Nędznicy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nędznicy | |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. Dunin | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Misérables | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Dopóki prawa i obyczaje pozwolą sobie kłaść na ludzi piętno skazańców, wytwarzając tym sposobem sztuczne piekło w pełnym wykwicie cywilizacyi i stawiając fatalność ludzką przeciwko wyrokom boskim; dopóki nie zostaną rozwiązane trzy zagadnienia tego wieku, a mianowicie: poniżenie człowieka przez nędzę, upadek kobiety przez głód i wyniszczenie, dzieci przez ciemnotę; dopóki w pewnych sferach możebne będzie odrętwienie społeczne; jednem słowem, dopóki na ziemi istnieć będą ciemnota i nędza — dopóty takie książki, jak ta, mogą zawsze się przydać.
W roku 1815 pan Karol Franciszek Benvenuto Myriel zajmował stolicę biskupią w Digne. Był to starzec siedemdziesięcioletni, piastujący tę godność od roku 1806.
Chociaż szczegół ten nie dotyczy w żadnym względzie treści samej naszego opowiadania, może jednak nie będzie zbytecznem, choćby dla zachowania dokładności we wszystkiem, spisać tu pogłoski i zdania, jakie o nim krążyły w chwili, gdy przybył do swej djecezji. Fałsz czy prawda, plotka o człowieku, to, co o nim mówią, często w jego życiu, zwłaszcza w losie, ma tyle wagi, co jego własne czyny. Pan Myriel należał do arystokracji prawniczej, jako syn radcy parlamentu w Aix. Mówiono, że ojciec, przeznaczając go na swego następcę, ożenił go zawczasu, w osiemnastu czy dwudziestu leciech, wedle zwyczaju dość upowszechnionego w rodzinach swego stanu. Mówiono, że Karol Myriel, postępowaniem swojem, odnośnie do tego małżeństwa, wywołał sporo gadaniny o sobie. Był przystojny, chociaż wielkiego wzrostu, lubiący wytworność, powabny, dowcipny: przez pierwsze lata życia był oddany cały światu i jego powabom. Nadeszła rewolucja, wybuchły niespodziane wypadki: rodziny członków parlamentu wydziesiętkowane, rozpędzone, ścigane, rozsypały się po świecie. Pan Karol Myriel w pierwszych dniach rewolucji emigrował do Włoch. Tu żona mu umarła na piersiową chorobę, która oddawna ją trapiła, dzieci nie mieli wcale. Jakie później były losy pana Myriel? Czy rozsypująca się w gruzy dawna społeczność francuzka, tragiczne widowiska 93 roku, okropniejsze może dla emigrantów, którzy na nie patrzyli zdaleka przez powiększające szkła strachu — zasiały w nim myśl zaparcia się świata i osamotnienia? Czy wśród rozrywek i serdecznych węzłów, całe jego zajmujących życie, uderzył weń jeden z tych ciosów tajemniczych a okrutnych, co, trafiając w serce, obalają nieraz człowieka, którego nie wzruszyły klęski publiczne, utrata znaczenia i majątku? Nikt powiedzieć nie mógł; wiedziano tylko, że z Włoch powrócił już księdzem.
W roku 1804 pan Myriel był proboszczem w Brignolles. W latach już podeszłych żył zupełnie odosobniony.
W czasach koronacji jakiś interes probostwa, zapomniano już jaki, zmusił go udać się do Paryża. Między innemi osobami znaczącemi, poszedł w interesie parafjan swoich do kardynała Fech’a. Pewnego razu, gdy Cesarz odwiedzał wuja, zacny proboszcz, oczekujący w przedpokoju, wpadł w oczy N. Panu. Napoleon, na którego starzec patrzył z pewną ciekawością, odwrócił się i rzekł żywo:
— Cóż to za poczciwiec tak mi się przygląda?
— N. Panie — rzekł pan Myriel — W. C. Mość na poczciwca, a ja patrzę na wielkiego człowieka. Obu nam może wyjść to na pożytek.
Cesarz tegoż wieczora spytał kardynała o nazwisko proboszcza, a wkrótce potem p. Myriel wielce się zdziwił dowiadując, że go mianowano biskupem Digne.
Ile było prawdy w pogłoskach o pierwszej części życia jego, nikt dobrze oznaczyć nie umiał. Nie wiele osób znało przed rewolucją rodzinę Myrielów.
P. Myriel uległ losowi wszystkich nowych przybyszów w małych miasteczkach, w których wiele jest gęb otwartych, a mało głów myślących. Uległ mu, chociaż był biskupem i że nim był właśnie. Ale gawędy, w których imię jego się spotykało, były zresztą gawędami tylko, plotkami, pogłoską, słowy, mniej niż słowy, paplaniem raczej, wedle energicznego wyrażenia ludowego.
Jakkolwiekbądź, po dziewięciu latach rezydencji na biskupstwie w D. wszystkie te bałamuctwa, przedmioty rozmów, które zajmowały w pierwszej chwili małą mieścinę i drobnych ludzi, zupełnie zostały zapomniane. Nikt nie śmiał ich powtarzać, nikt nie śmiał nawet przypominać ich sobie.
Pan Myriel przybył do D., wioząc z sobą starą pannę Baptystę, siostrę o dziesięć lat od niego młodszą.
Cały ich dwór składał się ze starej służącej, w wieku panny Baptysty, zwanej panią Maglorą, która zajmowała wprzód miejsce proboszczowskiej sługi, a teraz otrzymała dwoisty tytuł: garderobianej panny i klucznicy księdza biskupa.
Panna Baptysta była osobą słuszną, bladą, chudą, łagodną: wcielała w sobie ideał tego, co zowią zwykle szanowną, zdaje się bowiem, że do tytułu „czcigodnej“ mają mieć prawo tylko kobiety matki. Nigdy nie była piękną; życie jej całe snuło się pasmem uczynków miłosiernych i oblekło ją w końcu rodzajem bieli i światłości; na starość więc zdobiło ją to, co można nazwać „pięknością dobroci“. Szczupła w młodości, stawała się coraz przezroczystszą z czasem, a z po za tej przejrzystości przeglądał anioł. Była raczej duszą niż dziewicą. Postać jej zdawała się cieniem; zaledwie tyle miała ciała, ile go potrzeba, aby płeć jej uwydatnić; w odrobinie duszy iskierka światłości; wielkie oczy zawsze spuszczone: pretekst dla duszy do pozostawania na ziemi.
Pani Maglora była małą staruszką, białą, dość otyłą, zażywną, zakłopotaną, wiecznie zadyszaną, najprzód z powodu nieustannego zajęcia, a trochę z przyczyny astmy, na którą cierpiała.
Wprowadzono p. Myriel za jego przybyciem do pałacu biskupiego ze wszelkiemi honorami, jakie przepisywały dekrety cesarskie, stawiające biskupów w stopniu tuż po feldmarszałkach. Mer i prezydent pierwsi pośpieszyli go odwiedzić; on ze swej strony także odwiedził jenerała i prefekta.
Po instalacji miasto oczekiwało, co pocznie biskup, aby go sądzić z dzieł jego.
Około pałacu biskupiego był szpital. Pałac biskupi był to piękny i rozległy gmach, zbudowany na początku zeszłego stulecia przez monsignora Henryka Puget, doktora teologji fakultetu paryzkiego, opata w Simore i biskupa w D. 1712 r. Pałac ten był prawdziwie pańskiem mieszkaniem. Wszystko było świetne, wspaniałe, pokoje biskupie, salony, izby gościnne, wielka sala do przyjęcia z galerjami na arkadach, według dawnej mody florenckiej, ogrody zasadzone przepysznemi drzewami. W sali jadalnej, długiej i rozległej galerji na dole, z drzwiami na ogrody, monsignor Henryk Puget wyprawił ceremonjalną ucztę 29 lipca 1714 r. dla monsignorów Karola Brûlart de Genlis, arcybiskupa księcia d’Embrun, Antoniego Mesgrigny kapucyna, biskupa Grasse, Filipa Vendônie, wielkiego przeora Francji, opata z St. Honoré de Lerins, Franciszka de Berton de Grillon, biskupa barona Vence, Cezara Sabrau de Forcalquier, biskupa pana w Glandève i Jana Soanen, kapłana Oratorji, kaznodziei królewskiego, biskupa pana w Senez; portrety tych siedmiu szanownych osób ozdabiały salę, a pamiętna data 23 lipca 1714 r. wyrytą była złotemi literami na białej tablicy marmurowej.
Szpital był domem wązkim i nizkim, o jednem piętrze, z małym ogródkiem.
We trzy dni po przyjeździe biskup zwiedził szpital. Po skończonej wizycie kazał prosić nadzorcę, aby raczył przyjść do niego.
— Panie dyrektorze szpitala, — zapytał — ilu w tej chwili macie chorych?
— Dwudziestu sześciu, Eminencjo.
— Tylu właśnie naliczyłem — zauważył biskup.
— Łóżka — dodał nadzorca — stoją bardzo blizko jedne przy drugich.
— To właśnie mnie uderzyło.
— Sale są właściwie izbami, i bardzo trudno odświeża się w nich powietrze.
— Tak właśnie i mnie się zdaje.
— A przytem, gdy cieplejszy promyk słońca zaświeci, ogród jest zamały dla rekonwalescentów.
— To właśnie sobie mówiłem.
— Z chorób epidemicznych mieliśmy w tym roku tyfus, a przed dwoma laty petocie; zdarza się po stu chorych i nie wiedzieć, co z niemi robić.
— Ta właśnie myśl mi przyszła.
— Cóż robić Eminencjo: trzeba się poddać losowi.
Rozmowa toczyła się w wielkiej sali jadalnej, owej wspaniałej galerji na dole.
Biskup milczał przez chwilę, potem nagle obrócił się do nadzorcy szpitala:
— A jak pan sądzisz, — rzekł — ile pomieściłoby się łóżek choćby tylko w tej sali?
— W sali jadalnej waszej Eminencji! — zawołał osłupiały nadzorca.
Biskup rzucił oczyma po sali i zdawał się mierzyć i rachować.
— Pomieściłoby się najmniej dwadzieścia łóżek! — rzekł zcicha, jakby do siebie mówił i, podnosząc głos, dodał:
— Wiesz co, panie dyrektorze: widocznie zaszła pomyłka. Macie dwadzieścia sześć osób w pięciu czy sześciu izdebkach. Nas tu jest troje, a mamy miejsca na sześćdziesiąt; widoczna pomyłka, powiadam panu; zabierz to mieszkanie, a ja zajmę wasze. Oddaj mi pan mój dom, to właściwie jest wasze mieszkanie.
Nazajutrz dwudziestu sześciu biednych chorych przeniosło się do biskupiego pałacu, a biskup zamieszkał w szpitalu.
P. Myriel nie miał majątku; rodzina jego wszystko straciła podczas rewolucji. Siostra miała dożywocia pięćset franków rocznie, co wystarczało na jej osobiste wydatki. P. Myriel brał ze skarbu, jako biskup, piętnaście tysięcy franków rocznej pensji. Tegoż dnia, w którym zajął mieszkanie w szpitalu, p. Myriel oznaczył raz na zawsze, w jaki sposób używaną być ma ta suma. Przepisujemy tu jego własnoręczną notę.
Nota urządzająca wydatki mojego domu:
Na szkółkę duchowną
|
tysiąc pięćset fr.
|
Dla Kongregacji misji
|
sto fr.
|
Dla Misjonarzy w Montdider
|
sto fr.
|
Dla Seminarjum misji zagranicznych
w Paryżu |
dwieście fr. |
Dla Kongregacji St. Ducha
|
sto pięćdziesiąt fr.
|
Dla Zakładów religijnych w Ziemi Św.
|
sto fr.
|
Dla Towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
|
trzysta fr.
|
Dla Towarzystwa takiegoż miłosierdzia
w Arles |
pięćdziesiąt fr. |
Na ulepszenia więzień
|
czterysta fr.
|
Dla ulgi i wyswobodzenia więźniów
|
pięćset fr.
|
Dla wyswobodzenia ojców rodzin uwięzionych
za długi |
tysiąc fr. |
Na dodatek do pensji biednych bakałarzy
djecezjalnych |
dwa tysiące fr. |
Na śpichrze zapasowe w górnych Alpach
|
sto fr.
|
Dla stowarzyszenia dam w D. w Monosque
i Sisteron, nauczających bezpłatnie |
tysiąc pięćset fr. |
Dla biednych
|
sześć tysięcy fr.
|
Na moje wydatki osobiste
|
tysiąc fr.
|
Razem
|
piętnaście tysięcy fr.
|
Urządzenie to przyjęła z bezwarunkową uległością panna Baptysta. Dla tej świętej dziewicy, monsignor w D. był zarazem jej bratem i jej biskupem, jej przyjacielem z prawa natury i zwierzchnikiem według kościoła. Kochała go i czciła z całą prostotą. Gdy mówił, schylała głowę, gdy co czynił, przystawała bezwzględnie. Tylko służąca, pani Maglora, szemrała nieco. Ksiądz biskup zostawił sobie tylko tysiąc franków, co wraz z pensją panny Baptysty wynosiło razem tysiąc pięćset franków rocznie. Z tych tysiąca pięciuset franków utrzymywały się dwie stare kobiety i jeden starzec.
A gdy który proboszcz przyjechał do D., ksiądz biskup mógł go jeszcze ugościć, dzięki oszczędności pani Maglory i rozumnemu zarządowi panny Baptysty.
Pewnego dnia — po trzechmiesięcznym pobycie w D. — rzekł biskup:
— Z tem wszystkiem czuję nieco niedostatek!
— Spodziewam się! — zawołała pani Maglora — Wasza Eminencja nie upominał się nawet w departamencie o pensję na koszta utrzymania powozu w mieście i na objazdy po dyecezji.
— Doprawdy, masz słuszność, pani Magloro — rzekł biskup.
I niebawem wysłał żądanie.
Wkrótce potem rada główna, wziąwszy pod rozwagę to żądanie, zagłosowała dla biskupa roczną sumę trzy tysiące franków pod taką rubryką: Dodatek dla Księdza Biskupa na koszta powozu, poczty i objazdów pasterskich.
Narobiło to hałasu między mieszczaństwem okolicznem, a pewien senator cesarstwa, były członek Rady Pięciuset, za sprzyjanie 18-mu Brumaire uposażony intratnem senatorstwem w mieście D., napisał z tego powodu do ministra wyznań p. Bigot de Préameneu liścik poufny a gniewny, z którego przytaczamy następujący autentyczny wyjątek: — „Koszta na powóz? na co powóz w mieście, nie mającem czterech tysięcy mieszkańców? Koszta objazdów? a najprzód po co te objazdy? dalej, jak można jeździć pocztą w kraju górzystym? Niema dróg. Jeżdżą tylko konno. Nawet most z Durance do Chateau-Arnoux ledwie unieść może wozy, zaprzężone wołami. Ci księża wszyscy są tacy: chciwi i skąpi. Ten np. z początku udawał „dobrego pasterza“; teraz zrobił się jak inni. Zachciało mu się powozów i poczty, zachciało mu się przepychu jak dawnym biskupom. Ach, te klechy! Panie hrabio, dopóty nie będzie dobrze, aż cesarz nie uwolni nas od nich. Precz z Papieżem! (Wówczas wikłały się sprawy z Rzymem). Co do mnie, jestem za samym Cezarem i t. d. i t. d.“.
Za to pani Malgora wielce się uradowała. — „No — rzekła do panny Baptysty — jego Eminencya zaczął od innych, słusznie, żeby skończył na sobie. Urządził wszystkie swoje uczynki miłosierne. Teraz trzy tysiące franków dla nas. Przecie!“
Tegoż wieczora biskup napisał i oddał swej siostrze następującą notę:
Koszta powozu i objazdów.
Na rosół i mięso dla chorych szpitala
|
tysiąc pięćset fr.
|
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Aix |
dwieście pięćdziesiąt fr. |
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Draguignan |
dwieście pięćdziesiąt fr. |
Na podrzutków
|
pięćset fr.
|
Dla sierot
|
pięćset fr.
|
Razem
|
trzy tysiące fr.
|
Taki był budżet pana Myriel.
Co do dochodów kościelnych, indultów, dyspens, chrztów, kazań, błogosławieństw kościołów i kaplic, ślubów i t. p. biskup tem skwapliwiej brał dary od bogatych, że wszystko oddawał biednym.
Wkrótce obficie zaczęły wpływać ofiary pieniężne. Wszyscy, i ci co mieli, i ci co nie mieli, stukali do drzwi p. Myriel, jedni złożyć datek, drudzy wziąć wsparcie. Nie upłynęło roku, a biskup stał się skarbnikiem wszystkich dobrodziejstw i kasjerem wszystkich nieszczęśliwych. Znaczne sumy przechodziły przez jego ręce, nic jednak nie skłoniło go do zmiany sposobu życia i dodania nieco zbytku do potrzeb koniecznych.
Owszem, ponieważ zawsze więcej jest nędzy na dole niż braterstwa w górze, wszystko się rozchodziło wprzód prawie, nim otrzymane zostało; była to jakby woda wylana na suchą ziemię; chociaż ciągle brał pieniądze, nigdy ich nie miał. Wówczas odejmował sobie.
Jest we zwyczaju, że biskupi podpisują chrzestnem imieniem swe listy pasterskie: biedni mieszkańcy kraju, wiedzeni instynktem serdecznym, wybrali z imion biskupa to, którego zrozumieli znaczenie i nie inaczej go nazywali, jak monsignorem Benvenuto. Pójdziemy za ich przykładem i przy sposobności tak samo go nazywać będziemy. Zresztą imię to i jemu się podobało. — Lubię to imię, mawiał: Benvenuto wynagradza za monsignora.
Nie myślimy utrzymywać, że portret przez nas skreślony jest prawdopodobnym; zapewniamy tylko, że jest podobny do oryginału.
Chociaż ksiądz Biskup zamienił powóz na jałmużny, niemniej jednak odbywał objazdy. Uciążliwa ta djecezja w D. Mało równin, wiele gór, dróg prawie żadnych; trzydzieści dwa probostwa, czterdzieści jeden wikarjatów i dwieście ośmdziesiąt pięć filij i kaplic. Zwiedzić to wszystko — niełatwa sprawa. Ksiądz biskup sobie poradził. Szedł piechotą, jeśli probostwo było w sąsiedztwie, jechał na wózku, gdy było na równinie, na grzbiecie muła — jeśli w górach. Dwie stare kobiety towarzyszyły mu. Gdy droga zbyt je nużyła, szedł sam.
Pewnego dnia wjechał na osiołku do Senez, dawnego miasta biskupiego. W kieszeni nie miał ani grosza i nie mógł sobie pozwolić wygodniejszej jazdy. Mer miasta przyjął go u drzwi biskupstwa, zgorszony wielce, że siedział na ośle. Kilku mieszczan śmiało mu się w oczy. — Panie merze — rzekł biskup — i panowie mieszczanie, widzę co was gorszy; wydaje się wam wielką pychą w biednym księdzu, że siedzi na bydlątku, na którem jeździł sam Jezus Chrystus. Uspokójcie się; nie z próżności, ale z koniecznej potrzeby to czynię.
Zwiedzając djecezję, był pobłażliwy i łagodny, więcej rozmawiał niż prawił kazania. Rozumowań i przykładów nie szukał daleko. Mieszkańcom jednego kraju stawiał za wzór kraj sąsiedni. W kantonach, gdzie byli nieużyci dla ubogich, mawiał: — Spójrzcie na ludzi w Briançon. Pozwolili ubogim, wdowom i sierotom kosić swe łąki trzy dni wcześniej niż inni. Bezpłatnie naprawiają im walące się domostwa. Bóg też błogosławi temu krajowi. Przez całe sto lat nie było tam ani jednego zabójcy.
Tam, gdzie byli chciwi zysków i zbiorów, mawiał: — Patrzcie na mieszkańców Embrun. Jeżeli ojciec rodziny, w czasie żniwa, ma synów na służbie w armji, a córki na służbie w mieście, a przytem jest chory, proboszcz na kazaniu poleca go pamięci parafjan; i zaraz w niedzielę po mszy wszyscy mieszkańcy wioski, mężowie, kobiety, dzieci biegną na pole biedaka, żną jego zboże i znoszą ziarno i słomę do jego stodoły.
Do rodzin, kłócących się o pieniądze i spadki, mawiał: — Patrzcie na górali Devolny, kraju tak dzikiego, że przez pięćdziesiąt lat nie usłyszysz tam ani razu słowika. A jednak, kiedy ojciec umiera w rodzinie, chłopcy rozchodzą się po świecie szukać zarobku, a dziewczętom zostawiają mienie, żeby mogły znaleźć mężów.
W kantonach, gdzie lubią pieniać się i tracić pieniądze na stemple, mawiał: — Przypatrzcie się poczciwym wieśniakom doliny Queyras. Jest ich tam ze trzy tysiące. Miły Boże! a to jakby mała rzeczpospolita. Nie znają ani sędziego, ani woźnego. Mer załatwia wszystko. Rozdziela podatki według sumienia, bezpłatnie rozstrzyga spory, bez honorarjum dzieli ojcowizny, wydaje wyroki bez kosztów — i każdy go słucha, bo to człowiek sprawiedliwy między ludźmi prostymi.
W wioskach, gdzie nie było nauczyciela, przytaczał także przykład mieszkańców Queyras: — Czy wiecie jak sobie radzą? mówił. Ponieważ kraik o dwunastu lub piętnastu dymach, nie ma z czego stale utrzymać profesora, mają nauczycieli zapłaconych dla całej doliny; ci przebiegają wioski: tu zabawią tydzień, tam dwa tygodnie, i uczą. Nauczyciele tacy chodzą na jarmarki, i tam ich widziałem. Poznacie ich po piórach gęsich, zatkniętych za taśmą kapelusza. Ci, co uczą czytać, mają jedno pióro; którzy uczą czytać i rachować, mają dwa pióra; którzy uczą czytać, rachować i łaciny, mają trzy pióra. Ostatni są wielce uczeni. Ale też co za wstyd być nieukiem! Czyńcież jak mieszkańcy Queyras.
Tak mówił poważnie, po ojcowsku, w braku przykładów zmyślał przypowieści, które w kilku słowach a wielu obrazach zmierzały prosto do celu: taką to wymową sam Chrystus Pan przekonywał i pociągał.
W rozmowie był przystępny i wesoły. Stosował się do pojęcia starych kobiet, które przy nim żyły; a gdy się śmiał, był to śmiech szczery i serdeczny.
Pani Maglora zwykle nazywała go Waszą wysokością. Pewnego razu, powstawszy z krzesła, szedł do bibljoteki szukać książki. Książka leżała na jednej z wyższych półek. Biskup, nizkiego wzrostu, nie mógł do niej dostać. — Pani Maglora — rzekł — podaj mi krzesło z łaski swojej. Moja wysokość nie sięga do tej deski.
Jedna z dalekich jego krewnych, hrabina Lô, lubiła w obecności jego wyliczać to, co nazywała nadziejami swoich trzech synów. Miała wielu blizkich krewnych podeszłego wieku, których spadkobiercami byli jej synowie. Najmłodszy miał odziedziczyć po babce sto okrągłych tysięcy franków rocznego dochodu; drugi po stryju otrzymywał tytuł księcia; najstarszy miał być parem po swym dziadzie. Biskup zwykle w milczeniu słuchał tych niewinnych przechwałek macierzyńskich. Ale jednego razu zdawał się bardziej zamyślonym niż zwykle, podczas gdy pani Lô rozpowiadała mu szeroko o tych sukcesjach i swoich nadziejach. Spostrzegłszy jego roztargnienie, zapytała zniecierpliwiona: — Ależ, mój kuzynie, o czem tak myślisz? — Myślę, odpowiedział biskup — o pewnej osobliwej rzeczy, którą, jeśli się nie mylę, znajdziesz w Świętym Augustynie: „Nadzieje swoje pokładajcie w tym, po którym nikt nie jest spadkobiercą“.
Innym razem, gdy był zaproszony na pogrzeb jednego szlachcica, patrząc na wystawę, prócz godności nieboszczyka, wszelkich tytułów feudalnych i szlacheckich jego krewniaków, zawołał: — Ależ to potężny tłomok kładą na grzbiet śmierci! Każą jej wesoło dźwigać taki ciężar tytułów. Doprawdy, trzeba mieć wiele dowcipu, aby tak zużytkować grób dla próżności!
Lubił przy sposobności łagodnie żartować, ale żart jego prawie zawsze ukrywał myśl poważną. W czasie postu, pewien młody wikary przyjechał do D. i miewał kazania w katedrze. Był dość wymowny. Zwykle kazał o uczynkach miłosiernych. Upominał bogatych, aby pomagali biednym, jeśli chcą uniknąć piekła, które wystawiał okropnie, i dostać się do nieba, którego rozkosze ponętnie malował. Między słuchaczami był pewien kupiec bogaty, nieco lichwiarz, nazwiskiem Geborand, który zarobił kilka milionów na wyrabianiu grubych sukien, samodziałów i sukman wieśniaczych. Przez całe życie swoje p. Geborand nie dał jałmużny żadnemu biedakowi. Ale po owem kazaniu zauważono, że co niedziela dawał trzy grosze starym żebraczkom, siedzącym u drzwi katedralnego kościoła. Było ich sześć do podziału. Razu jednego biskup zobaczył, jak p. Geborand dawał jałmużnę i rzekł do siostry z uśmiechem: — Patrzaj, p. Geborand kupuje sobie trochę nieba za trzy grosze.
Gdy chodziło o uczynki miłosierne, nie zrażała go żadna odmowa. Przemawiał wówczas słowy, które niejednego wprawiały w głęboką zadumę. Razu pewnego kwestował na biednych w salonie bogatego mieszczanina; był tam wówczas margrabia Champtercier, stary, bogaty, skąpy, zarazem ultra-rojalista i ultra-wolterjanin. Takie sprzeczności zdarzały się. Biskup uderzył go po ramieniu i rzekł: — Panie margrabio, musisz mi dać cokolwiek.
Margrabia odwrócił się i sucho odpowiedział: — Nie, Eminencjo, mam swoich biednych. — Daj mi ich — rzekł biskup.
Innego dnia miał takie kazanie w kościele katedralnym:
„Kochani bracia moi i przyjaciele, jest we Francji miljon trzykroć sto dwadzieścia tysięcy domów włościańskich, które mają tylko po trzy otwory; jest miljon ośmset siedmnaście tysięcy takich, które mają po dwa otwory, to jest okno jedno i drzwi, i wreszcie trzysta czterdzieści sześć tysięcy chałup, w których jest tylko jeden otwór, to jest drzwi. A to z powodu pewnej okoliczności, którą nazywają podatkiem od drzwi i okien. Osadźcie w takich chatach biedne rodziny, stare kobiety i drobne dziatki, — ileż to będzie gorączek i chorób! Niestety! Bóg daje ludziom powietrze, prawo je sprzedaje. Nie oskarżam prawa, ale błogosławię Bogu. W Isère, w Var, w Alpach górnych i dolnych, wieśniacy nie mają nawet taczek: nawóz przenoszą na własnych plecach, nie mają świec, palą łuczywa i postronki, umoczone w żywicy. Toż samo jest w całym Delfinacie górzystym. Pieką chleb na pół roku na ogniu z wysuszonego gnoju krowiego. W zimie rąbią siekierą ten chleb i przez dwadzieścia cztery godzin moczą w wodzie, aby jeść mogli. Bracia, miejcie litość! patrzcie, jak cierpią dokoła was!“
Prowensalczyk rodem, łatwo przyswoił sobie wszystkie narzecza południowe. Często wtrącał do swych mów wyrażenia, używane w dolnym Langwedoku, to w górnym Delfinacie, to u stóp gór alpejskich. Podobało się to ludowi i nie mało ułatwiło mu przystęp do prostych umysłów. W górach, czy w chacie, zawsze był jak w swoim domu. Umiał najwznioślejsze rzeczy wyrażać najpospolitszem narzeczem. Znając wszystkie języki, przenikał do dusz wszystkich.
Zresztą jednaki był dla bogaczów i ubogich, dla ludzi światowych i prostaczków.
Nie potępiał niczego pośpiesznie, bez uwzględnienia okoliczności. Mawiał: trzeba zobaczyć, którędy błąd się wcisnął.
Sam będąc, jak z uśmiechem tytułował się, ex-grzesznikiem, zbyteczną surowością dla drugich się nie odznaczał, i, choć marszczyli się srodze świętoszki, głośno wyznawał zasady, które dadzą się streścić w tych słowach:
„Człowiek ma na sobie ciało, które jest zarazem jego ciężarem i pokusą. Ciągnie je, ale mu i ustępuje.
„Musi nad niem czuwać, powściągać je, trzymać na wodzy, i nie być mu posłusznym, chyba w ostateczności. Może i w posłuszeństwie tem być błąd, ale taki grzech jest powszedni. Jest to upadek, ale upadek na kolana, dokonać się mogący modlitwą.
„Być świętym, rzecz wyjątkowa; być sprawiedliwym, prawidło: Błądźcie, upadajcie, grzeszcie, lecz bądźcie sprawiedliwymi.
„Jaknajmniej grzechu, to prawo człowieka. Żadnego zgoła grzechu, to marzenie anioła. Cokolwiek jest ziemskiego, podlega grzechowi. Grzech jest ciążeniem ku ziemi“.
Zdarzało się, że wszyscy na coś krzyczeli głośno i oburzali się prędko: — Oh! oh! — mawiał wtedy z uśmiechem — widać że to nielada grzech, którego się wszyscy dopuszczają. Patrzajcie, jak przestraszone obłudy zawczasu protestują, żeby się zasłonić od podejrzeń!
Był pobłażający dla kobiet i ubogich, na których cięży brzemię społeczeństwa ludzkiego. Mówił: — Błędy kobiet, dzieci, sług, słabych, biednych, prostaczków i ciemnych, są błędami mężów, ojców, panów, możnych bogaczów i uczonych.
Mówił jeszcze: — Nauczajcie ciemnych, jak możecie najwięcej; społeczeństwo grzeszy, że nie daje nauki bezpłatnie: odpowiedzialne jest za ciemność, którą szerzy. Dusza ta pełna jest cieniu, grzech łatwo się w niej rodzi. Winnym nie ten, kto grzeszy, lecz kto ciemność roztacza.
Jak widzimy, miał on dziwny i sobie właściwy sposób sądzenia o rzeczach. Mam podejrzenie, że go brał z Ewangelji.
Pewnego dnia opowiadano w salonie o procesie kryminalnym, który wkrótce miał być sądzonym. Jakiś nędzny człowiek, z miłości dla kobiety i dziecięcia, które miał z niej, przygnieciony niedostatkiem, wziął się do fałszowania monety. W owym czasie karano śmiercią za fałszowanie pieniędzy. Kobietę uwięziono, gdy wydawała pierwszą sztukę, sfabrykowaną przez tego człowieka. Trzymano ją w areszcie, lecz nie miano przeciw niej dowodów. Ona jedna mogła obwinić kochanka i zgubić go wyznaniem. Zaprzeczała. Nalegano. Uporczywie przeczyła. Prokurator królewski wpadł wówczas na pomysł. Udał, jakoby dowiedział się o niewierności kochanka, i zręcznie a uczenie podstawiając kawałki różnych listów, wmówił w nieszczęśliwą, że miała rywalkę i że ten człowiek ją zwodził. Wówczas, zazdrością przywiedziona do rozpaczy, oskarżyła swego kochanka, wyznała wszystko i dowiodła. Człowiek był zgubiony. Wkrótce sądzony być miał w Aix wraz ze swą wspólniczką. Opowiadano ten wypadek i każdy podziwiał przebiegłość urzędnika sądowego. Z pomocą obudzonej zazdrości i zemsty wydobył sprawiedliwość, zniewolił do wypowiedzenia prawdy w gniewie. Biskup słuchał w milczeniu. Gdy skończono, zapytał:
— Gdzie będą sądzić tego człowieka i tę kobietę?
— W sądzie kryminalnym.
— A gdzie będą sądzić pana prokuratora królewskiego?
Zdarzył się w D. tragiczny wypadek. Pewien człowiek skazany został na śmierć za zabójstwo. Był to ani dość ukształcony, ani zupełnie ciemny biedak, który zajmował się kuglarstwem na jarmarkach i pisaniem próśb dla włościan. Proces żywo zajmował miasto. W wilją tracenia skazanego zachorował kapelan więzienia. Szukano księdza, któryby dysponował na śmierć, i dał pociechę religijną delikwentowi w ostatnich chwilach. Udano się do proboszcza. Ten, jak się zdaje, odmówił, powiadając: — To się mnie nie tyczy. Nie moja rzecz zajmować się tym skoczkiem i jego wyprawą na tamten świat; i ja także jestem chory, a zresztą nie moje miejsce na rusztowaniu. Powtórzono tę odpowiedź biskupowi, który rzekł: — Ksiądz proboszcz ma słuszność. To nie jego miejsce, lecz moje.
I natychmiast udał się do więzienia, zszedł do lochu kuglarza, zawołał go po imieniu, wziął go pod rękę i rozmawiał z nim. Cały dzień przy nim przepędził, zapominając o pokarmie i śnie, modląc się do Boga za duszę skazanego, i prosząc biedaka, aby się modlił za niego. Przypomniał mu największe prawdy, które są najprostsze. Był ojcem, bratem, przyjacielem, — biskupem, aby błogosławić tylko. Nauczał go, pocieszał, umacniał. Człowiek ten byłby umarł z rozpaczy. Śmierć była dla niego jakby przepaścią. Stojąc drżący nad złowrogim brzegiem, cofał się ze zgrozą. Nie był dość ciemnym, aby był zupełnie obojętnym. Wyrok śmierci, jak uderzenie piorunu, wstrząsnął głęboko i przerwał tu i owdzie do koła niego zagrodę, dzielącą nas od tajemnicy wszechrzeczy, którą zowiemy życiem. Nieustannie spoglądał przez wyłomy fatalne nazewnątrz tego świata, i widział tylko ciemności. Biskup ukazał mu światło.
Nazajutrz, gdy przyszli po nieszczęśliwego, zastali przy nim biskupa. Pośpieszył za nim; i zdumione tłumy patrzyły, jak w fioletowej sukni, z krzyżem biskupim na szyi, szedł tuż obok nędznika, skrępowanego postronkami.
Wsiadł z nim na wóz, wstąpił z nim na rusztowanie. Delikwent, znękany i ponury wczoraj, jaśniał pogodą. Czuł, że jego dusza pogodziła się z Bogiem i miał nadzieję. Biskup ucałował go i w chwili, gdy miecz miał spaść na jego głowę, rzekł doń: — „Kogo człowiek zabija, tego Bóg wskrzesza; kogo bracia wyganiają, ten znajduje ojca. Módl się, wierz, wejdź do życia! Ojciec tam“. Gdy zstępował z rusztowania, miał coś takiego w spojrzeniu, że lud mimowolnie usuwał się. Tak były blade jego lica, tak cudownie pogodne czoło. Powróciwszy do skromnego domku, który żartobliwie nazywał swym pałacem, rzekł do siostry: Celebrowałem pontyfikalnie.
Najwznioślejsze rzeczy są często najmniej zrozumiałe dla półmędrków, znaleźli się też w mieście ludzie, którzy nazwali ten postępek biskupa przesadą, afektacją. Zresztą mówiono tak tylko w salonach. Lud, który nie umie być złośliwym, gdy chodzi o święte czyny, był rozczulony i podziwiał.
