<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Kilkanaście miesięcy upłynęło od opisanych wypadków. W Królestwie trwał zawsze ten stan walki i niepewności, którego pierwsze symptomy objawiały się przy zjeździe trzech monarchów w Warszawie. Rząd szukał rozmaitych kombinacyj, wyznaczając na przemiany ostrych i łagodnych ludzi, a nie umiejących niczym zadowolnić narodu, pragnącego niepodległości. We wszystkich jednak usiłowaniach jedna tkwiła myśl rozmaicie przebierana, surowości i terroryzmu. Że po rewolucji 31 roku, pod ostrym rządami Paszkiewiczowskimi, Królestwo prawie było spokojne, że spać się zdawało zdrętwiałe, wnosili politycy zamkowi, iż tego doświadczonego środka surowości znowu użyć było potrzeba. Nie zastanawiali się nad tym, że te trzy dziesiątki lat, to ciśnienie narodu wyrobiło właśnie rok 61 i następne. Coraz bardziej w Petersburgu, w Moskwie, w sferach rządowych utwierdzano się w przekonaniu, że ustępstwami nic się nie zrobi, że trzeba gnieść i dusić. I największym ustępstwem było zamianowanie Wielkiego księcia z Wielopolskim. W tej chwili tak się poplątały plany, pojęcia, programy, zamiary tajne i jawne, że w nich musiał się chaos rewolucyjny urodzić. Przez cały ten czas dość długi, Naumów łatwo wyleczywszy się z ran, bardzo był czynnym, pobyt na wsi, samotność, książki, przekształciły go na innego człowieka; postarał się naprzód wyuczyć dobrze języka, co mu z łatwością przyszło, zapuścił potem brodę i wąsy, zmienił sposób noszenia włosów i fizjognomia jego tak dalece się przekształciła, że mógł śmiało bywać w Warszawie, pokazywać się na ulicach, spotykać z dawnymi znajomymi, nie lękając się być poznanym. Szpiegostwo jak zawsze, tak wówczas, pomimo rozgałęzienia, było niedołężne. Naumów bywał śmiało w domu Bylskich, widywał z wielu osobami i znany był pod przybranym nazwiskiem Stanisława Nawrockiego. Trafiało mu się nawet spotykać na ulicy piękną Natalię, na której widok bladł jeszcze, ale z niewysłowionego do niej wstrętu. Mniej może powabna, ale słodka i skromna Magdzia coraz więcej go zajmowała. Dziwna to była miłość, spokojna, nienamiętna, więcej niż brata i siostry, a jednak coś w sobie braterskiego przywiązania mająca. Jak wszystkie uczucia, które na zewnątrz nie wybuchają, zwiększała się tym milczeniem, które ją krępowało. Miłość gdy się wylewa w słowa, w pieszczoty, w marzenia staje się na pozór silniejszą, w istocie traci coś ze swej potęgi. Magdzia i Stanisław tak bliskimi byli sobie krewnymi, że ani jej, ani jemu nie przychodziło na myśl, tego uczucia, którego doznawali, miłością nazywać. Była ona nią, ale prawie bez ich wiedzy. Niekiedy tylko i ona się zamyślała dziwnie, i on sam badał siebie, czując, że się może nadto do tej siostry przywiązał. Gdy był zmuszony wyjechać z Warszawy, bo w ciągu tego czasu rozmaite odbywał podróże, pisywali do siebie bardzo często, nadto często, a stara pani Bylska i Lenia, to się śmiały z Magdzi to ramionami ruszały, spoglądając na te nieskończone listy. Nikomu jednak podobno z rodziny nie przyszło na myśl, żeby to miała być miłość, któraby mogła do ołtarza prowadzić.
Było to tego dnia, gdy wielcy księstwo przyjechali do Warszawy. Czas był jakiś pochmurny i wilgotny, ludność miasta obojętnie przyjąwszy nowinę wcale się nie przysposabiała na świetne brata cesarskiego przywitanie. Niezgrabni politycy Brühlowskiego pałacu dla zachęcenia wielkiego księcia przygotowali mu na Pradze owację sztuczną, która tylko niepotrzebnie uczucie godności narodowej drażniła. Trzeba było być wychowańcem carskich pałaców i potomkiem cesarskiego rodu, nawykłego do karmienia się pochlebstwami, ażeby uwierzyć w prawdziwość tego nakazanego entuzjazmu. Trochę zastanowienia i zdrowego rozsądku wskazałyby od razu, że ten lud, pełen godności i uczuć szlachetnych, nie mógł nagle z takim zapałem witać nowego namiestnika, który mu nic nie przynosił, prócz wspomnień i tradycji mikołajewskiej rodziny, wzdrygającej się na samo imię Polaka.
