Już kilka razy oddał ci duże usługi.
— Wiem, że mi dobrze życzy... To poprostu nie do wiary, ile razy zetknąłem się z nim twarzą w twarz. Wystarczy czasem lekki porozumiewawczy uśmiech i każdy z nas idzie w swoją stronę.
— Gdyby Marholm chciał, byłby cię już parę razy schwytał.
„Drugim wybitnym gościem hotelu Esplanada jest sławny belgijski profesor baron de Barrot — czytał dalej Charley. — Przybył on celem zakupienia antyków dla muzeum w Brukseli“.
Charley Brand spojrzał pytająco na Rafflesa.
— Dlaczego tak się interesujesz tym belgijskim arystokratą?
— Ponieważ chciałbym sprzedać mu kilka eksponatów z mojej kolekcji.
— Z twojej kolekcji? — zdziwił się Charley Brand — wybacz mi, ale nigdy o niej nie słyszałem.
— Czy słyszałeś kiedyś o syrenie, która jest pół-kobietą a pół-rybą?
— O syrenie? Podczas jarmarków w Brighton przechodziłem obok szopy, w której za dwa pensy pokazywano taki fenomen. W szklanym akwarium pływała śliczna kobieta, mająca zamiast nóg rybi, zielonkawy ogon.
— Zwykła blaga! — rzekł Raffles. — To dobre dla dzieci! Jestem pewien, że po zamknięciu budy twoja syrena zdejmowała spokojnie ogon i szła wraz ze swym mężem, siedzącym w kasie, do pobliskiej restauracji...
— I ja tak sądzę... Opowiedziałem ci to tylko po to, aby dać ci odpowiedź na pytanie. Takie fenomeny istnieją tylko w fantazji i legendzie.
— Powoli, mój drogi... Dowiedź się, że jesteś w błędzie. Przeczytaj stare kroniki szkockie, a przekonasz się, że od czasu do czasu rybacy wyławiali z wody te przedziwne istoty... Tylko ostatnio przestano o nich mówić.
— Sam przecież wspominałeś, że to blaga?
— Blaga podana w naukowym sosie, staje się rzeczywistością. Pewien jestem, że gdy pokażę naszą syrenę owemu belgijskiemu profesorowi, zakupi ją dla swego muzeum.
— Nonsens, Edwardzie..., To, co możliwe jest na jarmarku, nie jest możliwem w muzeum. Żartujesz chyba ze mnie.
— Bynajmniej, Charley. Nie jestem wcale skłonny do żartów od chwili, gdy stwierdziłem, że na naszym koncie w banku znajduje się tylko skromna sumka 6,000 funtów szterlingów. Belgijski profesor musi podreperować nasze finanse. Sprzedam mu syrenę i basta.
— Dobrze, ale skąd wydostaniesz tę „damę“?
— Z mej głowy... — odparł lord Lister. — Przede wszystkim muszę zawrzeć znajomość z belgijskim Sherlockiem Holmesem. Dziś jeszcze złożę mu wizytę.
— W jakim celu?
— Ot, tak sobie — odparł Raffles — dla własnej przyjemności.
Z tymi słowy przeszedł do sąsiedniego pokoju. Była to garderoba zastawiona ze wszystkich czterech stron wielkimi szafami. W szafach tych znajdowały się najrozmaitsze kostiumy i ubiory, jakichby mogła pozazdrościć lordowi każda najbogaciej wyposażona kostiumernia teatralna. W niektórych szafach wisiały stare strzępy łachmanów, autentyczne ubiory łazików i nędzarzy... W innych kapiące od złota mundury admiralskie lub oficerskie, fraki dyplomatów i stroje egzotycznych książąt. Wielkie lustra sięgały od podłogi do sufitu. Silne żarówki oświetlały tę garderobę jarzącym światłem. Niskie komody o wielkiej ilości szuflad i szufladek zawierały nieskończone mnóstwo peruk, wąsów sztucznych i bród.
W pół godziny później Raffles wyszedł z tego pokoju przebrany w mundur oficera marynarki angielskiej. Posługując się zręcznie szminkami zdołał do tego stopnia zmienić swoją twarz, że Chartem Brand poznał go dopiero po głosie.
Nie lękaj się, jeśli zabawię trochę dłużej w mieście — rzekł na pożegnanie. — O ile będę mógł, skomunikuję się z tobą telefonicznie.
Krokiem, pełnym godności, wyszedł z willi i udał się do hotelu „Esplanada“.