Co do biskupa, widok gilotyny był dla niego strasznym ciosem, i długo nie mógł się po nim uspokoić.
W istocie rusztowanie, gdy staje gotowe przyjąć ofiarę, ma coś uderzającego. Można z pewną obojętnością mówić o karze śmierci, oświadczać się za nią lub przeciw niej, dopóki się nie widzi własnemi oczyma gilotyny: ale jeśli ją spotkasz, wstrząsa cię gwałtownie i musisz się zdecydować, oświadczyć za lub przeciw. Jedni ją podziwiają, jak de Maistre; inni przeklinają Beccaria. Gilotyna jest uświęceniem prawa; nazywa się pomstą; nie jest neutralną, i nie pozwala ci być neutralnym. Na jej widok przenika cię dreszcz tajemniczy. Wszystkie kwestje społeczne stawiają około tego fatalnego noża znaki zapytania. Rusztowanie nie jest ciesielką, rusztowanie nie jest machiną, rusztowanie nie jest bezwładnem wiązaniem z drzewa, żelaza i postronków. Jest to, zda się, istota żyjąca, obdarzona złowrogą inicjatywą; zda się, że ta ciesielka widzi, że ta machina słyszy, że to wiązanie rozumie, że to drzewo, to żelazo i te postronki pragną. W okropnem marzeniu, w które wtrąca duszę widok rusztowania, zda ci się, że potwór ten dobrowolnie, chętnie wykonywa swą robotę. Rusztowanie jest wspólnikiem kata; pożera; je ciało, pije krew. Potwora tego spłodzili sędzia i cieśla: jest to widmo, żyjące strasznem życiem, karmiące się tysiącem śmierci.
To też wrażenie było straszne i głębokie; nazajutrz po traceniu i w kilka dni później, biskup wydawał się znękany, zgnębiony. Pogoda, prawie gwałtowna w żałobnej chwili znikła; widmo sprawiedliwości społecznej trapiło go nieustanie. On, co zwykle od wszystkich czynności wracał z promieniejącem zadowoleniem, tym razem zdawał się czynić sobie wyrzuty. Chwilami mówił do siebie samego, i szeptał półgłosem ponure monologi. Siostra jego podsłuchała z nich jeden i zanotowała: — Nie sądziłem, żeby to było tak potworne. Wada to zagłębiać się w prawie boskiem tak dalece, że się nie dostrzega już prawa ludzkiego. Śmierć należy tylko do Boga. Jakim prawem ludzie dotykają tej rzeczy nieznanej?
Z czasem wrażenia te osłabły, a może i zatarły się. Wszelako zauważono, że biskup odtąd starannie unikał placu, na którym odbywało się tracenie.
Każdej chwili można było wezwać p. Myriel do łoża chorych i umierających. Wiedział, że to jest jedną z najważniejszych prac jego i największych obowiązków. Wdowy i sieroty nie potrzebowały go prosić, sam do nich przychodził. Umiał usiąść i milczeć długie godziny przy mężu, który utracił ukochaną żonę, przy matce, która straciła dziecię. Jak umiał milczeć, tak wiedział stosowną porę do przemówienia. O przedziwny pocieszycielu! Nie starał się zatrzeć boleści zapomnieniem, ale ją uzacnić, udostojnić nadzieją! Mówił: — „Zważ dobrze, jak się zwracasz do umarłych. Nie myśl o tem, co butwieje i niknie. Patrz w górę. Ujrzysz tam w głębi nieba żyjące światło ukochanego nieboszczyka“. Starał się uspokoić człowieka zrozpaczonego, ukazując mu palcem człowieka, z poddaniem znoszącego ogrom boleści: starał się złagodzić boleść patrzącą w grób, ukazując boleść patrzącą na gwiazdę.
W życiu prywatnem p. Myriel przebijała się ta sama myśl, co i w życiu publicznem. Kto miał sposobność przypatrzeć mu się zbliska, podziwiał i wielbił dobrowolne ubóstwo, w którem żył ksiądz biskup D.
Jak wszyscy starcy i wielu myślicieli, sypiał mało. Krótki ten sen był głęboki. Rano rozmyślał z godzinę, następnie odprawiał mszę w katedralnym kościele lub domu. Po mszy jadł śniadanie, składające się z chleba żytniego i mleka od własnych krów. Później pracował.
Biskup ma wiele zajęcia; codziennie przyjmować musi sekretarza djecezji, zwykle kanonika i prawie codziennie wikarjuszy jeneralnych. Kontroluje zgromadzenia, daje przywileje, przegląda całą księgarnię duchowną, parafjalną, katechizmy djecezjalne, książki do nabożeństwa i t. p.; pisze listy pasterskie, upoważnia do kazań i słuchania spowiedzi, godzi proboszczów z merami, prowadzi korespondencję kościelną, korespondencję administracyjną, to z rządem, to ze Stolicą Apostolską: tysiące spraw.
Czas pozostały od tych tysiąca spraw, od brewiarza i obrządków kościelnych, poświęcał najprzód ubogim, chorym i zasmuconym; czas, który mu zostawili ubodzy, zasmuceni i chorzy, oddawał pracy. To kopał w ogrodzie, to czytał i pisał. Dwa te rodzaje pracy nazywał jednym wyrazem: mówił, iż bawi się ogrodem. „Umysł jest ogrodem“ — dodawał.
Około południa, gdy czas był piękny, wychodził na przechadzkę w pole, lub do miasta, często zachodząc do lepianek. Zwykle szedł sam, zamyślony, ze spuszczonemi oczyma, wsparty na długiej lasce, odziany ciepłym paledranem watowanym fioletowego koloru, w fioletowych pończochach, grubych trzewikach i w płaskim kapeluszu trójgraniastym z trzema sutemi kutasami. Radość była wielka wszędy, gdzie się ukazał. Rzekłbyś, że jego przejście miało w sobie coś rozgrzewającego i oświecającego. Dzieci i chorzy wychodzili przed progi domów do biskupa jak do słońca. Błogosławił i jemu błogosławiono. Wskazywano jego dom, gdy ktokolwiek potrzebował czego.
Tu i owdzie zatrzymał się, mówił do chłopców i dzieweczek, uśmiechał się do matek. Nawiedzał biednych, dopóki miał pieniądze, gdy mu ich zbrakło, odwiedzał bogatych.
Ponieważ nosił sutanny przez czas bardzo długi, a nie chciał, żeby to było widoczne, wychodząc na miasto zwykle kładł na wierzch fioletowy paledran. Podczas lata było mu trochę niewygodnie.
Powróciwszy, jadł obiad. Obiad podobny był do śniadania.
Wieczorem o wpół do dziewiątej wieczerzał z siostrą, pani Maglora usługiwała do stołu. Nic skromniejszego nad ten posiłek. Jeżeli jednak biskup miał na kolacji którego z proboszczów, pani Maglora nie omieszkała postawić na stole Jego Eminencji wyborną rybę jeziora, lub delikatną zwierzynę gór. Kiedy proboszcz był dobrym pozorem do wybornej wieczerzy, biskup pozwalał na wszystko. Wyjąwszy jednak takie nadzwyczajne wypadki, na kolację dawano zwykle same jarzyny na wodzie, lub zupę na oliwie. Mówiono też na mieście: — Kiedy biskup nie je po proboszczowsku, jada jak trapista.
Po wieczerzy rozmawiał z pół godziny z panną Baptystą i panią Maglorą; później wracał do pokoju swojego i zasiadał do pisania, to na ćwiartkach, to na marginesie jakiego voluminu. Był wszechstronnie ukształconym i trochę uczonym. Pozostawił pięć czy sześć rękopismów dość ciekawych; między innemi rozprawę nad wierszem Genezy: Na początku duch Boży unosił się nad wodami. Porównywa z tym wierszem trzy teksty: wiersz arabski mówiący: Wiatry Boże wiały; wersję Józefa Flawjusza: Wiatr z góry rzucał się na ziemię i nakoniec parafrazę chaldejską Onkelos: Wiatr pochodzący od Boga wiał na powierzchnię wód.
W innej rozprawie rozbiera dzieła teologiczne Huga, biskupa Ptolemaidy, pradziada autora tej książki, i utrzymuje, że temu biskupowi należy przypisać różne dziełka, ogłoszone w zeszłym wieku pod pseudonymem Barlezcourta.
Niekiedy, czytając jaką książkę, wpadał nagle w głęboką zadumę i ocknąwszy się, pisał kilka wierszy na kartach. Wiersze te często nie miały żadnego związku z treścią książki. Mamy przed sobą notę, którą napisał na marginesie książki in quarto pod tytułem: Korespondencja lorda Germain z jenerałami Clinton, Cornwalis i admirałami stacji amerykańskiej. Wersal u Poinsot księgarza i Paryż u Pissot księgarza, ulica Augustjańska.
Oto jest ta nota:
„O ty, który jesteś!
„Ekklezjastes nazywa Cię Wszechmocą, księgi Machabeuszów nazywają Cię Stwórcą, list do Efezów nazywa Cię Wolnością, Baruch nazywa Cię Nieskończonością, Psalmy nazywają Cię Mądrością i Prawdą, Jan nazywa Światłością, Księgi Królów Panem, Księga Wyjścia Opatrznością, Księga Kapłańska Świętością, Esdrasz Sprawiedliwością, stworzenie nazywa Cię Bogiem, człowiek nazywa Cię Ojcem, ale Salomon nazywa Cię Miłosierdziem, i to jest najpiękniejsze ze wszystkich nazwisk Twoich“.
Około dziewiątej wieczór dwie kobiety odchodziły do swoich pokojów na pierwszem piętrze i zostawiały go samego na dole.
Tu wypada nam dać dokładne wyobrażenie o mieszkaniu księdza biskupa D.
Dom jego, jak powiedzieliśmy, był o jednem piętrze z poddaszem. W tyle domu ogród, ćwierć morgi rozległy. Dwie kobiety zajmowały pierwsze piętro. Biskup mieszkał na dole. Pierwszy pokój od ulicy był salą jadalną, drugi sypialnią, trzeci kapliczką. Żeby wyjść z kapliczki, trzeba było przechodzić przez sypialnię, a z sypialni nie można było wyjść, nie przechodząc przez pokój jadalny. W głębi kapliczki był alkierzyk zamknięty, z łóżkiem dla gościa. Ksiądz biskup zwykł był zapraszać do siebie na nocleg proboszczów ze wsi, których pilne sprawy, lub interesy parafji sprowadzały do D.
Apteka szpitalna, mały budynek przyległy do domu od strony ogrodu, zamieniony został na kuchnię i spiżarnię.
Prócz tego była w ogrodzie obora, niegdyś kuchnia szpitalna i tu biskup pomieścił dwie krowy. Jakąkolwiek dały ilość mleka, ksiądz biskup niezmiennie każdego poranku wysyłał połowę dla chorych szpitala. — Płacę moją dziesięcinę — mawiał.
Jego pokój był dość obszerny i dość trudno ogrzewający się w ostrej porze roku. Ponieważ drzewo jest bardzo drogie w D., wpadł na myśl urządzenia pokoiku w obórce, przedzielając ją przepierzeniem z desek. W tym pokoiku przepędzał wieczory w czasie mrozów. Nazywał go swym salonem zimowym.
W tym salonie zimowym, podobnie jak w pokoju jadalnym, jedynemi meblami był stół biały kwadratowy i cztery krzesła wyplatane słomą. Prócz tego w pokoju jadalnym stał stary kredens klejowo malowany na czerwono. Z drugiego podobnego kredensu, przyzwoicie nakrytego ręcznikami i obrusami, obszytemi fałszywą koronką, biskup zrobił ołtarz, ozdabiający kapliczkę.
Jego bogate penitentki i pobożne kobiety z D. często zbierały między sobą składkę na nowy ołtarz do kaplicy J. Eminencji; biskup zawsze, odebrawszy składkowe pieniądze, oddawał je ubogim. — Najpiękniejszym ołtarzem, mawiał, jest dusza biedaka pocieszonego i dziękującego Bogu.
W kapliczce stały dwa krzesła do modlenia się, wyplatane słomą, a w pokoju sypialnym taki sam fotel z poręczami. Gdy przypadkiem przyjmował u siebie na raz siedm, lub ośm osób, prefekta, lub jenerała, lub kilku uczniów ze szkółki duchownej, musiano szukać krzeseł w oborze z salonu zimowego, w pokoju sypialnym, w kaplicy, i w ten sposób zebrano z jedenaście siedzeń dla gości. Za przybyciem nowych gości, ogołacano z mebli jeden pokój.
Niekiedy zeszło się dwadzieścia osób; wówczas biskup ukrywał kłopoty położenia, stojąc przed kominkiem, jeśli była zima, lub przechadzając się po ogrodzie, jeśli było lato.
W zamkniętym alkierzu było także krzesło, ale z plecionką na wpół podartą i o trzech nogach, służyć więc mogło tylko oparte o ścianę. Panna Baptysta miała w swoim pokoju szeroką kanapę z drzewa niegdyś złoconego, okrytą jedwabną materją w kwiaty, ale że schody były za wązkie, musiano ją wciągnąć na górę przez okno, nie liczono więc na nią w razie przenoszenia siedzeń dla gości.
Panna Baptysta marzyła dawniej o sprawieniu kanapy i krzeseł mahoniowych, obitych półaksamitem żółtym. Ale to kosztowałoby najmniej pięćset franków; zobaczywszy przeto, że po pięciu latach udało jej się zaoszczędzić zaledwie czterdzieści dwa franki i dziesięć centymów, wyrzekła się na zawsze tej ambicji. Zresztą, któż na świecie urzeczywistnił swój ideał?
Trudno sobie wyobrazić coś skromniejszego i prostszego nad pokój sypialny biskupa. Drzwi szklane wychodziły na ogród; naprzeciw nich łóżko szpitalne żelazne, osłonione zieloną kotarą z grubej flaneli; w głębi łóżka za firanką toaletka z różnemi potrzebami, zdradzającemi dawne eleganckie zwyczaje człowieka światowego; dwoje drzwi: jedne przy kominku prowadziły do kapliczki, drugie przy bibljotece do sali jadalnej. Bibljoteka, wielka szafa oszklona, pełna była książek: kominek z drzewa koloru marmurkowego, zwykle bez ognia; przy kominku eleganckie cęgi żelazne, ozdobione girlandami i prążkami, nabijanemi srebrem, co było rodzajem zbytku biskupiego; nad kominkiem krucyfiks miedziany, niegdyś posrebrzany, wisiał na wypłowiałym aksamicie czarnym, w ramkach drewnianych z wytartą pozłotą; blisko drzwi wielki stół, na nim kałamarz i pióra, pliki rozrzuconych papierów i grube księgi. Przed stołem fotel wyplatany słomą. Przed łóżkiem klęcznik, pożyczony z kaplicy.
Dwa obrazy w owalnych ramach wisiały po obydwóch stronach łóżka. Złocone napisy na tle obrazu obok postaci wskazywały, że portrety wyobrażały jeden księdza Chaliot, biskupa St. Claude, drugi księdza Tourteau, wikarjusza jeneralnego z Agde, opata Grand Champs. Biskup zajmując pokój po chorych szpitala, zastał te portrety i zostawił. Wyobrażały kapłanów i prawdopodobnie dobrodziejów szpitala; z obydwóch tytułów je szanował. O kapłanach tych tyle tylko wiedział, że król mianował współcześnie dnia 27 kwietnia 1785 r. jednego biskupem, drugiego opatem. Gdy, pani Maglora zdjęła obrazy, żeby je otrzepać z kurzu biskup znalazł ten szczegół zapisany wyblakłym atramentem na kawałku zżółkłego papieru, w czterech końcach przylepionego lakiem na odwrotnej stronie portretu opata Grand Champs.
Na oknie miał staroświecką firankę z grubej wełnianej materji, która z czasem tak się zestarzała, iż pani Maglora, unikając wydatku na nową, wstawiła w samym środku ogromną łatę. Łata miała kształt krzyża. Podobało się to biskupowi i nieraz mówił: — Jak to ślicznie odbija!
Wszystkie bez wyjątku pokoje, na dole i na górze, wybielone były wapnem, stosownie do mody, przyjętej w koszarach i szpitalach.
W ostatnich przecież latach pani Maglora, jak później zobaczymy, odkryła pod zabielonym papierem malowidło, zdobiące apartament panny Baptysty. Dom ten nim został szpitalem, był salą posiedzeń mieszczaństwa. Ztąd te malowidła. Posadzki izb były z czerwonej cegły, którą myto co tydzień. Przed łóżkami leżały słomianki. Zresztą mieszkanie pod zarządem dwóch kobiet, było wytwornej czystości. Na ten jeden zbytek biskup pozwalał, mówiąc: To nie odbiera nic ubogim.
Przyznać jednakże trzeba, że z dawnych czasów pozostało mu sześć nakryć srebrnych i łyżka wazowa, która ku pociesze pani Maglory błyszczała codziennie na grubym obrusie płóciennym. A że malujemy tu biskupa D. jakim był w istocie, powinniśmy dodać, iż nieraz zdarzyło mu się przyznać: „z trudnością odzwyczaiłbym się od jedzenia na srebrze“.
Do tych sreber dołączyć należy dwa grube świeczniki, które odziedziczył po babce. Świeczniki te ze świecami woskowemi zwykle stały na kominku biskupa. Gdy miał kogo na obiedzie, pani Maglora zapalała obydwie świece i stawiała świeczniki na stole.
W pokoju biskupa nad łóżkiem była w murze szafka, do której co wieczór pani Maglora chowała sześć nakryć srebrnych i wielką łyżkę. Rozumie się, iż nigdy nie wyjmowano klucza.
Ogród, nieco oszpecony budynkami, o których mówiliśmy, składał się z czterech alei, krzyżujących się pod kątem prostym przy studzience; inna aleja dokoła ogrodu szła wzdłuż białego muru, którym był otoczony. Między alejami były cztery kwatery, obsadzone bukszpanem. W trzech pani Maglora miała warzywa; w czwartej biskup sadził kwiaty; tu i owdzie rosły drzewa owocowe. Razu jednego pani Maglora rzekła do niego, uśmiechając się z dziecinną złośliwością: — Wasza wysokość ze wszystkiego umie wyciągnąć pożytek, a oto ta kwatera jest nieużyteczna. Lepiej byłoby zasadzić ją sałatą, niż kwiatami.
— Mylisz się, pani Magloro, — odpowiedział biskup. — Rzecz piękna równie jest potrzebną, jak rzecz użyteczna. — I dodał po chwili milczenia: — A może więcej.
Kwatera ta, złożona z trzech czy czterech klombów, zajmowała księdza biskupa prawie tyle, co książki. Chętnie przepędzał tam parę godzin, obcinając, pieląc, robiąc tu i owdzie dołki, w które sypał ziarna. Nie był takim nieprzyjacielem owadów, jakby tego chciał ogrodnik z rzemiosła. Nie miał też żadnej pretensji do botaniki. Obojętne były dlań systemy uczone, nie studjował roślin, kochał tylko kwiaty. Szanował bardzo uczonych, bardziej jeszcze szanował ciemnych i prostaczków i nie ubliżając ani jednym, ani drugim, co wieczór w lecie podlewał klomby konewką blaszaną, malowaną na zielono.
W całym domu nie było drzwi na klucz zamkniętych. Drzwi jadalnego pokoju, wychodzące wprost na plac katedralny, dawniej ozdobione były ryglami i zamkami, jak wrota więzienia. Biskup kazał wyrzucić te żelaztwa i drzwi dniem i nocą zamykać tylko na klamkę. O którejkolwiek godzinie pierwszy lepszy mógł wejść do biskupa. W początkach niepokoiło dwie kobiety, że drzwi nigdy nie były zamknięte, ale biskup im mówił: jeżeli chcecie, każcie zaryglować swoje pokoje. W końcu podzielały jego zaufanie, a przynajmniej tak postępowały, jakby w istocie podzielały. Tylko panią Maglorę niekiedy strach zdejmował. Co do biskupa, myśl jego odgadnąć można z trzech wierszy, które napisał na marginesie Biblji: „Ta zachodzi różnica: drzwi lekarza nie powinny nigdy być zamknięte, drzwi kapłana powinny być zawsze otwarte“.
Na innej książce p. t. Filozofia nauki lekarskiej napisał taką notę: „Czyż nie jestem lekarzem jak oni? ja także mam swoich chorych; najprzód mam ich chorych, których oni nazywają pacjentami, a dalej mam swoich, których nazywam nieszczęśliwymi“.
Na innej znowu książce napisał: „Nie pytajcie o nazwisko człowieka, który was prosi o nocleg. Ten mianowicie potrzebuje schronienia, co się własnego nazwiska lęka...“
Jeden zacny proboszcz, nie pamiętamy z jakiej parafji, z Couloubroux czy z Pompierry, zapytał pewnego dnia Jego Eminencji (prawdopodobnie za namową pani Maglory), czy w istocie był pewnym, że nie jest nieopatrznością zostawiać dniem i nocą drzwi otwarte dla każdego i czy nie obawia się jakiego nieszczęścia w domu tak mało strzeżonym. Biskup poważnie położył rękę na jego ramieniu i rzekł: Nisi Dominus custodierit domum in vanum vigilant, qui custodiunt eam.[1]
I zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
Chętnie mawiał: „Kapłan musi być równie odważny, jak pułkownik dragonów“. „Ale, dodawał, nasza odwaga powinna być spokojną“.
Tu miejsce wspomnieć o zdarzeniu, którego pominąć nie możemy — jest bowiem jednem z tych, co najlepiej malują, jakim człowiekiem był biskup D.
Po wytępieniu bandy Kacpra Bès, który rozbijał w wąwozach Ollioules, jeden z jego podkomendnych, nazwiskiem Cravatte, schronił się w góry z oddziałem rozbójników. Pewien czas tułał się w hrabstwie Nicejskiem, później przedarł się do Piemontu, i nagle ukazał się we Francyi od strony Barcellonetty. Widziano go najprzód w Jauziers, potem w Tuilach. Ukrywał się w pieczarach, zwanych Jarzmem orlem, zkąd przez parowy Ubaye i Ubayetty spuszczał się do wiosek i napadał na dwory.
Zagony swe posunął do miasta Embrun, nocą wdarł się do kościoła katedralnego i okradł zakrystję. Rozboje jego trapiły okolicę. Wysyłano w trop za nim żandarmów, ale napróżno. Zawsze zmylał pogonie, niekiedy ucierał się z żandarmami. Był to zuchwały nędznik. W czasie ogólnej trwogi przybył biskup. Odbywał objazd djecezjalny w Chastelar. Mer wyszedł na jego spotkanie i namawiał, aby się zawrócił. Cravatte zajmował górę aż do Arche i dalej. Niebezpiecznie było iść tam nawet z eskortą. Daremnie tylko narażałoby się życie trzech lub czterech biednych żandarmów.
— To też — rzekł biskup — myślę iść bez eskorty.
— Wasza Eminencja myśli o tem serjo — zawołał mer.
— Tak dalece na serjo, że stanowczo nie przyjmuję straży żandarmów i za godzinę ruszam w drogę.
— W drogę?
— W drogę.
— Sam?
— Sam.
— Eminencjo! nie zrobisz tego.
— Na górze — odparł biskup — jest biedna gmina, której od trzech lat nie odwiedzałem. Są to moi dobrzy przyjaciele. Pasterze uczciwi i cisi. Mają jedną własną kozę na trzydzieści strzeżonych, wyrabiają piękne sznureczki wełniane rozmaitych kolorów i wygrywają piosenki góralskie na małych fujarkach. Trzeba im czasami mówić o Panu Bogu. Coby powiedzieli o bojaźliwym biskupie? Coby powiedzieli, gdybym do nich nie poszedł?
— Eminencjo, a rozbójnicy?
— Ach — rzekł biskup — dobrze żeś mi przypomniał. Masz pan słuszność. Mogę ich spotkać. Im także trzeba mówić o Panu Bogu.
— Eminencjo, to banda zbójów! to gromada wilków!
— Panie merze, kto wie, czy Jezus Chrystus nie przeznaczył mnie na pasterza tej właśnie gromady: — kto zna drogi Opatrzności?
— Eminencjo, obedrą cię.
— Nic nie mam.
— Zabiją.
— Starego poczciwego księdza, co idzie, szepcąc pacierze? Ba, a to na co?
— O mój Boże! Jeżeli monsignor ich spotkasz!
— To poproszę o jałmużnę dla moich ubogich.
— Eminencjo nie chodź. Na miłość Boską! nie narażaj swego życia.
— Panie merze, czy o to tylko ci chodzi? Nie po to jestem na świecie, żeby strzedz życia, ale żeby pilnować dusz.
Nie było rady, musiano go puścić. Wyruszył w towarzystwie pacholęcia, które ofiarowało się być jego przewodnikiem. Upór biskupa narobił hałasu w okolicy i srodze przestraszył parafian.
Nie chciał brać z sobą ani siostry, ani pani Maglory. Przejechał górę na mule, nie spotkał nikogo i przybył cały i zdrów do swoich przyjaciół — pasterzy.
Bawił dwa tygodnie, każąc, administrując sakramenty, nauczając, pocieszając. Przed odjazdem postanowił był zaśpiewać pontyfikalnie „Te Deum“. Mówił o tem proboszczowi. Ale co począć? Brakowało kościelnego stroju biskupiego. W ubogiej zakrystyi wiejskiej było tylko kilka starych ornatów z wypłowiałego adamaszku, lamowanych szychem.
— Ba — rzekł biskup — księże proboszczu, nic to nie znaczy; zapowiedzmy z kazalnicy nasze „Te Deum “. Jakoś się urządzi.
Szukano w okolicznych kościołach. Wszystkie zebrane razem wspaniałości tych ubogich parafij ledwie mogły przyzwoicie ubrać kantora katedralnego.
Kiedy tak kłopotano się przybywają do plebanji dwaj nieznajomi jeźdźcy i złożywszy wielką skrzynię dla księdza biskupa, odjeżdżają natychmiast. Otwarto skrzynię. Zawierała kapę złotolitą, mitrę ozdobioną brylantami, krzyż arcybiskupi, wspaniały pastorał i wszystkie szaty pontyfikalne, przed miesiącem skradzione ze skarbca kościoła Najświętszej Panny w Embrun. W skrzyni był także papier, na którym stały te słowa: Cravatte dla Monsignora Benvenuto.
— Nie mówiłem, że się jakoś urządzi! — rzekł biskup. I dodał z uśmiechem: — Kto przestaje na komeżce proboszcza, temu Bóg przysyła kapę arcybiskupią.
— Eminencjo — szeptał proboszcz, kiwając głową, Bóg, a może djabeł.
Biskup bystro spojrzał na proboszcza i odparł z powagą: — Bóg.
Gdy wrócił do Chastelar przez całą drogę przypatrywano mu się ciekawie. Na plebanji czekały go panna Baptysta i pani Maglora; biskup rzekł do siostry: „A co! nie miałem racji? ubogi kapłan poszedł do biednych górali z próżnemi rękami, a wrócił od nich z pełnemi. Wyjeżdżając ztąd, brałem z sobą tylko ufność w Bogu, a oto przywożę skarb katedralnego kościoła“.
Wieczorem przed pójściem na spoczynek powiedział jeszcze: — Nie lękajmy się nigdy złodziejów i zbójców. Są to niebezpieczeństwa małe. Ale lękajmy się nas samych. Przesądy — to złodzieje; występki — to zbójcy. Wielkie niebezpieczeństwa są wewnątrz nas. Nie dbajmy o to, co zagraża naszej głowie lub kieszeni. Myślmy tylko o tem, co grozi naszej duszy.
Później, obracając się do siostry: — Siostro, rzekł, kapłan nigdy się nie strzeże, ani obawia bliźniego. Co czyni bliźni, Bóg dopuszcza. Dość nam modlić się, gdy sądzimy, że niebezpieczeństwo zagraża. Módlmy się do Boga nie za nas, ale za brata, co z naszej okazyi w grzech wpada. Zresztą wypadki były rzadkie w jego życiu. Opowiadamy te, o których wiemy; ale zwyczajnie dni upływały mu na wypełnianiu jednakich czynności w jednakich chwilach. Miesiąc jego roku podobny był do godziny jego dnia.
Bylibyśmy w kłopocie, gdyby nas zapytano, co się stało ze „skarbem“ kościoła katedralnego w Embrum. Były to rzeczy bardzo piękne, bardzo ponętne, i bardzo dobre do skradzenia dla ubogich. Zresztą skradzione już raz były. Zła połowa przygody już się spełniła; pozostawało tylko zmienić kierunek kradzieży i pchnąć ją na ścieżkę w stronę ubogich. Z tem wszystkiem, nie twierdzimy niczego w tym przedmiocie. Ale znaleziono w papierach notę dość ciemną, zapewne w związku z tą sprawą; brzmi ona tak: Zachodzi pytanie, czy ma to powrócić do kościoła katedralnego, czy iść do szpitala.
Senator, o którym mówiliśmy wyżej[2], był to człek roztargnięty, co szedł prosto przed siebie, nie oglądając się, ani zważając na napotykane przeszkody, zwane sumieniem, zaprzysiężoną wiarą, sprawiedliwością, obowiązkiem; szedł tedy prosto do celu, nie potknąwszy się ani razu na drodze do godności i majątku. Dawniejszy prokurator królewski, rozpieszczony powodzeniem, nie był wcale złym człowiekiem, świadczył drobne przysługi swym synom, zięciom, krewnym, nawet przyjaciołom; brał rozumnie z życia tylko dobre jego strony, dobre sposobności i dobre gratki. Reszta wydawała mu się dość głupią. Był dowcipny i tyle ukształcony, że zdawało mu się, iż jest uczniem Epikura, a rzeczywiście był tylko dzieckiem Pigault-Lebruna. Chętnie a przyjemnie żartował z rzeczy nieskończonych i wiecznych i z „mrzonek poczciwca biskupa“. Niekiedy nawet z uprzejmą powagą żartował wobec samego p. Myriel, który cierpliwie słuchał.
Nie pamiętam już na jakiej półurzędowej ceremonii hrabia *** (ów senator) i p. Myriel byli na obiedzie u prefekta. Przy wetach rozochocony, ale zawsze godności swej pomny senator, zawołał:
— Dalibóg, księże biskupie, gawędźmy. Senator i biskup z trudnością patrzą, na się, nie mrugnąwszy oczyma. Jesteśmy jak dwaj augurowie. Zrobię jego mości wyznanie. Mam swoją filozofję.
— I słusznie — odpowiedział biskup. — Jak sobie kto filozofuje, tak się wysypia. Ty, panie senatorze, spoczywasz na purpurowem łożu.
Zachęcony senator dodał:
— Bądźmy dobrem i dziećmi.
— Choćby djabłami, byle dobremi, rzekł biskup.
— Oświadczam tedy jegomości, prawił senator, że margrabia d’Argens, Pyrron, Hobbes i Naigeon wcale nie są osły. Mam w bibliotece wszystkich moich filozofów ze złoconemi brzegami.
— Zupełnie jak ty, panie hrabio — wtrącił biskup.
Senator mówił dalej:
— Nie cierpię Diderota; to ideolog, deklamator i rewolucjonista; w gruncie wierzy w Boga i jest większym bigotem od Voltaire’a. Voltaire niesłusznie żartował z Needhama, bo węgorze Needhama dowodzą, że Bóg jest nieużyteczny[3]. Kropla octu w łyżce ciasta wygodnie zastąpi fiat lux. Wyobraź sobie grubszą kroplę i większą łyżkę, a będziesz miał świat. Człowiek, to węgorz. A więc na co się przydał ojciec przedwieczny? Księże biskupie, hypoteza Jehowy nudzi mię, nuży. Człek tylko od niej chudnie i majaczy. Precz z wszechpotęgą, która mnie dręczy! Niech żyje Nicość, co mię zostawia w błogim spokoju. Mówiąc między nami otwarcie, i jak przystoi, spowiadając się przed moim pasterzem, wyznam jegomości, że mam zdrowy rozsądek. Nie jestem zakochany w waszym Bogu, który prawi na wsze strony o zrzeczeniu się i poświęceniu. Rada skąpca, dana nędzarzom. Zrzeczenie się: po co? Poświęcenie: dla kogo? Nie widziałem, żeby kiedy wilk zarzynał się dla szczęścia drugiego wilka. Pozostańmy więc w granicach przyrody. Stoimy na szczycie; miejmyż filozofję wyższą. Na co się zda stać na górze, jeżeli widzimy tylko koniec nosa drugich? Żyjmy wesoło. Życie, to wszystko. Że człowiek ma drugą, przyszłość gdzieindziej, w górze, na dole, gdziekolwiek, nie wierzę ani odrobiny. Ach! zalecają mi poświęcenie i zaparcie, mam czuwać nad wszystkiem, co czynię, mam sobie łamać głowę nad tem, co jest dobre, a co złe, sprawiedliwe a niesprawiedliwe, godziwe a niegodziwe. I po co? bo muszę zdać rachunek z mych czynności. Kiedy? Po mojej śmierci. Śliczne marzenia! Po śmierci, mądry kto mnie zdybie. Proszę mi ręką z cienia schwytać garść popiołu. Mówmy prawdę, my, co jesteśmy wtajemniczeni i podnieśliśmy zasłonę Izydy; nie ma ani dobra, ani zła; jest tylko wegetacja. Szukajmy rzeczywistości, szperajmy, kopmy, sięgajmy do głębi; co u licha! trzeba grzebać pod ziemią, zwąchać prawdę i schwytać. A dopiero da ci wytworne rozkosze. Wtedy stajesz się silny, i żartujesz sobie. O, mnie nie łatwo z nóg zetniesz. Księże biskupie, nieśmiertelność duszy, to bajeczka dla dzieci. O, przedziwna obietnica! Zaufaj jej, jeśli masz ochotę. Śliczny los dostał się Adamowi! jest duszą, będzie aniołem, będzie miał białe skrzydła na łopatkach. Dopomóż jegomość mej pamięci: Wszak to Tertuljan powiedział, że błogosławieni przechodzić będą z jednej gwiazdy na drugą? Będziemy tedy szarańczą gwiazd. A potem zobaczymy Boga. Ta, ta, ta. Brednie wszystkie te raje. Bóg jest potworną mrzonką. Dalibóg nie ogłoszę tego w Monitorze: mówi się to między przyjaciółmi. Inter pocula. Poświęcać ziemię dla nieba jest to wypuszczać z rąk tłusty kąsek dla cienia. Marzyć o nieskończoności! nie głupim. Jestem nicestwem. Nazywam się hrabia Nicość, senator. Czy byłem przed urodzeniem? Nie. Czy będę po śmierci? Nie. Cóż jestem? Garstka prochu, zlepiona w organizm. Co mi wypada czynić na tej ziemi? mam do wyboru: cierpieć lub używać. Dokąd mnie zaprowadzi cierpienie? do nicestwa. Alem cierpiał. Dokąd mnie zaprowadzi używanie? do nicestwa. Alem używał. Więc wybór uczyniony. Trzeba albo jeść, albo być zjedzonym. Wolę jeść. Lepiej być zębem niż strawą. Taka moja filozofja. W końcu czeka nas grabarz, czeka nas ziemia, Panteon dla wybranych, wszystko wpada do wielkiego dołu. Koniec. Finis. Likwidacja ogólna. Śmierć jest rzeczywiście śmiercią, wierzaj mi jegomość. Śmieszy mnie myśl sama, że tam jest ktoś, z którym będę miał do czynienia. Wymysły piastunek. Czem są strachy dla dzieci, tem Jehowa dla ludzi. Nie, naszem jutrem jest noc. Za grobem są tylko równe nicestwa. Czyś był Sardanapalem, czyś był Wincentym à Paulo — jednakże będziesz nicością. Oto istotna prawda. A więc przedewszystkiem żyj. Używaj życia póki je masz. Doprawdy powiadam księdzu biskupowi, że mam filozofię i swoich filozofów. Lada brednia nie wywiedzie mnie w pole. Z tem wszystkiem trzeba coś dla chołoty, dla bosaków, dla nędzarzy. Rzucają więc w paszczę zgłodniałej tłuszczy legendy, chimery, duszę, nieśmiertelność, raj i gwiazdy. Niebożęta żują jak mogą te przysmaki: służy to im za masło do suchego chleba. Kto nic nie ma, dają mu Pana Boga. I owszem, niech go biorą, ale dla siebie chowam pana Naigeon[4]. Pan Bóg dobry jest tylko dla ludu.
