Nędznicy/Część druga/Księga pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W chwili gdy odkrył się wąwóz, baterja także się odsłoniła.
Naraz z sześćdziesięciu armat i trzynastu kwadratów padł na kirasjerów grad kul i kartaczy. Nieustraszony generał Delord ukłonił się po wojskowemu baterji angielskiej.
Cała polowa artylerja angielska powróciła czwałem do kwadratów. Kirasjerowie nie zatrzymali się ani chwili. Nieszczęsny wąwóz zdziesiątkował ich, lecz nie osłabił odwagi. Ludzie ci drobnieli liczbą, ale olbrzymieli męztwem.
Tylko kolumna Wathier ucierpiała w wąwozie, kolumna Delord, którą Ney zwrócił na lewo, jakby przeczuwając zasadzkę, przybyła nietknięta na plac boju.
Kirasjerowie rzucili się na kwadraty angielskie.
Pędzili co koń wyskoczy, rozpuściwszy wodze, z szablą w zębach, pistoletami w garściach: takim był atak.
Są chwile w bitwach, gdy dusza tak twardym czyni człowieka, że zmienia żołnierza w posąg; massy ciała stają się granitem. Bataljony angielskie, wściekle napadnięte, ani drgnęły.
Naówczas poczęło się straszliwie.
Wszystkie czoła kwadratów angielskich napastowane zostały odrazu. Wściekły wir je otoczył. Piechota angielska pozostała zimną, nieporuszoną. Pierwszy szereg, przyklęknąwszy, przyjmował kirasjerów bagnetami, drugi strzelał; za drugim kanonierowie nabijali działa, czoło kwadratu się rozwarło, przepuściło chmarę kartaczy i zamknęło się znowu. Kirasjerowie na ogień odpowiadali gniotąc. Olbrzymie ich konie, wspiąwszy się na zadnich nogach, rzucały się skokiem szalonym po nad bagnetami szeregów i padały ogromnem cielskiem w sam środek czterech murów żyjących. Kule przewiercały szeregi kirasjęrów, a kirasjerowie bili wyłomy w kwadratach. Rzędy piechurów znikały gniecione końmi. Bagnety nurzały się w brzuchach tych centuarów. Ztąd potworność ran, jakich może gdzieindziej nie widziano. Kwadraty, przerzedzone przez tę rozwścieczoną jazdę, zsuwały się w oka mgnieniu, nie ustępując ze stanowiska. Niewyczerpane kartacze wybuchały wśród napadających. Postać walki była potworną. Kwadraty te to już nie bataljony, lecz ogniste kratery; kirasjerowie ci to nie jazda, lecz nawałnica. Każdy kwadrat był jak wulkan napadnięty przez chmurę; lawa walczyła z piorunem.
Kwadrat ostatni z prawego końca najbardziej wystawiony na atak, zaraz w pierwszem starciu zniszczony został. Tworzył go 75 pułk szkockich górali. W środku, kiedy mordowano się dokoła, siedząc na bębnie grajek szkocki w głębokiej zadumie ze spuszczonemi oczyma pełnemi melancholji, w której się odbijały jego lasy i jeziora, spokojnie wygrywał na kobzie piosenki góralskie. Szkoci umierali, marząc o Ben Lothianie, jak Grecy wspominając Argos. Miecz kirasjera odciął kobzę i ramię, które ją trzymało, i przerwał muzykę, zabijając grajka.
Kirasjerowie stosunkowo nieliczni, zmniejszeni katastrofą w wąwozie, mieli tu przeciw sobie prawie całą armię angielską, ale zdawało się, że ich rosła liczba: każdy bowiem stał za dziesięciu. Już kilka bataljonów hanowerskich ustąpiły z placu. Zobaczył to Wellington i pomyślał o swej jeździe. Gdyby Napoleon tejże chwili pomyślał o swej piechocie, wygrałby bitwę. To zapomnienie było błędem wielkim i fatalnym.
Nagle napadający kirasjerowie spostrzegli, że sami są napastowani. Jazda angielska uderzyła na nich z tyłu. Przed nimi kwadraty, za nimi Somerset, to jest tysiąc czterysta dragonów gwardji. Somerset miał po prawej stronie Dornberga z lekką jazdą niemiecką, a po lewej — Tripa z karabinierami belgijskiemi; kirasjerowie, napadnięci z czoła i z boku, z przodu i styłu przez piechotę i jazdę, musieli na wszystkie strony się bronić. Co im to znaczyło! byli jak trąba powietrzna. Waleczność ich stała się niewysłowioną.
Prócz tego mieli w tyle za sobą baterję ciągle piorunującą. Potrzebną była, by ci ludzie mogli być ranieni w plecy. Jeden z ich pancerzy z przebitą kartaczem lewą łopatką, znajduje się między zbiorami muzeum Waterloo.
Na takich Francuzów konieczni byli tacy Anglicy.
Nie była to już walka, ale zamęt i noc, wir wściekły jednym pędem porywający wszystkich wojowników, huragan mieczów-błyskawic. Po chwili, z tysiąca czterystu dragonów gwardji pozostało tylko osiemset; ich podpułkownik Fuller padł nieżywy. Nadbiegł Ney z ułanami i strzelcami Lafevra Desmouettes. Mont-Saint-Jean wzięte, odebrane, znowu wzięte. Kirasjerowie rzucili jazdę i znów uderzyli na piechotę, albo lepiej mówiąc, cała ta gromada porwała się za bary i jeden nie puszczał drugiego. Kwadraty dotrzymywały placu. Było dwanaście ataków. Pod Neyem ubito cztery konie. Połowa kirasjerów poległa. Walka trwała dwie godziny.