Kolega

Inspektor Baxter siedział w swym gabinecie w Scotland Yardzie i z miną niezadowoloną palił grube cygaro. Przy sąsiednim biurku, zawalonym stosami akt, pracował Marholm, zwany przez swych kolegów „Pchłą“.
Uwagę obu detektywów zaprzątał szereg zbrodni mnożących się ostatnio w Londynie. Mimo wytężonych wysiłków policji, nie udało się dotąd wykryć sprawców.
Dzienniki jak zwykle oskarżały inspektora Baxtera o nieudolność.
Nagle smutne rozważania Baxtera przerwał telefon.
Zanim Marholm dążył podejść do aparatu, inspektor chwycił tubę.
— Tu inspektor policji Baxter ze Scotland Yardu...
Marholm przerwał czytanie akt i zaczął przysłuchiwać się rozmowie, prowadzonej przez swego szefa.
— Dzień dobry panu komisarzowi... Kiedy jestem w biurze? Może mnie pan zastać dziś po południu.. Lepiej by jednak było, gdyby zechciał mnie pan odwiedzić jutro rano o godzinie dziewiątej... Do widzenia!
Inspektor odłożył słuchawkę:
— Jeszcze tylko tego durnia mi brakowało! — zawołał. — Przyjechał specjalnie po to, aby mi tu węszyć po aktach i wtykać nos w moje sprawy... Powinien raczej zająć się swoją robotą w Brukseli!
Spojrzał spode łba na Marholma.
— Z kim pan rozmawiał, inspektorze? — zapytał „Pchła“.
— Nie czytaliście dzisiejszych gazet?... Komisarz kryminalnej policji z Brukseli, Gerard, zjechał wczoraj do Londynu. Zamierza zapoznać się z naszymi metodami działania... Przeczuwam, że czeka nas z jego powodu tysiące nieprzyjemności.
— Nie wiem, czego tu szuka i co tu może znaleźć ciekawego? — odparł Marholm. — Sam sobie chyba potrafi dać radę z przestępcami. Od nas się tego nie nauczy.
Baxter spojrzał na niego z wściekłością.
— Czy to ma być znów złośliwość pod moim adresem?
— O, nie — odparł Marholm. — Jest jednak rzeczą wiadomą, że Belgowie mają wspaniały aparat policyjny. Przypuszczam, że u nich Raffles nie cieszyłby się długo bezkarnością.
Marholm pochylił się nad biurkiem, jak gdyby chcąc uchronić się przed przewidywanym ciosem. Każda bowiem wzmianka o Rafflesie wywoływała u inspektora Baxtera ataki furii, która skrupiała się na biednym sekretarzu. Oczy inspektora nabiegły krwią:
— Znów objaw karygodnego nieposłuszeństwa! Zabroniłem wam przecież wymawiać w mojej obecności nazwisko tego przeklętego łotra!
— Zgoda — odparł „Pchła“ — na przyszłość, kiedy będę miał je wymówić, będę chrząkał.
— Zabraniam wam chrząkać. Nie chcę słyszeć więcej o tym osobniku! Czy mnie zrozumieliście Marholm?
— Zrozumiałem, ale...
— Tu nie ma ale...
— Pozwoli pan jednak...
— Nic me pozwolę! Wiem co zamierzacie powiedzieć i zabraniam wam czynienia najmniejszych wzmianek w mojej obecności. Nie chcę słyszeć o Rafflesie! Nie znam tego człowieka.
Ze zdenerwowania inspektor nie wiedział, co mówi.
Marholm roześmiał się głośno.
— Nie śmiem przeczyć, inspektorze — odparł — Sądzę jednak, że pewnego pięknego dnia zetknie się pan z nim osobiście. Przesyłał już panu swe karty wizytowe przynajmniej dwanaście razy.
Rozmowa ta przeciągnęłaby się nie wiadomo jak długo, gdyby nie przerwało jej wejście dyżurnego agenta, który miał złożyć inspektorowi codzienny raport.
Tymczasem biedny inspektor nie domyślał się nawet, kim był osobnik, który telefonował do niego przed chwilą.
Był to bowiem Raffles we własnej osobie.
Raffles, po drodze do hotelu „Esplanada“ wstąpił do budki telefonicznej i połączył się ze Scotland Yardem. Chciał najpierw sprawdzić, czy komisarz policji belgijskiej zdążył już nawiązać osobisty kontakt z inspektorem Baxterem. Rozmowa z szefem Scotland Yardu przekonała go, że obawy jego były płonne.
Raffles posiadał od dawna portfel inspektora Baxtera. Portfel ten zdobył podstępem w czasie jednej ze swych licznych wizyt w głównej kwaterze policji. W jednej z przegródek leżało kilkanaście kart wizytowych inspektora.
Raffles pewnym krokiem wszedł do hallu hotelowego. Skinął na małego chłopca w liberii, wręczył mu kartę wizytową i kazał oddać ją panu Gerardowi. Po kilku minutach boy wrócił, prosząc Rafflesa do pokoju, zajmowanego przez pana Gerarda.
Komisarz policji belgijskiej ze zdziwieniem spojrzał na swego gościa, w mundurze oficera marynarki.
— Dzień dobry, drogi kolego — rzekł do Rafflesa.
— Skorzystałem z okazji, aby złożyć panu wizytę... Obowiązki służbowe zapędziły mnie bowiem w tę okolicę...
— Cieszę się, że pana widzę — odparł komisarz. — Miałem zamiar dziś około południa złożyć panu wizytę.
— Szczęśliwie się więc złożyło, że pana uprzedziłem... Nigdy bowiem o tej godzinie nie można mnie zastać w głównej siedzibie policji. Najwygodniej spotkać się ze mną pomiędzy godziną w pół do jedenastej a w pół do dwunastej. Gdyby zechciał mnie pan odwiedzić jutro o tej porze, zapoznałbym pana z całym skomplikowanym aparatem naszej policji.
Komisarz Gerard ukłonił się uprzejmie.
— Przede wszystkim chciałbym się przed panem wylegitymować, kolego.
— Bardzo proszę — odparł Raffles.
Uczynił to w tym celu, aby nie wzbudzić w cudzoziemcu podejrzeń. Komisarz wyjął z portfelu starannie złożony dokument. Było to zaświadczenie wydane przez rząd belgijski panu komisarzowi Gerardowi na wyjazd do Anglii.
Raffles przebiegł je wzrokiem i zwrócił gościowi.
Wyjął następnie ze swego portfelu dokumenty należące do inspektora Baxtera i przedstawił je z kolei komisarzowi Gerardowi.
— Wypada, abym i ja również wylegitymować się przed panem — rzekł.
Komisarz machnął niedbale ręką.
— Nie uważam to za potrzebne, drogi kolego.
— Jestem przeciwnego zdania — odparł Raffles z uśmiechem. — Skąd może pan wiedzieć, że jestem inspektorem Baxterem? Ja również mógłbym nie badać pańskich dokumentów, ale sprawdziłem je z obowiązku zawodowego.
— Ma pan rację, inspektorze — odparł komisarz. — Nie wyobrażam jednak sobie, aby ktokolwiek inny mógł mi złożyć wizytę w Londynie.
— Czyżby? — odparł Raffles ironicznie. — Czytałem w gazetach pewien artykuł, utrzymany w zgoła innym tonie.
— Nie wiedziałem, że moją osobą zajęła się już prasa — odparł zdumiony komisarz.
— Oczywiście — rzekł lord Lister. — Naszą prasa jest jedną z najlepszych w święcie i nic nie ujdzie jej uwagi... Złośliwi utrzymują, że pracuje ona sprawniej i szybciej, niż policja śledcza. Jak wygląda ta sprawa u was?
— ...I w naszym kraju jest podobnie. Zdarza się niekiedy, że wiadomości o zbrodni dochodzą do gazet wcześniej, niż do nas.
— Artykuł, o którym wspominałem, zawierał wiadomość, że interesuje się pan szczególnie sprawą Rafflesa.
— Byłbym niewymownie szczęśliwy, gdyby Opatrzność pozwoliła mi dokonać tego, czego nie osiągnęła jeszcze policja angielska — odparł komisarz, kłaniając się uprzejmie. — W ostatnich bowiem czasach wykryto w Belgii cały szereg zręcznie dokonanych przestępstw. Podejrzewam, że sprawcą ich znów jest Raffles.
Raffles zaśmiał się.
— Myli się pan, inspektorze. — Mogę pana zapewnić, że Raffles nie opuszczał Londynu w ciągu kilku ostatnich miesięcy.
— Skoro głosi pan to twierdzenie z tak wielką pewnością, dziwię się, że dotąd nie schwytał pan Rafflesa?
— To zupełnie inna sprawa. Nie tak łatwo schwytać za kołnierz Tajemniczego Nieznajomego. Jak panu prawdopodobnie wiadomo z gazet, ten bezczelny człowiek przysyłał mi kilkakrotnie swe karty wizytowe do głównego sztabu policji. Nie poprzestając na tym, śle ostrzeżenia przyszłym swym ofiarom... W ostrzeżeniach tych wymienia dokładnie dzień oraz godzinę swego przybycia... Bezczelność swą posuwa do tego stopnia, że jednocześnie zawiadamia o tym samym policję...
— To zadziwiające — odparł komisarz. — Sapristi! O tym nie wiedziałem... Musi to być człowiek obdarzony wyjątkowymi zdolnościami!
— Tak jest — odparł Raffles ze śmiechem. — Ten śmiałek potrafiłby nawet ukraść panu w czasie snu pańskie łóżko wraz z materacem i pościelą... O kradzieży dowiedziałby się pan dopiero nazajutrz, obudziwszy się na podłodze.
— No, w to już nie uwierzę — odparł komisarz. — Pan chce mnie nastraszyć? Jeszcze raz panu powtarzam, że ze mną nie pozwoli sobie na podobne sztuczki. Z niecierpliwością oczekuję spotkania z tym śmiałkiem!
Raffles uczynił nieokreślony ruch ręką.
— Może pan tego pożałować, drogi kolego. Ja staram się w miarę mych możności uniknąć spotkania z nim. Obojętne mi czy ofiarą jego pada urzędowy łańcuch lorda mayora Londynu, oznaka lordowskiej władzy, czy też bezcenne perły bogatej lady. Gazety skłonne są przypuszczać, że czynię to rozmyślnie... Towarzystwo ubezpieczeń każę sobie płacić podwójne premie za ubezpieczenie przeciwko Rafflesowi.
Komisarz ze zdumieniem kiwał głową.
— To prawdziwy postrach Anglii! Dlaczego nie organizuje pan przeciw niemu walnej obławy? U nas tego rodzaju rzecz nie mogłaby mieć miejsca... W naszej policji panuje dyscyplina wojskowa!
— I u nas pod tym względem nie możemy się na nic uskarżać. Proszę przyjść jutro do mnie do biura, a zobaczy pan, jak moi podwładni prężą się przed swym szefem... Już od dawna wprowadziłem u nas metodę niemiecką.
— Zupełnie słusznie. Dyscyplina jest konieczna. Proszę mi jednak powiedzieć — od początku naszej rozmowy męczy mnie to pytanie — dlaczego nosi pan na sobie ten mundur oficerski?
Raffles roześmiał się głośno.
— Czynię to po to aby nie mogli mnie poznać nawet moi podwładni... W ten sposób ułatwiam sobie kontrolę. Dziś noszę mundur oficera marynarki: zamierzam bowiem przejść się wieczorem po podejrzanych dzielnicach Londynu... Bardzo chętnie zabiorę pana z sobą: przekona się pan naocznie, jakie niebezpieczeństwa czyhają na naszą policję w walce z przestępczością.
— Bardzo jestem tego ciekaw — odparł komisarz. — Chętnie porównam wasze podejrzane zaułki z naszymi. Sądzę, że i w Belgii napotykamy na te same trudności, co w Londynie.
— Możliwe — odparł Raffles. — Jeśli pan nie ma nic lepszego do roboty, proszę pójść ze mną.
Komisarz Gerard z ochotą przyjął tę nęcącą propozycję. Gdy znaleźli się obaj na ulicy, rzekomy inspektor policji skinął na taksówkę. — Obydwaj panowie udali się do znanej włoskiej restauracji, gdzie zjedli suty posiłek.
Lord Lister spostrzegł, że komisarz jest wielbicielem alkoholu. Po wyjściu więc z restauracji zaproponował wytworny bar. Opuścili ten przybytek dopiero po kilku godzinach... Komisarz belgijski chwiał się lekko na nogach.
Pjany policjant uparł się, aby zwiedzić Tower.
Wsiedli więc do taksówki, która wkrótce wjechała w labirynt starych krętych uliczek.
— Gotów jestem założyć się, drogi kolego, że nie ma pan pojęcia, kim jestem w rzeczywistości — rzekł Raffles. — Moje dzisiejsze przebranie udało mi się znakomicie.
— Jak to?... Przecież mi pan powiedział, kim pan jest!
— Jest to najlepszy sposób, aby pozostać nazawsze Tajemniczym Nieznajomym.
— Ciekaw jestem, jak pan wygląda w rzeczywistości... Czy bardzo się pan zmienia po zdjęciu szminek z twarzy?
— Zobaczy to pan jutro, gdy mnie pan odwiedzi w mej głównej siedzibie. Ostrzegam pana, że dziś mam na sobie maskę... Niech się pan zbytnio nie zdziwi zmianą, którą pan jutro ujrzy.
— Jestem pewien, że pana poznam... Mógłbym się nawet założyć: mam doskonałe oko.
Raffles zaśmiał się.
— All right — zobaczymy więc jutro... Zakładam się o dziesięć funtów.
Zwiedziwszy Tower, zapuścili się w ciemne uliczki jednej z najstarszych części Londynu. Noc już zapadła... Komisarzowi oczy kleiły się do snu... Nie wiedział, w jaki sposób znalazł się z powrotem w hotelu.
Wino, piwo i whisky zróbmy swoje... Raffles wyniósł swego towarzysza z taksówki i przy pomocy służby hotelowej rozebrał go i położył do łóżka. Raffles zostawił portierowi dyspozycje, aby przypomniał mu, że inspektor Baxter oczekuje go o godzinie w pół do jedenastej w kwaterze głównej.

Raffles wrócił do domu o godzinie pierwszej w nocy, w najlepszym humorze... Charley Brand, znudzony, oczekiwał go w jadalni.
— Bogu dzięki, że cię widzę, Edwardzie — rzekł, ziewając. — Byłem już niespokojny i nie wiedziałem, czy mogę się położyć. Widzę, że jesteś niezwykle wesoły...
— Mam ku temu powody — odparł lord Lister. — Przeżyłem dziś maleńką przygodę, która pozostanie na zawsze w mych wspomnieniach. Czy wiesz kto mi towarzyszył?
— Trudno mi odgadnąć.
— Komisarz belgijskiej policji kryminalnej. Przed pół godziną odwoziłem go do hotelu, spitego jak belę. Sam osobiście rozebrałem i położyłem go do łóżka. Pozwoliłem sobie zabrać jego portfel, paszport i dokumenty. W zamian za to zostawiłem mu kartkę na której skreśliłem kilka słów z prośbą o odebranie tych rzeczy u mnie, w komendzie policji.
— Co takiego? — zawołał Charley. — Ty w głównej kwaterze policji? Odkąd to zmieniłeś swoją siedzibę?
— Od dzisiejszego dnia...
— Nic nie rozumiem...
— Zaraz ci to wytłumaczę, mój chłopcze. Dziś zagrałem rolę inspektora policji Baxtera i w tym charakterze złożyłem wizytę komisarzowi policji belgijskiej.
— I on w to uwierzył?
— Dlaczego nie? Czy to niemożliwe? Zadzwoniłem uprzednio do inspektora Baxtera, podając się za Gerarda i zapytałem, kiedy mogę mu złożyć wizytę.
— To niesłychane...
— Muszę jutro wstać bardzo wcześnie — rzekł Raffles, przeciągając się leniwie. — Powiedz lokajowi, aby mnie obudził o godzinie siódmej rano.
— O tej porze jest jeszcze zupełnie ciemno!...
— To trudno. Muszę przebrać się, aby być punktualnie o godzinie dziewiątej w głównej kwaterze policji u inspektora Baxtera.
Charley drgnął, jakby rażony elektrycznym prądem.
— Żartujesz chyba, Edwardzie...
— Mylisz się, mój drogi. Mówię zupełnie poważnie.
Wyjął z kieszeni portfel, zabrany, komisarzowi belgijskiej policji.
— Musimy sprawdzić, jakie dokumenty wziął ze sobą w drogę nasz zagraniczny „kolega“ — rzekł.
W portfelu znajdowało się zaledwie trzy tysiące franków. Lord Lister skrzywił się:
— Hm... To nie wiele.... Trudno, musimy się tym zadowodnić... Weź to, Charley, przyda nam się na jutro. Będziesz musiał się postarać, aby ta cała historia szybko trafiła do gazet. Muszę dbać o to, aby ludek londyński miał jakąś godziwą rozrywkę... Gdy naśmieją się do woli z pierwszego kawału, mam w zanadrzu dla nich nową rozrywkę. Tym razem ofiarą moich żartów padnie baron belgijski!...