Biskup zaklaskał w dłonie.
— To mi się zowie pięknie mówić! Wyborna, prawdziwie cudowna rzecz ten materjalizm. Nie każdy go ma, kto zechce, ale kto go ma, tego nie wywiedziesz już w pole: nie da się głupio wysyłać na wygnanie jak Katon, ani kamienować jak Szczepan, ani palić żywcem jak Joanna d’Arc. Ci, którym się udało posiąść ten przedziwny materjalizm, mają szczęście i uciechę uważać się za nieodpowiedzialnych i myśleć, że bez troski mogą pożerać wszystko: posady, synekury, godności, władzę, dobrze lub źle nabytą, przeniewierstwa zyskowne, zdrady użyteczne, smakowite szacherki z sumieniem — i że zstąpią do grobu, skończywszy trawienie. Jak to przyjemnie — nie mówię tego do ciebie, panie senatorze. Wszelako muszę ci powinszować. Wy, wielcy panowie, jak sam powiadasz, macie filozofję własną, dla siebie, wytworną, wyrafinowaną, doskonałą do wszystkich sosów, dziwnie przyprawiającą rozkosze życia. Głęboką tę filozofję wygrzebują tylko uprzywilejowani szperacze. Ale jako panowie łaskawi, pozwalacie, żeby wiara w Pana Boga była filozofją biednego ludu, prawie tak samo, jak gęś, nadziana kasztanami, zastępuje indyka z truflami.
Żeby dać wyobrażenie o życiu domowem księdza biskupa w D. o tem, jak dwie zacne kobiety chętnie stosowały swe czyny, myśli, nawet trwożliwe instynkta niewieście do zwyczajów i zamiarów biskupa, choć ich nie starał się dać poznać, podobno dokażemy tego najlepiej, przepisując tu list panny Baptysty do wicehrabiny de Boischevron, przyjaciółki z lat dziecinnych. List ten mamy w ręku.
„Dobra, kochana pani, nie masz dnia, żebyśmy o tobie nie mówiły. Jest to już w naszym zwyczaju, a teraz przybył nowy powód. Wyobraź sobie, że pani Maglora, myjąc i oczyszczając z kurzu sufit i mury, zrobiła odkrycia; dziś dwa nasze pokoje, obite starym papierem pobielanym wapnem, nie oszpeciłyby pałacu choćby takiego, jak twój. Pani Maglora zdarła wszystek papier. Pod obiciem znalazły się śliczne rzeczy. Salon mój bez mebli, w którym zwykle suszymy bieliznę, jest piętnaście stóp wysoki, a ośmnaście szeroki i tyleż długi; sufit malowany po staroświecku ze złoceniami, belki jak u ciebie. Kiedy tu był szpital, wszystko to okrywało obicie. Nakoniec piękne filtrowania jak za czasów naszych prababek. Ale najciekawszy jest mój pokój. Pani Maglora, zdarłszy z jakie dziesięć naklejonych papierów, odkryła wcale niezgorsze malowidła. Tu Telemaka pasuje na rycerza Minerwa, tam Telemak w ogrodach, których nazwiska zapomniałam, gdzie to damy rzymskie udawały się jednej nocy. Słowem mam Rzymian, Rzymianki (tu wyraz nieczytelny) z całym orszakiem. Pani Maglora oczyściła wszystko, tego lata naprawi małe uszkodzenia, obciągnie lakierem, i mój pokój będzie prawdziwem muzeum. Znalazła także na strychu dwa stoliki staroświeckiej roboty. Żądano dwa talary za odzłocenie. lepiej jednak dać je ubogim; zresztą stoliki są brzydkie i wolałabym stół okrągły mahoniowy.
„Zawsze jestem bardzo szczęśliwa. Brat mój taki dobry. Oddaje wszystko ubogim i chorym. Okolica tutejsza jest bardzo biedną. Zima bywa ostra, i trzeba coś czynić dla cierpiących niedostatek. My przynajmniej mamy światło i opał. Jak widzisz, są to wielkie wygody.
„Mój brat ma swój właściwy sposób życia. Powiada, że biskup takim, być powinien. Wystaw sobie, że drzwi domu nigdy nie są zamknięte. Kto chce, wchodzi i zaraz jest u brata. Nie boi się niczego, nawet w nocy. Rodzaj to odwagi jemu właściwej, jak mówi.
„Nie życzy sobie, abyśmy z panią Maglora lękały się o niego. Naraża się na wszelkie niebezpieczeństwa, i nie chce nawet, żebyśmy pokazywały po sobie, że to widzimy. Trzeba umieć go zrozumieć.
„Wychodzi podczas deszczu, broczy w wodzie, podróżuje w zimie. Nie lęka się nocy, dróg niebezpiecznych, ani napaści. Przeszłego roku sam jeden poszedł do kraju rozbójników. Nie chciał nawet nas z sobą zabrać. Dwa tygodnie go nie było. Myślano, że zginął, a on wrócił najzdrowszy i rzekł: Patrzcie, jak mię okradziono! I otworzył kufer pełen skarbów kościoła katedralnego w Embrum, które mu rozbójnicy ofiarowali.
„Tym razem wracając do domu, nie mogłam wytrzymać, żeby go trochę nie złajać, ale by nikt nie słyszał, mówiłam podczas jazdy, gdy turkot powozu słowa zagłuszał.
„Z początku myślałam sobie: żadne niebezpieczeństwo go nie powstrzyma, to człowiek straszny.
„Teraz się przyzwyczaiłam. Panią Maglorę upominam, żeby mu się nie sprzeciwiała. Naraża się, kiedy chce. Ja zabieram panią Maglorę, wracam do swojego pokoju, modlę się za niego i usypiam. Jestem spokojna, gdyż wiem, że gdyby go spotkało nieszczęście, byłby to mój wyrok śmierci. Poszłabym do Pana Boga za moim bratem i biskupem. Pani Maglora trudniej przywykła do tych, jak mawiała, jego nieroztropności; ale dziś uległa. Modlimy się obydwie, lękamy obydwie i usypiamy. Choćby zły duch wszedł do mieszkania, nikt mu nie przeszkodzi. A zresztą, czego się mamy lękać w tym domu? Zawsze przebywa z nami ktoś, co jest najmocniejszy. Djabeł może wejść, ale Pan Bóg mieszka.
„To mi wystarcza. Brat nie ma dziś potrzeby mówić mi ani słowa. Odgaduję jego myśli i polecamy się Opatrzności.
„Tak należy żyć z człowiekiem, który jest duchem wielki.
„Prosiłam brata o dotyczące rodziny Faux objaśnienia, których żądasz odemnie. Wiadomo ci, że on wie wszystko i troskliwie przechowuje wspomnienia, bo zawsze jest dobrym rojalistą. Rzeczywiście jest to bardzo starożytna rodzina normandzka w okręgu skarbowym Caeńskim. Przed pięciuset laty Raul Faux, Jan Faux i Tomasz Faux, byli szlachtą, a jeden z nich panem Rochefortu. Ostatni z nich Stefan Aleksander był jakimś oficerem w lekkiej jeździe Bretańskiej. Jego córka Marja Ludwika zaślubiła Adrjana Karola Gramont, syna Ludwika księcia Gramont, para Francyi, pułkownika gwardji francuzkiej i jenerała porucznika armji. Piszą się Faux, Fauq i Faouq.
„Dobra pani, poleć nas modlitwom swego czcigodnego krewnego, księdza kardynała. Kochana twoja Sylwanja dobrze robi, że nie traci na pisaniu do mnie krótkich chwil swego pobytu u ciebie. Jest zdrową, pracuje, kocha mnie zawsze. Więcej mi nie potrzeba. I to mnie zadowala, że jak donosisz, pamięta o mnie. Zdrowie moje niezgorsze, ale codzień bardziej chudnę. Bądź zdrowa, chciałabym więcej pisać, ale otóż zabrakło papieru. Wszelkiego szczęścia i pomyślności życzę.
P. S. „Twój wnuczek jest zachwycający. Wiesz, że wkrótce pięć lat skończy? Wczoraj, widząc konia, któremu włożono nadkolanka, zapytał: co go boli w kolanach? Miła dziecina. Jego młodszy braciszek ciągnie po pokoju starą miotłę, jak powóz i woła: wio!“
Jak widzimy z tego listu, dwie kobiety umiały się zastosować do sposobu życia biskupa, z tym właściwym kobietom genjuszem, co lepiej rozumie mężczyznę, niż on sam siebie. Biskup D. zawsze łagodny, szczery, otwarty, nieraz, nie domyślając się tego, był w czynach wielki, śmiały, wzniosły. Kobiety drżały o niego, ale nie śmiały mu się sprzeciwić. Niekiedy pani Maglora wystąpiła z jaką uwagą, gdy przedsiębrał coś ważnego i jak jej się zdawało, niebezpiecznego — nigdy jednak w czasie czynności i po jej dokonaniu. Nigdy mu się nie mieszały ani słówkiem, ani najmniejszym znakiem, gdy czynność rozpoczął. Były chwile, że chociaż im nie mówił, bo może sam nie miał świadomości, tak doskonałą była jego prostota — czuły instynktowo, że czynił jak przystało na biskupa, a wtedy nie słychać ich było w domu: rzekłbyś dwa jego cienie. Służyły mu biernie, a gdy do posłuszeństwa potrzeba było zniknąć, znikały. Przedziwną delikatnością instynktu wiedzione, rozumiały, że niekiedy troskliwość jest natrętną. To też ilekroć sądziły, że mu grozi niebezpieczeństwo, odgadując nie powiem myśl lecz naturę, przestawały zupełnie czuwać nad nim i polecały go Bogu.
Zresztą, Baptysta, jak wyczytaliście z listu, mówiła, że śmierć jej brata byłaby jej śmiercią. Pani Maglora nie mówiąc, toż samo czuła.
W epoce nieco późniejszej od daty listu, któryśmy na poprzedzających przywiedli stronicach, biskup dokonał sprawy, która w przekonaniu miasta, była niebezpieczniejszą daleko od wycieczki w góry, zajęte przez rozbójników.
Niedaleko od D... na wsi żył sobie jeden człowiek w odosobnieniu wielkiem. Był on, powiedzmy śmiało odrazu, członkiem dawnym konwencji. Nazywał się G...
Mówiono o konwencjoniście G... w małym światku miasteczka ze zgrozą i oburzeniem: konwencjonista! możnaż sobie wyobrazić coś straszniejszego? Była to postać z tych czasów, kiedy się wszyscy tykali i mówili do siebie — obywatelu. Człowiek ten musiał być mniej więcej potworem. W prawdzie nie głosował on, skazując na śmierć Ludwika XVI, ale o niewiele chodziło.
Był to więc niemal królobójca. Musiał być okrutnym. Dlaczego po powrocie rodziny prawych panów Francyi, nie pozwano go przed sąd? Niechby mu byli głowy nie ścięli, jeśli chcecie, boć trzeba być miłosiernym; mniejsza o to, ale na wygnanie wiekuiste przynajmniej zasłużył. Byłby to dobry przykład i t. p.
Wszak to był ateusz, jak oni wszyscy... Słowem, plotki gęsi o jastrzębiu.
Ale G... byłże jastrzębiem w istocie? Zapewne, jeżeli z dzikiego odosobnienia godziło się wnosić. Ponieważ nie głosował przeciw Ludwikowi XVI, nie objęto go wyrokiem wygnania i pozostał we Francji.
Mieszkał o trzy ćwierci mili od miasteczka, zdala od wszelkiej osady, od gościńca, w jakimś wąwozie ukrytym dzikiej doliny. Miał tam rodzaj pola, dziurę, łożysko. Nie było sąsiadów, nikt nawet nie przechodził tamtędy.
Od kiedy mieszkał w tej dolinie, drożynę, wiodącą do niej, trawy porosły. Mówiono o tem miejscu, jak o domu kata — ze zgrozą.
Biskup wszakże myślał i kiedy niekiedyś poglądał w tę stronę, gdzie kupka drzew oznaczała dolinę, w której mieszkał stary konwencjonista, i szeptał sobie: Tam dusza osamotniona.
A w głębi myśli dodawał: — Winienbym ją odwiedzić.
Ale, przyznajmy co prawda, ta myśl, z razu naturalna, po chwili rozwagi zdawała mu się dziką, niepodobną, prawie oburzającą. Bo w gruncie podzielał wrażenie ogólne, a konwencjonista budził w nim, choć sobie z tego sprawy nie zdawał jasno, uczucie, graniczące z nienawiścią, które się najlepiej wyraża wstrętem.
Przecież czy parszywa owca ma odpychać pasterza? nie — ale taka owca!
Dobry biskup był w wielkiej niepewności, chodził czasem w tę stronę i zawracał się.
Dnia jednego wreszcie rozeszły się słuchy, że rodzaj pastucha, chłopak, który posługiwał konwencjoniscie G... w jego jamie, przyszedł do doktora i że stary zbrodzień umierał, że go paraliż ruszył, i że nocy nie przeżyje. Chwała Bogu! dodawali, słysząc to niektórzy.
Biskup wziął kij, włożył na wierzch watówkę z powodu wytartej sutanny, jakeśmy już mówili, nadziewaną, a trochę z przyczyny wieczornego wiatru chłodnego, który zaczął powiewać, i poszedł.
Słońce schylało się na zachód i już prawie dotykało widnokręgu, gdy biskup przybył do wyklętego miejsca. Nie bez bicia serca spostrzegł, że zbliżył się do nory. Przelazł przez rów, potem przez płot, podniósł drabinkę, zapierającą drogę, dostał się do opuszczonego podwórka, postąpił kilka kroków dosyć odważnie, i nagle w śród tej nowiny, z za wysokich zarośli, ujrzał jaskinię.
Była to chata nizka, biedna, mała ale czysta, z plecionką obwieszoną winną latoroślą na przodzie.
Przed drzwiami u wchodu, w starem krześle na kółkach, prostej roboty wiejskiej, siedział człowiek białowłosy, uśmiechający się do słońca.
U boku starca siedzącego stał młody chłopak, pastuszek. Podawał właśnie staremu miskę mleka.
Gdy biskup mu się przypatrywał, starzec głos podniósł: — Dziękuję — rzekł — już mi nic nie potrzeba. I uśmiech jego od słońca zwrócił się ku dziecięciu.
Biskup się zbliżył. Słysząc go przybliżającego się, starzec siedzący odwrócił głowę, na twarzy jego wyraziło się tyle zdziwienia, ile oblicze ludzkie po długiem życiu wydać go jeszcze może.
— Od kiedy tu jestem, pierwszy to raz ktoś do mnie wchodzi. Któż pan jesteś? Biskup odpowiedział:
— Zowię się Benvenuto Myriel.
— Benvenuto Myriel, gdzieś słyszałem to imię. Czy to WPana lud zowie Monsiniorem Benvenuto?
— Tak, mnie.
Starzec mówił dalej z pół-uśmiechem.
— A no, to jesteś moim pasterzem.
— Trochę.
— Proszę wnijść.
Konwencjonista podał rękę biskupowi, ale biskup jej nie wziął i rzekł tylko:
— Miło mi się przekonać, że mnie zwiedziono, jak się zdaje. Pan nie wydajesz mi się tak chory?
— Wkrótce — odparł stary — spodziewam się być zupełnie uleczonym.
A po przestanku, dodał: — Za trzy godziny umrę.
I mówił dalej:
— Jestem trochę lekarzem: wiem, jak ostatnia godzina przychodzi. Wczoraj tylko nogi miałem zastygłe, dziś chłód i odrętwienie doszły do kolan, teraz je czuję postępujące do pasa: gdy dojdą do serca, będzie koniec. Słońce świeci pięknie, nieprawdaż? Kazałem się wytoczyć przed chatę, aby jeszcze raz na świat spojrzeć. Możecie mówić, to mnie nie zmęczy wcale. Dobrzeście uczynili, żeście przyszli popatrzeć na umierającego człowieka. Godzi się, by ta uroczysta godzina miała świadków. Są czasem manje śmieszne, chciałbym dociągnąć do ranka. Ale wiem pewnie, że dalej trzech godzin nie pociągnę. Będzie właśnie noc. Zresztą — co mi tam! skończyć, rzecz bardzo prosta. Na to niekoniecznie potrzeba poranku. Niech i tak będzie. Umrę przy gwiazdach.
Starzec obrócił się do pastuszka.
— Ty idź spać. Siedziałeś całą noc przeszłą, musisz być zmęczony.
Dziecię weszło do chaty.
Stary pociągnął za niem wzrokiem i dodał, jakby sam do siebie:
— Będzie spał, gdy umrę. Dwa sny mogą się obok siebie wygodnie pomieścić.
Biskup nie był wcale wzruszony, choć się zdawało, że mógł doznać wrażenia. Zdawało mu się, że w tej śmierci nie czuł jeszcze Boga: powiedzmy prawdę, bo drobne sprzeczności, mieszcząc się w sercach wielkich, starannie oznaczać należy, jak wszelkie inne okoliczności: on, co zawsze uśmiechał się chętnie, gdy go nazywano Jego Wysokością, trochę się czuł dotknięty tem, że starzec nie zwał go Monsiniorem, chciało mu się odpowiedzieć — Obywatelu. Przychodziła mu chętka jakaś obejścia się z nim poufale, a trochę ostro, którą często miewają lekarze i księża, ale do niej nie był wcale przywykły. Z resztą ten człowiek, ten konwencjonista, ten reprezentant ludu, był niegdyś potęgą ziemską; pierwszy raz w życiu biskup poczuł się w usposobieniu do surowości.
Konwencjonista tymczasem przypatrywał mu się ze skromną serdecznością jakąś, w której badacz mógłby był poczuć pokorę, jaka przystała człowiekowi, mającemu za chwilę w proch się rozsypać.
Biskup ze swej strony, chociaż się wystrzegał ciekawości, która wedle niego mogła się stać prawie obrażającą, nie mógł się powstrzymać od rozpatrywania się w tym człowieku z uwagą, która nie płynęła wcale z miłości i współczucia, i byłoby mu pewnie względem każdego innego wyrzucało ją sumienie: konwencjonista wydawał mu się trochę istotą, wyłączoną z praw ogólnych, nawet z prawa miłosierdzia.
G... spokojny, prawie wyprostowany, miał głos silny jeszcze i dźwięczny, przedstawiał typ osiemdziesięcioletniego człowieka, któryby zadziwił fizjologa. Rewolucja wielu wydała takich ludzi dorosłych do miary tej epoki. Czuć w nim było męża, który przetrwał wszystkie próby. Blizki śmierci, miał jeszcze ruchy i postawę zdrowia... W jego wejrzeniu jasnem, w mowie wyraźnej, w silnem dźwiganiu ramion, było tyle życia, że się go śmierć ulęknąć i cofnąć przed nim mogła. Azrael, mahometański anioł grobów, byłby przed nim ustąpił i sądził, że się omylił, nie do tych drzwi pukając, gdzie nań czekano. G... zdawał się umierać dlatego tylko, że tego żądał; w jego skonaniu była jakaś swoboda: nogi tylko miał nieruchome. Ciemności szły i postępowały nań od dołu. Nogi były już zimne i umarłe, a głowa jeszcze żyła całą potęgą życia pełnego i zdawała się jaśnieć światłem. G... w tej chwili poważny, podobny był temu królowi wschodniej powieści, który był u góry ciałem, od dołu marmurem.
Leżał kamień niedaleko. Biskup siadł na nim i począł rozmowę ex abrupto.
— Winszuję panu — rzekł — zawsześ waćpan przynajmniej nie głosował przeciwko Ludwikowi XVI i nie skazał go?
Konwencjonista nie zdawał się uważać na gorzką myśl, ukrytą w tem słówku zawsze, i odparł ze zmienioną twarzą, na której już cienia uśmiechu nie było.
— Nie winszuj mi pan zbytecznie — głosowałem przeciwko tyranji.
Głos jego był surowy i odpowiadał surowo na ostre pytanie biskupa.
— Co pan przez to rozumiesz? — spytał biskup.
— Mówię, że tyranja, od której najwięcej cierpi człowiek, to ciemnota jego. Przeciwko tej tyranji jam głosował. Z tego to tyrana zrodziła się samowola, która jest władzą sfałszowaną, tak jak nauka i światło są władzą w blasku prawdy. Człowiekiem winna tylko rządzić nauka.
— A sumienie? — spytał biskup.
— To wszystko jedno. Sumienie jest pewną ilością nauki wrodzonej, którą z sobą na świat przynosimy.
Monsinior Benvenuto słuchał, trochę zdziwiony, nowej zupełnie dla siebie mowy.
— Co do Ludwika XVI, tegom nie skazywał, wyrzekłem — nie. Nie przyznaję sobie prawa skazywania człowieka na śmierć, ale czuję obowiązek wytępienia złego. Więc głosowałem przeciwko tyranji, to jest przeciw prostytucji niewiasty, przeciw niewoli mężczyzny, przeciw ciemnościom dziecięcia, chciałem by się to wszystko skończyło. Głosując za rzeczpospolitą, głosowałem za nimi. Głosowałem za zgodą, za braterstwem, za świtem dni nowych, przyłożyłem się do obalenia przesądów i błędu. Ruina błędów i przesądów musi być światłem. My w gruzy rozbiliśmy świat stary, a świat ów, naczynie nieprawości, wylewając się na rodzaj ludzki, stał się urną wesela...
— Wesela zmieszanego z wielą...
— Mógłbyś pan rzec: wesela przerwanego, a dziś, po tym nieszczęsnym powrocie przeszłości, który zowią 1815 r., wesela utraconego. Niestety, dzieło było niepełne, niedokończone, wyznaję, obaliliśmy dawny porządek w faktach, nie mogliśmy skruszyć go w ideach. Zniszczyć nadużycia nie dosyć, trzeba zmienić obyczaje. Młyna nie ma, ale wieje wiatr, co go obracał.
— Niszczyliście; i niszczenie może być użytecznem, ale wstręt czuję, do zniszczenia, któremu gniew i namiętność towarzyszą.
— Prawo ma także swe gniewy, księże biskupie, a gniew prawa jest żywiołem postępu. Mniejsza o to: bądź co bądź, ta epoka przecie jest krokiem najszerszym, jaki ludzkość od przyjścia Chrystusa uczyniła ku postępowi. Nie zupełny to krok, ale wielki. Z niego się wywiązały wszystkie cyfry, które ludzkość dotąd przez X znaczyła. Epoka ta złagodziła umysły, uspokoiła, uśmierzyła, oświeciła, spłynęły z niej rzeki orzeźwiające cywilizacji na świat. Była dobrą — była namaszczeniem ludzkości.
Biskup nie mógł się wstrzymać, by nie dodał:
— Tak! a 93.
Konwencjonista ruszył się na krześle z uroczystą, prawie grobową powagą i o ile umierający krzyknąć może, zawołał:
— Ach! ach! doszliście doń przecie! 93. Czekałem tego tylko! Chmura zbierała się przez półtora tysiąca lat, w końcu lat tysiąca pięciuset pękła, lunęła — wytaczacie sprawę piorunowi, który z niej uderzył.
Biskup uczuł, choć się sam do tego nie przyznawał przed sobą, że w nim coś się poruszyło, że był przejęty. Jednakże nie tracił pewności, nie zmienił postawy i odrzekł:
— Sędzia mówi w imię sprawiedliwości, kapłan odzywa się w imię miłosierdzia, które jest także sprawiedliwością, ale wznioślejszą tylko. Piorun nie powinien się był omylić.
I dodał, wpatrując się bacznie w konwencjonistę:
— A Ludwik XVII?
Konwencjonista wyciągnął rękę i pochwycił nią za ramię biskupa.
— Ludwik XVII! obaczmyż, po kim płaczecie? czy po dziecięciu niewinnem? bardzo dobrze, ja zarówno płaczę z wami. Czy po dziecku królewskiem? zastanówmy się tylko: dla mnie brat Kartusza, dziecko niewinne, powieszone za ręce na placu Grève i umęczone na śmierć, za to, że było bratem zbrodniarza, jest obrazem równie bolesnym, jak wnuk Ludwika XV, dziecię niewinne także, zamęczone w wieżycy Temple za to tylko, że było wnukiem Ludwika XV.
— To zbliżenie wcale mi się nie podoba — rzekł biskup.
— Nie rozumiem, o kogo — się pan upominasz? Czy o Ludwika XV?
Była chwila milczenia. Biskup żałował prawie, że przyszedł, a jednak czuł się w głębi jakoś dziwnie poruszony i wstrząśnięty.
Konwencjonista mówił dalej:
— A! mości księże, nie lubicie surowej prawdy — ale Chrystus ją miłował. Brał rózgę w rękę i oczyszczał świątynię. Jego bicz, błyskawic pełen, był ostrym głosicielem prawdy. Gdy wołał — Sinite parvulos, nie rozróżniał pochodzenia dzieciątek. Nie byłby pewnie robił różnicy między spadkobiercą Barabasza i dziedzicem Heroda. Panie mój, niewinność sama jest najpiękniejszą skroni koroną; niewinności tytułów żadnych nie trzeba. Ona jest równie wspaniałą w łachmanach i purpurze.
— To prawda — rzekł biskup po cichu.
— Nalegam na to — mówił dalej konwencjonista G. — Wyrzekłeś pan imię Ludwika XVII. Porozumiejmy się. Mamy płakać nad wszystkimi niewinnymi, nad wszystkimi męczennikami, nad wszystkiemi dziećmi, wysoko czy nisko urodzonemi? ja płaczę z wami. Ale jeżeli tak, mówiłem już, sięgnijmy wyżej niż 93; daleko wprzód nim Ludwik XVII zginął męczennikiem, łzy rozpocząć się powinny. Będę z wami płakał chętnie nad dziećmi królewskiemi, ale zapłaczcie ze mną nad ludu niemowlętami.
— Ja płaczę nad wszystkimi zarówno — rzekł biskup.
— Tak! równo — zawołał G. — a jeżeli się ma szala przechylić, to dla słabszych, co od tak dawna już cierpią.
I była chwila milczenia. Konwencjonista ją przerwał. Podźwignął się na łokciu, wziął w dwa palce ręki policzek, jak się machinalnie czyni, zastanawiając i sądząc rozważnie i począł badać biskupa, przeszywając go wzrokiem, pełnym energicznego wysiłku ostatniej życia godziny. Był to wybuch prawie.
— Tak, panie, lud cierpi od bardzo dawna. Zresztą nie wszystko to jeszcze, dla czego mnie badacie i mówicie mi o Ludwiku XVII? Ja was nie znam. Odkąd żyję w tej okolicy, byłem zamknięty w tym kącie, sam, nogą nie wyszedłem nigdzie, nie widziałem żywej duszy prócz tego dziecięcia, które mi posługiwało. Imię wasze, przyznaję, dochodziło zdaleka uszu moich i to w sposób dlań dosyć, zgadzam się na to, przychylny, ale cóż to znaczy? Zręczni ludzie tak dobrze umieją ten poczciwy lud uwodzić. Ale, cóżem nie słyszał turkotu waszego powozu? musieliście go porzucić za laskiem, zapewne u rozstajnej drogi. Ja was nie znam, powtarzam. Powiedzieliście mi, że jesteście biskupem, ale mnie to o moralnem znaczeniu waszem nie objaśnia. Koniec końcem, powtarzam moje pytanie: — Kto wy jesteście? Jesteście biskupem, to jest książęciem kościoła, jednym z tych wielkich ludzi ozłoconych, uherbowanych, pensjonowanych, którzy mają tłuste dochody. Biskupstwo D... piętnaście tysięcy przychodu przypadkowego, w ogóle dwadzieścia i pięć tysięcy franków; jesteście z tych, co mają kuchnie paradne, liberje, stół wyśmienity, którzy w piątek zajadają kurki wodne i paradują z lokajami na przodzie, z lokajami z tyłu, w karetach galowych, siedzą w pałacach i jeżdżą powozami w imię Jezusa Chrystusa, który chodził boso. Jesteście prałatem; dochody, pałace, konie, stół dobry, wszystkie życia wytwory, macie to jak i drudzy, jak drudzy ich używacie, bardzo pięknie: ale to za mało jeszcze, albo za wiele; nie mogę z tego dojść wartości osobistej, istotnej człowieka, który do mnie przychodzi, myśląc, że z sobą mądrość przynosi. Z kim mówię? powtarzam: Kto pan jesteś?
Biskup schylił głowę i rzekł po cichu:
— Vermis sum[5].
— Ho! ho! robak ziemi, który sobie jeździ karetą! — zamruczał konwencjonista.
Z kolei konwencjonista poczynał z góry, a biskup stawał się pokornym.
I odparł łagodnie:
— No tak, mój panie; ale mi racz wytłumaczyć, dlaczego moja kareta, która tam stoi o dwa kroki ztąd za drzewami, mój dobry stół i owe kurki wodne, które zjadam w piątek, czem moje dwadzieścia pięć tysięcy fr. dochodu, mój pałac i moi lokaje dowodzą, że litość nie jest cnotą, że miłosierdzie nie jest obowiązkiem, że 93-ci rok nie miał litości i miłosierdzia?
— Konwencjonista przesunął ręką po czole, jakby zeń chciał zetrzeć mgłę, która je osnuła.
— Nim odpowiem — rzekł — proszę was, przebaczcie mi. Zbłądziłem, wyznaję szczerze. Jesteście u mnie, moim gościem: winienem wam uprzejmość. Roztrząsacie idee moje; słusznem jest, bym się ograniczył zbijaniem rozumowań waszych. Wasze bogactwo i mienie, są to korzyści położenia, z których bym mógł coś wyciągnąć za sobą; ale nieprzyzwoitem jest, żebym tego środka używał: przyrzekam wam, że go już nie tknę.
— Dziękuję — rzekł biskup.
G. mówił dalej:
— Wróćmy do tłumaczenia, któregoście odemnie żądali. Na czemżeśmy stanęli, coście mi mówili? że 93 rok był bez litości? nieubłagany?
— Tak, nieubłagany! — powtórzył biskup. — Cóż powiecie na Marat’a, przyklaskującego gilotynie?
— Co myślicie o wielkim Bossuecie, śpiewającym Te Deum po dragonadach przeciwko protestantom?
Odpowiedź była ostra, ale uderzała w cel, jak żelazne ostrze miecza. Biskup wzdrygnął się, nie przyszła mu na myśl odpowiedź, uczuł się obrażony takiem brutalnem wymienieniem Bossuet’a. Najpiękniejsze umysły dopuszczają się czasem bałwochwalstwa i czują się zranione brakiem poszanowania ze strony logiki.
Konwencjonista poczynał dyszeć, astma konania, która z ostatnim tchem się miesza, odbierała mu głos; lecz w oczach jego promieniała dusza jasna. Mówił dalej:
— Powiedzmy jeszcze sobie słów kilka... służę chętnie. Odłożywszy na bok tę erę, która wzięta w całości jest uznaniem się ludzkości całej, 93, niestety, był tylko odpowiedzią na pytanie... Znajdujesz go pan nieubłaganym, a przeszłość byłaż litościwą?
Carrier był rozbójnikiem, zgoda, a jakże nazwiemy Montrevela? Fouquier-Tainville łajdak, ale coż powiecie o Lamoignon-Bâville? Máiliard okrutnik, no a Saulx-Tavannes jak się podoba? Ojciec Duchesne srogi jest, ale jakież imię dacie ojcu Letellier? Jourdan Coupe-Tète poczwara, ale może nie tak monstrualna jak margrabia Louvois. A! a! mości panie, żal mi szczerze Marji Antoanety, arcyksiężniczki i królowej, ale równie lituję się nad tą biedną niewiastą hugonotką, która w r. 1685, za Ludwika Wielkiego, karmiąca dziecię, przywiązana została naga przez pas do słupa, a dziecię jej trzymano zdaleka... Pierś jej podnosiła się pokarmem, serce wypełniało boleścią: niemowlę zgłodniałe, blade, patrzyło na pierś macierzyńską i konając krzyczało... a kat wolał na kobietę, matkę-karmicielkę:
— Wyrzecz się! Dając jej do wyboru między śmiercią dziecięcia i zabiciem sumienia. — Co pan mówisz o tej męczarni Tantala, zastosowanej przeciw biednej matce? Pamiętaj pan o tem dobrze, epoka ta miała powody bytu: gniewy jej i namiętność uniewinni przyszłość — jej skutkiem — poprawa świata. Z jej najdzikszych ciosów rosną dla ludzkości pieszczoty. Skracam, kończę, bo mam zbyt wiele za sobą — a zresztą... umieram.
I odwróciwszy oczy od biskupa, konwencjonista dokończył myśli swej w kilku słowach spokojnych.
— Tak, tak: postęp w swym chodzie nieubłaganym zowie się przewrotem. Gdy ten ustanie, uznają później, że ludzkość cierpiała, lecz szła.
Konwencjonista nie wiedział, nie domyślał się, że mówiąc, zbijał wszystkie argumentu, jakie biskup w duchu przeciwko niemu stawił; pozostał wszakże jeden jeszcze i z za okopów monsinior Benvenuto, opierając się jeszcze, strzelił nim, a w słowie jego znowu cała surowość początku rozmowy się ozwała.
— Postęp powinien mieć wiarę w Boga. Bezbożny sługa nie może ku dobremu służyć, złym przewodnikiem dla ludzkości jest ateizm.
Stary reprezentant ludu nic nie odpowiedział, począł drżeć, spojrzał w niebo i łza powoli napełniła mu źrenice — gdy te wezbrały, pociekła po twarzy wybladłej, a starzec odezwał się jąkając, cicho i jakby do siebie, spoglądając w głębiny niebios:
— O Ty! o ideale! Ty, co sam jesteś istnością!!
Biskup doznał niedającego się opisać wzruszenia.
Po chwili milczenia, starzec podniósł palec w niebo i rzekł:
— Jest nieskończoność... tam! tam! Gdyby nieskończoność nie miała swojego ja, ja byłoby jej granicą, nie byłoby nieskończoności... jaśniej mówiąc: nie istniałaby... A ona jest! więc ma swe ja... Tem ja nieskończoności jest Bóg.