Zdrowa część ludności warszawskiej, która myślała zamknąć się w domach, aby ulice były puste, zdumiała się niezmiernie, dowiedziawszy się, że na Pradze znalazły się tłumy, okrzyki, że jacyś ludzie czepiali się powozów, że wielki książę przywitany był jak zbawca narodu. Dla wszystkich widocznym to było, że policja Wielopolskiego zręcznie dosyć ułożyła tę reprezentację, która oburzyła wszystkich. Stanisław przez ciekawość, przebrany pojechał na Pragę. Ścisk około kolei zastał wielki, a tłum z którego wydostać się już nie było można, wepchnął go na jakiś powóz, w którym siedziały kobiety. Przyparty do samych drzwiczek, nieśmiało podniósł głowę i z przerażeniem ujrzał nad sobą oczy Natalii Aleksiejewny. Stał tak blisko, że mimo przebrania niepodobna było, ażeby go nie poznała. Wiedział, że jeśli go pozna, natychmiast wskaże policji, bo Kniphusen i inni jego towarzysze, z którymi się widywał, stokroć mu powtarzali z jak nieubłaganą nienawiścią jenerałówna o nim mawiała. Chciał natychmiast cofnąć się za powóz, ale tłum był tak zbity, że ruszyć się nawet nie było można.
Z pierwszego wejrzenia bystro na siebie rzuconego, poznał natychmiast grożące mu niebezpieczeństwo. Przelotnym błyskiem oczy Natalii powiedziały mu, że go poznała, posłyszał nad sobą wykrzyk i żywe kobiet szeptanie. Napróżno usiłując się wydostać w rozpaczy, oblany zimnym potem, widząc, że nad zuchwalstwo nie ma innego ratunku, podniósł żywo głowę i śmiało spojrzał na jenerałównę. Blada ze ściętymi ustami siedziała drżąc i zdawała się szukać kogoś, coby jej posłużył do wykonania jakiegoś zamiaru.
Śmierć stanęła w oczach Naumowa, ale odzyskał natychmiast odwagę, przyłożył rękę do czapki i rzekł cichym głosem.
— Poznaliście mnie, Natalio Aleksiejewno? Widzę, że szukacie policjanta, aby mnie kazać za kołnierz pochwycić. Tegom się ja spodziewał po was, ale posłuchajcie, krzykiem i wrzawą nie dowołacie się nikogo ja zaś, daję wam słowo, że jeśli otworzycie usta broniąc nie swego życia ale tej sprawy, której się poświęciłem strzelę do was i zabiję.
To mówiąc, odsłonił surdut i pokazał szybko rękojeść rewolwera.
Natalii zadrżały tylko usta, po chwilce chytry uśmiech przebiegł po białych jej wargach.
— Światosławie Aleksandrowiczu, to prawda, brzydzę się wami jak zdrajcą, ale któż wam powiedział, że mogłabym chcieć zmazać się krwią waszą?
— Oczy twoje, Natalio Aleksiejewno, rzekł Naumów, zdradziły cię one!
Jenerałówna potrząsnęła głową. Stanisław mówił dalej:
— Rozumiecie, że tu idzie o życie moje, nie dam się wziąć, niepomszczony. Możecie później powiedzieć o mnie papie, kazać mnie szukać po całej Warszawie, tego się już nie lękam, ale jeżeli tu narobicie hałasu, choćbym może zlitował się nad wami, jest nas tu więcej, dodał z naciskiem, jest nas tu więcej.
Jenerałówna była widocznie przestraszona, rzucała oczyma w około, milczała, nawet ciekawy widok oczekiwanych ekwipażów wielkiego księcia umundurowanych urzędników dworu nie potrafił odwrócić jej uwagi. Naumów, ochłonąwszy, przyglądał się jej z ciekawością, z jaką człowiek dojrzały patrzy na cacko, którym się bawił w dzieciństwie.
— Jak wam nie wstyd, odezwała się po cichu zmieszana śmiałym jego wzrokiem jenerałówna. Jak wam nie wstyd, wam prawdziwemu ruskiemu zdradzać cara i przechodzić do buntowników?
— Wstyd by mi było, odparł żywo Naumów, gdybym był po tym dniu, w którymście mnie widzieli został w szeregach wojska, które katowało bezbronnych. Tego dnia jam stał w szeregach jeszcze, gdy mi kula carska zabiła brata, skaleczyła siostrę. Widzieliście mnie? miałżem strzelać lub rozkazać strzelać do braci? Słuchajcie, Natalio Aleksiejewno wyżej rozkazów waszego cara jest rozkaz Boży. „Nie zabijaj“. Na wojnie człowiek broni swojego życia i wolno mu jest śmierć zadać by siebie ocalić, ale to nie była wojna, to była rzeź, z jednej strony bagnety — z drugiej lud z pieśnią i krzyżem.
Natalia bladła coraz bardziej, słuchając go. Pierwszy raz w życiu dochodziły jej uszów słowa tak śmiałe, którymi ważono się sądzić cara, i stawić go w przeciwieństwie z Bogiem, gdy wedle pojęć Moskali jest on wcieleniem Bożym na ziemi. Nie miała co odpowiedzieć, a w tej chwili rozgłośne „hura! Niech żyje” oznajmiło przybycie księcia i księżnej.