Mistrzowski wyczyn

Następnego ranka Charley Brand aż zaklął głośno na widok Rafflesa, wychodzącego ze swego pokoju.
— Czy ci się aż tak nie podobam? — zapytał Tajemniczy Nieznajomy z uśmiechem.
— Tu nie o to chodzi, Edwardzie — odparł Charley. — Podziwiam cię. — Twoja nowa maska jest jedną z najdoskonalszych i najlepiej udanych. Mimo, że jestem twym starym przyjacielem, nie poznałbym cię, gdybym przeszedł tuż obok na ulicy.
— Zadałem sobie dzisiaj bardzo wiele trudu — odparł Raffles. — Udaję się bowiem do jaskini lwa, to jest do głównej kwatery policji. Chciałbym, aby sokole oko naszego przyjaciela Marholma nie rozpoznało mnie w tym przebraniu.
— Udajesz się do inspektora Baxtera?
— Tak jest, mój chłopcze... Moje konto bankowe zmniejsza się w przeraźliwym tempie. Muszę znaleźć sposób podreperowania go. Uważam, że inspektor policji angielskiej powinien zapłacić mi suto za wyprowadzenie w pole jego belgijskiego kolegi.
— Mówisz samymi zagadkami... Nic z tego nie rozumiem.
— Sprawa jest jasną mój drogi. Pozwól mi wypić w spokoju herbatę...
Raffles usiadł przy stole, rzucił okiem na gazetę i wstał.
— Najpóźniej za trzy godziny będę z powrotem. — Poczekaj na mnie tutaj... Podyktuję ci raport codzienny do gazet, aby moi londyńscy zwolennicy mieli rozrywkę dziś wieczorem, czytając opis mych przygód.
— Życzę ci powodzenia — rzekł Charley Brand, odprowadzając go aż do drzwi...