Umierający wyrzekł te wyrazy ostatnie głosem donośnym, ze drżeniem zachwytu wewnętrznego, jak gdyby wpatrywał się w kogoś. A gdy dokończył, zamknęły mu się powieki. Wysiłek go wyczerpał. Widocznem było, że w chwili jednej wyżył kilka godzin, które mu jeszcze pozostawały. To, co wyrzekł, zbliżyło go do tego, który jest wpośród śmierci. Chwila ostateczna zbliżyła się.
Biskup dorozumiał się tego, pilno było, przybył tu jako kapłan; z zupełnej oziębłości przeszedł stopniami do niezmiernego wzruszenia, spojrzał na te oczy przymknięte, ujął tę dłoń pomarszczoną, i skostniałą, pochylił się ku konającemu.
— Jest to godzina Boża! Nie znajdujesz bracie, że żalby było, gdybyśmy na tej ziemi spotkali się napróżno?
Konwencjonista podniósł powieki. Powaga, pokryta cieniem jakimś, rozpostarła się na jego twarzy.
— Księże biskupie, — rzekł z powolnością — która znamionowała raczej uczucie godności duszy, niż osłabienie ciała — spędziłem życie na rozmyślaniu, badaniu, rozpatrywaniu się w świecie. Miałem lat sześćdziesiąt, gdy kraj mój powołał mnie i rozkazał się wmieszać w sprawy swoje. Były nadużycia, walczyłem z niemi, były wielkie, niszczyłem; były prawa i zasady, te głosiłem i wyznawałem... Ziemia nasza była napadniętą, broniłem jej; Francja zagrożoną, nastawiłem piersi. Nie byłem bogaty, dziś jestem ubogi. Byłem jednym z tych, którzy trzymali władzę w ręku; piwnice banku były przepełnione kruszczem tak, że je podpierać musiano, aby ich nie rozsadził ciężar srebra i złota: ja dałem w garkuchni pod Suchem Drzewem za dwadzieścia dwa su od osoby. Wspierałem uciśnionych, pomagałem cierpiącym. Może rozdarłem pokrycie ołtarza, prawda; alem niem obwiązał rany tych, co boleli za ojczyznę. Wspierałem zawsze pochód ludzkości ku światłu, czasem opierałem się postępowi, gdy postęp był bez litości. Często przy zdarzonej okoliczności opiekowałem się nieprzyjaciółmi mymi, wami. Jest w Peteghem we Flandrji miejsce to, gdzie królowie merowingscy mieli letnie pałace; stoi tam klasztór Urbanistów, opactwo Św. Klary z Beaulieu, które ocaliłem w r. 1793. Dopełniłem obowiązków moich, o ile sił stało, robiłem dobrze, jakiem mógł i umiał. Potem zostałem wygnany, ścigany, prześladowany, oczerniony, wyśmiany, spotwarzony, przeklęty, wywołany. Od wielu już lat, z memi białemi włosami, czuję, że wielu ludzi myśli, iż są w prawie mną pogardzać; dla biednego ślepego tłumu mam oblicze potępieńca i przyjmuję, nie przeklinając nikogo, odosobnienie nienawiści.
Teraz doszedłem osiemdziesięciu sześciu lat, mam umrzeć: czego, powiedz mi, chcesz odemnie?
— Chcę... twojego błogosławieństwa! — rzekł biskup.
I ukląkł przed nim.
Gdy podniósł głowę, oblicze konwencjonisty przybrało wyraz majestatyczny. Starzec skonał.
Biskup powrócił do domu głęboko przejęty i pogrążony, nie wiem w jakich myślach. Całą noc spędził na modlitwach. Nazajutrz kilku śmielszych ciekawych próbowało go zaczepić o konwencjonistę G. — wskazał im tylko na niebo.
Od tej chwili czułość jego i braterska miłość dla ubogich i cierpiących podwoiła się jeszcze.
Wszelkie przypomnienie tego starego zbrodniarza G... w dziwne go jakieś wpędzało zadumy.
Nikt zaręczyć nie może, iż przejście tego ducha przed jego obliczem i odblask tego wielkiego sumienia nań rzucony, nie przyłożył się do zbliżenia go jeszcze ku doskonałości, do której dążył.
Te odwiedziny pasterskie spowodowały naturalnie rozmaite paplaniny w małych koteryjkach miejscowych.
Czy to miejsce było dla biskupa u łoża takiego umierającego? Widoczną rzeczą, że tam się nie było można spodziewać nawrócenia. Wszyscy ci rewolucjoniści są niepoprawni. Więc pocóż było chodzić? co się tam mógł dopatrzeć? Trzeba było koniecznie przekonać się, jak djabli biorą duszę!
Jednego dnia pewna wdowa, z tego rodzaju, który udając dowcip, wierzy w impertynencję, odezwała się do niego:
— Monsiniorze! pytają kiedy Wasza Wysokość dostanie czerwone na głowę pokrycie.
— O! o! kolor to bardzo wyrazisty! — odparł biskup. — Szczęściem, że ci, co się tak wzdragają czapki czerwonej, szanują czerwony kapelusz.
Gruboby się mylono, wnosząc z wyżej opisanego zdarzenia, że monsinior Benvenuto był biskupem filozofem, lub proboszczem patrjotą. Jego spotkanie, rzekłbym prawie, połączenie z konwencjonistą G., zdziwiło go tylko i uczyniło jeszcze łagodniejszym, nic więcej.
Chociaż monsinior Benvenuto wcale nie był człowiekiem politycznym, nie od rzeczy będzie wskazać tu w kilku słowach, jaką zachowywał postawę względem wypadków ówczesnych, przypuszczając, że monsinior Benvenuto myślał kiedy o postawie.
Cofnijmy się wstecz o lat kilka.
W trzy lata po wyniesieniu p. Myriel na biskupstwo, cesarz mianował go baronem państwa, podobnie jak wielu innych biskupów. W nocy z dnia 5 na 6 lipca 1809 r., uwięziono Papieża i z tego powodu Napoleon powołał p. Myriel do Paryża — na synod biskupów francuskich i włoskich. Zgromadzenie zebrało się w kościele Najświętszej Panny i poraz pierwszy odbyło posiedzenie 15 czerwca 1811 r. pod prezydencją kardynała Fesch. P. Myriel należał do dziewięćdziesięciu pięciu obradujących. Obecnym był jednak tylko na jednem posiedzeniu i na trzech czy czterech konferencjach prywatnych. Biskup, żyjący w górach, zbliżony do przyrody, z ubóstwem wieśniaczem, zda się wniósł pomiędzy dostojne osoby inne idee, które zmieniły temperaturę zgromadzenia. Prędko też wrócił do D. Zapytany, dlaczego spiesznie opuścił stolicę, odpowiedział: Byłem im na zawadzie. Przezemnie wiało na nich świeże powietrze z podwórza. Sprawiałem skutek drzwi otwartych.
Innym razem mówił: Co chcecie? ci panowie są książęta. A ja jestem tylko biednym biskupem wieśniaczym.
W istocie nie podobał się. Między wielu dziwnemi rzeczami, pewnego wieczora, gdy był u jednego z najdostojniejszych swych kolegów, wyrwały mu się takie słowa: Piękne zegary! pyszne kobierce! służba galonowa! Jakie to uciążliwe! O, nie chciałbym mieć tych zbytków i nieustannie słyszeć wołanie: tylu cierpi głód! tylu cierpi chłód! tylu ubogich! tylu ubogich!
Powiedzmy mimochodem, nienawiść przepychu nie jest nienawiścią, rozumną, bo obejmuje zarazem nienawiść sztuk pięknych. A jednak w osobach duchownych, jeśli wyłączymy obrządki kościelne, przepych jest wadą. Zdradzać się zdaje skłonności i zwyczaje nie bardzo zgodne z miłosierdziem chrześcjańskiem. Kapłan bogaty — to sprzeczność z jego świętym charakterem. Kapłan winien stać blisko ubogich. Któż, dotykając dniem i nocą wszystkich nieszczęść, nędz i niedoli, nie pokryje się źdźbłem świętego ubóstwa, niby kurzem znojnej pracy? Wyobraźcie sobie człowieka, co stoi nieustannie przy żarze, a nie gorąco mu? Wyobraźcie robotnika, co nieustannie pracuje przy rozpalonem ognisku, a nie ma ani włosa osmalonego, ani palców poczernionych, ani kropli potu, ani odrobiny popiołu na twarzy! Pierwszy dowód miłosierdzia w kapłanie, zwłaszcza w biskupie, jest ubóstwo dobrowolne.
Tak zapewne myślał ksiądz biskup D.
Z resztą nie trzeba sądzić, że w wielu rzeczach drażliwych podzielał to cobyśmy nazwali ideami wieku. Mało się wdawał w ówczesne spory teologiczne i milczał o kwestjach, w których Kościół ściera się z Państwem; gdyby jednakże bardzo nań nalegano, pokazałoby się, że jest raczej ultramontanem niż gallikanem.
Ponieważ kreślimy portret i nie chcemy ukrywać niczego, zmuszeni jesteśmy dodać, że z lodowatą obojętnością patrzył na upadek Napoleona. Od roku 1813 dzielił lub pochwalał wszystkie nieprzyjazne manifestacje. Nie chciał widzieć Napoleona, gdy powracał z Elby; podczas stu dni rządów cesarskich zakazał w swej djecezji modłów publicznych za niego.
Oprócz siostry, panny Baptysty, miał dwóch braci: jeden był jenerałem, drugi prefektem. Dosyć często pisywał do obu. Z pierwszym przez pewien czas był oziębłym za to, że gdy dowodził w Prowancji, w czasie wylądowania w Cannes, jenerał na czele tysiąca dwustu ludzi tak ścigał cesarza, jakby umyślnie chciał go z rąk wypuścić. Serdeczniejszym w korespondencjach był z drugim bratem, dawnym prefektem, poczciwym i zacnym człowiekiem, który mieszkał w Paryżu przy ulicy Cassette.
Tak więc i monsinior Benvenuto nie był czasem wolny od ducha stronnictwa, miał te chwile goryczy, chwile pochmurne. Cień namiętności politycznych przemknął przez ten umysł łagodny i wielki, zajęty sprawami wiecznemi. Zaiste, człowiek taki godzien był nie mieć opinij politycznych. Prosimy tu, żeby źle nie rozumiano naszej myśli: nie bierzemy za jedno tego, co się zowie opinjami politycznemi, z wielką miłością postępu, ze szczytną wiarą ojczystą, ludową i ludzką, która za dni naszych winna być gruntem każdego umysłu szlachetnego. Nie zapuszczając się w kwestje, nie będące w pośrednim związku z tą książką, powiemy poprostu: pięknieby zaiste było, gdyby monsinior Benvenuto nie był rojalistą i gdyby wzrok jego ani na chwilę nie odrywał się od pogodnego, jasnego widzenia, w którem ponad złudzeniami i nienawiściami świata, ponad burzliwemi korowodami rzeczy ludzkich, promienieją trzy przeczyste światłości: Prawda, Sprawiedliwość i Miłość.
Przyznając zupełnie, że Bóg nie stworzył monsiniora Benvenuto do spraw politycznych, zrozumielibyśmy i podziwiali protestację w imię prawa i swobody, dumną opozycję, opór niebezpieczny a sprawiedliwy przeciw wszechpotężnemu Napoleonowi. Ale co nam się podoba w postępowaniu względem wznoszących się do szczytu, mniej to chwalimy względem chylących się do upadku. Lubimy walkę dopóki łączy się z niebezpieczeństwem; a w każdym razie tylko walczący w pierwszej godzinie mają prawo być nieubłaganymi w ostatniej. Kto nie był uporczywym oskarżycielem w czasach pomyślności, winien umilknąć wobec ruiny. Ten tylko słusznie karcić może upadek, kto ciskał rękawicę powodzeniu. Co do nas, skoro sama Opatrzność uderza, cofamy rękę. Rok 1812 zaczyna nas rozbrajać. W roku 1813 nikczemne przerwanie milczenia przez to ciało prawodawcze, co dotychczas nie miało słów w ustach, a nagle ogrom nieszczęścia bohatera je uzuchwalił, — postępek tego ciała mógł tylko oburzyć, i nie godziło mu się przyklasnąć; w r. 1814 wobec tych marszałków zdradzających, wobec tego senatu, co z jednej kałuży brnął w drugą, znieważając, co przed chwilą ubóstwiał, wobec tego bałwochwalstwa, liżącego stopy i plwającego na bożyszcze, powinnością było odwrócić głowę: w roku 1815, gdy zanosiło się na największe klęski, gdy Francja z dreszczem przeczuwała ich złowrogie zbliżanie się, gdy już widać było otchłań Waterloo, otwartą przed Napoleonem; bolesne wołania ludu i armii do potępieńca losu, zaiste nie miały nic śmiesznego, i serce takie jak biskupa D. powinno było zrozumieć szczytny i rozczulający widok, jak nad brzegiem przepaści ściśle spaja się wielki naród z wielkim człowiekiem.
Wyjąwszy to jedno, biskup był we wszystkiem sprawiedliwy, szczery, wyrozumiały, rozumny, pokorny i godny, dobroczynny i uprzejmy, co jest podwójną dobroczynnością. Był kapłanem, mędrcem i człowiekiem. Nawet wyznać trzeba, że w tej opinji politycznej, którą mu przed chwilą zarzucaliśmy i którą surowo sądzić jesteśmy gotowi, był wyrozumiały i względny, bardziej może od nas, co to opowiadamy. Odźwierny przy ratuszu otrzymał miejsce od cesarza. Był to stary podoficer starej gwardji, legionista Austerlicki, bonapartysta jak orzeł cesarskich chorągwi. Biedakowi wyrywały się czasami słówka nieroztropne, które ówczesne prawo nazywało buntowniczemi. Od czasu jak portret cesarski znikł z krzyża legji honorowej, nigdy nie ubierał się w mundur, aby nie być zmuszonym do noszenia krzyża. Sam z czcią religijną zdjął wizerunek cesarski z krzyża, który mu przypiął do piersi Napoleon, i nic nie chciał na to miejsce położyć. — Raczej umrzeć — mówił — niż nosić na sercu trzy ropuchy! Chętnie głośno szydził z Ludwika XVIII. „Stary pedogryk w kamaszach angielskich! niech rusza do Prus z kartoflami“. Szczęśliwy był wielce, że jedną klątwą udało mu się objąć dwie najnienawistniejsze dlań rzeczy: Prusy i Anglję. Gadał póty, aż stracił miejsce. Został tedy bez chleba na bruku, z żoną i dziećmi. Biskup kazał go przywołać, upomniał łagodnie, i mianował szwajcarem w kościele katedralnym.
W ciągu lat dziewięciu mousinior Benvenuto świętością czynów, słodyczą obejścia obudził w mieszkańcach D. cześć czułą i synowską. Nawet jego postępowanie względem Napoleona przebaczył mu w duchu lud poczciwy, który ubóstwiał cesarza, ale kochał biskupa.
Prawie zawsze otacza biskupa gromadka młodych księży, jak jenerała stadko młodych oficerów. Miły pisarz, Święty Franciszek Salezy, nazywa ich w jednej z swych książek „księżmi młokosami“. Każdy zawód ma aspirantów, którzy tworzą orszak przy doszłych do znaczenia. Nie masz potęgi bez ścisku, ani fortuny bez dworu. Poszukiwacze przyszłości kręcą się około jaśniejącej teraźniejszości. Każda stolica ma swój sztab główny. Każdy biskup nieco wpływowy ma patrol z cherubinów seminaryjskich, którzy odbywają rond, utrzymują porządek w pałacu biskupim i zaciągają wartę około uśmiechu Jego Ekscelencji. Znaleść wstęp do biskupa, jest dosięgnąć stopą wozu fortuny. Trzebaż bo robić karjerę; apostolstwo nie gardzi kanonickim tytułem.
Jak są matadory świeckie, tak w kościele są przyciągające infuły. Takim i mecenasami są biskupi dobrze widziani u dworu, bogaci, suto uposażeni, zręczni, wzięci w świecie, umiejący się modlić, zapewne, ale i umiejący starać się i prosić, bez skrupułu wycierający przedpokoje, łatwo łączący zakrystję z dyplomacją, raczej opaci niż kapłani, raczej prałaci niż biskupi. Szczęśliwy, kto zbliży się do nich! Mając wzięcie i wpływy, sypią z rogu obfitości na usłużnych ulubieńców, na młodzież, umiejącą, się przypodobać: tłuste probostwa, prebendy, archidiakonaty, kapelanje, urzędy katedralne — a wdali ukazują godności biskupie. Posuwając się w górę sami, pociągają satelity; cały to system słoneczny w ruchu. Ich promienie ozłacają orszak. Ich pomyślność dostaje się w cząsteczkach otoczeniu. Im większa djecezja dla patrona, tem tłustsze probostwo dla ulubieńca. A dalej, w perspektywie, Rzym. Biskup, umiejący zostać arcybiskupem, arcybiskup umiejący zostać kardynałem, zabiera cię jako konklawistę, wchodzisz do roty, dostajesz paljusz, zostajesz audytorem, szambelanem papieskim, monsignorem; od Wysokości do Eminencji krok jeden cię dzieli, a od Eminencji do Świątobliwości tylko głosowanie. Każda piuska może marzyć o tiarze. Za dni naszych z pospolitego człowieka tylko ksiądz może legalnie zostać królem; i jakim królem! najwyższym. To też ile ambicji rośnie w zaciszu seminaryjnem! Ilu młodych księży nosi na głowie dzban z mlekiem pani Maciejowej! jak łatwo wyniosłość przybiera nazwę powołania! kto wie zresztą? Ta wyniosłość tak ma dobrą wiarę, tak chętnie sama się zwodzi — tak jest błogosławioną!
Monsinior Benvenuto, pokorny, ubogi, cichy, nie liczył się do przyciągających infuły. Poznać to było można po zupełnym braku młodych księży około niego. Już w Paryżu się nie podobał. Nikt nie myślał szczepić swej przyszłości na tym starcu samotnym. Żadna kiełkująca wyniosłość lekkomyślnie nie zieleniała pod jego cieniem. Kanonicy jego i wikarjusze jeneralni byli jak on poczciwi starcy, jak on zbliżeni do ludu, dojrzali jak on w djecezji, bez nadziei otrzymania czerwonego kapelusza. Tak dobrze wiedziano, że przy monsiniorze Benvenuto nie można obrość w pierze, iż zaledwie wyświeceni przez niego, młodzi seminarzyści, prosili o rekomendacje do arcybiskupów w Aix i Auch i co żywo uciekali. Bo wreszcie, powtarzamy, trzeba robić karjerę. Święty, żyjący w zbytecznem zaparciu się, jest niebezpieczem sąsiedztwem; mógłby się zarazić nieuleczonem ubóstwem, udzielić odrętwienia w członkach, stworzonych do posuwania się naprzód i skłonić do zaparcia większego, niżbyś pragnął; więc uciekasz od tej cnoty zaraźliwej. To nam tłumaczy osamotnienie monsiniora Benvenuto. Żyjemy w ponurem społeczeństwie. Mieć powodzenie: oto nauka, która jak krople zepsucia pada nieustannie na walący się budynek.
Mimochodem mówiąc, ohydna to rzecz powodzenie. Fałszywe jego podobieństwo do zasługi oszukuje ludzi. W oczach tłumu powodzenie wygląda tak samo prawie, jak rzeczywista wyższość. Powodzenie, rzekomy sobowtór talentu, oszukuje nawet historję. Juvenalis tylko i Tacyt na nie szemrzą. Za dni naszych historja przyswoiła sobie prawie urzędową filozofję, nosi liberję powodzenia i służy w jego przedpokoju. Miej powodzenie: to cała jego teorja. Pomyślność jest probierzem zdolności. Wygraj wielki los na loterji, jesteś znakomitym człowiekiem. Tryumfuj, będziesz czczony. Urodź się w czepcu, cała mądrość. Miej powodzenie, reszta ci będzie przydaną; bądź szczęśliwy, a zrobią cię wielkim. Z wyjątkiem pięciu czy sześciu olbrzymich wyjątków, będących blaskiem i chwałą wieku, zresztą podziw współczesnych zakrawa na ślepotę. Pozłota wydaje się złotem. Bądź pierwszym lepszym, mniejsza, byłeś był szczęśliwym dorobkiewiczem. Pospólstwo jak Narcyz starożytnych rozmiłowany w samym sobie, przyklaskuje mierności. Niezmierną tę moc, którą posiadali: Mojżesz, Eschyles, Dante, Michał Anioł lub Napoleon, tłum od razu i bez namysłu przyznaje każdemu, co dopiął w czemkolwiek swego celu. Niech notarjusz zostaje deputowanym; niech rzezaniec przyjdzie do posiadania haremu; niech tchórzliwy żołnierz przypadkiem wygra stanowczą bitwę; niech aptekarz wynajdzie tekturowe podeszwy dla armji i za sprzedaną tekturę zamiast skóry zyska miljon rocznego dochodu niech kramarz ożeni się z lichwą, i spłodzi z niej siedm do ośmiu miljonów; niech kaznodzieja, mówiący przez nos, zostanie biskupem; niech rządca zamożnego domu opuści służbę tak bogaty, że go zrobią ministrem skarbu, — ludzie nazwą to genjuszem. Dla nich wszystko równe, i konstelacje przestworzy niebieskich, i gwiazdki, które nogą wyciska kaczor na gęstem błocie kałuży.
Nie myślimy badać księdza biskupa D. ze stanowiska ortodoksji. Przed tak piękną i czystą duszą pragniemy tylko schylić głowę z uszanowaniem. Trzeba na słowo wierzyć sumieniu sprawiedliwego. A zresztą, ponieważ wszędzie znajdują się dusze wzniosłe, chętnie wierzymy w najwyższy rozwój wszystkich piękności cnoty ludzkiej, choćby w różnem od naszego wyznaniu.
Co sądził o tym dogmacie lub owej tajemnicy? skrytości te zna jedynie grób, przyjmujący nagie dusze. Jednego tylko jesteśmy pewni, że nigdy zawiłe kwestje wiary nie doprowadziły go w rozwiązywaniu do obłudy. Djament nie zna zgnilizny. Wierzył, jak mógł najmocniej. — Credo in Patrem — często wołał. Z resztą czerpał w dobrych uczynkach spokój i zadowolenie sumienia, szepczące z cicha: Bóg z tobą!
Zaznaczyć tu wszakże powinniśmy, że na zewnątrz, iż tak rzekę, wiary, biskup miał zbytek miłości. Za to właśnie quia multum amavit[6] ganili go ludzie porządni, osoby poważne, ludzie rozsądni, uprzywilejowane istoty na tym smutnym świecie, gdzie samolubstwo czerpie światło z pedantyzmu. Cóż to jest zbytek miłości? Jest to życzliwość pogodna, obejmująca wszystkich bez wyjątku ludzi, i przy sposobności, jak to już raz wskazaliśmy, rozlewająca się na inne stworzenia. Nie lekceważył nikogo i niczego. Był pobłażający dla wszelkiego stworzenia boskiego. Każdy człowiek, nawet najlepszy, ma trochę nierozważnej nieczułości, zwłaszcza względem zwierzęcia. Biskup nie znał tej wady, tak pospolitej w wielu kapłanach. Nie posuwał się do braminizmu, ale też zdawał się długo rozmyślać nad tem wyrażeniem Ekklezjasty: „Któż wie, dokąd idzie dusza zwierząt?“ Brzydka powierzchowność, niekształtność potworna, nie budziły w nim wstrętu. Owszem, wzruszały go, rozczulały prawie. Zamyślony, zdawał się szukać zewnątrz pozornego życia przyczyny jego, wytłumaczenia lub wymówki. Były chwile, w których jakby błagał Boga o przemianę. Okiem filologa, odcyfrującego cierpliwie nieczytelny rękopism, badał bez gniewu chaos, którego tyle jest jeszcze w przyrodzie. W tych marzeniach wyrywały mu się niekiedy dziwne słowa. Pewnego poranku myślał, że jest sam w ogrodzie, ale siostra niepostrzeżona postępowała za nim; nagle zatrzymał się, spojrzał na coś na ziemi: był to ogromny pająk, czarny, kosmaty, ohydny. Siostra usłyszała te słowa biskupa:
— Biedne zwierzę! nie twoja to wina.
Czemuż nie mielibyśmy wspomnieć o tych boskich prawie dzieciństwach dobroci? Mogą to być dzieciństwa: ale te zaszczytne dzieciństwa właściwe były także Świętemu Franciszkowi z Assyżu i Markowi Aureljuszowi. Pewnego dnia, nie chcąc nadeptać mrówki, o mało nie zwichnął nogi.
Tak żył ten człowiek sprawiedliwy. Niekiedy zasypiał w ogrodzie i wówczas postać jego miała coś niewysłowienie czcigodnego. Sądząc z opowiadań o jego młodości i męzkim nawet wieku, monsinior Benvenuto był niegdyś człowiekiem namiętnym, może gwałtownym. Jego póżniejsza słodycz i łagodność nie płynęły więc z usposobienia wrodzonego, z instynktu natury, ale były wypadkiem głębokiego przekonania, które przeniknęło w serce i powoli odbiło się we wszystkich jego myślach i czynach: bo na charakterze ludzkim, jak na skale, myśli, niby krople wody, wyciskają dołki. Takie wydrążenia nie dadzą się zatrzeć, takie kształty przetrwają wieki.
W roku 1815, zdaje się już to powiedzieliśmy, skończył siedmdziesiąt pięć lat życia, a wyglądał zaledwie na sześćdziesiąt. Nie był wysokiego wzrostu, miał trochę tuszy, i zapobiegając jej powiększeniu, lubił długie wycieczki pieszo. Chód miał pewny, postać mało pochyloną; z tego jednak szczegółu niczego nie wnosimy: Grzegorz XVI w osiemdziesięciu leciech trzymał się prosto i uśmiechał, a nie był jednak tak dobrym biskupem. Monsinior Benvenuto miał, jak lud mówił, „piękną głowę“, ale tak miłą, iż zapominałeś, że jest piękną.
Kiedy rozmawiał z wesołością dziecinną, wdzięczną i ujmującą, zdawało się, że z całej jego osoby tryska radość. Cera świeża i rumiana, zęby śnieżnej białości, które gdy śmiał się, widziałeś wszystkie doskonale zachowane, nadawały mu tę postać otwartą, przystępną i miłą, na którą patrząc zwykliśmy mówić o mężczyźnie: dobry chłopiec, o starcu: poczciwiec. Takie też, jak sobie przypominacie, sprawił wrażenie na Napoleonie. Z pierwszego wejrzenia i dla każdego, co go po raz pierwszy widział, w istocie był tylko poczciwcem. Ale gdyś posiedział z nim kilka godzin i wpatrzył się w jego myślące oczy, powoli poczciwiec przemieniał się w posągową, cześć nakazującą postać. Jego czoło szerokie, poważne, dostojne białym włosem, stawało się jeszcze dostojniejsze rozmyślaniem; majestat promieniał z tej dobroci, chociaż i dobroć nie przestawała jaśnieć: i doznawałeś wzruszenia, jakbyś widział uśmiechniętego anioła, co powoli rozwija skrzydła, nie przestając się uśmiechać. Uszanowanie, cześć niewymowna przejmowała cię stopniowo, przenikając do serca; czułeś, że stoi przed tobą jedna z tych dusz silnych, wypróbowanych a pobłażliwych, których myśl stała się tak wielką, że już jedynie dobrą być mogła.
Jak widzieliśmy, modlitwa, odprawianie nabożeństw, jałmużna, pocieszanie zasmuconych, uprawa kawałka ziemi, braterstwo, skromny posiłek, gościnność, zrzeczenie się, ufność, nauka, praca — wypełniały każdy dzień jego życia. Wypełniały: trafny wyraz, bo, zaiste, każdy dzień biskupa był aż do brzegów pełen dobrych myśli, dobrych słów i dobrych czynów. Wszelako dzień nie był zupełny, jeżeli czas chłodny lub dżdżysty nie pozwalał mu wieczorem, gdy odeszły dwie kobiety, przepędzić godzinę lub dwie w ogrodzie, przed pójściem na spoczynek. Rzekłbyś, było dlań rodzajem obrządku przygotować się do snu rozmyślaniem wobec wspaniałego widoku nieba nocnego. Niekiedy dość późno w nocy, gdy dwie stare panny nie spały, słyszały jak zwolna przechadzał się po alejach. Sam z sobą, skupiony w duchu, spokojny, modlący się, porównywał pogodę swego serca z pogodą przestworzy, wzruszony patrzał w ciemnościach na widome blaski Boże i otwierał swą duszę myślom, spływającym od Nieznajomego. W tych chwilach uroczystych, w godzinie, gdy kwiaty nocne ofiarują swe wonie, on ofiarując swe serce, płonące jak lampa wśród nocy gwiaździstej, i łącząc się w uwielbieniu z harmonją wszechstworzeń, zaiste, sam nie zdałby sobie sprawy z tego, co się działo w jego duszy; czuł tylko, że coś z niej odlatuje i coś na nią spływa. Tajemnicze wymiany otchłani duszy z przepaściami wszechświata!
Myślał o wielkości i obecności Boga; o wieczności przyszłej, dziwnej tajemnicy; o wieczności minionej, tajemnicy jeszcze dziwniejszej; o wszystkich nieskończonościach pod jego oczyma zanurzających się w przeróżnych kierunkach: i nie usiłując pojąć rzeczy niepojętych, patrzył na nie. Nie badał Boga: olśniewał się Jego blaskiem. Patrzył na wspaniałe śluby atomów, nadające postacie materji, siłę i trwałość, tworzące osobistości w jednocie, stosunki w przestrzeni, niezliczoność w nieskończoności, płodzące światło, a przez nie — piękność. Te śluby sprzęgają się i rozprzęgają nieustannie; ztąd życie i śmierć.
Siadał na ławce drewnianej, opartej o starą altankę, i przez wątłe cienie gałęzi drzew owocowych spoglądał na gwiazdy. Ćwierć morgi biednie zasadzonej, zabudowanej walącem się domostwem i szopami, była mu drogą i wystarczała zupełnie.
Czego więcej było potrzeba dla starca, co dzielił spoczynek życia, spoczynek tak rzadki, na zabawę ogrodem we dnie i rozmyślania w nocy? Azaliż nie było dosyć wązkiego ogródka ze stropem gwiaździstym dla wielbienia Boga, to w jego dziełach najpiękniejszych, to w jego najszczytniejszych tworach? Ogródek dla przechadzki, nieskończoność przestworzy dla marzeń. U stóp kawał ziemi do uprawy i zbioru; nad głową przedmiot badań i rozmyślań; kilka kwiatów na ziemi i wszystkie gwiazdy na niebie.
Słówko jeszcze.
Ponieważ tego rodzaju szczegóły mogłyby, w teraźniejszych zwłaszcza czasach, że użyjemy modnego dziś wyrażenia — naprowadzić na domysł, że biskup D, był panteistą, i obudzić podejrzenie, na jego naganę czy pochwałę, iż miał jedną z tych filozofij osobistych, właściwych naszemu wiekowi, co niekiedy kiełkują w umysłach samotnych, umacniają się i rozrastają, aż w końcu zastępują religję: pośpieszamy najuroczyściej zapewnić, że nikt zgoła z tych, którzy znali monsiniora Benvenuto, nie czuł się upoważnionym do przypuszczania czegoś, podobnego. Światłem tego człowieka było serce. Światło, ztąd pochodzące, stanowiło Jego mądrość.
Żadnych systemów, dużo uczynków. Oderwane spekulacje nabawiają zawrotu; nic nie wskazuje, żeby umysł jego puszczał się na te niebezpieczne harce. Apostoł może być śmiałym, biskup winien być lękliwym. Prawdopodobnie miałby skrupuł zbytecznie zagłębiać się w pewnych zagadkach, będących niejako dziedziną umysłów wielkich, strasznych. Ze świętą grozą staje się w przysionkach tajemnicy: posępne jej wrota stoją otworem, ale coś cię przestrzega, abyś tam nie wstępował. Biada temu, kto wnijdzie!
Genjusze, zapuszczając się w niesłychane głębie oderwania i abstrakcji, stojącej, że tak rzekę, ponad dogmatami, przedstawiają swe myśli Bogu. Ich modlitwa zuchwale wyzywa do rozpraw; ich uwielbienie wypytuje, bada: jest to religja bezpośrednia, pełna niebezpieczeństw i odpowiedzialności dla tego, co wdziera się na jej strome wyżyny.
Rozmyślaniu ludzkiemu nie masz granic. Bądź co bądź rozbiera, śledzi, szpera swe własne olśnienia. Powiedziałbym prawie, że pewnym rodzajem świetnego odziaływania olśniewa tą pracą naturę; tajemniczy świat, nas otaczający, wraca co otrzymuje i prawdopodobnie wpatrujący się w nieskończoność, są przez nią rozważani. Jakkolwiekbądź, są na ziemi ludzie — sąż to ludzie? — którzy dostrzegają wyraźnie w głębiach widnokręgu marzeń szczyty prawdy bezwzględnej — i mają straszne widzenie Góry nieskończonej. Monsinior Benvenuto wcale nie należał do tych ludzi; monsinior Benvenuto nie był genjuszem. Z przerażeniem cofnąłby się na widok tych szczytów, z których kilku, nawet bardzo wielkich, jak Szwedenborg i Pascal, ześliznęli się w przepaść obłąkania. Zaiste, potężne te marzenia nie są bez moralnego pożytku; przez te strome drożyny zbliżamy się do doskonałości idealnej. Ale on obierał ścieżkę najkrótszą: Ewangelię.
Nie probował wązkiego ornatu swego łatać Eljaszowym płaszczem, nie ciskał żadnego promienia przyszłości na burzliwe fale wypadków, ani światła rzeczy zgęszczać w płomień usiłował; nie miał w sobie nic z charakteru proroka lub czarodzieja. Pokorna ta dusza kochała: oto wszystko.
Że w modlitwie wznosił się do natchnień nadludzkich, to prawdopodobne; ale nie można nazbyt modlić się, jak nie można nazbyt kochać: i gdyby było herezją modlić się inaczej, niż według przepisanego tekstu, święta Teresa i święty Hieronim byliby heretykami.
Chętnie skłaniał się ku tym, co jęczą i pokutują za błędy. Świat przedstawiał mu się jak niezmierna choroba; wszędy czuł gorączkę, wszędy podsłuchiwał cierpienia, i nie usiłując rozwiązać zagadki, starał się zabliźniać ranę. Straszny widok rzeczy stworzonych budził w nim rozczulenie; całem jego zajęciem było — wyszukiwać dla siebie i tchnąć w drugich najlepszy sposób współubolewania i niesienia ulgi; Cokolwiek istnieje, było dla tego zacnego kapłana nieustannym przedmiotem smutku, szukającego pociechy.