Natalia nieco wychyliła się z powozu, a Stanisław spojrzał ciekawie w tę stronę, gdzie stał blady jak mur z krótko ostrzyżonymi włosami młody chłopak. Widział jego rękę drżącą na piersi, wiedział z głuchych wieści, że on miał strzelać do wielkiego księcia; był to Jaroszyński, który, jak później wyznał, nie dokonał wówczas swego zamiaru, ujrzawszy samą księżnę i obawiając się ją ranić przypadkiem.
Od chwili gdy pierwszym strzałem i pierwszym sztyletem nowy niezwyczajny u nas nadała sobie charakter rewolucja, ludzie głębiej nasz naród znający odgadnęli zaraz jaki wpływ wlał w nią tę fałszywą ideę, że zabojstwami i terroryzmem, że napaścią na bezbronnych można działać w sprawie kraju.
Idea ta nie była polską, przynieśli ją z sobą z uniwersytetów moskiewskich młodzi zapaleńcy, przynieśli ją rewolucjoniści z zachodu. Naród zrazu ją odpychał i niezmierna tylko boleść w oczach jego była jej wymówką. W dziejach całej Polski, w najstraszliwszych jej przewrotach nigdzie nie znajdziemy śladu podobnych czynów, ani przekonania żeby one istotnie sprawie się na cokolwiek przydały. Naród wolny brzydził się zawsze terroryzmem, wzdrygał się nad pokątnymi zamachami. Przez tysiąc lat raz tylko i to wariat, Piekarski porwał się na Zygmunta III. Byliśmy niezwalczonymi w boju, aleśmy nigdy nie rzucali się na bezbronnych. Jest dziś rzeczą prawie dowiedzioną, że owo porwanie Stanisława Augusta przez mniemanych konfederatów, które niby życiu jego grozić miało, było tylko bardzo zręcznie ułożoną komedią dla pozyskania mu utraconej popularności.
Natalia Aleksiejewna na ten raz popełniła zbrodnię obrażonego majestatu, bo mniej ją zajmował carski brat niż stojący obok oficerzyna, którego z oczów spuścić nie mogła. Szczęściem może dla Naumowa fale tłumu pchnięte zdaleka rzuciły go nieco dalej od powozu i ukryły za plecami ogromnego jakiegoś mężczyzny, mógł niepostrzeżony spojrzeć na jenerałównę, która śmielsza nieco wołała ku sobie stojącego opodal Kniphusena.
Baron był w wielkim mundurze, na skinienie ruszył się, bo mu się ludzie ustępowali i przybiegł do powozu.
— Baronie, zawołała gwałtownie Natalia, chwytając go za rękę, ratuj mnie, ten niegodziwiec... widziałam rewolwer... chciał mnie zastrzelić!...
— Kto taki? co pani mówisz?
Natalia chwyciła się za głowę.
— A! prawda wy mnie zrozumieć nie możecie. Wystawcie sobie, tu przed chwilą, widziałam Naumowa tak jak was widzę. Stanął koło powozu, a że się obawiał, żebym nie zakrzyczała na policję i żołnierzy groził mi, mówię wam, groził mi, że do mnie strzeli.
— Kto? Naumów? do was? Natalio Aleksiejewno! rzekł uśmiechając się baron, temu to nie uwierzę, mógł wam grozić że was gwałtem pocałuje, on co w was był zakochany do szaleństwa...
Natalia zaczerwieniła się mocno.
— Ale przysięgam wam na Boga, zawołała żywo, że tak było jak mówię.
— Naumów? powtarzał baron parę razy. Skądże on tu?
— Pokazuje się, żywo zaczęła mówić jenerałówna, że się tu chowa, że spiskuje, zaraz o tym trzeba powiedzieć ojcu, żeby go policja dzisiaj szukała.
Baron zmarszczył brwi.
— A wiecie, co go czeka jeśli złapią? zapytał.
— No, to go rozstrzelają albo go powieszą!
— Tak jest, znacie dobrze prawa wojskowe, ale Natalio Aleksiejewno przez jednego człowieka matuszka Rosja nie zginie, a przez jedną krew przelaną zginie na wieki spokój waszego życia. Blada, trupia twarz tego człowieka będzie stać u łoża waszego i nie da wam nigdy spoczynku, będziecie go widzieli wszędzie we śnie i na jawie. Nie próbujcie igrać z życiem ludzkim Natalio Aleksiejewno, ciężko je potem nosić na piersiach.
I westchnął.
Piękna Moskiewka roześmiała się zimno.
— Czyście wy kogo zabili? — spytała, że tak dobrze o tym wiecie.
— Ja? odparł Kniphusen patrząc jej w oczy, niestety, noszę się nie z jednym trupem, a najcięższy dla mnie, dodał z cicha, to ten nieboszczyk ja, którego dawno na świecie nie ma!
To mówiąc przyłożył z uszanowaniem rękę do kasku i powoli uszedł na bok.
Natalia długo za nim patrzała i widać było, że przestroga tego człowieka wielkie na niej uczyniła wrażenie.
— Miał słuszność, rzekła w duchu, to trup, dawno w nim serce bić przestało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.