Inspektor Baxter przybył do biura o godzinie ósmej.
Nawet najstarsi współpracownicy nie pamiętali w całej swej karierze podobnego wypadku.
Tymczasem inspektor zabrał się poważnie do pracy. Przeszedł kolejno wszystkie biura, sprawdzając, czy pracownicy stawili się punktualnie. Następnie odwiedził areszt tymczasowy i sprawdził porządek, panujący w celach. Gdy o godzinie dziewiątej wrócił do swego gabinetu, cały Scotland Yard żywił głębokie przekonanie, że inspektor Baxter zwariował.
Tylko Marholm rozumiał powody tego nagłego entuzjazmu do pracy. Inspektor Baxter spodziewał się bowiem odwiedzin swego sławnego kolegi belgijskiego. Ale Marholm nie przejmował się tym zbytnio. Przybył jak zwykle do biura dziesięć minut po godzinie dziewiątej. Już w korytarzu usłyszał grzmiący głos inspektora.
— Nareszcie was złapałem, Marholm! — ryknął Baxter, spoglądając nań z wściekłością. — Oddawna podejrzewałem, że lekceważycie swe obowiązki i spóźniacie się do pracy. Wezmę to pod uwagę i potrącę wam odpowiednie kwoty z wynagrodzenia.
— Tere... fere — mruknął do siebie Marholm, wieszając spokojnie swe palto na wieszaku.
— Zdejmijcie kapelusz z głowy! — zawołał Baxter.
— Nie potrafię wykonywać dwuch czynności naraz, panie inspektorze! Albo zdejmę kapelusz, albo palto...
— W takim razie zaczynajcie na przyszłość od kapelusza... Przeraża mnie wasz brak wychowania.
— Czy ma pan jeszcze jakieś inne pretensje? — zapytał oschle.
— Oczywiście... Jak wam wiadomo, komisarz policji belgijskiej przyjdzie tu do nas dzisiaj, aby, zapoznać się z naszą organizacją i sposobem pracy.
— Nic o tym nie wiem. Pan szef nie był mnie łaskaw o tym poinformować.
— A gdzie byliście, u licha, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon? Chyba zatkaliście specjalnie uszy.
— Niejednokrotnie zwracał mi pan uwagę, inspektorze, abym nie podsłuchiwał, podczas gdy pan rozmawia przez telefon...
— Trudno dziś z wami dojść do ładu, Marholm.
Marholm wzruszył szerokimi ramionami i spokojnie zabrał się do swej pracy.
— Zostawcie wreszcie te akta i posłuchajcie moich instrukcyj.
Sekretarz odwrócił głowę i spojrzał na swego szefa z zaciekawieniem.
— Wstać, kiedy do was mówię! — wrzasnął Baxter. — Wyprostować się na baczność i powtarzać: „wedle rozkazu, panie inspektorze policji“! Ale wy postanowiliście okryć mnie śmiesznością w oczach mego belgijskiego kolegi! Pamiętajcie, że będziecie mieli ze mną do czynienia... Przy najmniejszym uchybieniu zmyję wam głowę tak, jak na to zasługujecie.
— Hm... Zaoszczędzę sobie mydła — odparł „Pchla“ filozoficznie.
Wyciągnął z kieszeni swą krótką fajeczkę i począł napełniać ją tytoniem.
Baxter rzucił się na niego jak rozjuszony tygrys.
— Jeszcze tego brakowało — zawołał. — Nie dość, że zatruwacie, powietrze w mym biurze wówczas, gdy jestem sam, ale chcecie jeszcze doprowadzić do tego, aby komisarz belgijski udusił się przebywając przez kilka chwil w tej ciężkiej atmosferze... Przecież to nie tytoń, ale tabaka, którą palą tylko nędzarze i męty londyńskie!
— Nie ma pan pojęcia o tym, co to jest prawdziwy tytoń — przerwał mu Marholm. — Powtarzam panu raz jeszcze, że jest to najprzedniejszy tytoń holenderski. Tylko tak niesubtelny nos, jak pański, nie potrafi odróżnić szlachetnego gatunku od zwykłej mieszaniny materacowego włosia, morskiej trawy i zeschłych liści, które pan nazywa cygarem. Sam zapach tego, co pan pali, może przyprawić o omdlenie najsilniejszego człowieka...
— A idźcież do wszystkich diabłów! — wybuchnął Baxter. — Nie można z wami dyskutować. Zresztą w godzinach urzędowych palić nie wolno... To nie kawiarnia ani szynk... Zrozumiano?
— Wiem o tym równie dobrze, jak pan, inspektorze.
— Odpowiedzcie tylko: „wedle rozkazu“...
— Wedle rozkazu — odparł Marholm. — Będę naprawdę szczęśliwy, jeśli zwolni mnie pan od obowiązku rozmawiania ze sobą...
Inspektor mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zabrał się po raz pierwszy chyba w życiu do czytania akt. Pracę tę pozostawiał zazwyczaj Marholmowi. Po upływie kilku chwil podniósł głowę z nad papierów.
— Cóż to za kradzież klejnotów na Oxford-street? — zapytał.
Marholm podskoczył z krzesła, wyprostował się jak struna i wypalił służbiście.
— Wedle rozkazu, panie inspektorze!
— Niech was diabli porwą! Pytam was o sprawę...
— Wedle rozkazu, panie inspektorze...
— Czy nie potraficie dać mi rozsądnej odpowiedzi?
— Wedle rozkazu...
— Do pioruna! Czy przestaniecie mnie denerwować?
— Wedle rozkazu, panie inspektorze...
— Przecież chcę usłyszeć od was odpowiedź!
— Wedle rozkazu, panie inspektorze!
Inspektor trzasnął pięścią w stół tak silnie, że atrament rozlał się, plamiąc akta urzędowe.
— Słuchajcie, Marholm... Cofam mój rozkaz i pozwalam wam rozmawiać ze mną...
— Czyżby?
— Tak jest... Jeśli raz jeszcze usłyszę tę idiotyczną odpowiedź: „wedle rozkazu, panie inspektorze“ wyrzucę was z biura!
— Wedle rozkazu, panie inspektorze.
Baxter otworzył usta i wstał, aby wykonać groźbę, gdy nagle opamiętał się, przełknął niewypowiedziane słowa i usiadł.
— Nie, mój drogi... Chcielibyście coprawda, abym was wyrzucił za drzwi ale rozmyśliłem się... Zostaniecie tutaj, za tym biurkiem...
— Wielka szkoda — mrukną Marholm. — Sądziłem, że raz nareszcie uwolnię się od pana.
Inspektor zorientował się, że w ten sposób nigdy nie dojdzie do ładu z Marholmem i rzekł:
— Oto wasza fajka... Pozwalam wam palić.
Twarz Marholma rozjaśniła się.
— Mam czasem wrażenie, że się pan zapomina, szefie — rzekł, napełniając fajkę tytoniem. — Ale trudno, jestem już do tego przyzwyczajony.
Wejście dyżurnego policjanta nie pozwoliło Baxterowi odpowiedzieć na tę ostatnią zniewagę.
— Pan komisarz Gerard, szef belgijskiej policji kryminalnej — zameldował policjant uroczyście.
W chwilę potem do gabinetu wszedł Raffles, przebrany za komisarza.
Inspektor Baxter przyjął go z uniżoną grzecznością.
— Jestem szczęśliwy, że mogę pana gościć u siebie, drogi kolego — rzekł, kłaniając się nisko. — Uważam to za wielki zaszczyt... Mam nadzieję, że organizacja naszej policji, jakkolwiek posiada pewne braki, zdoła zainteresować pana...
Marholm, który nigdy nie słyszał jeszcze tak długiego przemówienia Baxtera, spojrzał na swego szefa z zaciekawieniem.
— Zechce pan, inspektorze, obejrzeć przede wszystkim mój paszport, aby stwierdzić tożsamość mojej osoby — rzekł nowoprzybyły.
— Ależ drogi kolego... Uważam to za zbyteczną formalność — bronił się Baxter.
— My, belgijscy policjanci, staramy się zawsze postępować zgodnie z przepisami...
— Jeśli istotnie panu na tym zależy — odparł Baxter — zastosuję się do pańskiego życzenia.
Wziął do rąk paszport, rzucił okiem na jego treść i zamierzał oddać go właścicielowi, gdy komisarz znów zabrał głos.
— Chciałem pana prosić, drogi kolego, o zachowanie go u siebie. Mówiąc szczerze, obawiam się, aby mi go nie wykradziono. Już wczoraj zdarzył mi się w waszym Londynie tragikomiczny wypadek. Skradziono mi portfel, zawierający dziesięć tysięcy franków. Nie mogę sobie wytłomaczyć, w jaki sposób to się stało... Przypuszczam, że okradziono mnie na jednej z głównych ulic, gdy przyglądałem się ożywionemu ruchowi.
— Jakże mi przykro — zawołał Baxter. — Czy nie spostrzegł pan kogoś podejrzanego w pobliżu siebie? Możeby pan poznał tę osobę, gdybym panu okazał album przestępców?
— Przypuszczam, że to nie przydałoby się na nic, drogi kolego. Mam do pana jednak pewną prośbę: czy nie zechciałby pan, aż do chwili, gdy moje władze przyślą mi pieniądze...
— Ależ oczywiście — przerwał mu Baxter. — Pozwoli pan, że wypiszę natychmiast czek na pięćset funtów sterlingów, który pan zainkasuje natychmiast w naszej kasie policyjnej. Będzie pan mógł mi je zwrócić po nadejściu pieniędzy.
— Jest to sprawa przykra, lecz zmuszony jestem z grzeczności pana skorzystać.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — odparł Baxter, wyjmując czek z portfelu.
Raffles, a raczej komisarz Gerard, włożył czek do wewnętrznej kieszeni swej marynarki i rzekł:
— Mam nadzieję, że podobna przygoda nie przytrafi mi się po raz wtóry. Komisarz policji okradziony — to istotnie sytuacja dość paradoksalna.
— Prasa nie omieszka zabarwić odpowiednio pańskiej przygody... Oni już to potrafią!
— Odczuł to pan, kolego na własnej skórze — zaśmiał się komisarz. — Czytaliśmy moc artykułów o tym, jak to Raffles wodzi pana za nos po całym Londynie...
— Bardzo proszę nie wymawiać tego nazwiska w mojej obecności — przerwał mu Baxter. — Przeżycia te zaliczam do najbardziej przykrych... Ale teraz pozwoli pan, że go oprowadzę po naszym gmachu. Po zwiedzeniu biur i więzienia, proponuję małą przechadzkę po mieście, którą zakończymy obiadem w jakiejś restauracji.
— Jestem szczęśliwy, że będę mógł zwiedzić Londyn w pańskim towarzystwie...
Obaj panowie wyszli z gabinetu.
Po ich wyjściu Marholm rozparł się wygodnie i w zamyśleniu zmarszczył czoło.
— Nie wiem dlaczego, cała ta historia wydaje mi się mocno podejrzana — szepnął do siebie — Z całą pewnością widziałem gdzieś tego człowieka... Skąd znam te oczy?
Ale Raffles potrafił genialnie zmienić swoja maskę. Marholm nie domyślał się nawet, że istnieje jakiś związek pomiędzy Tajemniczym Nieznajomym a belgijskim komisarzem policji.
W pół godziny później inspektor Baxter wrócił do biura w towarzystwie swego gościa. Bystre ucho Marholma podchwyciło ostatni fragment ich rozmowy.
— Czy pozwoli pan, że wstąpię teraz do kasy, aby zainkasować czek — rzekł Belgijczyk, stojąc jeszcze w progu.
— Oczywiście — odparł inspektor. — Ponieważ zwolniłem się dzisiaj z obowiązków służbowych...
— I tak zwalniasz się codzień od nich, bracie — pomyślał sobie Marholm.
— ...pozwolę sobie panu towarzyszyć — dokończył Baxter.
Zdjął z wieszaka palto i kapelusz i wyszedł wraz z gościem.
W godzinę później jeden z agentów zapukał do gabinetu i wsunąwszy głowę między drzwi zaanonsował:
— Pan komisarz belgijskiej policji kryminalnej...
— Jak to? — zdziwił się Marholm — czyżby zdążył już wrócić z powrotem? Wprowadźcie go.
Komisarz Gerard, autentyczny szef policji belgijskiej, wielce zdenerwowany, przekroczył próg biura.
Marholm spojrzał na n ego z osłupieniem.
— Co to ma znaczyć? Przecież to nie ten sam człowiek, który przed chwilą wyszedł w towarzystwie inspektora Baxtera?
— Kim pan jest? — zapytał głośno.
— Nazywam się Gerard. Jestem inspektorem belgijskiej policji kryminalnej.
Marholm zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— Co to za żarty stroi pan sobie ze mnie?.. A może alkohol przez pana mówi? Zapomniał pan widocznie kim pan jest.
Z kolei komisarz przesiał rozumieć o co chodzi.
— Dziwne obyczaje panują w waszej głównej kwaterze — rzekł — powtarzam, że jestem komisarzem policji kryminalnej... Nazywam się Gerard.
— To już słyszałem. Proszę się wylegitymować.
— Z przyjemnością. Oto mój paszport — odparł cudzoziemiec.
Włożył rękę do kieszeni marynarki.
— Do pioruna! — zawołał — ten człowiek wykradł mi również i paszport!
— Czy i pana okradziono?
— Pan inspektor policji musi o tym wiedzieć najlepiej, ponieważ byliśmy razem aż do późnej nocy. Pan komisarz odprowadził mnie nawet do mego pokoju w hotelu.
Marholm odsunął się nieznacznie, stawiając pomiędzy sobą a nieznajomym krzesło. Pewien był bowiem. że ma do czynienia z wariatem.
— Pan się myli — rzekł. — Wiem z całą pewnością, że inspektor policji spędzał wczorajszy wieczór w domu.
— A z kim mam przyjemność rozmawiać w chwili obecnej?
— Nazywam się Marholm, jestem sekretarzem inspektora.
— Czyżby? Słabo się pan zna na zasadach grzeczności.
— Nie domyśla się pan nawet, do jakiego stopnia potrafimy być tu grzeczni.
— Gdzie jest pan inspektor?
— Sam pan widzi, że go tutaj nie ma... Ale może zechciałby mi pan wytłumaczyć, dlaczego się pan podaje za komisarza policji, skoro nim pan nie jest?
— Co takiego? — zawołał cudzoziemiec. — Otóż jestem nim. Do wszystkich diabłów!
Sięgnął po raz wtóry do kieszeni i wyciągnął z niej karteczkę skreśloną przez Rafflesa, który zawiadamiał go, że będzie mógł odebrać swój paszport u komisarza Baxtera w Scotland Yardzie.
— Dzięki Bogu — odetchnął z ulgą. — Nie zauważyłem tej kartki... Obawiałem się, że paszport ten zabrał mi pan inspektor prawdopodobnie po to, aby przechować go w bezpiecznym miejscu... Zdawał sobie widocznie sprawę w jakim stanie mnie zostawia.
— Co takiego? — zapytał Marholm ze zdziwieniem — gdzie był nasz inspektor?
— Wybaczy pan, ale to już pana nie powinno obchodzić — odparł komisarz.
Pragnąłbym się dowiedzieć o której godzinie mogę się zobaczyć z inspektorem Baxterem.
— Dziś wieczorem między szóstą a siódmą — odparł Marholm.
Umyślnie wybrał tę godzinę, wiedział bowiem, że wtedy inspektor zastanie Baxtera samego w biurze.
— Dobrze — odparł cudzoziemiec — wrócę o tej porze.
— Bardzo proszę...
Po jego wyjściu Marholm potarł czoło.
— Widocznie wariat — mruknął. — Ciekaw jestem, jak sobie z nim Baxter poradzi.
Tymczasem Raffles przybył w towarzystwie inspektora policji do jednej z najwytworniejszych restauracyj w Londynie. Nie mógł wstrzymać się od śmiechu myśląc o tym, że dopiero wczoraj, on, Raffles był tu w towarzystwie innego inspektora.
Baxter zabrał się z miejsca do picia. Raffles natomiast pił jedynie czystą wodę.
Około godziny trzeciej po południu Baxter zaprosił rzekomego kolegę do swego mieszkania. Przyzwyczajony był bowiem, do poobiedniej drzemki. Po raz pierwszy w życiu inspektor zaprosił do swego mieszkania Rafflesa... Wkrótce, w skromnym mieszkaniu rozległo się donośne chrapanie obu mężczyzn. Po niejakim czasie Raffles wstał po cichu i przekonawszy się, że Baxter pogrążony jest w głębokim śnie skierował się w stronę biurka. Otworzył szufladkę, wyjął z niej trochę kosztowności i sto funtów gotówką. Na czystej kartce papieru nakreślił kilka słów...
„Drogi inspektorze!
Przypomniałem sobie, że o godzinie czwartej umówiłem się z konsulem belgijskim. Nie chcę przerywać Pańskiego cennego snu, aby się z panem pożegnać. Zgodnie z umową o godzinie szóstej zjawię się w komendzie policji.
Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia
D. Gerard.
Cicho na palcach wysunął się z mieszkania Baxtera.
— Zdarzają się w naszym Londynie rzeczy o których nie śniło się nawet filozofom — rzekł do Charleya po powrocie do domu. — Jadłem dziś obiad w towarzystwie inspektora Baxtera, po czym zostałem przez niego zaproszony do jego własnego mieszkania na poobiednią drzemkę. W czasie tej drzemki, opróżniłem mu szufladki biurka. Jestem gotów podyktować ci dokładne sprawozdanie, abyś mógł je podać do pism.
— A to niesłychana historia! — zawołał Charley Brand. — W jaki sposób ci się to udało?
— Sprawiło mi to prawdziwą przyjemność — odparł Raffles z uśmiechem po czym natychmiast zabrał się do dyktowania.