Są ludzie, pracujący nad odkopywaniem złota; on pracował nad odkopywaniem miłosierdzia: ogólna nędza była jego kopalnią. Wszędy i zawszę boleść była dlań sposobnością do okazania dobroci. Kochajcie się wzajem — oto cała, jego nauka, cała mądrość: więcej nie pragnął. Pewnego dnia ten człowiek, co się mienił filozofem, ów senator już wspomniony, rzekł do biskupa: — Ależ spójrz jegomość na widownię świata: wojna wszystkich przeciw wszystkim, najmocniejszy ma najwięcej rozumu. Twoje kochajcie się wzajem jest głupstwem. — A więc — odpowiedział monsinior Benvenuto nie spierając się — jeżeli to jest głupstwem, dusza powinna się w niem zamknąć, jak perła w muszli. I zamykał się w niem, żył; był zupełnie zadowolony, pozostawiając na stronie olbrzymie kwestje, które nęcą i straszą, niezgłębione widoki abstrakcji, przepaście metafizyki, wszystkie owe głębie, co w myśli apostoła ciążą ku Bogu, a w myśli ateusza — ku nicestwu; przeinaczenie dobre i złe, walkę jestestwa z jestestwem, sumienie człowieka, myślącą senność zwierzęcia, przemianę w śmierci, odrodzenie bytu w grobie, niepojęte szczepienie miłości kolejnych na jaźni wiecznie istniejącej, treść, rozłogę, Nil et Ens, nicestwo i byt, duszę, przyrodę, wolność, konieczność; przepaściste zagadki, posępne otchłanie, ku którym chylą się olbrzymie archanioły umysłu ludzkiego: straszne przepaście, na które Lukrecjusz, Manu, święty Paweł i Dante patrzyli tym wzrokiem błyskawicznym, co utkwiwszy w nieskończoności, zdawał się z niej płodzić gwiazdy.
Monsinior Benvenuto był po prostu człowiekiem, który wiedział wprawdzie o istnieniu kwestji tajemniczych, ale ich nie przenikał, nie badał, nie poruszał, i tylko niby cień szedł za niemi z głębokiem uszanowaniem w duszy.
W pierwszych dniach października 1815 r., na godzinę przed zachodem słońca, jakiś człowiek, podróżujący pieszo, wszedł do miasteczka D. Tu i owdzie kilku mieszkańców siedzących przy oknach lub na progu domów, z pewnym niepokojem patrzyli na wędrowca. Trudno było spotkać przechodnia nędzniejszej Postaci. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, w sile wieku; mógł mieć czterdzieści sześć do czterdziestu ośmiu lat. Czapka z daszkiem, naciśniętym na czy, osłaniała część twarzy ogorzałej na słońcu, wywiędłej i spoconej; koszula z grubego płótna żółtego, spięta u szyi srebrną kotwiczką, nie zakrywała piersi obrośniętej; chusteczka zawiązana na węzeł, stare spodnie z niebieskiego drelichu, rozdarte na jednem kolanie, załatane na drugiem; stara bluza obszarpana, na jednym łokciu naprawiona zielonym suknem, grubą nicią przeszytem; na plecach tłumoczek żołnierski pełny, dobrze opięty i prawie nowy; w ręku gruby kij sękaty, na nogach bez pończoch trzewiki podkute, głowa ostrzyżona, długa broda.
Pot, spieka, podróż piesza, kurzawa oszpecały tę postać odartą.
Włosy były ogolone, a jednak jeżyły się, zaczynały bowiem odrastać, a musiały od pewnego czasu nie być strzyżone.
Nikt go nie znał: widocznie był przechodniem. Zkąd szedł? Z południa, zapewne od brzegów morza; wchodził bowiem do D. tą, samą ulicą, którą przed siedmiu miesiącami przejeżdżał cesarz Napoleon, udając się z Cannes do Paryża. Człowiek ten musiał wędrować dzień cały, zdawał się być bardzo znużonym. Kobiety ze starego miasta, dolnej dzielnicy D., widziały, jak zatrzymał się pod drzewami bulwaru Gassendi i pił ze studni, stojącej przy końcu alei spacerowej. Musiał mieć wielkie pragnienie, bo dzieci, które szły za nim, widziały jeszcze jak się zatrzymał i pił o dwieście kroków dalej ze studni na rynku.
Doszedłszy do rogu ulicy Poichevert, zawrócił na lewo, zmierzając do ratusza. Wszedł i w kwadrans potem był znowu na ulicy. Żandarm siedział przed bramą na ławce kamiennej, z której 4 marca jenerał Drouot czytał zdumionemu tłumowi proklamację zatoki Juan. Człowiek zdjął czapkę i pokornie ukłonił się żandarmowi.
Żandarm, nie odpowiedziawszy na ukłon, patrzył nań z uwagą, czas pewien wiódł za nim oczyma i wrócił do ratusza.
Była wówczas w D. piękna austerja pod Krzyżem Kolbasa. Gospodarz jej nazywał się Jakób Labarre, człek poważany w mieście z powodu pokrewieństwa z innym Labarrem, który miał austerję w Grenobli pod Trzema Delfinami i dawniej służył w gidach. W czasie wylądowania cesarza krążyły w kraju różne pogłoski o tej austerji pod Trzema Delfinami. Opowiadano, że jenerał Bertrand, przebrany za furmana, często do niej zajeżdżał w styczniu i rozdawał krzyże honorowe żołnierzom, a napoleony mieszczanom. To jedno jest prawdą, że cesarz, wszedłszy do Grenobli, nie chciał zająć mieszkania w pałacu prefektury i dziękując merowi powiedział: Pójdę do poczciwego człeka, mego znajomego, i udał się pod Trzy Delfiny. Blask tej chwały Labarra z pod Trzech Delfinów oświecał przez przestrzeń dwudziestu pięciu mil i Labarra pod Krzyżem Kolbasa. Mówiono o nim w mieście: To krewny tego z Grenobli.
Podróżny skierował kroki ku tej austerji najlepszej w okolicy. Wszedł do kuchni, wychodzącej wprost na ulicę. Paliło się na wszystkich piecykach: w kominie wielki ogień wił się wesołym płomieniem. Gospodarz, zarazem wielki kuchmistrz, zaglądał do rądli, to na ognisko, troskliwie pilnując doskonałego obiadu dla furmanów, których śmiechy i wesołe krzyki dochodziły z sąsiedniej izby. Ktokolwiek podróżował, wie, że nikt lepiej nie jada od furmanów. Tłusty świszcz, obok białe kuropatwy i cietrzewie kręciły się na długim rożnie przy ogniu; na piecykach smażyły się w patelniach dwa duże karpie z jeziora Lauzet i pstrąg z jeziora Alloz.
Gospodarz, słysząc, że się drzwi otwierają i ktoś nowy wchodzi, rzekł, nie podnosząc oczu od piecyków:
— Czego pan sobie życzy?
— Juści spać — odpowiedział podróżny.
— Nic nadto łatwiejszego — mówił gospodarz. W tej chwili odwrócił głowę, jednym rzutem oka obejrzał podróżnego, i dodał: za pieniądze?
Człowiek wyjął z kieszeni bluzy gruby worek skórzany i odpowiedział:
— Mam pieniądze.
— W takim razie służę — rzekł gospodarz.
Człowiek schował sakiewkę do kieszeni, zdjął z siebie tłumoczek, położył na ziemi przy drzwiach i z kijem w ręku usiadł na ławeczce przed ogniem. Miasto D. leży w górach. Wieczory październikowe bywają chłodne.
Tymczasem gospodarz, krzątając się przy kominie, bacznie przypatrywał się podróżnemu.
— Prędko dadzą obiad? — zapytał nieznajomy.
— Natychmiast — odrzekł gospodarz.
Kiedy nowoprzybyły grzał się przy ogniu, obrócony plecami do drzwi, zacny oberżysta Jan Labarre wyjął z kieszeni ołówek, oderwał kawałek papieru ze starej gazety, leżącej na stole przy oknie, na marginesie białym napisał dwa czy trzy wiersze, złożył, nie zapieczętował i oddał świstek chłopcu, który, jak się zdaje, służył razem za kuchcika i lokaja. Oberżysta szepnął mu coś do ucha i chłopak pobiegł ku ratuszowi.
Podróżny nic nie widział.
Zapytał raz jeszcze: — Prędko dadzą obiad?
— Natychmiast — rzekł gospodarz.
Chłopiec powrócił z papierem. Gospodarz porwał świstek z pośpiechem, jakby oczekiwał odpowiedzi. Zdawał się czytać z uwagą, potem kiwał głową i zamyślił się; nakoniec postąpił ku podróżnemu, pogrążonemu w jakichś smutnych dumaniach.
— Panie, — rzekł — nie mogę cię przenocować.
Człowiek wyprostował się na siedzeniu.
— Co? czy się pan lękasz, żebym nie zapłacił? Chcesz, abym zapłacił z góry? Mam pieniądze, powiadam panu.
— Nie o to chodzi.
— O cóż więc?
— Masz pieniądze...
— Mam — rzekł człowiek.
— A ja — dodał gospodarz — nie mam izby.
— Człowiek odpowiedział spokojnie: — umieść mię w stajni.
— Nie mogę.
— Dla czego?
— Konie zajmują wszystkie miejsca.
— No — rzekł nieznajomy — to jaki kącik na strychu; wiązkę słomy: zobaczymy to po obiedzie.
— Nie mogę dać wam obiadu.
To oświadczenie, wyrzeczone tonem umiarkowanym lecz mocnym, wydało się bardzo ważnem nieznajomemu. Powstał.
— A ba! ależ ja umieram z głodu; szedłem od świtu; zrobiłem dwanaście mil. Płacę: chcę jeść.
— Nic nie mam — rzekł gospodarz.
Człowiek parsknął śmiechem i pokazał na komin i piecyki: — Nic! a toż co?
— To zamówione.
— Przez kogo?
— Przez panów furmanów.
— Ilu ich?
— Dwunastu.
— Tu jest jedzenia dla dwudziestu.
— Zamówili wszystko i zapłacili z góry.
Człowiek usiadł i rzekł, nie podnosząc głosu:
— Jestem w austerji, głodny, więc zostanę.
Wówczas gospodarz nachylił się do jego ucha i rzekł tonem, który go dreszczem przejął: — Wynoście się ztąd.
Podróżny, który spokojnie poprawiał w piecu ogień żelaznym końcem kija, obrócił się żywo i gdy otwierał usta do odpowiedzi, gospodarz bystro nań spojrzał i dodał zawsze pocichu: — No, dość próżnych słów. Chcesz, abym ci powiedział twoje nazwisko? Nazywasz się Jan Valjean. A teraz chcesz, bym ci powiedział, kto jesteś? Zobaczywszy cię wchodzącego, domyśliłem się czegoś, i posłałem do ratusza: patrz, co mi odpowiedziano. Umiesz czytać?
Mówiąc to rozwinął przed oczyma wędrowca papier, który odbył drogę z austerji do ratusza i napowrót. Człowiek spojrzał na kartkę. Oberżysta mówił dalej po chwili milczenia:
— Mam zwyczaj obchodzić się grzecznie ze wszystkimi. Wynoście się ztąd.
Człowiek spuścił głowę, podniósł tłumoczek złożony na ziemi i odszedł.
Zawrócił na główną ulicę. Szedł, nie wiedząc dokąd, pod samemi murami domów, jak człowiek upokorzony i smutny. Nie obrócił się ani razu. Gdyby się był obrócił, zobaczyłby, jak gospodarz austerji pod Krzyżem Kolbasa, stojąc przed progiem, otoczony gośćmi oberży i przechodniami, żywo rozprawiał i pokazywał nań palcem; z przerażenia tłumu i spojrzeń nieufnych byłby odgadł, że wkrótce jego przybycie stanie się w całem mieście wypadkiem.
Niczego jednak nie widział. Ludzie znękani nie patrzą za siebie; aż nadto dobrze wiedzą, że zły los ich ściga.
Szedł tak czas pewien po różnych ulicach, których nie znał, zapominając o znużeniu, co przytrafia się w smutku. Nagle żywo uczuł głód. Noc się zbliżała. Spojrzał dokoła, czy nie znajdzie gdzie miejsca na nocleg.
Piękna austerja zamknęła się przed nim; szukał więc jakiej lichej karczmy, ubogiej lepianki.
Właśnie w końcu ulicy zajaśniało światło; wiecha sosnowa, zawieszona na słupie żelaznym, rysowała się na białym nieba zmroku: poszedł w tę stronę.
W istocie była to karczma. Karczma przy ulicy Chaffaut.
Podróżny zatrzymał się chwilę, spojrzał przez: szybę do nizkiej izby, oświetlonej lampą na stole i wielkim ogniem na kominie. Kilku ludzi piło, gospodarz, grzał się przy ogniu, na którym gotowało się coś w garnku żelaznym, wiszącym na haku.
Do karczmy, będącej także rodzajem austerji, są dwa wchody: jedne drzwi od ulicy, drugie od podwórka, zawalonego śmieciem.
Podróżny nie śmiał wejść drzwiami od ulicy: wsunął się na podwórze, zatrzymał chwilę, bojaźliwie wziął za klamkę i drzwi otworzył.
— Kto tam? — zapytał gospodarz.
— Ktoś, potrzebujący wieczerzać i przenocować.
— Prosimy: tu się wieczerza i nocuje.
Wszedł. Ludzie pijący przy stole obrócili się ku niemu; lampa oświecała go z jednej strony, ogień z drugiej: przypatrywano mu się, podczas gdy zdejmował z siebie tłumoczek.
Gospodarz rzekł do niego: — Oto ogień. Wieczerza gotuje się w garnku; pójdź, ogrzej się, przyjacielu.
Usiadł przy ognisku, wyciągnął znużone nogi, zapach przyjemny zalatywał go od garnka. Na jego twarzy, osłonionej czapką, malowały się zatarte ślady lepszego bytu, połączone z tym przejmującym wyrazem, jak i długie cierpienie nadaje. Profil jej zresztą był bardzo wydatny, męzki, smutny. Fizjognomja dziwna: z początku wydawała się pokorną, później okazywała się surową. Oko błyszczało pod brwiami, jak ogień pod krzakiem.
Jeden z siedzących przy stole, przekupień rybny, nim przyszedł do karczmy, pomieścił swego konia w stajni u Labarra. Przypadek zdarzył, że rano spotkał był tego nieznajomego ze złą miną, na drodze między Bras d’Asse i... (zapomniałem nazwy: zdaje się, że Escoublon). Otóż, spotkawszy go człowiek, który zdawał się już bardzo znużonym, prosił, aby zabrał go na konia; za całą odpowiedź przekupień zaciął szkapę i puścił się kłusem. Przed pół godziną był w gromadce, otaczającej Jakóba Labarre i sam opowiadał o nieprzyjemnem spotkaniu rano. Przekupień nieznacznie skinął na karczmarza. Gospodarz się zbliżył i zamienili kilka słów pocichu. Człowiek siedział pogrążony w dumaniach.
Karczmarz powrócił do komina, uderzył człowieka po ramieniu i rzekł:
— Wyniesiesz się ztąd.
Nieznajomy obejrzał się i odpowiedział łagodnie:
— A, więc wiecie?...
— Tak.
— Odesłano mnie z drugiej austerji.
— A z tej cię wyganiają.
— Gdzież pójdę?
— Precz.
Człowiek wziął kij, tłumok i odszedł.
Gdy wychodził, dzieciaki, które szły za nim od austerji pod Krzyżem Kolbasa, i jak się zdaje, czekały na niego, rzuciły nań kamieniami. Zawrócił się z gniewem i pogroził kijem: dzieciaki rozpierzchły się, jak stado ptactwa.
Przechodził około więzienia. U bramy wisiał łańcuch żelazny, przyczepiony do dzwonka; zadzwonił.
Otworzyło się okienko.
— Panie odźwierny — rzekł, zdejmując z uszanowaniem czapkę — czy nie byłbyś łaskaw otworzyć i przyjąć mię na nocleg?
Głos odpowiedział:
— Więzienie nie jest austerją; niech cię aresztują, to otworzymy.
I zamknęło się okienko.
Wszedł na uliczkę, w której jest dużo ogrodów. Niektóre oparkanione żywym płotem, co bardzo rozwesela ulicę. Pośród tych ogrodów i płotów, ujrzał domek jednopiętrowy, w oknie którego się świeciło.
Podobnie jak przed karczmą, zajrzał najprzód w szybę. Była to obszerna izba z białemi ścianami; przy jednej stało łóżko, pokryte drukowanym perkalikiem, w kącie kolebka, kilka stołków, na ścianie wisiała dubeltówka, w środku izby stół nakryty. Miedziana lampa paliła się na grubym obrusie z białego płótna, cynowy dzban, pełen wina, błyszczał jak srebrny, na środku waza z dymiącą się zupą brunatną. Przy stole siedział mężczyzna około łat czterdziestu, wesołej i otwartej twarzy, i huśtał małe dziecko na kolanach. Obok niego kobieta jeszcze młoda, karmiła drugie dziecko; ojciec się śmiał, dziecię się śmiało, matka uśmiechała.
Nieznajomy zatrzymał się na chwilę i rozmarzył na ten widok miły i uspokajający. Co się w nim działo? Sam tylko mógłby powiedzieć. Prawdopodobnie myślał, że dom, w którym radość mieszka, jest także gościnnym, i że gdzie tyle jest szczęścia, tam znajdzie się może litość.
I zlekka zastukał do drzwi.
Nie usłyszano.
Zastukał powtórnie.
Usłyszała kobieta i rzekła: — Mój mężu, zdaje się ktoś stuka.
— Nie, odpowiedział mąż.
Zapukał raz trzeci.
Mąż podniósł się, wziął lampę, poszedł do drzwi i otworzył.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, pół wieśniak, pół rzemieślnik. Miał na sobie obszerny fartuch skórzany, dochodzący do lewego ramienia, za pasem młot, chustka czerwona, rożek z prochem i inne przedmioty, które pas przytrzymywał jak kieszeń. Przechylił w tył głowę i z za otwartej koszuli widać było szyję grubą jak u wołu, białą i obnażoną. Miał gęste brwi, ogromne faworyty czarne, oczy ciemne, szczęki i brodę wydatne, naprzód wysunięte, a nadewszystko nie dający się opisać wyraz fizjognomji ludzi, co się czują u siebie w domu.
— Panie, — rzekł podróżny — przepraszam. Czy nie moglibyście, za opłatą, dać mi talerz zupy i do przespania się kącik w szopie, tam w ogrodzie. Powiedzcie, czy moglibyście? za opłatą?
— Kto jesteście? — zapytał gospodarz.
Człowiek odpowiedział: — Przybywam z Puy Moisson. Szedłem dzień cały. Zrobiłem mil dwanaście. Czy moglibyście? za opłatą?
— Nie odmówiłbym — rzekł wieśniak — przyjęcia na noc uczciwego człowieka, gdyby zapłacił. Ale dlaczego nie idziecie do oberży?
— Niema miejsca.
— Ba! to być nie może. Dziś niema ani jarmarku, ani targu. Byliście u Labarra?
— Byłem.
— I cóż?
Podróżny odpowiedział zakłopotany: — Nie wiem, nie przyjął mię.
— A chodziliście do tego przy ulicy Chaffaut?
Kłopot nieznajomego wzrastał: wybełkotał nieśmiało: — I ten mnie nie przyjął.
Twarz wieśniaka przybrała wyraz nieufności, zmierzył nowoprzybyłego od stóp do głów i nagle zawołał ze drżeniem:
— A może ty jesteś ów człowiek?...
Znowu rzucił spojrzenie na nieznajomego, cofnął się trzy kroki, postawił lampę na stole i zdjął dubeltówkę ze ściany.
Tymczasem na okrzyk wieśniaka: może ty jesteś ów człowiek?... kobieta się podniosła, chwyciła w objęcia dwoje dzieci, skryła się za męża i z obnażoną piersią, obłąkanemi oczyma, przerażona patrzyła na nieznajomego, szepcząc: kajdaniarz.
Odbyło się to wszystko w krótszym czasie, niż potrzeba do wyobrażenia sobie tej sceny. Popatrzywszy chwil kilka na człowieka wzrokiem, jakim się patrzy na żmiję, gospodarz domu przystąpił do drzwi i rzekł:
— Idź precz!
— Przez litość — błagał człowiek — szklankę wody.
— Kulą w łeb — odpowiedział wieśniak.
Zatrzasnął drzwi z łoskotem i zamknął na dwa spusty. Po chwili zamknęły się okienice i słychać było, jak przyśrubowywano sztabę żelazną.
Noc zapadała. Chłodny wiatr wiał od Alp. Przy świetle dnia konającego nieznajomy ujrzał w jednym z ogrodów od ulicy budkę, obłożoną darnią. Bez namysłu przeskoczył płot i dostał się do ogrodu. Zbliżył się do budki; zamiast drzwi miała wązki otwór, bardzo nizki i podobna była do owych szałasów, które stawiają sobie strażnicy przy drogach. Zapewne myślał, że w istocie jest to mieszkanie dróżnika; zimno i głód mu dokuczały; na głód się zdecydował, ale pragnął się schronić przed zimnem. Zwykle w nocy dróżnicy nie zajmują tego rodzaju mieszkań. Położył się krzyżem na ziemi i wsunął do budki. Było tam dość ciepło, znalazł nawet wcale niezłe posłanie ze słomy. Przez chwilę leżał wyciągnięty na niej i nie ruszał się, tak był znużony. Później, że mu zawadzał tłumok na plecach i że zresztą miał z niego gotową poduszkę, jął odpinać rzemienie. W tej chwili rozległo się gniewne warczenie. Podniósł oczy. Łeb ogromnego brytana ukazał się u otworu budki.
Było to legowisko psa.
Sam był mocny i nieustraszony, uzbroił się kijem, tłumokiem zasłaniał się jak tarczą, i jak mógł wydostał się z legowiska, nie bez szwanku jednak opończy i tak już podartej.
Podobnie, wydobył się z ogrodu, ale cofając się z twarzą obróconą do brytana i nieustannie kijem wywijając młynka.
Kiedy nie bez trudu przelazł płot i znalazł się na ulicy, sam, bez przytułku, wygnany nawet z nędznego legowiska psiego, padł raczej niż usiadł na kamieniu; a jeden z przechodzących słyszał: — Nawet psem nie jestem!!
Wkrótce podniósłszy się, szedł znowu. Wyszedł za miasto, spodziewając się napotkać drzewo lub stóg siana w polu i tam się schronić.
Szedł tak czas jakiś ze spuszczoną głową. Gdy już był daleko od mieszkań ludzkich, podniósł oczy i szukał dokoła. Był w polu, po niem rozciągały się na wzgórzu rżyska; a słoma po świeżem żniwie miała podobieństwo głów krótko strzyżonych.
Na widnokręgu zaległa ciemność, opuszczone chmury zdawały się opierać o pagórek i wznosiły powoli, zasłaniając całe niebo. Księżyc wkrótce miał wnijść nad horyzont, a u zenitu migały tu i owdzie resztki światła dziennego, tak, iż chmury tworzyły w górze niebios rodzaj białawego sklepienia, z którego odbijała się światłość na ziemię.
Ziemia więc była bardziej oświetloną niż niebo, co sprawia bardzo przykre wrażenie; wzgórze biednych zarysów bladawo i niepewnie rysowało się na ciemnym widnokręgu. Cały ten ogół był wstrętny, ponury, ograniczony. Na polu i na pagórku nic prócz niekształtnego drzewa, które wiło się ze drżeniem o kilka kroków od podróżnego.
Człowiek ten widocznie nie miał delikatnych zwyczajów ludzi wykształconych i rozumnych, wrażliwych na tajemnicze widoki przyrody: a jednak w tem niebie, w tem wzgórzu, w tej równinie i w tem drzewie było coś tak głęboko zasmucającego, że postawszy czas pewien nieruchomy i rozmarzony, nagle zawrócił ku miastu. Są chwile, w których przyroda wydaje się nam nieprzyjaciółką.
Zawrócił tedy ku miastu. Bramy były zamknięte. Miasto D., które podczas wojen religijnych wystawione było na oblężenia, jeszcze w roku 1815 otaczały stare mury z kwadratowemi wieżycami po bokach, które później zwalono. Przez wyłom wszedł do miasta.
Mogła być ósma godzina wieczorem. Nie znając ulic, rozpoczął znowu przechadzkę na chybi trafi.
Tak doszedł do prefektury, potem do seminarjum. Przechodząc przez plac katedralny, pogroził pięścią kościołowi.
Przy końcu tego placu jest drukarnia. Tam poraz pierwszy drukowano proklamacje cesarza i gwardji cesarskiej do armji, przywiezione z wyspy Elby, dyktowane przez samego Napoleona.
Wyczerpany znużeniem i niczego się już nie spodziewając, położył się na ławie kamiennej, stojącej u wrót drukarni.
Jakaś stara kobieta wychodziła w tej chwili z kościoła. Zobaczyła człowieka, leżącego w cieniu.
— Co tu robisz; mój przyjacielu? — zapytała.
Odpowiedział surowo i z gniewem: — A widzisz, dobra kobieto, spać się kładę.
Dobra kobieta, w istocie godna tej nazwy, była to pani margrabina R.
— Na tej ławie? — rzekła.
— Przez dziewiętnaście lat miałem materac drewniany. — odparł człowiek — dziś mam materac kamienny.
— Byłeś żołnierzem?
— Tak, dobra kobieto, żołnierzem.
— Dlaczego nie idziesz do austerji?
— Bo nie mam pieniędzy.
— Niestety — rzekła pani R. — mam w woreczku tylko cztery su.
— Daj pani i to.
Człowiek zabrał cztery su. Pani R. mówiła dalej: — Za taką drobnostkę nie dostaniesz miejsca w austerji. Ale czyś próbował? Niepodobna, żebyś tak noc przepędził. Zapewne ci zimno i głodny jesteś. Mogliby cię przyjąć z miłosierdzia.
— Stukałem do wszystkich drzwi.
— I cóż?
— Wszędzie mnie odpędzono.
„Dobra kobieta“ dotknęła ramienia człowieka i wskazała mu w drugiej stronie placu nizki dom obok pałacu biskupiego.
— Stukałeś do wszystkich drzwi?
— A tak.
— A do tych tam stukałeś?
— Nie.
— To zastukaj.
Tego wieczora ksiądz biskup D., po zwykłej przechadzce w mieście, długo pracował w swoim pokoju. Pisał księgę o Obowiązkach, której na nieszczęście nie dokończył. Starannie zbierał wszystko, co Ojcowie i Doktorowie Kościoła powiedzieli w tym ważnym przedmiocie. Książka dzieliła się na dwie części: pierwsza zawierała obowiązki wszystkich, druga — obowiązki każdego według stanu. Obowiązki, wspólne wszystkim, są bardzo wielkie. Jest ich czworo. Znajdziecie je wymienione u św. Mateusza: obowiązki względem Boga (Matth. VI), obowiązki względem siebie samego (Matth. V, 29. 30), obowiązki względem bliźnich (Matth. VII, 12) i obowiązki względem stworzeń (Matth. VI. 20, 25). Resztę obowiązków biskup znalazł wskazane i przepisane gdzieindziej: obowiązki panujących i poddanych w Liście do Rzymian; sędziów, żon, matek i młodzieńców w Liście Św. Piotra; mężów, ojców, dzieci i sług w Liście do Efezów; wiernych w Liście do Żydów; dziewic w Liście do Koryntów. Ze wszystkich tych przepisów starannie układał harmonijną całość dla pożytku dusz.
Pracował jeszcze o ósmej wieczór, pisząc dość niewygodnie na małych ćwiartkach, a na kolanach dźwigając grubą księgę otwartą, gdy weszła pani Maglora według zwyczaju zabrać z szafki nad łóżkiem srebro stołowe. W kilka minut potem biskup, domyślając się, że już nakryto do stołu i że siostra może czekać, zamknął księgę, wstał i poszedł do pokoju jadalnego.
Pokój jadalny była to sala podłużna z kominkiem, z drzwiami na ulicę (powiedzieliśmy to dawniej) i oknem na ogród.
Pani Maglora w istocie kończyła nakrywanie do stołu.
Krzątając się, rozmawiała z Baptystą.
Lampa stała na stole, przysuniętym do kominka, na którym palił się dobry ogień.
Łatwo wyobrazić sobie dwie kobiety, z których każda przeszła sześćdziesiątkę: pani Maglora niska, graba, żywa; panna Baptysta łagodna, szczupła, wątła, nieco wyższa od brata, odziana w suknię jedwabną piusową, modną w r. 1806, w którym kupiła ją w Paryżu i nosiła dotychczas. Używając pospolitego wyrażenia, mającego tę zaletę, że w jednem słowie całą myśl oddaje, powiemy, że pani Maglora wyglądała na wieśniaczkę, a panna Baptysta na damę. Pani Maglora miała na głowie czepek biały rurkowany, na szyi złoty krzyżyk z sercem, wiszący na aksamitnej tasiemce, jedyny klejnot niewieści w całym domu; chusteczkę białą, wychodzącą z pod grubej wełnianej sukni czarnego koloru z rękawami krótkiemi i szerokiemi, fartuch płócienny w czerwone i zielone kraty, spięty na piersi dwoma szpilkami, na nogach grube trzewiki i żółte pończochy, jakie noszą kobiety marsylskie. Suknia panny Baptysty skrojona była według mody 1806 roku; krótki stanik, wązka spódnica, rękawy z mankietami, klapami i guzikami. Siwe włosy ukrywała pod peruką fryzowaną à l’enfant. Fizjognomja pani Maglory była rozumną, ożywioną, dobrą; dwa kąty jej ust nierównie podniesione, górna warga grubsza od dolnej, nadawały jej twarzy pewien wyraz opryskliwy i gniewny. Dopóki monsinior milczał, mówiła śmiało, swobodnie, choć z uszanowaniem, ale jak tylko monsinior mówić zaczął była biernie posłuszną, jakeśmy się o tem już przekonali. Panna Baptysta nie mówiła nawet, ograniczając się posłuszeństwem i przypodobaniem bratu. Nawet w młodości nie była ładną; miała wielkie oczy ciemno-niebieskie, nos długi, spiczasty, ale cała twarz, cała jej postać, jak powiedzieliśmy na początku, wyrażała dobroć niewymowną. Urodziła się na cichą, łagodną; ale wiara, miłość i nadzieja, trzy cnoty ogrzewające duszę, powoli podniosły tę łagodność do szczytu świętości. Z przyrody była owieczką, religja przekształciła ją w anioła. Biedna święta dziewico! Słodkie wspomnienie, znikłe niestety!
Panna Baptysta tyle razy później opowiadała, co się działo tego wieczora w mieszkaniu biskupiem, że wiele osób, żyjących jeszcze, pamięta najdrobniejsze szczegóły.
W chwili, gdy ksiądz biskup wszedł do jadalnego pokoju, pani Maglora żywo rozprawiała. Mówiła pannie o ulubionym przedmiocie, do którego przywykł był biskup. Chodziło o zamek drzwi wchodowych.
Jak się zdaje, kupując coś na mieście do wieczerzy, pani Maglora tu i owdzie słyszała dziwne rzeczy. Mówiono o włóczędze podejrzanej miny; że wszedł do miasta i gdzieś się ukrywał, że nieprzyjemność spotkać może późno w noc powracających do domu; że zresztą policja jest bardzo niedbała, bo prefekt poróżnił się z merem i obydwaj chcieli sobie zaszkodzić, wywołując jaką nieszczęśliwą przygodę; że więc było rzeczą ludzi roztropnych samym zająć się policją, strzedz się dobrze, należycie zaryglować i zabarykadować dom i dobrze drzwi pozamykać.
Pani Maglora z przyciskiem wymówiła ostatnie wyrazy; ale biskup, przyszedłszy ze swego pokoju, gdzie mu było trochę zimno, usiadł przed kominkiem, grzał się i myślał o czem innem. Słowa pani Maglory nie sprawiły pożądanego skutku. Powtórzyła je raz jeszcze. Wtedy panna Baptysta, żeby zadowolić Maglorę, a nie naprzykrzać się bratu, odezwała się nieśmiało:
— Słyszysz, bracie, co mówi pani Maglora?
— Słyszałem coś, ale nie dobrze — odpowiedział biskup. I obracając się w połowie z krzesłem i kładąc obydwie ręce na kolanach, podniósł ku starej służącej oblicze serdeczne i wesołe, które ogień oświecał z dołu. — No, co takiego? co się stało? zagraża więc nam okrutne niebezpieczeństwo?
Wtedy pani Maglora rozpoczęła na nowo całą historję, bez wiedzy przesadzając trochę. Ukazał się jakiś niebezpieczny żebrak i teraz ukrywa się w mieście. Chciał przenocować u Jakóba Labarre, ale oberżysta go nie przyjął. Widziano, jak wchodził przez bulwar Gassendi i o zmroku krążył po ulicach. Rabuś i wisielec z miną okropną.
— Doprawdy? — zapytał biskup.
Zapytanie ośmieliło panią Maglorę, która wzięła je za wskazówkę, że wkrótce i biskupa zdejmie niepokój; tryumfująca mówiła dalej.
— A tak, Wasza Wysokość. Nie inaczej. Tej nocy będzie jakie nieszczęście. Wszyscy to mówią. A do tego policja tak źle jest urządzona. Mieszkać w kraju górzystym i nie mieć nawet latarni w nocy na ulicach! Wychodzisz: ciemno jak w kominie! Powiadam Waszej Wysokości i panna ze mną powiada...
— Ja nic nie powiadam — przerwała siostra. Cokolwiek czyni mój brat, dobrze czyni.
Pani Maglora mówiła dalej, jakby nie słyszała protestacji:
— Powiadamy tedy, że ten dom wcale nie jest zabezpieczony i jeżeli Wasza Wysokość pozwoli, pobiegnę do Pawła Musebois, ślusarza, żeby przybił stare zamki i zasuwy do drzwi; potrzebne są
koniecznie, choćby na tę noc tylko, bo powiadam, nic straszniejszego nad drzwi, które pierwszy lepszy otwiera od ulicy, zwłaszcza, że monsinior ma zwyczaj mówić zawsze: proszę wejść! i że zresztą, choćby w nocy, o mój Boże! nikt nie potrzebuje nawet prosić o pozwolenie...
W tej chwili gwałtownie zastukano do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł biskup.
Drzwi się otworzyły.
Otworzyły się prędko, na rozcież, widać że je pchnięto silnie, rezolutnie.
Wszedł jakiś mężczyzna.
Mężczyznę tego znamy. Jest to ów podróżny, którego widzieliśmy przed chwilą, jak błądził szukając schronienia.
Wszedł, postąpił krok naprzód i zatrzymał się, zostawiając za sobą drzwi otwarte. Miał tłumoczek na plecach, kij w ręku, wyraz oczu surowy, śmiały, gwałtowny, mimo znużenia. Oświecał go ogień z kominka. Był straszny, jak widmo złowrogie.
Pani Maglora nie miała nawet siły wykrzyknąć. Drżała, stojąc z otwartemi ustami.
Panna Baptysta obróciła się, ujrzawszy wchodzącego człowieka; przerażona wyprostowała się na poły, zwracając zwolna głowę ku kominkowi, patrzyła na brata i twarz jej stała się najzupełniej spokojną i pogodną.
Biskup utkwił na przychodnia spojrzenie spokojne.