Armja angielska mocno została nadwyrężoną. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie straszna klęska w wąwozie, kirasjerowie złamaliby jej środek i rozstrzygnęli zwycięztwo. Ta jazda nadzwyczajna zdumiła Clintona, który przecież widział Talavera i Badajos. Wellington w trzech czwartych częściach zwyciężony, podziwiał ją, heroicznie, mówiąc półgłosem: wspaniale![1]
Położenie Wellingtona znacznie się pogorszyło. Dziwna ta bitwa była niby pojedynkiem między zawziętym i dwoma rannymi, z których każdy, nie ustając walczyć i bronić się, resztki krwi tracił. Kto się z nich pierwszy powali?
Walka na płaszczyźnie nie ustawała.
Jak daleko zapędzili się kirasjerowie? nikt nie umiałby powiedzieć. To jedno pewna, że nazajutrz po bitwie znaleziono zmarłego kirasjera i jego konia pod deską wagi do ważenia ciężaru wozów w Mont-Saint-Jean, tam, gdzie przecinają się cztery drogi z Nivelles, z Genappe, z La Hulpe i Brukselli. Żyje jeszcze w Mont-Sain-Jean człowiek, który widział tego trupa. Nazywa się Dehaze, miał wówczas lat osiemnaście.
Wellington czuł, że traci siły. Przesilenie się zbliżało.
Kirasjerom nie zupełnie się powiodło, bo nie potrafili przełamać środka. Płaszczyzna była w posiadaniu wszystkich i niczyjem, Anglicy jednak zajmowali część większą. Wellington był panem wioski i płaszczyzny na górze, Ney miał tylko wierzchołek i pochyłość. Obydwie strony zdawały się wrosłemi w tę grobową ziemię.
Ale osłabienie Anglików wydawało się nieuleczonem. Armja płynęła krwią okropnie. Kempt na lewem skrzydle wołał o posiłki. — Nie mam ich — odpowiedział Wellington — niech się da zabić! — Prawie współcześnie — dziwne zbliżenie, malujące wycieńczenie obydwóch armij — Ney żądał piechoty od Napoleona, a Napoleon zawołał. — Piechoty! a zkąd mu ją wezmę! chce bym ją stworzył?
Jednakże armja angielska była słabszą. Wściekłe natarcia wielkich szwadronów, opancerzonych stalą, zgniotły piechotę. Kilku ludzi przy chorągwi oznaczali miejsce, gdzie stał pułk cały; niejeden bataljon miał dowódzcą kapitana lub porucznika; dywizja Alten, już znękana pod Haie-Sainte, prawie zniknęła; nieustraszeni Belgowie brygady Van Kluze trupami swemi zasłali żyto wzdłuż drogi z Nivelles; nic prawie nie pozostało z grenadjerów hollenderskich, którzy w roku 1811 przyłączeni w Hiszpanji do naszych szeregów, bili się z Wellingtonem, a w r. 1815, połączywszy z Anglikami, walczyli przeciw Napoleonowi. Oficerów liczba wielka poległa. Lord Uxbridge, który nazajutrz kazał pogrzebać swą nogę, miał strzaskane kolano. Jeżeli ze strony Francuzów zginęli w tej walce kirasjerów: Delord, l’Heritier, Colbert, Duop, Travers i Blancard, ze strony Anglików Alten był ranny, Barne ranny, Delancey zabity, Van Meeren zabity, Ompteda zabity, cały sztab główny Wellingtona zdziesiątkowany: Anglii dostał się gorszy udział w tej krwawej równowadze. Pułk drugi gwardji pieszej stracił pięciu podpułkowników, czterech kapitanów i trzech chorążych; pierwszy bataljon trzydziestego pułku piechoty, dwudziestu czterech oficerów i stu dwunastu żołnierzy, 79 pułk góralski miał dwudziestu czterech oficerów rannych, osiemnastu oficerów zabitych, czterystu pięćdziesięciu żołnierzy zabitych. Huzary hanowerskie Cumberlanda, cały pułk z dowódzcą swoim na czele, pułkownikiem Hacke, który później miał być stawiony przed sądem i zdegradowany, uciekł z pola bitwy do lasu Soignes, roznosząc popłoch aż do Brukselli. Wozy, jaszczyki, furgony pełne rannych, widząc że Francuzi biorą górę i zbliżają się do lasu, pędziły tam naoślep; Hollendrzy, rąbani przez jazdę francuzką, krzyczeli na alarm! Od Vert Coucou do Graenendael na przestrzeni dwóch mil ku Brukselli, według zeznania świadków dziś jeszcze żyjących, zaległy tłumy zbiegów. Strach paniczny tak dalece się szerzył, że ogarnął księcia Kondeusza w Malines i Ludwika XVIII w Gand. Prócz słabej rezerwy, rozstawionej eszelonami za ambulansem w folwarku Mont-Saint-Jean, oraz brygad Vivian i Vandeleur, przytykających do lewego skrzydła, Wellington nie miał już jazdy. Mnóstwo baterij zdemontowanych leżały na ziemi. Sam Siborne przyznaje te fakta, a Pringle, przesadzając klęskę utrzymuje nawet, że z armji anglo-hollenderskiej pozostało tylko trzydzieści cztery tysiące ludzi. Książę Żelazny był wprawdzie spokojny, ale miał usta zsiniałe. Komisarz austrjacki Vincent i komisarz hiszpański Alava, przyłączeni do sztabu głównego i przytomni bitwie, mieli już księcia za zgubionego nieuchronnie. O piątej wieczór Wellington spojrzał na zegarek, i wyszeptał to słowo posępne: Blücher, lub noc!
Właśnie w tej chwili długi rzęd bagnetów zabłyszczał na wzgórzach od strony Frischmont.
I zbliżyło się rozwiązanie olbrzymiego dramatu.