Nie podejrzewając nic złego, inspektor Baxter wrócił o godzinie szóstej do swego biura.
Gdy tylko zabrał się do przyjmowania codziennych raportów, do pokoju wszedł dyżurny funkcjonariusz i zaanonsował:
— Pan de Gerard, komisarz policji kryminalnej.
— Prosić, prosić czym prędzej — zawołał Baxter, wybiegając na spotkanie kolegi. Na widok zupełnie nieznajomej twarzy cofnął się od progu.
— Dobry wieczór — rzekł nieznajomy. — Nareszcie pana zastałem! Wygrałem zakład!...
Baxter przeraził się nie na żarty. Czego od niego chciał ten osobnik? O jakim zakładzie wspominał?
— Pan wygrał zakład? — zapytał Baxter.
— Oczywiście — zawołał komisarz de Gerard. — Nie było to takie trudne — poznałem pana, jakkolwiek wczoraj był pan znakomicie ucharakteryzowany.
— To z pewnością wariat — przemknęło przez głowę Baxtera.
Inspektor nieznacznie nacisnął guzik dzwonka alarmowego.
— Doskonale pan uczynił, zabierając moje dokumenty i pieniądze — ciągnął dalej dziwny cudzoziemiec. — Gdyby nie pan, byliby mi je z pewnością zabrali.
— Niech mi pan wreszcie powie, o czym pan mówi? — zawołał zniecierpliwiony Baxter.
Komisarz wybuchnął śmiechem.
— Nic panu nie pomoże... Na próżno stara się pan zbić mnie z tropu... Zakład wygrałem. W ten sposób nie dojdzie pan ze mną do ładu! Czy pan nie jest inspektorem Baxterem?
— Oczywiście, że nim jestem — odparł Baxter, nie spuszczając palca z dzwonka alarmowego.
— A więc mam rację — zawołał — Musiałem być wczoraj porządnie pijany.
— Jeśli pan się upił wczoraj, najlepiej byłoby dzisiaj się przespać — odparł Baxter.
— Po co?... Dziś jestem równie przytomny, jak i pan.
Pochylił się nad biurkiem Baxtera.
— Mam cię, blagierze — zawołał. — Widzę przecież mój paszport.
— Niech pan nie rusza tego paszportu — zawołał Baxter. — Ten paszport nie należy do pana.
— Jak to? Czy to nie mój paszport?
— Jest pan pijany, lub niespełna zmysłów...
— Wypraszam sobie niestosowne żarty, drogi kolego!
— Kolego! Tego już za wiele!
Dał znak ręką i dwunastu policjantów wpadło do gabinetu.
— Zabrać mi tego człowieka i do aresztu! — rzekł. — Usiłował w mojej obecności przywłaszczyć sobie cudze papiery...
— Do wszystkich diabłów!. Czy pan się stara pokazać mi na przykładzie, jak się u was w Anglii przeprowadza aresztowanie?
— To niebezpieczny oszust... Jak pan śmie podszywać się pod nazwisko komisarza Gerarda?
— Proszę mnie wypuścić! — krzyczał nieznajomy, wyrywając się z rak agentów.
— Niech mnie pan wysłucha, kolego, dodał zwracając się do Baxtera. — Uważam, że ten żart trwaj zbyt długo — proszę wydać swym agentom rozkaz natychmiastowego wypuszczenia mnie. Muszę panu powinszować kolego: pańscy podwładni wykonali rozkaz aresztowania równie szybko, jak moi policjanci w Belgii.
Inspektor Baxter potrząsnął głową.
— Proszę nie mówić głupstw. Pan wie przecież, że nie jest pan komisarzem Gerardem. Nazwisko jego musiał pan widocznie przeczytać w gazecie.
— Ja? Ani mi to w głowie... Jeszcze raz proszę pana o zaprzestanie tego niesmacznego żartu. Chciałbym otrzymać z powrotem moje papiery.
— Pańskie papiery? — zaśmiał się Baxter ironicznie. — Nie, mój drogi...
Skinął na agentów:
— Zabrać mi tego osobnika! Pijany czy trzeźwy, niech oprzytomnieje w areszcie! Przyda mu się ta lekcja. Naprzód marsz!
Komisarz policji wyrywał się rozpaczliwie. Agenci, rośli Irlandczycy, trzymali go w żelaznym uścisku. Mimo protestów i złorzeczeń zaprowadzono go do więzienia.
Baxter został w swym gabinecie, oczekując, jak to było umówione, wizyty prawdziwego komisami Gerarda.
Minęła jednak godzina ósma a komisarz się nie zjawiał. Baxter zatelefonował do hotelu „Esplanada“. Odpowiedziano mu, że komisarz nie wrócił jeszcze do domu. W tej samej chwili dyżurny policjant przyniósł mu wieczorne wydania dzienników.
— Znów wydarzyła się przykra historia z Rafflesem — rzekł. — Obawiam się, że będziemy mieli z tego powodu duże nieprzyjemności.
— My? — zapytał Baxter. — Skądże znowu? Czy gazety wymyśliły jakąś nową historię?
— Tak, inspektorze, i to historię dość niezwykłą. Słyszałem ją z ust kolegi który czytał gazetę. Moim zdaniem, trzeba czym prędzej wypuścić na wolność prawdziwego komisarza, pana Gerarda, który przebywa obecnie w więzieniu...
— Do licha! — zaklął Baxter, chwytając gazetę.
Oczy jego spoczęły na nagłówkach sensacyjnego artykułu:
„Raffles okrada belgijskiego funkcjonariusza policji! Raffles powtarza ten sam manewr wobec inspektora angielskiego!“
Litery poczęły skakać przed jego zamglonym wzrokiem... Z tłumionym jękiem Baxter opadł na fotel. Wydawało mu się, że jego mózg przestał działać. Nie, to nie do wiary! Raffles miał spać w jego mieszkaniu. Raffles miałby go okraść?
Co za hańba, co za wstyd — powtarzał sobie, ściskając oburącz głowę. Z wielkiego wrażenia nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.
— Czy mam zwolnić pana komisarza? — wyrwał go z osłupienia głos agenta.
Wszystko wirowało dokoła niego.
— Oczywiście... I to natychmiast — odparł.
Po wyjściu agenta, począł jak oszalały krążyć po pokoju. Wreszcie dwaj policjanci sprowadzili do gabinetu komisarza Gerarda. Baxter spojrzał na swego kolegę niepewnie.
— Zaszła niemiła omyłka — rzekł cicho. — Czy może nam pan udowodnić w jakikolwiek sposób, że istotnie jest pan oczekiwanym przez nas komisarzem Gerardem?
— Ależ oczywiście — odparł Gerard — proszę udać się wraz ze mną do hotelu. Dyrektor hotelu, który zna mnie jeszcze z Brukseli, wyjaśni panu kim jestem.
— To wystarczy — oparł Baxter. — Czy pan pozwoli, że będę panu towarzyszył wraz z agentami?
— Bardzo proszę — odparł komisarz policji ostrym tonem.
Nie mógł jeszcze wybaczyć Baxterowi przyjęcia, którego tu doznał.
W godzinę później obaj panowie siedzieli razem w palarni wielkiego hotelu. Baxter budził po prostu litość. Gdy usłyszał wyjaśnienie dyrektora hotelu i zrozumiał cała potworność swojej pomyłki, nogi ugięły się pod nim.
Komisarz Gerard usiadł naprzeciw niego. W ciągu kilkunastu minut obaj funkcjonariusze policji opowiedzieli sobie nawzajem swe wczorajsze przygody.
Mały boy w liberii wniósł właśnie list zaadresowany w sposób następujący:
Wielmożny Pan Komisarz policji kryminalnej Edmund D. Gerard „Hotel Esplanada“.
Komisarz rozerwał kopertę.
„Szanowny Panie! — czytał — Przybył Pan do Londynu po to, aby zdobyć o mnie pewne wiadomości. Dlatego też postanowiłem zawrzeć z panem bliższą znajomość. Zechce Pan oddać serdeczne pozdrowienia swemu koledze — inspektorowi Baxterowi. Szczerze Panu oddany John C. Raffles, zwany Tajemniczym Nieznajomym“.
Przez kilka chwil obaj panowie spoglądali na siebie w zdumieniu. Wreszcie poczucie humoru komisarza belgijskiego wzięło górę. Roześmiał się głośno i chwyciwszy Baxtera za rękę, rzekł:
— Muszę panu coś powiedzieć, drogi kolego... Jakkolwiek obydwaj padliśmy ofiarą genialnego kpiarza Rafflesa, muszę przyznać, że nigdy w życiu nie słyszałem o równie zabawnej historii... Uczcijmy tę przygodę butelką dobrego wina.
Mówiąc to, kazał kelnerowi przynieść butelkę szampana i dwa kieliszki. Gdy jednak w rozmowie wspomniał znów o Rafflesie, Baxter zerwał się jak oparzony i tłumacząc się silną migreną, pożegnał się ze swym gospodarzem.
Następnego ranka Raffles zasiadł wraz z Charleyem Brandem do śniadania. Przerzucając poranne pisma, od czasu do czasu wybuchał głośnym śmiechem. Tajemniczy Nieznajomy lubił bowiem śmiać się ze swych własnych kawałów i cieszył się, że jego wyczyny dostarczają rozrywki całemu Londynowi.
— Czy wiesz, Edwardzie, że zamierzam umieścić tę historie w moich pamiętnikach, — odezwał się Charley Brand.
— Bardzo mnie to cieszy, mój chłopcze — odparł lord Lister. — Ale to jeszcze nie koniec. Obiecuję ci, że druga część tej historii będzie jeszcze zabawniejsza od pierwszej. Zbliża się kolej „kobiety-ryby“, dziwnego stworzenia zwanego syreną!...
— A więc nie porzuciłeś jeszcze tej myśli?
— Myślę o tym więcej niż dotychczas. Idę teraz do mej garderoby... Muszę zmienić maskę i ucharakteryzować się tak, aby, belgijski baron przyjął mnie za jednego ze swych kolegów.