Gdy otwierał usta, zapewne by zapytać się nowoprzybyłego, czego sobie życzył, człowiek wsparł obydwie ręce na kiju, powiódł wzrokiem po starcu i kobietach, i nie czekając, co powie biskup, rzekł głosem donośnym:
— Krótko powiem. Nazywam się Jan Valjean. Jestem galernik. Byłem dziewiętnaście lat w więzieniu. Przed czterema dniami uwolniono mnie i jestem w drodze do Pontarlier, miejsca mego przeznaczenia. Z Tulonu idę dni cztery. Dziś zrobiłem dwanaście mil pieszo. Wieczorem przybywszy do tego kraju, wstąpiłem do austerji; odprawiono mnie z powodu paszportu żółtego, który pokazałem w ratuszu. Tak wypadało. Byłem w innej austerji. Powiedziano mi: Idź precz! U tego, u owego. Nikt mię nie chciał. Zaszedłem do więzienia. Odźwierny nie chciał mi otworzyć. Wlazłem do legowiska psa. Pies ukąsił mnie i wygnał, jakbym był człowiekiem. Zdawało się, że wiedział, kim jestem. Poszedłem w pole spocząć pod niebem gwiaździstem. Nie było gwiazd. Myślałem, że deszcz będzie padał, że niema Pana Boga, aby nie dopuścił deszczu, i wróciłem do miasta poszukać jakiego przysionka u drzwi. Na placu położyłem się na kamieniu; jakaś dobra kobieta pokazała mi wasz dom i rzekła: zastukaj tam. Zastukałem. Co tu jest? czy oberża? Mam pieniądze, mój depozyt. Sto dziewięć franków piętnaście su, zarobionych na galerach dziewiętnastoletnią pracą. Zapłacę. Co mi to znaczy! Mam pieniądze. Jestem bardzo znużony, dwanaście mil pieszo, głód cierpię. Pozwólcie pozostać!
— Pani Magloro — rzekł biskup — dodać jedno nakrycie do stołu.
Człowiek postąpił trzy kroki naprzód i zbliżył się do lampy, stojącej na stole: — Patrzcie — mówił dalej, jakby nie dobrze zrozumiał — nie rozumiecie. Czyście mnie dobrze słyszeli? jestem galernik, kajdaniarz. Powracam z galer. — Wyjął z kieszeni wielki arkusz żółtego papieru i rozwinął. — Oto mój paszport. Żółty, jak widzicie. Służy on na to, żeby mię wypędzano zewsząd, gdzie pójdę. Przeczytacie? Umiem czytać sam. Nauczyłem się w więzieniu. Jest tam szkoła dla chcących się uczyć. Patrzcie, co stoi w paszporcie: „Jan Valjean, więzień uwolniony, rodem z...“ — to was nie obchodzi... — „był dziewiętnaście lat na galerach. Pięć lat za kradzież z wyłamaniem drzwi. Czternaście za czterokrotne usiłowanie ucieczki. Człowiek bardzo niebezpieczny.“ Słyszycie? Wszyscy mnie wyrzucają za drzwi. A wy chcecież mnie przyjąć? Czy to austerja? dacie mi co zjeść i gdzie przespać się? czy macie stajnię?
— Pani Magloro — rzekł biskup — położysz świeże prześcieradło i kołdrę na łóżku w alkierzu.
Powiedzieliśmy już, jak wielkie było posłuszeństwo dwóch kobiet.
Pani Maglora wyszła wykonać rozkazy.
Biskup obrócił się do człowieka:
— Siadaj pan i ogrzej się. Za chwilę podadzą do stołu i pościelą panu, my tymczasem będziem wieczerzać.
Tym razem zupełnie zrozumiał.
Fizjognomja jego dotychczas ponura i surowa, przybrała wyraz zdumienia, wątpliwości, wesela i stała się niezwyczajną. Zaczął gadać od rzeczy, jak warjat. — Doprawdy? jakto? patrzycie na mnie? nie wypędzacie? kajdaniarza! tytułujecie mię pan, nie tykacie! Precz psie! jak mówią mi zawsze. Byłem pewny, że mnie wypędzicie. I dlatego od razu powiedziałem, kto jestem. O! poczciwa kobieta, co mi pokazała drogę. Będę wieczerzał! łóżko z materacem, prześcieradłem i kołdrą, jak wszyscy: łóżko! od dziewiętnastu lat nie spałem na łóżku! pozwalacie, żebym został! Zacni ludzie. Zresztą mam pieniądze: dobrze zapłacę. Z przeproszeniem, panie oberżysto, jak godność pańska? Zapłacę, cokolwiek zechcecie. Zacny z pana człowiek. Jesteś pan oberżystą? nieprawdaż?
— Jestem, rzekł biskup — ksiądz tu mieszkający.
— Ksiądz! — powtórzył człowiek. O! zacny księże! a więc nie żądasz pan ode mnie pieniędzy? Proboszcz; wszak tak? proboszcz tego wielkiego kościoła? Ach, prawda, jak iż ja głupi! nie widziałem pańskiej piuski.
Tak prawiąc, złożył tłumoczek i kij w kącie, schował paszport do kieszeni i usiadł. Baptysta patrzyła nań łagodnie. Mówił dalej:
— Jesteś ludzki, księże proboszczu, nie pogardzasz. Piękna to rzecz — dobry ksiądz. A więc nie potrzebujesz pan zapłaty?
— Nie — rzekł biskup, — schowaj pan pieniądze. Ile masz? mówiłeś podobno że sto dziewięć franków.
— I piętnaście su — dodał.
— Sto dziewięć franków piętnaście su. A ile czasu potrzebowałeś pan na zarobienie tej kwoty?
— Dziewiętnaście lat.
— Dziewiętnaście lat!
Biskup ciężko westchnął.
Człowiek mówił dalej: — Mam jeszcze wszystkie pieniądze. Od czterech dni wydałem tylko dwadzieścia pięć su, które zarobiłem w Grasse, pomagając w zdejmowaniu towarów z wozów. Ponieważ pan jesteś księdzem, powiem panu, że mieliśmy kapelana na galerach. Jednego dnia widziałem biskupa. Był to biskup Majora z Marsylji. Jest to proboszcz przełożony nad proboszczami. Pan wiesz, przepraszam źle mówię o tych rzeczach, ale dla mnie są one tak obce. Pojmujesz pan, my prostacy! Odprawił mszę w środku galer na ołtarzu i miał na głowie coś spiczastego ze złota. W południe na słońcu ślicznie to błyszczało. Staliśmy w szeregach z trzech stron, naprzeciw nas armaty z zapalonemi lontami. Niedobrześmy widzieli. Mówił, ale był od nas zadaleko i nie słyszeliśmy. Otóż, co to znaczy biskup.
Gdy tak prawił, biskup poszedł zamknąć drzwi, które zostały otwarte na rozcież.
Wróciła pani Maglora, niosąc nakrycie. Położyła je na stole.
— Pani Magloro — rzekł biskup — przysuń to nakrycie jak najbliżej ognia. — I obracając się do gościa, dodał: — Wiatr nocny ostry w Alpach. Musi panu być zimno.
Ilekroć biskup wymówił wyraz pan głosem łagodnie poważnym, tonem człowieka lepszego towarzystwa, twarz człowieka jaśniała od szczęścia. Powiedzieć panie więźniowi z galer, to podać szklankę wody rozbitkowi Meduzy. Pozbawieni czci pragną, szacunku.
— Lampa ta — dodał biskup — słabo oświeca.
Pani Maglora zrozumiała; pobiegła po świeczniki do sypialnego pokoju i postawiła je zapalone na stole.
— Księże proboszczu — rzekł człowiek — jesteś dobry, nie gardzisz mną. Przyjmujesz u siebie, zapalasz świece dla mnie. A jednak nie ukrywam przed panem zkąd przychodzę i że jestem człowiekiem nieszczęśliwym.
Biskup siadł przy nim i zlekka dotknął jego ręki:
— Mogłeś pan nie mówić mi, kim jesteś. Ten dom nie jest mój, to dom Jezusa Chrystusa. Drzwi te nie pytają wchodzącego o nazwisko, ale czy cierpi. Pan cierpisz, głodny jesteś i spragniony; witaj gościu pożądany. I nie dziękuj mi wcale, nie mów, że cię przyjmuję u siebie. Nikt tu nie jest u siebie, prócz tego, co potrzebuje schronienia. Mówię to panu, przechodniowi, że jesteś tu u siebie bardziej niż ja sam. Cokolwiek tu widzisz, jest twojem. Po co mi znać twoje nazwisko? Z resztą nim pan powiedziałeś, wiedziałem już jedno.
Człowiek otworzył oczy zdumiony:
— Doprawdy? wiedziałeś pan, jak się nazywam?
— Wiedziałem — odpowiedział biskup — nazywasz się moim bratem.
— Ach, księże proboszczu! — zawołał człowiek — byłem strasznie głodny, gdym tu przyszedł, ale pan jesteś tak dobry, że teraz sam nie wiem, co jest głód przeminął.
Biskup spojrzał na niego i zapytał:
— Cierpiałeś dużo?
— O! kurta czerwona, kula u nogi, deska za posłanie, skwar, zimno, praca, loch, razy batogów, podwójne kajdany za byle co, więzienie za słówko, nawet chory w łóżku, kajdany. Psy, psy są szczęśliwsze! dziewiętnaście lat! mam ich czterdzieści sześć. A teraz paszport żółty. Ot!
— Tak, tak, — mówił biskup — wychodzisz pan z miejsca niedoli. Posłuchaj. Więcej radości sprawi w niebie widok zalanej łzami twarzy jednego żałującego grzesznika, niż białej szaty stu sprawiedliwych. Jeżeli to miejsce boleści opuściłeś z myślą nienawiści i gniewu na ludzi, godny pan jesteś politowania; ale jeżeli wychodzisz z myślami życzliwości, słodyczy i spokoju, więcej wart jesteś od każdego z nas.
Tymczasem pani Maglora podała do stołu; zupa na wodzie z oliwą, chlebem i solą, zrazik słoniny, kawałek baraniny, figi, ser i duży bochenek chleba żytniego. Z własnego natchnienia dołączyła do zwykłej wieczerzy księdza biskupa butelkę starego wina Mauves.
Twarz biskupa przybrała nagle wyraz wesołości, właściwej ludziom gościnnym. — Do stołu — zawołał żywo, jak zwykle, gdy miał kogo z obcych na wieczerzy; posadził człowieka przy sobie po prawej stronie. Panna Baptysta, zupełnie spokojna i naturalna, zajęła miejsce po lewej.
Biskup odmówił Benedicite, potem sam, według zwyczaju, nalał zupę. Człowiek skwapliwie jeść począł.
Nagle biskup się odezwał: — Ale zdaje mi się, że czegoś brakuje na stole.
W istocie pani Maglora położyła tylko trzy talerze, niezbędnie potrzebne. Było zaś zwyczajem w domu, gdy ksiądz biskup miał kogo na wieczerzy, stawiać na obrusie sześć nakryć srebrnych; wystawa niewinna. Wdzięczny ten pozór zbytku był rodzajem miłego dzieciństwa w tym domu cichym i surowych obyczajów, gdzie ubóstwo wznosiło się do dostojeństwa.
Pani Maglora zrozumiała napomnienie, wyszła słowa nie rzekłszy, i po chwili trzy żądane talerze błyszczały na obrusie, symetrycznie postawione przed każdym z biesiadników.
Aby dać teraz wyobrażenie o tem, co się działo przy stole, najlepiej podobno zrobimy, przepisując tu ustęp z listu panny Baptysty do pani Boischevron, w którym z naiwną drobiazgowością opisana jest rozmowa galernika z biskupem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„.... Człowiek ten nie zważał na nikogo. Jadł żarłocznie, jak wilk zgłodniały. Ale po wieczerzy powiedział:
„— Księże proboszczu boży, zapewne wszystko to jest za dobre dla mnie, wyznać jednak muszę, że furmani, którzy nie chcieli pozwolić mi wieczerzać z sobą, nierównie lepiej jedzą od pana.
„Mówiąc między nami, przykrą mi była ta uwaga. Brat odpowiedział:
„— Ciężej też odemnie pracują.
„— Nie — odparł ten człowiek — mają więcej pieniędzy. Pan jesteś ubogi, widzę to dobrze. Może nawet nie jesteś proboszczem. Co, może i proboszczem nie jesteś? Ach, doprawdy, gdyby Pan Bóg był sprawiedliwy, powinienbyś pan być proboszczem.
„ — Pan Bóg jest więcej niż sprawiedliwy — odpowiedział mój brat.
„I po chwili dodał:
„— Panie Janie Valjean, wszak udajesz się do Pontarlier?
„— Z przymusową marszrutą.
„Zdaje mi się, że coś podobnego powiedział. Później mówił dalej:
„— Muszę wyruszyć w drogę jutro o świcie. Podróż nieznośna. Noce chłodne, dnie gorące.
„— Udajesz się pan — odparł mój brat — do dobrego kraju. W czasie rewolucji rodzina moja straciła wszystko, schroniłem się najprzód do Franche-Comté, gdzie się czas pewien z pracy rąk utrzymywałem. Nie brakło mi dobrej woli. Znalazłem zajęcie. Cały kłopot był w wyborze. Są tam papiernie, garbarnie, dystylarnie, olearnie, fabryki zegarów, fabryki stali, ze dwadzieścia najmniej hut żelaznych, z których cztery w Lods, Chatilons, w Audincourts i w Beure, głośne w kraju...
„Jak mi się zdaje, nie pomyliłam się w nazwiskach, wymienionych przez brata; później przerwał opowiadanie i zwrócił ku mnie rozmowę:
„— Kochana siostro — rzekł — nie przypominasz sobie, czy nie mamy krewnych w tym kraju?
„Odpowiedziałam:
„— Mieliśmy, między innymi pana de Lucenet, dowódcę straży wewnętrznej w Pontarlier za dawnego rządu.
„— A tak — mówił dalej brat — ale w r. 1795 nie miało się już krewnych, jedyną pomocą były własne ręce. Pracowałem. Około Pontarlier, dokąd się udajesz panie Veljean, zajmują się przemysłem bardzo patryarchalnym i miłym, droga siostro. Mają fabryki serów, które nazywają owocarniami.
„I brat mój, nie przestając zachęcać owego człowieka, aby jadł, wytłumaczył mu szczegółowo, co to były owocarnie Pontarlier; że rozróżniano ich dwa rodzaje: wielkie szopy, należące do bogatych, liczące do pięćdziesięciu krów, które wydawały siedm do ośmiu tysięcy serów latem; owocarnie stowarzyszenia należą do biednych: są to wieśniacy z gór, utrzymują krowy wspólnie i dzielą się produktem. Najmują wyrabiającego sery, który bierze trzy razy dziennie mleko od stowarzyszonych i oznacza ilość podwójną miarą; pod koniec kwietnia rozpoczyna się wyrabianie serów, w połowie czerwca pachciarze prowadzą krowy w góry.
„Człowiek, w miarę jak jadł, nabierał życia. Brat dolewał mu dobrego wina Mauves, którego sam nie pija, utrzymując, że jest za drogie. Brat opowiadał te szczegóły ze znaną ci niewymuszoną wesołością, w trącając gdzieniegdzie uprzejme do mnie słówko. Często wracał w opowiadaniu do szczęśliwego stanu wyrabiających sery, jak gdyby, nie narzucając swej rady, życzył w duchu, aby ten człowiek szukał chleba w podobnym stanie. Jedna rzecz mnie uderzyła. Człowiek ten jest takim, jak ci mówiłam. Otóż brat mój, w czasie kolacji i przez cały wieczór, z wyjątkiem kilku słów wyrzeczonych gdy przyszedł, nie powiedział mu nic takiego, coby przypominało jego stan, lub dawało mu poznać, jaką godność mój brat piastuje. Zdawało się, że nastręczała się dobra sposobność do napomnień i dania uczuć galernikowi, że ma do czynienia z biskupem, aby trwalszy pozostał ślad tego spotkania. Każdy inny możeby sądził, że mając nieszczęśliwego pod ręką, należało współcześnie nakarmić jego duszę — nietylko ciało i uczynić mu trochę wyrzutów, zaprawionych nauką moralną i radami, lub też okazać politowanie, ale zarazem upomnieć, aby się lepiej prowadził na przyszłość. Mój brat nie zapytał go nawet, zkąd pochodzi i jaka była jego przeszłość. W przeszłości bowiem tkwiły jego błędy, a brat zdawał się unikać wszystkiego, coby mu je przypominało. Tak dalece, że mówiąc o góralach Pontarlier, którzy mają wdzięczną pracę blisko nieba i jak mówił, są szczęśliwi, bo niewinni, nagle zamilkł, jakby obawiając się wyrzeczenia słówka, któreby mogło zadrasnąć człowieka. Długo zastanawiając się nad tem, zdaje mi się, żem zrozumiała, co się działo w sercu mego brata. Niewątpliwie myślał, że człowiek ten, nazywający się Jan Veljean, nazbyt miał przytomną w umyśle swą nędzę i że lepiej było oderwać go od niej i postępując z nim jak z równym sobie, wmówić w niego, choćby na chwilę, że jest takim jak inni. W istocie, nie jestże to dobrze zrozumiane miłosierdzie? Nie maszli coś prawdziwie ewangelicznego w tej delikatności, co unika strofowań, morałów i przymówek? Nie jestże najlepszem miłosierdziem względem człowieka, co ma jaką bolesną stronę, nie dotykać jej wcale? Zdawało mi się, że taka była myśl ukryta mojego brata. W każdym razie powiedzieć mogę, że jeśli miał takie myśli, to ich wcale nawet nie dał mi poznać; przez cały czas był takim samym, jak każdego innego wieczora, i wieczerzał z Janem Valjean z równą swobodą i serdecznością, jednako obchodząc się, jak z panem Gedeonem prewotem, lub z księdzem proboszczem parafji.
„Pod koniec wieczerzy, gdyśmy jedli figi, zastukano do drzwi. Weszła matka Gerbaud z dzieckiem na ręku. Brat pocałował dziecię w czoło, pożyczył odemnie piętnaście su i dał je matce Gerbaud. Człowiek nie zwracał prawie na to uwagi. Przestał mówić i zdawał się znużony. Gdy biedna stara Gerbaud odeszła, brat zmówił modlitwę dziękczynną, potem obracając się do człowieka, rzekł: musisz pan czuć bardzo potrzebę spoczynku. Pani Maglora prędko zdjęła nakrycie. Zrozumiałam, że wypadało oddalić się, by podróżny prędzej spać się położył, i odeszłyśmy obydwie. Jednakże w chwilę potem posłałam przez panią Maglorę na łóżko tego człowieka skórę sarnią z lasu Czarnego, będącą w moim pokoju. Noce są zimne, a skóra ta utrzymuje ciepło. Szkoda, że już stara i bez włosa. Brat kupił ją mieszkając w Niemczech, w Tottlingen, przy ujściu Dunaju, wraz z nożykiem o rączce ze słoniowej kości, którego używam przy stole.
„Pani Maglora powróciła prawie natychmiast, poszłyśmy pomodlić się w sali, gdzie suszą bieliznę, i później, nie rzekłszy słowa, każda udała się na spoczynek do swojego pokoju“.
Powiedziawszy dobranoc siostrze, monsinior Benvenuto wziął ze stołu jeden świecznik srebrny, drugi podał gościowi i rzekł:
— Zaprowadzę pana do jego pokoju.
Człowiek szedł za nim.
Jak sobie przypominacie z tego cośmy dawniej powiedzieli, rozkład mieszkania był taki, że chcąc wejść do kaplicy, przy której był alkierzyk, lub wyjść z niej, należało przechodzić przez pokój sypialny biskupa.
Gdy przechodzili przez ten pokój, pani Maglora schowała srebra w szafce, będącej nad łóżkiem. To była ostatnia jej czynność wieczorem, przed pójściem na spoczynek.
Biskup wprowadził gościa do alkierza. Na łóżku leżało białe prześcieradło i świeżo obszyta kołdra. Człowiek postawił świecznik na stoliku.
— No — rzekł biskup — dobrej nocy. Jutro rano, przed odejściem, wypijesz pan filiżankę ciepłego mleka prosto od krowy.
— Dziękuję księdzu dobrodziejowi — odpowiedział człowiek.
Zaledwie wymówił te słowa pełne spokoju, gdy nagle stała się w nim dziwna przemiana, któraby lodem ścięła krew w dwóch poczciwych pannach, gdyby były obecne tej scenie. Dziś nawet trudno nam zdać sprawę z pobudek jego postępku. Czy chciał dać przestrogę, czy miotał pogróżkę? Czy był posłuszny jakiemuś instynktownemu, nieświadomemu popędowi? Dość, że znienacka obrócił się ku starcowi, ręce skrzyżował na piersiach, utkwił dzikie spojrzenie w gospodarza, i zawołał ponurym i ochrzypłym głosem:
— Ha! bez żartów! dajecie mi nocleg w swym domu, tak blisko siebie!
Zatrzymał się i dodał z potwornym śmiechem:
— Czyście się dobrze zastanowili? Kto wam powiedział, że nie jestem mordercą?
Biskup spokojnie odpowiedział:
— O tem wie Pan Bóg.
I ruszając ustami, jakby modlił się lub mówił coś do siebie, poważnie wyciągnął dwa palce prawej ręki i pobłogosławił człowieka, który ani się schylił — i nie odwracając głowy, nie patrząc za siebie, zwolna powrócił do swego pokoju.
Gdy kto spał w alkierzu, zasłaniano ołtarz w kaplicy kotarą wełnianą, Biskup przechodząc, ukląkł i modlił się chwilę.
Powstawszy, poszedł do ogrodu, przechadzał się, marzył, myślał; dusza jego cała wybiegła ku tym wielkim tajemniczym rzeczom, które Bóg w nocy ukazuje oczom otwartym.
Co do człowieka, ten w istocie tak był znużony, że nawet nie korzystał ze świeżego prześcieradła; zdmuchnąwszy nosem świecę, jak to czynią galernicy, rzucił się w ubraniu na łóżko i natychmiast zasnął głęboko. Północ biła, gdy biskup powracał z ogrodu do swego pokoju.
W kilka minut później wszyscy spali w małym domku.
Wśród nocy Jan Valjean się obudził.
Jan Valjean pochodził z biednej rodziny włościańskiej w La Brie. Dzieckiem nauczył się czytać, gdy doszedł lat męzkich zajmował się czyszczeniem drzew w Faverolles. Matka jego nazywała się Joanna Mathieu, ojciec Jan Valjean, albo Jan Vlajean; prawdopodobnie było to nazwisko ze skróconego wyrazu Voila Jean.
Jan Valjean miał charakter myślący, ale nie smutny, co jest właściwe duszom wrażliwym. Wogóle jednak ten Jan Valjean było to coś zaspanego, nieznaczącego przynajmniej z pozoru. W dzieciństwie utracił ojca i matkę. Matka umarła z zaniedbanej pokarmowej gorączki. Ojciec, jak on, ogrodnik, zabił się, spadłszy z drzewa. Janowi Valjean pozostała tylko starsza siostra, wdowa z siedmiorgiem dzieci, dziewczętami i chłopcami. Ta siostra go wychowała i dopóki żył mąż, karmiła i odziewała młodszego brata. Mąż umarł. Najstarsze z siedmiorga dzieci miało lat ośm, najmłodsze rok. Jan Valjean skończył lat dwadzieścia pięć. Zastąpił ojca, z kolei utrzymywał siostrę, która go wychowała. Jan Valjean czynił to poprostu jako powinność, chociaż z pewną opryskliwością. Tak upływała jego młodość na pracy ciężkiej i źle płatnej. Nie słyszano w okolicy, żeby miał przyjaciółkę. Nie miał czasu się kochać.
Wieczorem wracał znużony i jadł zupę, nie mówiąc słowa. Nieraz w czasie wieczerzy siostra, matka Joanna, wyjmowała z jego misy najlepszy kąsek, kawałek mięsa, zrazik słoniny, główkę kapusty i dawała któremu z dzieci; on, jedząc pochylony na stół, z głową prawie w zupie, z włosami zwieszonemi około misy i zasłaniającemi oczy, zdawał się nic nie widzieć i pozwalał się odjadać. Niedaleko od chaty Valjeana mieszkała w Faverolles po drugiej stronie uliczki czynszownica, nazwiskiem Marja Klaudja; dzieci Valjean, zwykle zgłodniałe, pożyczały nieraz od Marji Klaudji dla swej matki garnek mleka i wypijały go za płotem lub gdzie pod drzewem, łakomie wydzierając sobie garnek, dziewczynki rozlewały mleko na fartuszki. Gdyby matka dowiedziała się o występnej psocie, pewnie surowo by ukarała winowajców. Jan Valjean, porywczy, zrzędny, płaci Marji Klaudji należność matki za mleko i dzieci nie były karane.
W porze czyszczenia drzew zarabiał ośmnaście su dziennie, później najmował się do żniwa, za parobka, do wszelkiej roboty. Robił, co mógł. Siostra jego także pracowała, ale co począć z siedmiorgiem dzieci? Smutną gromadkę ujęła w swe kleszcze nędza i dławiła powoli. Nastała zima bardzo ostra. Jan nie miał roboty, rodzina chleba. Literalnie nie było chleba. Siedmioro dzieci.
Pewnej niedzieli wieczorem Maubert Isabeau, piekarz przy placu kościelnym w Faverolles, zabierał się do snu, gdy usłyszał gwałtowne uderzenie w wystawę sklepu, okratowaną i oszkloną. Zeskoczył z łóżka i ujrzał rękę, wsuniętą przez dziurę wybitą w kratce i szybie. Ręka porwała bochenek chleba i uniosła. Isabeau wybiegł z mieszkania, złodziej co tchu uciekał. Dogonił go i przytrzymał. Złodziej rzucił chleb, ale miał jeszcze zakrwawioną rękę. Był nim Jan Valjean.
Działo się to w roku 1795. Jan Valjean stawiony został przed sądy ówczesne „za gwałtowną kradzież nocną w domu zamieszkanym“. Miał strzelbę, której lepiej używał niż ci, co strzelają do ludzi, i nieraz polował na cudzym gruncie; to mu zaszkodziło. Przeciw ukradkowym myśliwym jest słuszne uprzedzenie. Myśliwiec taki, podobnie jak przemytnik, bardzo zakrawa na rozbójnika. Jednakże, powiedzmy nawiasem, cała przepaść dzieli tego rodzaju ludzi od ohydnych zabójców miejskich. Ukradkowy myśliwiec przebywa w lasach, kontrabandzista w górach lub na morzu. Miasta tworzą ludzi okrutnych, bo zepsutych. Góra, morze, las wydają ludzi dzikich, rozwijają srogość, nie niszcząc jednak uczuć ludzkich.
Jan Valjean uznany został winnym. Artykuł kodeksu jest wyraźny. Są w cywilizacji naszej straszne godziny: gdy prawo karne wyrzeka wyrok upadku, zguby. Chwila pogrzebowa, w której społeczeństwo oddala się i nazawsze opuszcza istotę myślącą! Jan Valjean skazany został na pięć lat do galer.
Dnia 22 kwietnia 1796 r. obwoływano w Paryżu zwycięstwo pod Montenotte, odniesione przez jenerała, naczelnego wodza armji włoskiej, którego poselstwo od Dyrektorjatu do Rady Pięciuset, dnia 2 floreala IV roku nazywa Buona-Parte; tegoż dnia wielki łańcuch skuto w Bicêtre. Jan Valjean należał do niego. Stary odźwierny więzienia, dziś liczący lat dziewięćdziesiąt, doskonale przypomina sobie tego biedaka, którego przykuto do końca czwartego szeregu, w północnym rogu dziedzińca. Zdawał się nie pojmować swego położenia, czuł tylko, że jest okropne. Prawdopodobnie coś nadzwyczajnego działo się w duszy ciemnego biedaka. Gdy ciężkiemi uderzeniami młota zbijano ogniwo jego obroży, płakał, łzy go dławiły, tamowały mowę, i niekiedy tylko wyrzec był zdołał: Byłem oczyszczaczem drzew w Faverolles. Potem łkając, wznosił rękę prawą i stopniowo zniżał ją siedm razy, jak gdyby kolejno dotykał siedm głów coraz niższych; z tego gestu odgadywano, że jeśli popełnił występek, to żeby przyodziać i wyżywić siedmioro drobnych dziatek.
Odjechał do Tulonu. Przybył tam po dwudziestosiedmiodniowej podróży, na wózku, z łańcuchem u szyi. W Tulonie odziano go w czerwoną opończę. Zatarło się wszystko z jego życia aż do nazwiska: przestał być Janem Valjean — był numerem 24601. Co stało się z jego siostrą? co z siedmiorgiem dziatek? Któż się tem zajmuje? W co obraca się garść liści młodego drzewa u pnia ściętego?
Zawsze jedna historja. Biedne istoty żyjące, stworzenia boskie, bez pomocy znikąd, bez opieki, bez schronienia, poszły na los szczęścia, kto wie? może każde w inną stronę, i zanurzyły się powoli w tej zimnej mgle, która pochłania losy samotne, w tych posępnych cieniach, gdzie w smutnym pochodzie rodzaju ludzkiego znika kolejno tyle głów nieszczęśliwych. Opuścili okolicę. Dzwon wioski o nich zapomniał; słup graniczny ich pól rodzinnych o nich zapomniał; po kilku latach pobytu na galerach, sam Jan Valjean o nich zapomniał. W sercu tem była rana, była i blizna. Oto cała przyczyna. Raz tylko przez cały czas przepędzony w Tulonie słyszał o swojej siostrze. Było to, jeśli się nie mylimy, pod koniec czwartego roku jego niewoli. Nie wiemy już, jaką drogą doszła go ta wiadomość. Ktoś, co znał ich w stronach rodzinnych, widział jego siostrę. Była w Paryżu. Mieszkała na biednej ulicy Geindre, blizko Św. Sulpicjusza. Miała przy sobie tylko jedno dziecię, najmłodszego chłopca. Gdzie podziało się pozostałe sześcioro? Może sama nie wiedziała. Codziennie rano chodziła do drukarni przy ulicy Sabot № 3, gdzie składała i broszurowała. Musiała tam być o szóstej rano; w zimie — przed świtem. W domu drukarni była szkoła, do której zabierała z sobą siedmioletniego chłopczyka. Ale, że do drukarni wchodziła o szóstej, a szkołę otwierano dopiero o siódmej, więc dziecię czekało godzinę na podwórzu, dopóki nie otworzą szkoły; zimą godzinę w nocy, pod gołem niebem. Nie pozwalano dziecku wejść do drukarni, bo zawadzało, jak mówiono. Robotnicy, przechodząc rano, widzieli chłopczynę na bruku, jak padał od senności, lub skurczony spał w cieniu na swoim koszyku. Gdy deszcz padał, stara odźwierna z litości brała go do ciupy; dziecię zasypiało w kącie, przytulając się do kota, żeby mniej czuło zimna. O siódmej chłopczyna szedł do szkoły. Tak opowiadano Janowi Valjean. Słyszał o rodzeństwie raz tylko, była to jedna chwila, błyskawica, niby okno, co nagle się otwarło na los tych istot kochanych i równie prędko zamknęło; nigdy już potem o nich nie słyszał. Nigdy ich nie widział, nigdy nie spotkał i w całym ciągu tej całej historji nie spotka nigdy.
Pod koniec czwartego roku Jan Valjean probował uciec. Dopomogli mu towarzysze, jak to zwykle się dzieje w tem smutnem miejscu. Swobodny dwa dni błąkał się w polu; swobodny? możnaż nazwać swobodnym człowieka, którego ścigają, który musi się nieustannie oglądać, drżeć na lada szmer, obawiać się wszystkiego, i dymu z komina, i przechodzącego człowieka, i psa szczekającego i cwałującego konia i bijącego zegara, i dnia, bo w nim widać, i nocy, bo w niej nie widać, i drogi, i ścieżki, i krzaku, i snu. Schwytano go na drugi dzień wieczorem.
Trzydzieści sześć godzin nie jadł i nie spał. Za zbrodnię ucieczki skazał go sąd morski na przedłużenie trzyletnie kary, co czyni lat ośm. Szóstego roku znowu chciał uciec, ale mu się nie udało. Nie stanął do apelu. Strzelono z działa; żołnierze, odbywający ront, znaleźli go ukrytego pod deskami w warsztacie okrętowym; stawił zacięty opór straży. Ucieczka i bunt. Występek, przewidziany w osobnym kodeksie, ukarany został przedłużeniem więzienia do lat pięciu, z tych dwa w podwójnych kajdanach. Lat trzynaście. Dziesiątego roku nowa ochota ucieczki. I tym razem nie lepiej się udała. Trzy lata więzienia za zamiar. Lat szesnaście. Nakoniec trzynastego, jeśli się nie mylimy, roku po raz ostatni próbował uciec, lecz go schwytano, po czterech godzinach nieobecności. Trzy lata więzienia za te cztery godziny. Lat dziewiętnaście. W październiku 1815 r. został uwolniony; wszedł do więzienia 1796 roku za wybicie szyby i zabranie bochenka chleba.
Tu nawiasowych słów kilka. Po raz drugi badając sprawy karne i potępiając wyroki prawa, autor tej książki spotyka się z kradzieżą chleba, jako przyczyną wszystkich nieszczęść losu człowieka. Klaudjusz Nędzarz ukradł bochenek chleba; Jan Valjean ukradł bochenek chleba; statystyka angielska wykazuje, że na pięć kradzieży bezpośrednią przyczyną czterech jest głód.
Jan Valjean drżał i płakał, wchodząc na galery; opuścił je zupełnie nieczuły. Wszedł zrozpaczony, wychodził ponury.
Co się działo w tej duszy?
Spróbujmy zdać z tego sprawę.
Społeczeństwo powinno przypatrzeć się tym rzeczom, bo one są jego dziełem.
Jakeśmy powiedzieli, Valjean był człekiem ciemnym wprawdzie, ale nie niedołężnym. W umyśle jego płonęła światłość przyrodzona. Nieszczęście, mające także swoją jasność, rozwidniło ten umysł. Pod batem, pod ciężarem kajdan, w więzieniu i znoju, pod gorącem niebem galer, na łożu z desek więziennych, wchodził w swoje sumienie i zastanawiał się.
Zrobił się sędzią w duchu.
Najprzód jął sądzić siebie samego.
I poznał, że nie był niewinnym, niesprawiedliwie ukaranym. Przyznał, że popełnił czyn gwałtowny i naganny: że zapewne nie odmówionoby mu chleba, gdyby prosił, że w każdym razie lepiej było czekać miłosierdzia, czy pracy; że nie jest argumentem niezbitym mówić: głodny może czekać? Że naprzód nader rzadko umiera się istotnie z głodu: że dalej, szczęściem czy nieszczęściem człowiek może cierpieć długo i wiele, moralnie i fizycznie, a jednak nie umrzeć: że więc należało uzbroić się w cierpliwość, że nawet wyszłoby to na korzyść biednych dziatek: że było szaleństwem ze strony nieszczęśliwego biedaka chwytać za kark całe społeczeństwo i wyobrażać sobie, iż kradzieżą wydobędzie się z nędzy; że w każdym razie nie temi drzwiami wychodzi się z nędzy, któremi idzie do hańby; że nakoniec nie miał słuszności.
Następnie pytał:
Ażali w tej fatalnej historji on sam tylko nie miał słuszności? Czy najprzód nie było wielkiem nieszczęściem lub winą społeczeństwa, że on, robotnik, nie miał zajęcia, że człek pracowity nie miał chleba? Czy dalej po spełnieniu i wyznaniu błędu, kara nie była za srogą, za wielką? Czy prawo nie więcej nadużyło kary, niż winowajca błędu? Czy na szali sprawiedliwości nie przeważył ciężar pokuty za występek? Czy nadmiar kary nie niweczył występku, i w rezultacie czy nie przemieniał położenia: w miejsce błędu winowajcy, stawiając błąd skarcenia, z występnego czyniąc ofiarę, wierzyciela z dłużnika i ostatecznie kładąc prawo na stronie tego właśnie, co je pogwałcił? Czy ta kara, pomnażana kolejnem obciążeniem w skutek usiłowań ucieczki, nie była w końcu pewnym zamachem silniejszego na słabszego, występkiem społeczeństwa względem jednostki, zbrodnią popełnianą codziennie, zbrodnią, która dziewiętnaście lat trwała!