Między uczonymi

Profesor Fryderyk Crocker naczelny dyrektor muzeum w Londynie spojrzał ze zdziwieniem na przyniesioną mu przez służącego kartę wizytową.
„Frank Holligan, profesor archeologii“ — widniało na niej.
Naczelny dyrektor był człowiekiem mrukliwym z usposobienia i nieprzyjemnym w obejściu. Jego podwładni unikali go, jeśli to było możliwe.
— Jeszcze jeden żebrak, starający się o zajęcie — mruknął po przeczytaniu karty. — Nic u mnie nie wskóra! I tak muzea londyńskie cierpią na przerost personelu. Proszę wprowadzić tego jegomościa! — dodał głośno.
W kilka chwil później Raffles wszedł nieśmiało do pięknie urządzonego gabinetu dyrektora. W pokoju tym zgromadzono tyle arcydzieł sztuki i cennych zabytków, że czynił on na wchodzącym wrażenie sali muzealnej.
Raffles ukłonił się lękliwie i powiódł wzrokiem po znajdujących się w pokojach skarbach. Znał się na tych rzeczach. Na oko ocenił od razu wartość ich na kilka milionów.
Dyrektor zmierzył go od stóp do głów i, nie dopuszczając go do słowa, rzekł:
— Daremnie się pan fatygował, doktorze Holligan... Nie mam u siebie ani jednego wolnego miejsca.
— Bardzo przepraszam pana dyrektora, ale ja nie przyszedłem szukać pracy — odparł Raffles.
— A więc tak? — odparł dyrektor. — Prawdopodobnie przyszedł pan prosić o zezwolenie na studiowanie jakichś bezużytecznych zagadnień. Mógł się pan zwrócić z tym bezpośrednio do mego sekretarza. Mój czas jest zbyt drogi.
Dyrektor przypuszczał, że po tego rodzaju przywitaniu niefortunny gość przeprosi go z pokorą i będzie starał się jak najprędzej opuścić niegościnne progi. Ale Raffles nie ruszał się z miejsca, mnąc z zakłopotaniem kapelusz w ręce. Nie przyszedłem pana o nic prosić, dyrektorze — rzekł. — Chciałbym jedynie zaproponować panu kupno pewnej rzadkiej osobliwości.
Dyrektor machnął ręką.
— Z zasady nic nie kupujemy. Mamy dość najrozmaitszych eksponatów. Muzea nasze wypełnione są od piwnic aż pod strychy...
— Proszę mi wybaczyć dyrektorze, ale rzeczy, którą ja posiadam, nie ma żadne muzeum na świecie. Proszę mi poświęcić chwilę czasu...
— Mów więc pan szybko, o co chodzi.
Raffles zakasłał z zakłopotaniem, udając, że szuka słów. Dyrektor począł niecierpliwie bawić się swymi pierścieniami.
— Proszę, proszę tylko krótko...
— Posiadam rzecz niesłychanie rzadką... — odparł uczony, zbierając całą swą odwagę.
— Powtarza mi to pan chyba z dwadzieścia razy.
— Chciałbym, aby pozostała ona w Anglii i nie została wywieziona za granicę.
— Proszę powiedzieć wyraźnie o co chodzi.
— Otrzymałem już ofertę od naczelnego dyrektora belgijskiego muzeum bawiącego przejazdem w Londynie.
— Do licha, powiedz pan raz wreszcie o co chodzi?
— All right — odparł Raffles. — Kilka lat temu na wybrzeżu szkockim odkryłem w mieszkaniu starego rybaka największą osobliwość naszych czasów. Mam na myśli syrenę, stwór składający się w połowie z kobiety a w połowie z ryby.
— Co takiego? — zaśmiał się profesor Crocker. — Ciekaw jestem, czy nie pił pan zbyt wiec brandy od samego rana? A może jest pan niespełna rozumu?
— Pański sceptycyzm jest tu nie na miejscu. Syrena bowiem znajduje się w moim posiadaniu. Nigdybym się jej nie wyzbył, gdyby mi nie była potrzebna większa suma pieniędzy na podróż w celach naukowych.
— Niech więc pan szuka szczęścia u tego belgijskiego kolegi... Rezygnuję z osobliwości tego rodzaju. Proszę mi nie opowiadać bajek!
— Dobrze, panie dyrektorze — odparł Raffles. — Uprzedzam, że będzie pan żałował...
— To jakiś wariat — mruknął do siebie dyrektor po wyjściu uczonego. — Któżby dziś wierzył w takie rzeczy?
Frank Halligan udał się piechota do hotelu „Esplanada“. Z niemałym trudem udało mu się przekonać małego boya w liberii, aby zechciał podać kartę wizytową belgijskiemu baronowi. Boy spoglądał na niego z wyraźną pogardą. Na tle przepychu wielkiego hotelu postać starca czyniła wrażenie wprost żałosne. Raffles wsunął mu w rękę kilka pensów.
— Well — odparł boy nieco udobruchany, — zobaczę, czy będę mógł spełnić pańską prośbę.
Elastycznym krokiem pobiegł na górę i po kilku chwilach wrócił z powrotem.
— Proszę za mną — rzekł do staruszka. — Niech że pan tylko uważa, żeby nie robić dziur w dywanach tą laską i nie pluć na podłogę.
Raffles uderzyłby go chętnie za to wyzywające zachowanie, lecz opanował się i ciężkim krokiem ruszył za chłopcem.
Baron de Barrot, dyrektor muzeów belgijskich przyjął skromnego doktora z miną księcia rozmawiającego z żebrakiem.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał, nie wskazując mu nawet krzesła.
— Proszę mi wybaczyć panie dyrektorze...
— Tytułuje się mnie „Ekscelencjo“ — przerwał mu baron.
— Przepraszam, Ekscelencjo — poprawił się Raffles. — Przybywam w bardzo ważnej sprawie. Nazwisko moje musi być panu znane, albowiem jest ono cenione w całej Anglii i zagranicą. Jestem współpracownikiem pism fachowych z zakresu archeologii i historii naturalnej. Pozwoliłem sobie nawet ostatnio napisać artykuł o pańskich pracach, panie baronie, podnosząc w nich pańskie zasługi na polu organizacji muzeów belgijskich.
Słowa te podziałały na barona w sposób magiczny.
— Zupełnie słusznie — odparł prężąc się dumnie. — Dzięki mnie zbiory naszych muzeów wzbogaciły się ilościowo i jakościowo. Może zechce pan usiąść, doktorze?
— Przynęta chwyciła — pomyślał Raffles. Domyślił się wreszcie, że gościowi należy zaofiarować krzesło.
— Czy nie zechciałby pan, panie doktorze Holligan, zaofiarować mi artykułu poświęconego mojej osobie?
— Z prawdziwą przyjemnością — rzekł Raffles, wyciągając z kieszeni gazetę.
Znajdował się tu istotnie artykuł poświęcony osobie barona de Barrota. Artykuł ten podpisany był przez niejakiego doktora Holligana. Raffles nie znał go wprawdzie, lecz z całym spokojem przypłaszczył sobie jego nazwisko. Karty wizytowe kazał wydrukować na poczekaniu w pobliskiej drukarni.
Baron tymczasem pogrążył się w lekturze. Na twarzy jego o rysach ostrych i aroganckich, rozlał się wyraz błogiego zachwytu.
— Bardzo panu dziękuję, drogi doktorze — rzekł słodkim tonem. — To, co pan mówi o mnie, jest echem moich własnych myśli. Niewymownie rad jestem z pańskiej wizyty.
— Musiałem zadać sobie wiele trudu, aby zjawić się tu u pana — odparł rzekomy doktór Holligan. — Nie chcąc mieć wyrzutów sumienia zgłosiłem się uprzednio do dyrektora naszego muzeum londyńskiego pytając go po raz ostatni czy dopuści do tego, aby osobliwość o niesłychanej wartości została wywieziona z Anglii. Niestety, cena, którą postawiłem, a którą sam ongiś zapłaciłem pewnemu kolekcjonerowi, wydała się naszemu dyrektorowi zbyt wygórowana... Jestem głęboko przekonany, że ten pan nie dorósł zupełnie do swego zadania.
— Zaciekawił mnie pan — rzekł baron. — Cóż to za osobliwość, przed której nabyciem wzdraga się mój angielski kolega?
— Jest to niesłychanie rzadki okaz, zdarzający się prawdopodobnie raz na tysiąclecie, a przywieziony w wieku XVI przez rybaków na brzegi szkockie... Mówię o pół-kobiecię i pół-rybie, o stworzeniu zwanym syreną...
— Na Boga!... A więc pan miałby...
Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzy Rafflesa.
— Tak jest, Ekscelencjo... Posiadam okaz prawdziwej syreny.
— Czy... Czy... to prawda?
— Szczera prawda, Ekscelencjo!
— Aż do dzisiejszego dnia przekonany byłem, że tego rodzaju stwory nie istnieją...
— I ja również byłem dawniej tego zdania... Żal mi tylko, że nie mogę tego fenomenu natury zachować dla naszego muzeum narodowego.
— Ile kosztuje ta syrena?
Raffles wzruszył ramionami.
— Drogi baronie... Sądzę, że całe złoto Belgii nie starczyłoby na zakupienie takiego skarbu...
Twarz barona de Barotta.okryła się purpurą. Raffles znów ugodził w jego słaby punkt.
— Myli się pan, drogi kolego... Mamy więcej pieniędzy, niż pan przypuszcza. Mogę dysponować każdą sumą byleby obiekt, o którym pan wspomina, był istotnie prawdziwą osobliwością.
— Syrena kosztowała mnie 52.000 franków, licząc w pańskiej walucie.
— Hm. — pomyślał sobie dyrektor muzeum — trochę za drogo... Żywa kobieta kosztowałaby o wiele taniej...
— Co takiego? — zapytał doktór Holligan. — Wydawało mi się, że pan baron coś wspominał o żywej kobiecie?...
— Pozwoliłem sobie na żart. Ale mówmy poważnie. Skoro posiada pan tak niesłychaną osobliwość gotów jestem zapłacić za nią czekiem. Kiedy mógłbym obejrzeć syrenę?
— Jutro rano w hotelu.
— Zgoda — odparł dyrektor muzeum. — Jestem jednak tak ciekawy, że wołałbym, aby to stało się jeszcze dziś.
— To niemożliwe — odparł Raffles. — Mam dzisiaj jeszcze kilka lekcji i dopiero jutro będę rozporządzał wolnym czasem.
Wróciwszy do domu, Raffles włożył długi blaty fartuch, jaki zazwyczaj noszą malarze podojowi.
Charley spoglądał na niego ze zdumieniem.
— Słuchaj mój chłopcze: biegnij do sklepu i kup mi z dziesięć kilo ryby, najlepiej karpie.
— Skąd ten nagły apetyt na ryby? Nigdy nie byłeś wielkim amatorem karpia?
— Dzisiaj są mi potrzebne do życia — odparł śmiejąc się, Raffles. — Wszystko to wiąże się z moją syreną.
— Ach tak — zasępił się Charley Brand — nie porzuciłeś więc tej myśli?
— Oczywiście, nie. Widzisz, że włożyłem biały fartuch i mam zamiar zmobilizować wszystkie moje talenty, aby stworzyć model kobiety-ryby...
— Chciałbym zobaczyć, jak się do tego zabierzesz.
— Nie... Najpierw musisz wykonać moje polecenie. Czas nagli, muszę bowiem już jutro pokazać ją dyrektorowi muzeum belgijskiego.
Szukając w sklepach odpowiedniej wielkości karpia, Charley łamał sobie głowę nad rozwiązaniem zagadki w jaki sposób Raffles wybrnie z tego zadania.
Gdy Charley Brand wrócił do domu, nie mógł się powstrzymać od okrzyku zdziwienia na widok potwornej postaci, leżącej na stole.
Raffles kazał mu zanieść kupioną rybę do kuchni i ostrożnie zeskrobać z niej łuski.
— Łuski te będą mi bardzo potrzebne — wyjaśnił Charleyowi. — Uważaj, abyś mi ich nie uszkodził.
Raffles tymczasem wyjął z jednej ze skrzyń głowę mumii, którą kupił ongiś od starego Araba w czasie gdy wędrował po Wschodzie. Głowa ta była znakomicie spreparowana i nosiła jeszcze wyraźne ślady piękności. Należała do Egipcjanki, zmarłej przynajmniej pięć tysięcy lat temu. Nawet włosy zachowane były doskonale. Głowę tę przyczepił do korpusu za pomocą mosiężnych drutów.
Krytycznym wzrokiem obrzucił swe arcydzieło. Mówiąc szczerze mógł być zadowolony z wyniku swej pracy. Charley Brand zjawił się wkrótce z półmiskiem pełnym łusek.
— Zaczyna się najbardziej skomplikowana część roboty, mój drogi — rzekł Raffles. — Musisz mi w tym pomóc. Trzeba będzie cały ten model powlec warstwą kleju i przyczepić doń łuski w sposób możliwie jak najtrwalszy.
Zajęło im to przeszło cztery godziny czasu. Gdy wreszcie rybi ogon syreny powlókł się zbroją z łusek, Charley Brand z podziwu uderzył w dłonie.
— Wspaniałe... Każdy właściciel budy jarmarcznej odkupi ją od ciebie z zachwytem! — zawołał.
— Szkoda, że ci panowie mają zbyt mało pieniędzy, aby mi za nią zapłacić — rzekł Raffles z uśmiechem. — Dlatego też sprzedam ją dyrektorowi belgijskiego muzeum. Musimy teraz wysuszyć nasz model: rozpalimy ogień pod kuchnią, po czym włożymy naszą piękność do pieca i zostawimy ją tam przez kilka godzin. Każ Piotrowi dołożyć węgla!
Charley udał się znów do kuchni, Raffles zaś zmieszał farbę z lakierem i posmarował tą mieszaniną łuski. W ten sposób łuski otrzymały lśniący połysk, a równocześnie patynę starości.
Wreszcie włożono dziwacznego potwora do pieca.
Raffles sam pilnował procesu suszenia. W chwili, gdy wapno wyschło już należycie, wyjął „syrenę“ z pieca i zabrał się do licznych prac związanych z jej wykończeniem.
Następnego ranka całość była już gotowa. Raffles odetchnął z ulgą. Syrena robiła wrażenie prawdziwej, doskonale zakonserwowanej mumii sprzed wielu set lat.
Lord Lister położył się spać dopiero o świcie. Umówił się z Charleyem, że obudzi go o godzinie dziesiątej.
Przed godziną jedenastą lord Lister i Charley Brand opuścili swą willę, udając się do hotelu „Esplanada“. Obydwaj dźwigali spore tekturowe pudło, w którym mieściła się „syrena“.
W hotelu zameldowali się u portiera. Dyrektor muzeum nie pozwolił im długo na siebie czekać. Nie upłynęło pięć minut, gdy mały boy zaprosił ich na górę. Ekscelencja przyjął ich w sposób niesłychanie uprzejmy.
— Jak pan widzi, ekscelencjo, dotrzymuję mego przyrzeczenia — rzekł Raffles na wstępie. — Była to dla mnie dość przykra chwila: jestem Anglikiem i serce mi się ściska na myśl o tym, jak wielką stratę ponosi moja ojczyzna. Szkoda, że taka osobliwość zostaje wydana Belgii.
— Jestem niezmiernie ciekaw... Gdyby pan zechciał pokazać mi to cudo...
Raffles wstał i zdjął pokrywę z pudła. Ludzka głowa i górna część tułowia ukazały się przerażonym oczom barona.
Widok ten oszołomił barona do tego stopnia, że przez kilka chwil nie mógł wydobyć z siebie słowa.
— To przekracza moje najśmielsze oczekiwania — wyszeptał wreszcie. — Nie przypuszczałem, że coś podobnego może istnieć! Zawsze podejrzewałem, że jest to twór zwykłej fantazji. Widzę jednak teraz swój błąd. Czy pozwoli pan przyjrzeć się temu z bliska?
— Winszuję panu, doktorze — rzekł po chwili. — Aż do obecnej chwili wątpiłem w autentyczność pańskiej „syreny“. Ale teraz wszelkie moje wątpliwości zostały usunięte. Zdaję sobie sprawę z powagi całej sprawy: jako dyrektor generalny muzeum belgijskiego, kupuję od pana tę syrenę. Będę miał do zwalczenia duże trudności. Rozpęta się burza nad moją głową! Niektórzy będą mnie uważali za łatwowiernego głupca. Ja jednak wierze niezłomnie, że mam przed sobą cud, którego nauka nasza dotychczas wytłumaczyć nie może. Jest to naprawdę pół kobiety a pół ryby!
Raz jeszcze przyjrzał się wspaniałej głowie i tajemniczym oczom mumii:
— Pomówmy teraz o cenie — rzekł. — Ile pan żąda za ten fenomen?
Raffles z zakłopotaniem począł obracać w rękach kapelusz.
— Nigdybym nie sprzedał mego skarbu, gdybym nie potrzebował tych pieniędzy na podróż naukową... Sądzę, że licząc najskromniej, mam prawo za nią zażądać 80,000 franków.
— Trochę za wiele — odparł baron. — Cena ta przekracza prawie moje fundusze dyspozycyjne.. Akceptuję ją jednak, aby panu dowieść, że gdy chodzi o nabycie dla naszego muzeum prawdziwego białego kruka nie waham się... Zaraz panu wypiszę czek.
Zasiadł do biurka i wystawił czek na żądaną sumę. Raffles z całych sił powstrzymywał się, aby nie wybuchnąć śmiechem...
— Czy zechciałby mi pan wydać dokument, stwierdzający gdzie i w jakich okolicznościach nabył pan naszą syrenę? — zwrócił się baron do Rafflesa.
— Z przyjemnością, panie baronie. — Przyślę panu odnośne pismo jeszcze dziś wieczorem.
Z tymi słowy Raffles pożegnał się z belgijskim uczonym, który go odprowadził aż do hallu.
W drzwiach hotelu Raffles omal nie wpadł na dyrektora muzeum londyńskiego. Obaj panowie spojrzeli na siebie nieprzychylnie:
— Musi pan wiedzieć, panie dyrektorze, że oddal pan złą przysługę swej ojczyźnie — zwrócił się do niego Raffles. — Syrena przeszła obecnie w ręce pańskiego belgijskiego kolegi.
— A idźże pan do diabła! — zaklął dyrektor i nie zważając na Rafflesa, skierował się prosto w stronę przedsionka.
— Jestem gotów założyć się, że londyński uczony przybywa do swego belgijskiego kolegi jedynie po to, aby wywęszyć, jak się przedstawia sprawa syreny — rzekł Raffles do Charleya Branda. — Zamierzam zawrzeć z nim bliższą znajomość. Interesuję się jego gabinetem. Znajdziemy tam sporo cennych przedmiotów, które należy zabrać i przewieźć w bezpieczne miejsce...
Wsiedli do taksówki. Raffles rzucił szoferowi adres dyrektora muzeum londyńskich Crockera.
Otworzył im drzwi ten sam stary służący, który przyjął ich wczoraj. Oświadczył, że pana nie ma w domu.
— Wiem o tym — odparł Raffles — przed chwilą rozmawiałem z nim. Zamierzam tylko przyjrzeć się dwum obrazom, które wiszą tam na ścianie. Oczywiście w waszej obecności — dodał widząc wyraz nieufności na twarzy służącego.
Staruszek zgodził się, spostrzegł jednak, że Raffles zamiast przyglądać się obrazom obserwował bacznie okna i mierzył szerokość ogrodu, znajdującego się przed domem.
Wizyta trwała zaledwie kilka minut.
— Zdobyłem potrzebne mi wiadomości — rzekł Raffles wróciwszy do Charleya, który oczekiwał go na dole. — Gabinet znajduje się na wysokości dwóch metrów a okna wychodzą na ogród otoczony dość wysokim murem. Dziwię się, że nikt z moich londyńskich „kolegów“ nie pomyślał dotąd o bliższym zapoznaniu się ze znajdującymi się tam skarbami.
— Rzadkie i cenne przedmioty powinny być własnością ogółu — dodał sentencjonalnie Charley. — To grzech i egoizm zamykać je w prywatnych mieszkaniach. Szkoda, że nie możemy temu przeciwdziałać!
— Kto wie? — odparł Raffles z uśmiechem.

Tymczasem dyrektor muzeum angielskiego dyskutował gorąco ze swym belgijskim kolegą na temat autentyczności jego ostatniego nabytku.
— Czy ośmieli się pan twierdzić — wołał baron belgijski z oburzeniem — że to nie jest głowa prawdziwej mumii młodej dziewczyny?
— Nie wiem — odparł Anglik.
— Ale niechże pan zobaczy... czoło, nos, kości policzkowe a nawet włosy wyraźnie wskazują na to, że jest to mumia ludzka...
— Możliwe — odparł Crocker. — Trudno mi jednak uwierzyć w pańskie twierdzenie...
Belgijczyk nie posiadał się z oburzenia.
— Nie dziwię się wcale, że przy takim ustosunkowaniu się do fenomenów natury, pańskie muzeum stało się jednym z najgorzej prowadzonych w Europie!
Anglik zmierzył Belga spojrzeniem pełnym wściekłości:
— Co takiego? O kim pan mówi?
— O panu — odparł baron de Barrot. — Trzeba nie mieć oczu, aby nie odróżnić prawdziwej mumii od fałszywej.
Anglik chwycił kapelusz i skierował się w stronę drzwi.
— Gdyby mi nawet pan pokazał dziesięć tysięcy kobiecych głów, jeszcze byłbym zdania, że to oszustwo... Idiota!
— Co takiego? — zawołał baron de Barrot... Pan śmiał...
Ale Anglik zdążył już wyjść z pokoju.
— Poczekaj — szepnął baron. — Pomówimy jeszcze o tym. Ten człowiek posiada niesłychany tupet... Już ja go nauczę!
Z hotelu „Esplanada“ Crocker udał się prosto do redakcji „Timesa“.
— Drogi redaktorze, mam dla pana coś wspaniałego — zwrócił się do redaktora Trappera. — Wczoraj zgłosił się do mnie pewien uczony angielski, proponując mi kupno kobiety-ryby.
— Co takiego? — zawołał redaktor. — Kobieta-ryba? Przecież to istnieje tylko w bajkach.
— Jestem tego samego zdania — odparł dyrektor muzeum. — Proszę jednak sobie wyobrazić, że bawiący obecnie w Londynie baron de Barrot, skończony tuman nabył coś, co uważa za autentyczną syrenę...
Redaktor wybuchnął głośnym śmiechem.
— To nadzwyczajne — odparł. — Natychmiast podzielę się tą wiadomością z moimi czytelnikami. Cały Londyn będzie miał z tego uciechę. — To jeszcze lepsze od ostatnich kawałów Rafflesa.
— Będę panu bardzo wdzięczny za umieszczenie tej notatki — rzekł dyrektor, żegnając się z dziennikarzem.
Baron de Barrot przeczytawszy w wieczornych gazetach ironiczne artykuły na temat jego osoby, wpadł w prawdziwą wściekłość. Gdyby miał pod ręką Crockera, byłby go rozszarpał w kawałki.
W zdenerwowaniu przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, gdy nagle boy hotelowy zaanonsował przybycie reporterów.
Dyrektor poprosił ich skwapliwie na górę. Gdy znaleźli się w jego pokoju ściągnął zasłonę leżącą na kobiecie-rybie, zapalił światło elektryczne i zawołał z emfazą:
— Panie i panowie — rzekł — padłem ofiarą ostrej napaści ze strony pewnych wrogich mi czynników. Pragnę abyście sami przekonali się o autentyczności mego nabytku. Zapytuję więc czy włosy zdobiące tę oto głowę, są prawdziwe, czy nie?
Stojący najbliżej ciekawego eksponatu potwierdzili chórem.
— Czy te oczy, uszy, usta, są prawdziwe? — ciągnął dalej baron.
Wśród zgromadzonych dał się słyszeć pomruk potakiwania.
— A teraz uwaga: biorę nóż i odkrawam kawałek skóry na czole — rzekł baron. — Chcę ażebyście się przekonali, że pod tą martwą skórą znajduje się prawdziwa czaszka.
Baron miał rację... Dziennikarze stwierdzili to skwapliwie. Szybko zapisali coś w swych grubych notesach i poczęli żegnać się z gospodarzem.
— Przykro nam, panie baronie, że jeden z naszych kolegów skrzywdził pana w swoim piśmie — rzekli — Na czele naszego muzeum stoi osoba niepowołana, która nie potrafi zapewnić naszym zbiorom najciekawszych i najcenniejszych eksponatów.
— Zupełnie słusznie — zawołał baron de Barrot. — Mój angielski kolega odmówił przecież zakupienia syreny...
Uścisnąwszy serdecznie rękę belgijskiego uczonego, dziennikarze udali się do swych redakcyj, trzymając w zanadrzu gotowe artykuły, tchnące oburzeniem spowodu nieudolności dyrektora muzeum londyńskiego.