Pytał siebie, czy społeczeństwo ma prawo zarówno skazywać swych członków na znoszenie raz swej nierozumnej nieopatrzności, drugi raz swej nieubłaganej przezorności, i chwytać nazawsze biedaka w kleszcze niedostatku i nadużycia, niedostatku pracy, nadużycia kary?!
Czy nie jest potwornem, że społeczeństwo obchodzi się w ten sposób właśnie z członkami najgorzej uposażonymi od losu, a następnie najgodniejszymi pobłażania?
Zadawszy sobie te pytania i rozwiązawszy je, osądził społeczeństwo i potępił.
Skazał je na swą nienawiść.
Uczynił odpowiedzialnym za swój los okrutny i powiedział sobie, że kiedyś może zażąda od niego rachunku. Powiedział sobie, że nie ma równowagi między szkodą, którą on wyrządził, i szkodą jemu wyrządzoną; wniósł w końcu, że jego kara niesprawiedliwością wprawdzie nie jest, lecz niewątpliwie jest niegodziwością.
Gniew może być szalony, niedorzeczny, można się złościć niesłusznie; ale oburzamy się wtedy tylko, gdy czujemy pewną słuszność za sobą. Jan Valjean czuł się oburzonym.
A przytem społeczeństwo ludzkie tylko mu złe wyrządzało, zawsze widział samo rozgniewane jego oblicze, które zowie swoją Sprawiedliwością i ukazuje tym, w których uderza. Ludzie zetknęli się z nim, aby go dręczyć tylko. Każde ich dotknięcie było dlań ciosem bolesnym. Nigdy od dzieciństwa, od utraty matki, od rozstania się z siostrą nie usłyszał dobrego słowa i nie spotkał życzliwego spojrzenia. Z cierpienia brnąc w cierpienie, wyrobił sobie w końcu to przekonanie, że życie jest wojną; że w tej wojnie został zwyciężony. Jedyną jego bronią była nienawiść. Postanowił wyostrzyć ją w więzieniu i zabrać z sobą wychodząc.
Była w Tulonie szkoła dla więźniów, utrzymywana przez księży zgromadzenia ś-go Jana: dawano w niej początkowe nauki nieszczęśliwym, którzy mieli ochotę się uczyć. Poszedł do szkoły w czterdziestym roku życia; nauczył się czytać, pisać i rachować. Czuł, że umacniając umysł, wzmacniał swą nienawiść. W pewnych razach ukształcenie i światło przysparzają złego.
Smutną rzecz wyznać musimy: osądziwszy społeczeństwo, od którego ucierpiał, osądził Opatrzność, która stworzyła społeczeństwo, osądził ją i potępił także.
To też przez dziewiętnaście lat męczarni i niewoli, dusza jego podnosiła się i upadała współcześnie. Jedną stroną wchodziło w nią światło, drugą ciemności.
Jan Valjean, jak widzieliśmy, nie był złym z natury. Był jeszcze dobrym wchodząc do więzienia. Na galerach potępił społeczeństwo i uczuł, że stał się złym; potępił Opatrzność i uczuł, ze stał się bezbożnym.
Tu mimowolnie nastręcza się uwaga.
Czy przyroda człowieka przeistacza się z gruntu, zupełnie? Czy człowiek, stworzony przez Boga dobrym, może się stać złym przez człowieka? Czy losy całkowicie mogą przemienić duszę i uczynić złą, gdy same są złemi? Czy serce może się stać szpetnem i dostać nieuleczonych chorób i brzydoty pod naciskiem ogromu nieszczęścia, jak kolumna pacierzowa pod zbyt niskiem sklepieniem? Nie masz w każdej duszy ludzkiej, nie było szczególniej w duszy Jana Valjeana, pierwotnej iskierki, boskiego żywiołu, nie ulegającego zepsuciu na tym, nieśmiertelnego na tamtym świecie, który dobro może rozwinąć, rozżarzyć, rozjaśnić, świetnie rozpromienić, tak, iżby złe nigdy go nie zgasiło?
Kwestje ważne i ciemne; na ostatnią z nich każdy fizjolog prawdopodobnie i bez wahania odpowiedziałby nie, gdyby ujrzał Jana Valjeana jak w Tulonie, w chwilach wypoczynku, w chwilach zadumy, z założonemi na krzyż rękoma, z końcem kajdan zatkniętym w kieszeni, aby się nie ciągnął po ziemi, siedział na belce jakiej windy; ten galernik nieruchomy, ponury, milczący, zamyślony, wyrzutek prawa, co patrzył na człowieka gniewnie, potępieniec cywilizacji, co patrzył na niebiosa surowo.
Zaiste, nie myślimy tego ukrywać: baczny fizjolog dostrzegłby w nim nieuleczoną nędzę; możeby żałował tego pacjenta praw, ale nie zechciał, nie próbował, by go wyleczyć nawet; odwróciłby wzrok od ciemnych jaskiń tej duszy i jak Dante z bramy piekieł, starłby z tej duszy słowo, które przecież palec Boży napisał na czole każdego człowieka: Nadzieja!
Czy z tego stanu swej duszy, który próbowaliśmy rozpoznać, Jan Valjean zdawał sobie tak dokładnie i jasno sprawę, jakeśmy się starali przedstawić ją czytelnikowi? Czy widział wyraźnie wszystkie żywioły swej nędzy moralnej, czy je rozróżniał w miarę, jak się tworzyły? Człowiek ten szorstki, ciemny, czy zdawał sobie dokładną sprawę z ciągu wyobrażeń, któremi stopniowo wstępował i schodził w posępne głębie, co od lat tylu były wewnętrznym widnokręgiem jego umysłu? Czy pojmował dobrze wszystko, co się w nim działo, każde poruszenie? Nie śmiemy twierdzić, nie wierzymy nawet. Zbyt ciemny był umysł Jana Valjean, żeby po tylu nawet nieszczęściach nie pozostało tam wiele mroku. Były chwile, że nie wiedział nawet, czego doznawał. Ciemności go otaczały; cierpiał w ciemnościach; rzekłbym, nienawidził przed sobą. Zwykle żył w tym zmroku, macając jak ślepy lub marzyciel. Czasami tylko przychodziły nań nagle, z wnętrza duszy czy z zewnątrz, wybuchy gniewu, spotęgowane cierpienia, blade błyskawiczne blaski, które oświecały całą jego duszę, i dokoła niego, przed nim, za nim w okropnem świetle ukazywały ohydne przepaście i posępne widoki jego losu.
Błyskawica znikła, znowu noc zapadła, i gdzie był? już nie wiedział.
Kary nieubłagane, to jest znikczemniające, to mają do siebie, że powoli przemieniają człowieka w bydlę, niekiedy w okrutnego zwierza. Kilkakrotne usiłowania ucieczki Jana Valjean, już starczyłyby na dowód tego dziwnego wpływu prawa na duszę ludzką. Jan Valjean tylokrotnie ponawiałby te usiłowania, choć nieużyteczne i szalone, ile razy nastręczyłaby się sposobność, ani chwili nie myśląc o następstwach lub doświadczonych zawodach. Wyrywał się gwałtownie jak wilk, gdy znajdzie klatkę otwartą. Instynkt mówił mu: Uciekaj! Rozum powiedziałby: Zostań! Wobec silnej pokusy milczał rozum, panował tylko instynkt. Zwierzę w nim działało. Schwytany, srodze karany, w padał w większą noc i pomieszanie.
Nie możemy pominąć jednego szczegółu: miał siłę fizyczną, której żaden z więźniów nie dorównywał. Do ciężkiej pracy, do ciągnienia liny, do dźwigania windy, Jan Valjean starczył za czterech ludzi. Podnosił i dźwigał ogromne ciężary i przy sposobności zastępował sam windę, którą Francuzi nazywali dawniej orgeuil, ztąd mimochodem mówiąc, powstała nazwa ulicy Montorgeuil, przy targowym placu w Paryżu.
Towarzysze też przezwali go Janem Windą. Razu jednego naprawiano balkon gmachu ratuszowego w Tulonie; jedna z przedziwnych karjatyd Pugeta, podpierających balkon, oderwała się i groziła upadkiem. Jan Valjean, znajdujący się tam wówczas, podtrzymywał ramieniem karjatydę, dopóki nie nadeszli robotnicy.
Większą jeszcze od siły miał zwinność. Niektórzy galernicy, wiecznie marzący o ucieczce, dochodzą w końcu do prawdziwej umiejętności, mocy i zręczności w połączeniu. Jest to umiejętność muskułów. Więźniowie ci, współzawodnicy much i ptaków, codziennie mają w użyciu tajemniczą statykę. Wdzierać się na linję pionową, znaleźć punkt oparcia tam, gdzie go prawie niema, było zabawką dla Jana Valjean. Wytężywszy grzbiet i nogi, wcisnąwszy łokcie i pięty w chropowatości muru, wdzierał się od rogu domu na górę i jak czarodziej dostawał na trzecie piętro. Niekiedy wchodził tak na dach więzienia.
Mówił mało. Nie śmiał się. Tylko w wielkiem wzruszeniu, raz lub dwa razy do roku, parskał ponurym śmiechem galernika, niby echem szatańskiego śmiechu. Zdawał się nieustannie wpatrywać w coś strasznego.
W istocie patrzył w siebie.
Przez szczeliny chorowitych pojęć umysłu słabego, znękanego, niewyraźnie widział coś potwornego w sobie. Czołgając się w tym bladawym półcieniu, ilekroć odwrócił głowę i chciał wzrok podnieść, widział przestraszony i wściekły piętrzącą się przed nim w nieskończoność, niby rusztowanie ze strasznemi spadzistościami, okropny tłum praw, przesądów ludzi i czynów, których kształtów nie dostrzegał, ale których ogrom go przerażał: widział tę olbrzymią piramidę, którą zowiemy cywilizacją. W tej masie niekształtnej i ruchliwej odróżniał tu i owdzie, to blizko, to zdala od siebie na niedostępnych wzgórzach jaką gromadkę, jakiś szczegół jaśniejszy: tu dozorcę i bat, tam żandarma i pałasz, tam daleko arcybiskupa w infule, a tam wysoko, wysoko, niby w słońcu, cesarza jaśniejącego w koronie. Zdawało mu się, że jasności dalekie, miasto rozpraszać noc, czyniły ją czarniejszą, bardziej grobową. Wszystko: prawa, przesądy, fakta, ludzie, rzeczy, krążyły nad nim w tajemniczym i zawikłanym ruchu, jaki Bóg wycisnął na cywilizacji, następując nań, depcąc i gniotąc z jakiemś spokojnem okrucieństwem i nieubłaganą obojętnością. Dusze, wtrącone w przepaść niedoli, nieszczęśliwi, zatraceni w ostatnich kręgach piekieł, gdzie na nich już nie patrzą, potępieńcy prawa, czują jak na ich głowie cięży całem brzemieniem to społeczeństwo ludzkie, tak potężne dla stojących u góry, przeraźliwe dla leżących u dołu.
W takiem położeniu Jan Valjean rozmyślał; lecz jakaż była natura jego marzenia?
Gdyby ziarnko prosa pod młyńskim kamieniem umiało myśleć, myślałoby niewątpliwie to, co myślał Jan Valjean.
Wszystkie te rzeczy, rzeczywistości pełne widm, widziadła pełne rzeczywistości, w końcu utworzyły w nim rodzaj stanu wewnętrznego, którego opisać niepodobna.
Niekiedy przerywał pracę na galerach i myślał. Rozum jego dojrzalszy i zarazem bardziej pomieszany niż wprzódy, burzył się. Cokolwiek go spotkało, mienił niedorzecznem; cokolwiek dokoła siebie widział, wydawało mu się niemożliwem. Mówił: to sen. Patrzył na dozorcę, stojącego o kilka kroków; dozorca zdawał mu się widmem; nagle widmo uderzyło go batem.
Widoma przyroda zaledwie istniała dla niego. Powiedzieliśmy niemal prawdę, że dla Jana Valjean nie było słońca, ani pięknych dni letnich, ani promienistego nieba, ani miłych brzasków kwietniowych. Jakieś światło więziennego lochu zwykle oświecało tę duszę.
Na zakończenie, streszczając to, co streszczonem i w wyraźnych skutkach wykazanem być może z obrazu, skreślonego wyżej, powiemy tylko, że po dziewiętnastu latach Jan Valjean, nieszkodliwy nikomu ogrodnik w Faverolles, straszny galernik tuloński, dzięki wpływom, jakie na niego więzienie wywarło, stał się zdolnym do dwojakiego rodzaju występków: naprzód do złego czynu nagle, nierozważnie, lekkomyślnie, instynktowo dokonanego jako odwet za złe wycierpiane; powtóre — do złego czynu ciężkiego, wielkiego, po dojrzałej rozwadze i namyśle przy pomocy fałszywych wyobrażeń, jakich nabył w nieszczęściu. Rozmyślania jego przechodziły trzy kolejne fazy, właściwe tylko pewnym naturom: rozumowanie, wolę i upór. Zwykłą dźwignią jego czynności było oburzenie, gorycz duszy, głębokie uczucie wycierpianych niegodziwości, dokuczanie nawet dobrym, niewinnym i sprawiedliwym, gdy ich spotykał. Punktem wyjścia wszystkich jego myśli, jak metą, u której stawały, była nienawiść ku ludzkiemu prawu; nienawiść, która jeżeli jej rozwoju nie powstrzyma jaki wypadek opatrzny, stanie się z czasem nienawiścią społeczeństwa, później nienawiścią rodu ludzkiego, nienawiścią wszelkiego stworzenia, i wyrazi się w nieustannej, bydlęcej żądzy szkodzenia komukolwiek, każdej istocie żyjącej. Jak widzimy, nie bez ważnego powodu paszport nazwał Jana Valjean człowiekiem bardzo niebezpiecznym.
Rok po roku dusza ta wysychała coraz bardziej, zwolna — ale fatalnie. Suche serce, suche oko. Gdy wychodził z więzienia, upłynęło lat dziewiętnaście od czasu, gdy ostatnią łzę uronił.
Człowiek wpadł do morza!
Mniejsza o to! okręt się nie zatrzymuje. Dmą wiatry, posępny okręt ma przed sobą drogę, którą dalej odbywać musi. Więc pędzi.
Człowiek znika, ukazuje się znowu, zanurza i wypływa na powierzchnię, woła, wyciąga ramiona, nie słyszą. Okręt drży przed natarczywością huraganu, cały w ruchu: majtkowie i podróżni nie widzą już nawet tonącego człowieka; nędzna jego głowa jest tylko punkcikiem na niezmiernej przestrzeni bałwanów.
W głębiach wydaje krzyki rozpaczliwe. Jakież to widmo — ten oddalający się okręt! Patrzy nań, patrzy szalony. Oddala się, blednie, maleje. Przed chwilą stał na nim, należał do osady, kręcił się tu i owdzie z innymi na pomoście, i on także miał cząstkę powietrza i słońca, żył. Teraz cóż się stało? Zsunął się, upadł, rzecz skończona.
W potwornych tonie głębinach. Pod nogami samo chwianie, bezdnia, zguba. Rozdarte, pokrajane wichrem bałwany otaczają go ohydnie, prądy przepaści unoszą, wszystkie łachmany wody poruszają się około jego głowy, motłoch fal plwa mu na twarz, czeluście chaosu pożerają go na poły. Ilekroć się zanurzy, widzi przepaście nocy grobowej; chwytają go nieznane okropne zielska, plątają, nogi, ciągną ku sobie; czuje, że się staje otchłanią, częścią piany; bałwany przerzucają go sobie, pije gorycz, nikczemny ocean zażarcie go topi, potwór niezmierny igra z jego konaniem. Zda się, że wszystka woda oddycha nienawiścią.
Wszelako walczy.
Chce się bronić, chce się utrzymać na powierzchni, ostatka sił dobywa, pływa. Wątła siła natychmiast się wyczerpuje, bo walczy z niewyczerpanym.
Gdzież jest okręt? Tam w dali. Ledwie go dojrzysz na bladym zmroku widnokręgu.
Zadęły wichry od brzegów, wszystkie piany uderzyły na niego: podnosi oczy, widzi tylko mgły sine. Konając patrzy na niezmierne szaleństwo morza. Szał ten jest jego katem. Słyszy nieznane człowiekowi wrzaski, zdające się wychodzić gdzieś z za ziemi, z jakichś przerażających światów.
Są wprawdzie ptacy w obłokach, jak aniołowie unoszący się ponad ludzką niedolą; lecz cóż mu poradzą? Leci to, śpiewa, szybuje, on chrapi konając.
Zda mu się, że go naraz zagrzebały dwie nieskończoności, ocean i niebo; jedno jest całunem, drugie grobem.
Noc zapada, kilka godzin pływa, sił mu nie staje; okręt, rzecz daleka, na której byli ludzie, znikł, pozostał sam w strasznej przepaści nocy, zanurza się, drętwieje, wije konwulsyjnie, czuje pod sobą potworne fale niewidzialnego; woła:
„Nie ma już ludzi. Gdzież jest Bóg?“ Woła ciągle: „Ratujcie! ratujcie!“ Nic na widnokręgu, nic na niebie.
Błaga przestrzeni, bałwanów, porostów, skał: wszystko głuche. Błaga burzy; burza obojętna, posłuszna jest tylko nieskończoności.
Dokoła niego ciemność, mgła, samotność, gwar burzliwy, bezwiedny, nieustanne dzikich wód warczenie. W nim zgroza i znużenie. Pod nim upadek, żadnego punktu oparcia. Myśli o grobowych przygodach trupa w cieniach bez granic. Mróz ścina mu krew w żyłach, Ręce konwulsyjnie ściągają się i zamykają, chwytają nicość. Wichry, chmury, prądy, gwiazdy nieużyteczne! Co począć? Zrozpaczony opuszcza ręce, znużony zgadza się na śmierć, pozwala się porwać, i pędzi nazawsze w ponure głębie otchłani.
O nieubłagany pochodzie społeczeństw ludzkich! Ileż straconych ludzi i dusz na twej drodze! Oceanie, gdzie wpada wszystko, co upuści prawo! złowrogie zniknienie pomocy! O śmierci moralna!
Morze — to nieubłagana noc społeczna, w którą prawo karne rzuca potępieńców. Morze — to ogrom nędzy.
Dusza, wtrącona do tej przepaści, stać się może trupem. Kto ją wskrzesi?
Gdy nadszedł dzień opuszczenia galer, gdy Jan Valjean usłyszał dziwne słowo: jesteś wolny! wydało mu się niepodobieństwem, rzeczą niesłychaną; żywy blask, promień prawdziwego, światła żyjących, nagle przenikł jego duszę. Niebawem jednak zbladł ten promień. Myśl swobody olśniła Jana Valjean. Uwierzył w nowe życie. Wkrótce poznał, jaka to była swoboda, której dawano żółty paszport.
Już w chwilach uwolnienia doznawał goryczy. Obrachował, że za cały czas pobytu w więzieniu depozyt jego przyniesie mu sto siedmdziesiąt jeden franków; dodać tu trzeba, że w rachubie zapomniał wytrącić przymusowego spoczynku w niedziele i święta, co w przeciągu lat dziewiętnastu zmniejszyło sumę blisko o dwadzieścia cztery franki. Jakkolwiekbądź, wskutek różnych odtrąceń, w depozycie zostało tylko sto dziewięć franków piętnaście su, które mu wyliczono na odchodnem.
Nie zrozumiał tego, mienił się pokrzywdzonym. Powiedzmy bez ogródki: okradzionym.
Nazajutrz po uwolnieniu, przechodząc przez Grasse, zobaczył przed bramą dystylarni wody pomarańczowej ludzi, zdejmujących paki. Ofiarował swe usługi, śpieszono się z wypakowaniem, więc przyjęto. Zabrał się do roboty. Dał dowody zręczności, mocy i pojętności; pracował gorliwie; właściciel dystylarni zdawał się zadowolony. W czasie roboty przechodził żandarm, zauważył galernika i zapytał o papiery. Trzeba było pokazać żółty paszport. Później Jan Valjean wziął się znowu do pracy. Na krótko przedtem zapytał jednego z robotników, ile płacą im dziennie; odpowiedziano: trzydzieści su. Gdy nadszedł wieczór, a musiał skoro świt puścić się w dalszą drogę, poszedł do właściciela dystylarni prosić o zapłatę. Właściciel nie rzekłszy słowa, dał mu piętnaście su. Chciał więcej. Odpowiedziano: tego aż nadto dla ciebie. Nalegał. Gospodarz groźnie spojrzał mu w oczy i rzekł: A do lochu!
I tu także miał się za okradzionego.
Społeczeństwo, państwo, uszczuplając jego depozyt, okradło go hurtownie. Teraz przyszła kolej na jednostkę: okradła go na małą skalę.
Uwolnienie nie jest oswobodzeniem. Wyszedł z więzienia, lecz wyrok potępienia nie przestał na nim ciążyć.
To spotkało go w Grasse. Widzieliśmy, w jaki sposób przyjęto go w D.
Tak więc biła druga godzina po północy na zegarze katedralnym, gdy Jan Valjean się obudził.
Obudziło go za dobre posłanie. Od lat blizko dwudziestu nie spał na łóżku, a chociaż się nie rozbierał, doznawał nowego uczucia i to sen jego skróciło.
Spał przeszło cztery godziny. Znużenie przeszło. Zresztą przywykł był niedługo sypiać.
Otworzył oczy, popatrzył chwilę, dokoła w ciemnościach i znowu je zamknął, by zasnąć.
Kto we dnie doświadcza wielu różnych wrażeń, gdy ma umysł czem zajęty, zasypia wprawdzie, ale obudziwszy się, powtórnie nie zaśnie. Łatwiej przychodzi sen, niż powraca. Podobnie było z Janem Valjean. Nie mógł powtórnie zasnąć i zaczął rozmyślać.
Przyszła na niego jedna z tych chwil nieładu i pomieszania w myślach, jakieś chaotyczne krążenie w głowie. Dawne wspomnienia i świeżo doznane w rażenia wikłały się nieustannie, tracąc kształty, olbrzymiejąc potwornie i nagle znikały w jakiejś wodzie błotnistej, ruchliwej. Ze wszystkich myśli, które mu się nasuwały, jedna nieustannie była obecną i odganiała inne. Tę myśl poznacie zaraz: Zauważył sześć nakryć srebrnych i wielką, łyżkę stołową, które Maglora położyła na stole.
Sześć srebrnych talerzy, jak zły duch go opętały. Były niedaleko, o kilka kroków. W chwili, gdy przechodził ościenną izbę, idąc do tej alkowy, widział, że służąca kładła je do szafki nad łóżkiem, Dobrze zapamiętał szafkę: na prawo, wychodząc z pokoju jadalnego. Łyżki z czystego srebra, staroświeckiej roboty. Wraz z łyżką wazową najmniej dwieście franków: dwa razy tyle, co zarobił przez lat dziewiętnaście. Zarobiłby wprawdzie więcej, gdyby go „administracja“ nie „okradła“.
Godzinę całą umysł jego bił się z temi myślami, nie bez pewnej wszakże walki. Wybiła trzecia. Otworzył znowu oczy, podniósł się nagle na posłaniu, wyciągnął rękę, szukał swego tłomoczka, który rzucił w kąt alkowy! zwiesił nogi, dotknął niemi podłogi i prawie nie wiedząc, jak się to stało, siedział na łóżku.
Pewien czas marzył w tej postawie, złowrogiej dla każdego, coby go ujrzał samego w ciemnościach, w domu, gdzie wszystko spało. Nagle schylił się, zdjął trzewiki, delikatnie położył je na kołdrze, i znowu marzył nieruchomy.
W ohydnem tem marzeniu myśli, powiedzieliśmy już jakie, snuły się nieustannie po głowie, wchodziły, wychodziły, wracały, ciążyły na nim; później — nie pojmując dlaczego, z jakąś mechaniczną uporczywością marzenia, stawał mu przed oczyma galernik, nazwiskiem Brevet, którego spodnie trzymały się na jednej szelce bawełnianej. Szachowy deseń tej szelki ciągle był przytomny w jego umyśle.
Tak siedział nieruchomy i zapewne posiedziałby do świtu, gdyby zegar nie wybił kwadransa, czy pół godziny. Zdawało mu się, że uderzenie to wołało: Idźmy!
Podniósł się z łóżka, zawahał chwilę i słuchał: milczenie w całym domu; postąpił na palcach ku oknu i patrzył. Noc była ciemną, świecił księżyc w pełni, wysuwając się z za obłoków, które wiatr rozpędzał. Było więc na dworze kolejno ciemno i widno, były zaćmienia i blaski, wewnątrz zmrok. Zmrok ten dostateczny do zorjentowania się, przerywany zupełną ciemnością, gdy chmury zasłoniły księżyc, podobny był do bladych cieni, wpadających do pieczary przez okienko przed którem przesuwają się cienie przechodniów. Przyszedłszy do okna Jan Valjean przypatrzył mu się uważnie. Nie miało krat, wychodziło na ogród i według miejscowego zwyczaju zamknięte było tylko na haczyk. Otworzył je, lecz gdy zawiał wiatr zimny, przejmujący, zamknął je zaraz. Spojrzał na ogród tym bystrym wzrokiem, który raczej bada, jak patrzy. Dość nizki mur, łatwy do przeskoczenia, otaczał ogród. W dali za murem spostrzegał wierzchołki drzew równo rozstawionych, z czego wnosił, że zaraz za ogrodem idzie droga, lub uliczka, wysadzona drzewami.
Po takim przeglądzie poruszył się jak człowiek zdecydowany, wziął tłomoczek, otworzył, wyjął coś i położył na łóżku, schował trzewiki do kieszeni, zamknął i zarzucił na plecy tłomok, włożył na głowę czapkę, nacisnąwszy daszek na oczy, poszukał kija, postawił go w kącie na oknie, później powrócił do łóżka i żywo porwał przedmiot, który na niem położył. Miało to podobieństwo do krótkiej sztaby żelaznej, w jednym końcu zaostrzonej jak oszczep.
Trudno byłoby rozpoznać w ciemnościach, do jakiego użytku służył ten kawałek żelaza. Mógł to być lewar, mogła być maczuga.
Przy świetle poznanoby, że to narzędzie jest prostym lichtarzem górniczym. Wówczas używano niekiedy więźniów do wydobywania kamieni z wysokich wzgórzy, otaczających Tulon. często dawano im narzędzia górnicze. Lichtarze górników są z lanego żelaza, zaostrzone i spiczaste w jednym końcu, aby można było utkwić je w skale.
Wziął lichtarz w prawą rękę i powstrzymując oddech, tłumiąc odgłos stąpania, poszedł wprost do drzwi sąsiedniego pokoju, do sypialni biskupa, jak wiemy. Drzwi były nieco otwarte, biskup ich nie zamykał.
Jan Valjean słuchał. Żadnego szmeru.
Popchnął drzwi.
Popchnął palcem, lekko, delikatnie i niespokojnie, jak kot, który chce wejść.
Drzwi ustąpiły, odsunęły się nieznacznie bez szmeru i nieco rozszerzyły wejście.
Poczekał chwilę, pchnął drzwi powtórnie, śmielej.
Znowu usunęły się z cicha. Mógłby już przejść przez otwór. Ale tuż przy drzwiach stał stolik i jednym kantem zawadzał na drodze.
Jan Valjean poznał trudność. Należało jeszcze rozszerzyć otwór.
Zdecydował się i silnie drzwi popchnął. Tym razem zardzewiała zawiasa zaskrzypiała w ciemnościach dźwiękiem ostrym, przeciągłym.
Jan Valjean zadrżał. Skrzyp zawiasy zabrzmiał w jego uszach strasznie, jak trąba sądu ostatecznego.
W pierwszej chwili wyobraźni jego rozdrażnionej zdawało się, że zawiasa, niby żyjąca istota, porusza się straszliwie, szczeka jak pies, by przestrzedz wszystkich i rozbudzić uśpionych.
Zatrzymał się drżący, zmieszany i stanął na piętach.
Słyszał tętna skroni bijące, jak dwa młoty kowalskie. zdawało mu się, że oddech jego piersi świszczał niby wicher wydobywający się z pieczary. Był pewny, że okropny krzyk rozgniewanej zawiasy wzruszył dom cały, jak trzęsienie ziemi; drzwi pchnięte wołały pomocy; starzec się podniósł, dwie stare kobiety wybiegły po ludzi, za kilka minut poruszy się miasto, przyjdą żandarmi. Przez chwilę miał się za zgubionego.
Stał kamienny jak posąg z soli, nie śmiejąc się ruszyć. Upłynęło kilka minut. Drzwi otwarte były na rozścież. Spojrzał wewnątrz pokoju. Nic się nie poruszyło. Nadstawił ucha: milczenie w całym domu. Skrzyp zardzewiałej zawiasy nie obudził nikogo.
Minęło niebezpieczeństwo — ale w głowie miał straszny chaos. Nie cofnął się przecież. Gdyby nawet sądził się zgubionym i takby się nie cofnął. Myślał o tem tylko, by skończyć jaknajprędzej. Postąpił krok naprzód i wszedł do pokoju.
W pokoju zupełna cisza. Tu i owdzie jakieś kształty dziwne, niepewne; we dnie były to papiery rozrzucone na stole, grube woluminy otwarte, księgi złożone na stołku, fotel z ubraniem, klęcznik; w nocy przedstawiały tylko ciemne kąty i bielejące miejsca.
Jan Valjean stąpał ostrożnie, aby nie trącić o meble. W głębi pokoju słyszał równy i spokojny oddech śpiącego biskupa.
Zatrzymał się nagle. Był przy łóżku. Doszedł prędzej, niż z razu sądził.
Niekiedy przyroda z jakąś ponurą trafnością i rozumem miesza swe widowiska i wrażenia z naszemi czynnościami, jakby nas zachęcała do namysłu. Od pół godziny gęste chmury zasłaniały niebo. W chwili, gdy Jan Valjean zatrzymał się naprzeciw łóżka: chmury rozdarły się jakby umyślnie i przez wysokie okno promień księżyca oświecił nagle bladą twarz biskupa. Spał spokojnie. Był prawie odziany w łóżku, z powodu chłodnych nocy w Dolnych Alpach; miał na sobie ciemny kaftanik. Głowa spoczywała na poduszce, twarzą wprost obrócona; jedna ręka, ozdobiona pierścieniem pasterskim, zwisła za łóżko; z tej ręki wyszło tyle dobrych, tyle świętych czynów! Na całej twarzy biskupa rozlany był wyraz zadowolenia, nadziei, błogosławieństwa. Był to jakby uśmiech niebieski, rzekłbym opromienienie. Na jego czole odbijało niby wewnętrzne ognisko światła. Dusza sprawiedliwych patrzy we śnie w niebo tajemnicze.
Odblask niebios spoczywał na biskupie.
Współcześnie było to przezrocze świetlane, gdyż to niebo było w niem. Tem niebem było jego sumienie.
W chwili, gdy promień księżyca złączył się, że tak powiem, z tą jasnością wewnętrzną, śpiący biskup ukazał się w aureoli. Jakieś nie wysłowione półświatło otaczało cały obraz. Księżyc na niebie, natura uśpiona, ogród milczący, dom spokojny, uroczysta cisza nocy, dodawały coś niewymownie świętego spoczynkowi starca i otaczały majestatyczną glorją białe włosy i oczy zamknięte, tę twarz tchnącą zaufaniem i nadzieją, tę głowę starca i ten sen dziecięcia.
Było coś boskiego prawie w tym człowieku, tak dostojnym bez wiedzy.
Jan Valjean stał w cieniu, z żelaznym lichtarzem w prawej ręce, nieruchomy, strwożony widokiem jaśniejącego starca. Nic podobnego w życiu nie widział. Przerażało go to zaufanie. Świat moralny nie ma większego widowiska nad to, jakie przedstawia sumienie pomieszane i niespokojne, w chwili spełnienia zbrodniczego czynu patrzące na sen sprawiedliwego.
Ten sen, odosobnienie, z takim jak on sąsiadem, miało coś szczytnego; uczuł to niewyraźnie, ale silnie.
Nikt, ani on sam, nie zdołałby powiedzieć, co się w nim działo. Żeby sobie zdać sprawę, trzeba wyobrazić coś najgwałtowniejszego wobec tego, co jest łagodniejszem. Na jego twarzy z trudnością byś co wyczytał, prócz dzikiego zdumienia. Patrzył. Nic więcej. Ale co myślał? Niepodobna odgadnąć. Widocznie był wzruszony, wstrząśnięty. Lecz jakiego rodzaju było to wzruszenie?
Nie spuszczał oka ze starca. W całej postawie jego i fizjonomji malowała się dziwna niepewność. Rzekłbyś, wahał się między dwiema przepaściami: między zgubą, i zbawieniem. Zdawał się gotowym strzaskać tę czaszkę, lub ucałować tę rękę.
Po kilku chwilach powolnie podniósł lewą rękę ku czołu, zdjął czapkę i z równą powolnością opuścił rękę, trzymając czapkę w lewej, maczugę w prawej ręce, z najeżonemi włosami na dzikiej głowie; Jan Valjean zadumał się głęboko.
Biskup spał spokojnie, głęboko pod tem strasznem spojrzeniem.
Światło księżyca pozwalało dojrzeć nad kominkiem krucyfiks, jakby wyciągający ramiona ku obu, z błogosławieństwem dla jednego, z przebaczeniem dla drugiego.
Nagle Jan Valjean nacisnął czapkę na oczy, szybko postąpił kilka kroków wzdłuż łóżka i nie patrząc na biskupa, zbliżył się do szafki nad poduszką, podniósł lichtarz żelazny, jakby dla podważenia zamka; zobaczył klucz, otworzył, pierwsza rzecz, którą ujrzał, był koszyk ze srebrem; zabrał go, przeszedł izbę wielkim krokiem, głośno, nie troszcząc się o łoskot stąpania, wrócił do kapliczki, otworzył okno, porwał kij, zsunął się za okno do ogrodu, schował srebro do tłomoczka, rzucił koszyk, pobiegł do przeciwnej ściany, jak tygrys przeskoczył mur, i uciekł.
Nazajutrz o wschodzie słońca monsinior Benvenuto przechadzał się po ogrodzie. Przybiegła Maglora cała zmieszana.
— Monsiniorze, monsiniorze — zawołała — nie wie Wasza Wysokość, gdzie jest koszyk od srebra?
— Wiem — odpowiedział biskup.
— Chwałaż Panu Bogu! — rzekła. — Nie wiedziałam, co się z nim stało.
Biskup podniósł koszyk z klombu i podał go Maglorze.
— Oto go masz.
— Hę? Nic we środku! a srebra?
— A! — odparł biskup — o srebra ci chodzi? Nie wiem, gdzie są.
— Wielki Boże! skradzione! człowiek wczorajszego wieczora je ukradł!
W mgnieniu oka, z żywością starej gosposi, Maglora pobiegła do kaplicy, zajrzała do alkierza i wróciła do biskupa. Biskup pochylony z westchnieniem patrzył na gałązkę warzechwi, którą złamał koszyk, padając na klomby. Podniósł się na krzyk Maglory.
— Monsiniorze, człowiek poszedł! srebra skradziono!