Epilog

Następnego ranka Raffles stwierdził z przyjemnością, że pisma rozpętały prawdziwą burzę przeciwko artykułowi, który pojawił się w „Timesie“. Wszystkie gazety podnosiły zgodnie, że „Times“ niesłusznie zaatakował uczonego gościa belgijskiego, a niektóre nawet domagały się wielkim głosem usunięcia dyrektora muzeum.
Gdy profesor Crocker przeczytał wieczorem pełne oburzenia artykuły udał się prosto do redakcji „Timesa“. Nieprzytomny z wściekłości zażądał satysfakcji. Crockerowi pozostała tylko jedna droga: musiał oświadczyć, że on sam ani przez chwilę nie wątpił w autentyczność syreny i że nigdy nie wygłaszał podobnego twierdzenia.
Tymczasem Raffles i Charley, korzystając z nieobecności dyrektora, operowali w jak najlepsze w jego gabinecie.
Wynajęli w tym celu specjalną taksówkę i ładując w nią ile tylko pomieścić się dało, kilkakrotnie odbyli drogę pomiędzy mieszkaniem dyrektora a willą Rafflesa. Nad ranem gabinet dyrektora był już ogołocony z wszystkich bardziej wartościowych przedmiotów.
Około godziny dziesiątej rano w Scotland Yardzie zadźwięczał dzwonek telefonu. Do aparatu zbliżył się inspektor policji Baxter.
— Czy to inspektor Baxter? — zagrzmiał wściekły głos profesora.
— We własnej osobie — ryknął Baxter.
— Zechce pan przybyć natychmiast do mnie... Zostałem okradziony.
— Kto mówi?
— Profesor Crocker, dyrektor generalny muzeów angielskich... Regent Park 26.
— Co się stało? — zapytał Marholm na widok Baxtera z wściekłością wychodzącego z gabinetu.
— Okradziono tego durnia, stojącego na czele naszych muzeów, człowieka, przez którego Anglia okryła się wstydem... Czytaliście chyba wczorajsze gazety, Marholm? Pełno było artykułów na ten temat.
— Czy zamierza pan biec wprost do niego?
— Sądzę, że tak. Pojedziecie razem ze mną...
— Doskonale. Będę mógł przynajmniej zredagować odpowiedni protokuł zajścia.
W chwilę później znajdowali się już w mieszkaniu dyrektora Crockera, który począł wyliczać wszelkie zaginione przedmioty.
— Interesuje mnie przede wszystkim sposób, w jaki złodzieje dostali się do pańskiego mieszkania? — rzekł Baxter.
— Weszli przez okno i uciekli przez ogród... Ślady wskazują na to, że przesadzili mur, unosząc ze sobą zdobycz.
Inspektor rozpoczął prawidłowe dochodzenie. Zaczął od urzędowego wylegitymowania samego dyrektora.
— Cóż u licha! — zawołał w zdenerwowaniu profesor, gdy Baxter począł go pytać czy jest żonaty, jak się nazywają jego rodzice i w którym roku odbywał studia. — Chciałbym wiedzieć, jaki związek istnieje pomiędzy pańskimi pytaniami a popełnioną u mnie kradzieżą?
— Bardzo pana dyrektora przepraszam — odparł inspektor. — Wedle regulaminu zmuszony jestem zanotować wszystkie te szczegóły. Prawo tego wymaga.
Dopiero po ustaleniu zajęcia ojca oraz panieńskiego nazwiska matki przystąpił do spisywana listy zaginionych przedmiotów. Lista ta zdawała się nie mieć końca.
— Mam wrażenie, że robię spis inwentarza w muzeum — szepnął Marholm. Muszę wyrazić podziw dla złodziei którzy zdołali wykraść taką masę przedmiotów w ciągu jednej nocy.
Popołudniowe gazety przyniosły dokładny opis śmiałej kradzieży popełnionej w gabinecie dyrektora. Wszyscy głowili się nad rozwiązaniem zagadki, kim był tajemniczy sprawca. Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać.

Następnego ranka w jednym z wielkich magazynów ukazało się w wystawie następujące ogłoszenie:

„W tym magazynie Raffles wystawia na widok publiczny eksponaty, przechowywane dotąd w prywatnym mieszkaniu dyrektora generalnego muzeów i oddaje te przedmioty do publicznego użytku“.
W samej rzeczy, za wielkimi szybami czterech wspaniałych wystaw, mieszczących się w samym centrum Londynu, leżały cenne obrazy, rzeźby z kości słoniowej, broń i wszelkie inne bogactwa, wykradzione przez Rafflesa dyrektorowi muzeum.
Wkrótce zgromadził się przed tymi wystawami tłum ciekawych. Wstrzymano ruch. Policja napróżno starała się skłonić ludzi do rozejścia. Nie było innej rady: trzeba było zapuścić żaluzje. Ale nowina o odnalezieniu skradzionych przedmiotów lotem błyskawicy obiegła całe miasto, budząc wszędzie powszechną ciekawość.
Przed zasuniętymi żaluzjami wystaw gromadziły się nowe tłumy, komentując z ożywieniem zabawny wypadek.
Baxter bezradny i zziajany kręcił się wśród zbitej masy ludzkiej. Dopiero Marholm przyszedł mu z pomocą. Kazał podnieść żaluzje i umieścił w wystawie następujące zawiadomienie: „Wszystkie przedmioty przeniesione zostały do muzeum w Kensington, gdzie dostępne dla publiczności“.
Tłumy ciekawych odpłynęły natychmiast w stronę Kensingtonu.
Jak to było do przewidzenia, w Belgii wybuchła nowa burza na temat autentyczności nabytku.
Ażeby raz wreszcie położyć temu kres, poddano syrenę badaniom promieniami Roentgena.
Rezultaty były zadziwiające.
Baron bronił swej sprawy z prawdziwie tygrysią zaciekłością. W zapale dyskusji, na jednym z posiedzeń sięgnął do wnętrza kobiety-ryby ostrym drucianym haczykiem. Ku swemu zdziwieniu z wnętrzności „syreny“ wyciągnął... zwykłą szmatkę.
W ten sposób stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że cenna osobliwość nabyta w Anglii była zwykłą, sprytnie spreparowaną kukłą.

KONIEC



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.