Tak wołając, spojrzała na róg ogrodu i dostrzegła świeże siady ucieczki. Gzems muru był oberwany.
— Patrz Wasza Wysokość! Tam tędy przeszedł. Wyskoczył na ulicę Chochefilet! A, obmierzły człowiek! Ukradł nam srebra!
Biskup milczał przez chwilę, później podniósł pogodne oczy i rzekł łagodnie do Maglory:
— A najprzód powiedz, czy te srebra były nasze?
Maglora umilkła zawstydzona. Nowe milczenie. Biskup mówił dalej:
— Pani Magloro, niepotrzebnie tak długo miałem u siebie to srebro. Należało się ubogim. A któż był ten człowiek? Oczywiście ubogi.
— Miły Boże! — odparła Maglora — toć nie dla siebie, ani dla panny je chciałam. Nam wszystko jedno. Ale Waszej Wysokości jest potrzebne: na czem monsinior teraz jeść będzie?
Biskup spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto? alboż nie ma talerzy cynowych?
Maglora wzruszyła ramionami.
— Cyna ma przykry zapach.
— Więc talerze żelazne.
Maglora się skrzywiła.
— Żelazo ma brzydki smak.
— Więc — rzekł biskup — miski drewniane.
Wkrótce podano śniadanie na tym samym stole, przy którym siedział wczoraj Jan Valjean. Jedząc, monsinior Benvenuto mówił z wesołym uśmiechem do siostry milczącej i do Maglory, która mruczała pod nosem, że niekoniecznie potrzeba łyżki i widelca, nawet drewnianego, aby umaczać kawałek chleba w filiżance mleka.
— Śliczna mi myśl! — mówiła do siebie Maglora, przechadzając się sama — przyjmować takich ludzi, umieszczać przy sobie! Doprawdy, wielkie to jeszcze szczęście, że tylko okradł! A, mój Boże, drżę na myśl samą!
Brat i siostra wstawali od stołu, gdy zastukano do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł biskup.
Drzwi się otworzyły. Na progu ukazała się dziwna grupa. Trzech ludzi trzymało czwartego za kołnierz. Ci trzej byli żandarmami, czwartym był Jan Valjean.
Przewodniczący im wachmistrz postąpił ku biskupowi i rzekł, kłaniając się po wojskowemu:
— Wasza Ekscelencjo...
Na te słowa Jan Valjean, ponury i znękany, nagle podniósł głowę ze zdziwieniem.
— Ekscelencja! — szeptał do siebie — więc to nie proboszcz...
— Cicho! — przerwał żandarm — to JE. ksiądz biskup.
Monsiuior Benvenuto, o ile mu podeszły wiek pozwolił, spiesznie pobiegł naprzeciw galernika.
— A jesteś! — zawołał patrząc na Jana Valjean. — Rad jestem, że cię widzę. Ależ, mój drogi, darowałem ci prócz łyżek i świeczniki, które są także srebrne i dostałbyś za nie najmniej sto franków. Czemużeś ich nie zabrał ze swemi łyżkami i talerzami?
Jan Valjean wytrzeszczył oczy i patrzył na czcigodnego biskupa wzrokiem, którego żaden ludzki język nie wysłowi.
— Ekscelencjo — rzekł wachmistrz żandarmów — więc prawdą jest, co mówił ten człowiek? Spotkaliśmy go na drodze. Zdawał się uciekać. Zatrzymaliśmy go, chcąc przejrzeć jego rzeczy. Znalazły się srebra...
— I powiedział wam — przerwał z uśmiechem biskup — że mu je dał stary poczciwiec, ksiądz, u które go przenocował? Rozumiem, o co chodzi. Napróżnoście go tu przyprowadzili: to pomyłka.
— Jeżeli tak — odrzekł wachmistrz — Ekscelencja pozwoli go uwolnić.
— Naturalnie — odpowiedział biskup.
Żandarmi puścili Jana Valjean, który cofnął się kilka kroków.
— Czy w istocie mnie puszczają? — rzekł głosem niezrozumiałym, jakby przez sen mówił.
— A puszczają, alboż nie słyszysz? — powiedział żandarm.
— Przyjacielu, — mówił biskup — nim odejdziesz, zabierz swoje lichtarze. Oto są.
Zdjął z kominka dwa świeczniki srebrne i podał je Janowi Valjean. Kobiety patrzyły nie rzekłszy słowa, żadnem poruszeniem, spojrzeniem nawet nie przeszkadzając biskupowi.
Jan Valjean drżał jak listek. Obłąkany prawie, machinalnie wziął dwa świeczniki.
— A teraz — rzekł biskup — idź z Bogiem. Ale, przyjacielu, wracając do mnie, nie przechodź ogrodem. W każdej porze możesz wejść i wyjść drzwiami od ulicy. We dnie i w nocy zamknięte są tylko na klamkę.
I obracając się do żandarmów, dodał:
— Możecie się oddalić, panowie.
Żandarmi odeszli.
Jan Valjean był jak człowiek blizki omdlenia.
Biskup zbliżył się i rzekł doń pocichu:
— Nie zapominaj, nie zapominaj nigdy, żeś mi obiecał z pomocą tego srebra zostać poczciwym człowiekiem.
Jan Valjean nie przypominał sobie, żeby co podobnego obiecał, i milczał zdumiony. Biskup wymówił te słowa z przyciskiem i dodał uroczyście:
— Janie Valjean, bracie mój, odtąd nie należysz do złego, lecz do dobrego. Kupuję ci twą duszę, wydzieram ją czarnym myślom i duchowi zatracenia, a wracam Panu Bogu.
Jan Valjean wyszedł z miasta, jakby uciekał. Szedł przez pola krokiem wielkim, przyśpieszonym, nie patrząc którędy idzie, wchodząc na pierwszą lepszą ścieżkę i nie spostrzegając, że krąży w jednem miejscu. Tak błąkał się do południa, bez posiłku, nie czując nawet głodu. Tłum nowych uczuć i wrażeń oblegał jego duszę. Gniewał się, nie wiedząc na kogo i co. Zdawał się być wzruszony lub upokorzony. Napadały go chwile dziwnego rozczulenia, z którem walczył, stawiając naprzeciw zatwardziałość dwudziestu lat ostatnich. Stan tak i go męczył. Z trwogą, spostrzegał, że w duszy jego zakłóconą została owa straszna cisza, która mu dawała niesprawiedliwość jego nieszczęścia. Pytał, czem ją teraz zastąpi. Niekiedy, doprawdy wolałby siedzieć w więzieniu z żandarmami, niż w taki sposób dostać się na wolność; byłby spokojniejszy. Chociaż to było w połowie jesieni, tu i owdzie na żywych płotach widział kwiatki spóźnione, których woń przypominała mu lata dziecinne. Nieznośne mu były te wspomnienia, tak dawno zatarte w jego duszy.
Cały dzień był pastwą myśli, których opisać niepodobna.
Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając cień podłużny za najmniejszym kamykiem. Jan Valjean siedział ukryty za krzakiem na pustej równinie. Przed nim na widnokręgu rysowały się Alpy. Dokoła nie widać było nawet dzwonnicy wioski dalekiej. Miejsce to odległe być mogło jakie trzy mile od D. O kilka kroków od krzaku ścieżka przerzynała równinę.
Pogrążony w ponurych dumaniach, straszniejszych od jego łachmanów, nagle usłyszał krzyki wesołe.
Obrócił głowę i ujrzał na ścieżce śpiewającego sabaudczyka, dziesięcioletnie pacholę z kobzą pod pachą i świerszczem w pudełku na plecach.
Jedno z tych miłych i wesołych dzieci, co wędrują po kraju, świecąc nagiemi kolanami przez podarte spodnie.
Śpiewając, chłopczyna czasami się zatrzymał i bawił, rzucając w górę kilka pieniążków, zapewne cały swój majątek. Między tą monetą była jedna sztuka srebrna, czterdziesto-susowa.
Chłopiec, nie widząc Jana Valjean, zatrzymał się przy krzaku i cisnął w górę garść pieniędzy, które dotychczas zręcznie wszystkie chwytał.
Tym razem wysunęła mu się z dłoni sztuka czterdziesto-susowa i potoczyła się ku krzakom Jana Valjean.
Jan Valjean nastąpił na nią nogą.
Ale chłopiec widział gdzie padł pieniądz i przybiegł.
Nie zdziwił go bynajmniej widok człowieka i zbliżył się ku niemu.
Miejsce to było zupełnie samotne. Jak daleko wzrok sięgał, nikogo nie widziałeś na równinie i ścieżce. Dochodziły tylko niewyraźne krzyki wędrownego ptactwa, gromadnie przeciągającego po niebie dalekiem. Chłopiec obrócił się plecami do słońca, które złociło mu końce włosów i rzucało krwawe światło na dziką twarz Jana Valjean.
— Panie — rzekł sabaudczyk z tem zaufaniem dziecinnem, które daje nieświadomość i niewinność — mój pieniądz?
— Jak się nazywasz? — zapytał Jan Valiean.
— Gerwazek, panie.
— Idź precz — rzekł Jan Valjean.
— Ależ, panie — prosiło dziecię — oddaj mój pieniądz.
Jan Valjean zwiesił głowę i nie odpowiedział.
Chłopiec powtórzył prośbę.
— Mój pieniądz, panie!
Jan Valjean nie odrywał oczu od ziemi.
— Mój pieniądz — wołało dziecię — mój pieniądz srebrny.
Valjean zdawał się nie słyszeć. Chłopiec porwał go za kołnierz bluzy i szarpnął. Współcześnie usiłował zepchnąć ze swego skarbu gruby podkuty trzewik!
— Oddajcie mój pieniądz! Moje czterdzieści su!
I zapłakał. Valjean podniósł głowę, spojrzał pomieszanym i zdziwionym wzrokiem na dziecię, wyciągnął rękę po kij i zawołał strasznym głosem:
— Kto tam?
— Ja, panie — odpowiedział chłopczyna. — Ja! ja! Gerwazek, oddaj, proszę, moje czterdzieści su, podnieś pan nogę, jeśli łaska!
Później rozgniewany malec jął grozić:
— Co, nie podniesiesz pan nogi? Usuń się żywo!
— A! to jeszcze ty! — rzekł Jan Valjean i nagle podniósłszy się, dodał, nie zdejmując nogi z pieniądza:
— Uciekaj, jeśli ci życie miłe!
Chłopiec spojrzał nań z przerażeniem, zaczął drżeć cały i po chwili osłupienia co tchu uciekał, nie oglądając się, nie śmiejąc krzyczeć.
Ubiegłszy kawał drogi, zadyszany zatrzymał się, a Valjean, pogrążony w marzeniach, słyszał jego łkania.
Wkrótce dziecię znikło.
Było już po zachodzie słońca.
Ciemność zapadała dokoła Jana Valjean. Nie jadł dzień cały; prawdopodobnie miał gorączkę.
Stał w jednem miejscu; nie ruszył się od ucieczki chłopca. Oddychał ciężko, nierówno. Utkwiwszy wzrok o dziesięć lub dwanaście kroków przed sobą, zdawał się z głęboką uwagą przypatrywać formie starej niebieskiej skorupy fajansowej, leżącej w trawie. Nagle zadrżał; przejął go wskroś wiatr wieczorny.
Nacisnął czapkę na głowę; machinalnie zapiął opończę, postąpił krok naprzód i schylił się ku ziemi, żeby kij podnieść.
W tej chwili między kamykami błysnął mu w oczy pieniądz srebrny, nawpół wciśnięty w ziemię. Valjean doznał jakby galwanicznego wstrząśnienia. — Co to jest? — szeptał obłąkany. Cofnął się kilka kroków, potem zatrzymał, nie mogąc oderwać spojrzenia od punktu, który przed chwilą deptał stopą, jak gdyby ten pieniądz błyszczący był otwartem okiem, w niego utkwionem.
Po kilku chwilach konwulsyjnie rzucił się na pieniądz, podniósł i obejrzał się dokoła, drżąc jak spłoszony zwierz dziki, szukający schronienia.
Nic nie zobaczył. Noc zapadała, zimny wiatr świszczał na równinie, sine chmury przeciągały po niebie.
Krzyknął i pobiegł w kierunku, w którym zniknęło dziecię. Zrobiwszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się, spojrzał, nic nie widział.
Wtedy zakrzyczał z całej siły: — Gerwazek! Gerwazek!
Umilkł i słuchał.
Nikt nie odpowiadał.
Na polu pusto, głucho. Dokoła niego tylko cienie, w których wzrok się gubił, tylko milczenie, w którem głos jego ginął.
Mroźny wiatr zawiał, nadając jakieś ponure życie otaczającym go przedmiotom. Karłowate drzewka poruszały wściekle wychudłemi rękami. Zdawały się grozić i ścigać kogoś.
Szedł znowu, potem biegł, zatrzymując się niekiedy i wołając na puszczy głosem strasznym i smutnym: — Gerwazek! Gerwazek!
Gdyby go usłyszało dziecię, pewnieby się przelękło tego głosu, i dalej uciekło. Ale dziecię prawdopodobnie było daleko.
Spotkał księdza, jadącego na koniu. Postąpił ku niemu i zapytał:
— Księże proboszczu, czy nie widział dobrodziej przechodzącego chłopczyka?
— Nie — odrzekł ksiądz.
— Ma imię Gerwazek.
— Nikogo nie widziałem.
Wyjął z sakiewki dwie sztuki pięciofrankowe i dał je księdzu.
— Księże proboszczu, to dla ubogich. Księże proboszczu, chłopczyna miał z dziesięć lat, kobzę i świerszcza, jeśli się nie mylę. Sabaudczyk, pan znasz?
— Nie widziałem go wcale.
— Gerwazek zapewne z wiosek okolicznych. Nie wiesz pan?
— Z tego, co powiadasz, przyjacielu, widać, że chłopiec ten jest obcy. To wędruje ciągle po kraju. My ich nie znamy.
Jan Valjean porywczo dobył z kieszeni dwie drugie sztuki piąciofrankowe i oddał księdzu.
— To dla biednych — rzekł.
I dodał z obłąkaniem:
— Każ mię aresztować, księże dobrodzieju. Jestem złodziejem.
Ksiądz zaciął konia i uciekł przestraszony.
Jan Valjean biegł dalej w kierunku raz obranym. Patrzył, wołał, krzyczał, lecz nie spotkał nikogo. Dwa czy trzy razy nachylał się ku ziemi, myśląc, że ktoś leży skurczony; były to krzaki lub kamienie brunatne. Nakoniec zatrzymał się przy rozstajnych drogach. Księżyc ukazał się na niebie. Valjean spojrzał, jak mógł najdalej i ostatni raz zawołał: „Gerwazek! Gerwazek! Gerwazek!“ Głos przepadł we mgle, nie wydawszy echa. Szeptał jeszcze: „Gerwazek!“ ale cicho, niewyraźnie. Było to ostatnie wysilenie! Nagle zachwiały się pod nim nogi, jak gdyby niewidzialna potęga przywaliła go naraz całym ciężarem jego złego sumienia; bezsilny padł na wielki kamień, rękami chwycił się za włosy, twarz pochylił na kolana i zawołał: „Jestem nędznikiem!
W tedy rozdarło mu się serce i zaczął płakać. Po raz to pierwszy zapłakał od lat dziewiętnastu.
Gdy Jan Valjean opuszczał dom biskupi, jakeśmy widzieli, zupełnie był wyszedł z siebie, myśli jego wyskoczyły ze zwykłej kolei. Co się w nim działo, sam nie wiedział. Zżymał się i złościł na postępek anielski i łagodne słowa starca: „Obiecałeś mi zostać uczciwym człowiekiem. Kupuję ci twą duszę. Wydzieram ją duchowi przewrotności i oddaję Panu Bogu“. Słowa te brzmiały mu w uszach nieustannie. Naprzeciw tej pobłażliwości niebiańskiej stawił pychę, która w nas jest niby warownią złego. Nie pojmując dlaczego, czuł przecież, że przebaczenie tego kapłana było najsilniejszym szturmem, najstraszniejszą bronią, jakiej się uląkł kiedykolwiek; gdyby tej łaskawości zdołał się oprzeć, nazawsze pozostałby zatwardziałym zbrodniarzem; gdyby ustąpił, należałoby zrzec się nienawiści, którą go natchnęli przez lat tyle postępkami inni ludzie; tej nienawiści, którą tak upodobał sobie. Czuł, że tym razem trzeba zwyciężyć, lub być zwyciężonym; że walka, walka olbrzymia stanowczo toczyła się między jego złością a dobrocią tego człowieka.
Wydany na łup tym myślom, szedł jak człowiek pijany. Tak idąc ze spojrzeniem dzikiem, obłąkanem, miałże dokładne pojęcie tego, co mogło nań wyniknąć z przygody w D.? Czy słyszał tajemnicze szepty, co w pewnych chwilach życia natrętnie przestrzegają umysł? Czy mówił mu do ucha głos jaki, że przebywa uroczystą godzinę swego przeznaczenia, że teraz nie ma już dla niego pośredniej drogi, że jeżeli odtąd nie będzie najlepszym z ludzi, to będzie najgorszym, że musi niemal, podnieść się wyżej nad samego biskupa, lub spaść niżej od galernika; że jeśli zechce zostać dobrym, musi stać się potworem.
Tu także nasuwa się jedno z pytań, któreśmy zadawali sobie na innem miejscu. Czy jaki cień myśli podobnych przesunął się w jego umyśle? Zaprawdę, nieszczęście, jakeśmy to już powiedzieli, rozwija władze duszy, wątpimy jednak czy Jan Valjean był w stanie ogarnąć myśli, które tu wskazujemy. Jeśli mu przyszły do głowy, to raczej je dostrzegał przez mgłę, niż widział jasno; rzucały one w jego duszę niepokój niewymowny, bolesny. Po wyjściu ze szpetnej i ciemnej otchłani, którą zowią galerami, biskup sprawił tak przykre wrażenie na jego duszy, jak jasność zbyt żywa na oczach, przywykłych do ciemności. Życie przyszłe, życie czyste, promienne dobremi uczynkami, przenikało go dreszczem i obawą. Na prawdę nie wiedział gdzie jest, co się z nim dzieje. Jak sowa, co nagle ujrzy słońce wschodzące, galernik był olśniony, jakby oślepiony widokiem cnoty.
To pewna, że choć się nie domyślał, przestał już być tym samym człowiekiem, że wszystko się w nim zmieniło, i nie było już w jego mocy cofnąć słowa biskupa i ich wrażenie.
W takim stanie umysłu spotkał Gerwazka i ukradł mu czterdzieści su. Dlaczego? Niewątpliwie nie umiałby wytłumaczyć; byłże to ostatni skutek i najwyższy wysiłek tych myśli, wyniesionych z więzienia, resztka otrzymanego popędu, wynik tego, co w statystyce nazywają siłą nabytą? Zapewne to, a może i nie to nawet. Powiemy po prostu: to nie on ukradł, nie człowiek, lecz zwierzę, które ze zwyczaju, instynktowo, bezmyślnie bydlęco postawiło nogę na pieniądzu wówczas, gdy umysł zalegały niesłychane, nowe myśli. A kiedy rozbudził się umysł i zobaczył postępek bydlęcia, Jan Valjean cofnął się zmartwiony i wydał krzyk przerażenia.
Albowiem dziwnem zjawiskiem, możliwem jedynie w obecnem położeniu, kradnąc pieniądze dziecku, człowiek ten dopuścił się czynu, do którego już nie był zdolnym.
Jakkolwiekbądź ostatni zły postępek — uczynił na nim stanowcze wrażenie: przebiegł szybko przez chaos jego umysłu i rozproszył go, usuwając na jedną stronę gęste ciemności, na drugą światło — wywarłszy na jego duszy skutek, jak i sprawiają pewne czynniki chemiczne na mętnych mieszaninach, w których jeden żywioł klarują, a drugi, oddzielając, zgęszczają.
W pierwszej chwili, bez rozwagi, nieprzytomny, jak człowiek, szukający ocalenia, biegł po chłopca, by mu zwrócić pieniądze; później, gdy poznał daremność poszukiwań, zatrzymał się zrozpaczony. Gdy zawołał: „jestem nędznikiem!“ ujrzał się takim, jakim był w istocie, i taki już nastąpił rozdział w jego osobie, że oddzielił się od samego siebie; zdawało mu się, że jest tylko widmem, że stoi przed nim człowiek z ciałem i kośćmi, odziany w bluzę, z tłumokiem na plecach, pełnym skradzionych rzeczy, ponurego oblicza, z obmierzłemi myślami w głowie, ohydny galernik Jan Valjean.
Zbytek nieszczęścia usposabiał go do urojeń. Miał widzenia. W istocie widział teraz stojącą przed nim postać Jana Valjean. Chwilami zapytywał się, kto jest ten człowiek, i przejmowała go zgroza.
Umysł jego doznawał w tej chwili dwoistych wrażeń: gwałtownego wstrząśnienia i przerażającej ciszy; pod wpływem obu marzył tak głęboko, że mary stawały się i rzeczywistością. Wszystko widział przed sobą: cokolwiek było wewnątrz jego duszy, ukazywało mu się nazewnątrz w odrębnej postaci.
Tak więc, rzec można, patrzył sobie oko w oko i współcześnie w tym śnie na jawie spostrzegał w tajemniczych głębiach jakieś światło, które zrazu wziął za pochodnię. Przypatrując się baczniej temu widziadłu własnego sumienia, dostrzegł kształty ludzkie; pochodnią tą był biskup.
Sumienie jego kolejno rozważało dwóch ludzi, stawionych naprzeciw siebie: biskupa i Jana Valjean. Pierwszy zdawał się nieodzownym do zniszczenia drugiego. Dziwnym skutkiem tego rodzaju złudzeń wyobraźni, w miarę jak głębiej zatapiał się w marzeniu, biskup rosł, olbrzymiał, rozpromieniał się w jego oczach, a Jan Valjean malał i niknął. Wkrótce stał się cieniem, w końcu znikł zupełnie. Pozostał sam biskup.
I zapełniał całą duszę tego nędznika przecudną światłością.
Jan Valjean długo płakał. Płakał gorącemi łzami, płakał szlochając, z większą słabością niż niewiasta, z większym przestrachem niż dziecię.
Gdy tak płakał, coraz bardziej rozwidniało się w jego umyśle; oświecał go blask nadzwyczajny, blask zachwycający i straszny zarazem. Życie przeszłe, pierwszy błąd, długa pokuta, zewnętrzne zbydlęcenie, zatwardziałość wewnętrzna, wypuszczenie na wolność i słodka nadzieja zemsty, przygoda u biskupa, ostatni czyn haniebny — to skradzenie czterdziestu su chłopięciu, zbrodnia tem nikczemniejsza, tem potworniejsza, że w ślad szła za przebaczeniem biskupa: wszystko to ujrzał jasno, w świetle, którego nigdy jeszcze nie widział. Patrzył na życie swoje i wydało mu się okropnem; patrzył na duszę, dusza własna wydała mu się straszną. A jednak na to życie i na tę duszę spływało światło łagodne. Zdał się widzieć szatana w rajskiej jasności.
Ile godzin tak przepłakał? co później uczynił? gdzie poszedł? nie dowiedziano się nigdy. To jedno zdaje się pewnem, że tejże nocy woźnica, przejeżdżający z Grenobli do D., mijając o trzeciej godzinie z rana plac katedralny, widział w cieniu klęczącego na bruku i modlącego się człowieka przed drzwiami monsiniora Benvenuto.
Ludwik XVIII z pewną powagą i dumą królewską mienił rok 1817 dwudziestym drugim swego panowania. Był to rok, w którym słynął p. Bruguière do Sorsum. Wszystkie sklepy fryzjerskie, w nadziei powrotu pudru i królewskiego ptaka[7], upstrzyły się w lilje burbońskie na błękitnem polu. Czasy niewinne, w których hrabia Lynch, jako podskarbi parafji Saint Germains des Prés, siadał co niedziela w kościele na ławce kollatorskiej, w mundurze para Francji, z czerwoną wstęgą, długim nosem i tą majestatycznością wyrazu twarzy, właściwą człowiekowi, co dokonał świetnego czynu. Świetny czyn pana Lynch był taki: w roku 1814 dnia 12 marca, będąc merem w Bordeaux, oddał miasto księciu Angoulême cokolwiek zawcześnie. Za to godność parowska. W r. 1817 moda ogarniała głowy chłopczyków cztero do sześcioletnich ogromnymi czapkami safjanowymi z nausznikami, bardzo podobnym i do kołpaków eskimoskich. Armja francuzka przybrała się biało, na wzór austryjackiej, pułki nazywały się legionami i zamiast liczb nosiły nazwiska departamentów. Napoleon siedział na wyspie Ś-tej Heleny, a ponieważ Anglja odmówiła mu sukna zielonego, kazał przenicować stare mundury. W r. 1817 Pellegrini śpiewał, panna Bigoti tańczyła; panował Portier; Odry’ego jeszcze nie było. Byli jeszcze Prusacy we Francji. P. Delasot uchodził za nielada figurę. Rząd burboński utrwalił się, uciąwszy naprzód ręce, potem głowy pp. Pleignier, Carbonneau i Tolleron. Książę Talleyrand, wielki szambelan i ksiądz Louis, minister skarbu, patrzyli na się śmiejąc, śmiechem dwóch augurów. Obydwaj, 14 lipca r. 1790 odprawiali mszę federacji na polu Marsowem. Talleyrand celebrował jako biskup; Louis służył za djakona. W r. 1817 w alejach przy tem polu Marsowem leżały na trawie grube słupy i gniły na deszczu; malowane na niebiesko, nosiły ślady złotych orłów i pszczół cesarskich. Przed dwoma laty słupy te podpierały estradę cesarza w polu Marsowem. Poczerniały, tu i owdzie miały spalenizny od biwaków austryackich, rozłożonych przy Wielkim Kamieniu. Dwa czy trzy słupy zupełnie znikły w ogniu biwaków, ogrzawszy szerokie ręce kajserlichów. Uroczystość majowego pola miała to szczególnego, że odbyła się w czerwcu i na polu Marsowem. W tym roku 1817 rzeczy były popularne: Voltaire-Touquet i tabakierka à la Karta. Najświeższym wypadkiem, który wzruszył Paryżan, była zbrodnia Dautu’a, co rzucił głowę swego brata w kanał Targów kwiatowych. W ministerjum marynarki zaczynano się niepokoić brakiem wiadomości o fatalnej fregacie Meduza, która miała okryć Chaumareixa hańbą, a Géricaulta chwałą. Pułkownik Selves wyjeżdżał do Egiptu, by tam zostać Solimanem paszą. W pałacu Thermów przy ulicy La-Harpe był teraz sklep bednarza. Widziano jeszcze na tarasie ośmiościennej wieżycy pałacu Cluny małą budkę drewnianą, w której czynił spostrzeżenia Messier, astronom marynarki za Ludwika XVI. W buduarze, umeblowanym ixami z błękitnego atłasu, księżna Duras czytała kilku przyjaciołom niewydaną Ourikę. W Luwrze zeskrobywano na ścianach litery N. Most austerlicki abdykował i przybrał tytuł mostu ogrodu królewskiego, podwójnej zagadki, ukrywającej razem most austerlicki i ogród botaniczny. Ludwik XVIII, pisząc końcem paznokcia noty na Horacym, zajęty bohaterami, co wychodzą na cesarzów i szewcami, co się mienią następcami tronu, miał dwa kłopoty: Napoleona i Maturyna Brunnau. Akademja francuzka ogłosiła konkurs na zadanie: O szczęściu, które daje nauka. P. Bellart był mówcą urzędowym. W jego cieniu kiełkował przyszły adwokat jeneralny de Broë, późniejsza pastwa szyderstw Pawła Ludwika Courier.
Był wówczas fałszywy Chateaubriand nazwiskiem Marchangy; ale nie było jeszcze fałszywego Marchangy, nazwiskiem Arlincourt, Klara i Malek-Adel uchodziły za arcydzieła; pani Cottin za najpierwszego pisarza swego czasu. Instytut wykreślił ze swej listy akademika Napoleona Bonaparte. Rozkaz królewski zakładał w Angoulême szkołę marynarki, gdy bowiem książę Angoulême był wielkim admirałem, rzecz oczywista, że i miasto Angoulême miało z prawa wszystkie przymioty portu, morskiego. Na radzie ministrów roztrząsano kwestję, czy można pozwalać na to, żeby na afiszach cyrku Franconiego były wizerunki skoczków, ściągające gawiedź uliczną. P. Paës, autor Agnieszki, poczciwiec z kwadratową twarzą i brodawką na nosie, dyrygował koncertami domowemi u margrabiny Sassenaye przy ulicy Villel’évêque. Wszystkie panienki śpiewały Pustelnika z St. Avelle, słowa Edwarda Geraud. Żółty karzeł przemienił się w Zwierciadło. Kawiarnia Lemblin trzymała stronę cesarza, kawiarnia Valois — Burbonów. Ożeniono z księżniczką Sycylii księcia Berry, na którego już Louvel ukradkiem spozierał. Rok upływał, jak pani Staël umarła. Oficerowie gwardji gwizdali na pannę Mars. Dzienniki były maluczkie. Format kusy, ale swoboda wielka. Constitutionel był konstytucyjny. Minerve nazywała Chateaubrianda Chateaubriantem. To t śmieszyło mieszczan kosztem wielkiego pisarza. W zaprzedanych dziennikach redaktorzy-nierządnicy lżyli wygnańców r. 1815. Dawid nie miał już talentu, Arnault dowcipu, Carnot prawości, Soult odwagi; prawda że i Napoleon nie miał już wówczas genjuszu. Każdemu wiadomo, jak rzadko we Francji listy, adresowane do wygnańca, dochodzą go pocztą; policja francuzka ma sobie za święty obowiązek je przejmować. Rzecz to nie nowa: już Decartes, wywołany z kraju, żalił się na to. Otoż gdy Dawid z goryczą odezwał się w jednym z dzienników belgijskich, że oddawna pisanych do siebie listów nie odbierał, ubawiło to dzienniki rojalistowskie, i niemiłosiernie szydziły z wygnańca.
Wyrazy: nieprzyjaciele lub sprzymierzeni, Napoleon lub Bonaparte, dzieliły ludzi głębiej niż przepaść. Każdy rozsądny wyznawał, że Ludwik XVIII, nazwany „nieśmiertelnym autorem Karty“, na zawsze zamknął erę rewolucji. Na tarasie Nowego Mostu wyryto wyraz Redivivus u dołu piedestału, na którym stać miał posąg Henryka IV. Górował wówczas p. Decazes, człek pod pewnym względem liberalny. Chateaubriand codziennie stojąc w oknie pod N. 27 przy ulicy St. Dominika, w długich spodniach, w pantoflach, w czepku jedwabnym na siwych włosach, z oczami wlepionemi, w zwierciadło, z otwartem pudłem wszelkich narzędzi dentysty przed sobą, dłubał zęby, wcale dobrze zachowane, i dyktował sekretarzowi swemu p. Pilorge, Monarchję według Karty. Poważna krytyka przekładała Lafona nad Talmę, Feletz podpisywał się A. Hoffman Z. Karol Nodier pisał Teresę Aubert. Rozwody były zabronione. Licea zwały się kollegjami. Uczniowie bili się o króla Rzymskiego. Policja zamkowa denuncjowała Jej królewskiej wysokości, bratowej króla, że w sklepach sprzedawano wizerunki księcia Orleańskiego, który lepiej wyglądał w mundurze pułkownika huzarów, niż książę Berry w mundurze pułkownika dragonów. Miasto Paryż własnym kosztem ozłociło kopułę Inwalidów.
Ludzie poważni zadawali sobie pytanie, co w tym lub owym razie pocznie p. Trinquelague; p. Clausel de Montols w wielu punktach różnił się z p. Clausel de Coussergues; p. Salaberry nie był zadowolony. Aktor Picard, członek Akademji, do której nie chciano przyjąć aktora Moliera, przedstawiał Dwóch Filibertów w Odeonie, gdzie na frontonie mimo wytartych głosek, mogłeś wyraźnie przeczytać Teatr Cesarzowej. Księgarz Pelicier ogłosił wydanie Voltaira pod tytułem: Dzieła Voltaira, członka Akademji francuskiej. „Taki tytuł — mówił naiwny wydawca — zwabi kupujących.“ Ogólna była opinja, że p. Karol Loyson zostanie nieśmiertelnym geniuszem, Zoile go kąsali — niewątpliwa oznaka sławy; ułożono na niego wierszyk:
Ponieważ kardynał Fesch nie chciał rezygnować, p. de Pins, arcybiskup Amazji, rządził dyecezją Lyońską. Wszczęła się między Francją i Szwajcarją kłótnia o dolinę Dappes; początek do niej dał memorjał kapitana Dufour, późniejszego jenerała. Saint-Simon, nieznany, pisał swą szczytną utopię. W Akademji nauk był sławny Fourier, o którym zapomniała potomność, a nie wiemy już, na którem poddaszu ukrywał się inny Fourier, o którym wspomną przyszłe wieki. Lord Byron zaczynał być głośnym: przypisek do poematu Millvoya zapoznawał z nim Francję temi słowy: niejaki lord Baron. Ksiądz Caron mówił seminarzystom przy ulicy Bernardynek z wielkiemi pochwałami o nieznanym księdzu Feliksie Robercie, który później zwał się Lamennais. Coś dymiącego i pluskającego na Sekwanie, niby pies pływający, przesuwało się przed oknami Tuilerjów od mostu królewskiego do mostu Ludwika XV; machinka na nic nieprzydatna, rodzaj zabawki, wynalazek półgłówka, utopia: statek parowy. Paryżanie obojętnie patrzyli na tę rzecz nieużyteczną. P. Vaublanc, reformator Instytutu przez zamach stanu, narzucał nowych członków na mocy dekretu królewskiego; znakomity ten twórca wielu akademików sam nie mógł zostać akademikiem. Przedmieście S. Germana i pawilon Marsan chciały mieć prefektem policji p. Delavau, był bowiem bardzo nabożny. Dupuytren i Recamier pokłócili się w sali szkoły medycznej i grozili sobie pięściami z powodu bóstwa Jezusa Chrystusa. Cuvier jednem okiem patrząc na Genezę, drugiem na przyrodę, starał się przypodobać reakcji bigotów, godząc wykopaliska z tekstami Pisma, i każąc przedpotopowym zwierzętom pochlebiać Mojżeszowi. Pan Franciszek Neufchateau, chwalebny czciciel pamięci Parmentiera, zdobywał się na tysiące sposobów, żeby zamiast kartofel wymawiano parmantiera, ale daremnie. Ksiądz Gregoire, dawny biskup, dawny konwencjonista, dawny senator, spadł w polemice rojalistowskiej do stanu „infamisa Gregoire.“ Samo to wyrażenie spaść do stanu wydawało się p. Royer Collard brzydkim neologizmem. Pod trzecią arkadą mostu Jena można było jeszcze rozpoznać po świeżem zabieleniu zatkaną kamieniami dziurę miny, którą kazał wydrążyć Blücher dla wysadzenia mostu w powietrze. Sprawiedliwość pociągnęła do odpowiedzialności człowieka, który widząc hrabiego Artois, wchodzącego do kościoła Najświętszej Panny, zawołał głośno: Dalibóg! żałuję czasów gdy Bonaparte trzymając się pod rękę z Talmą, szli na Balik Wiejski. Słówko buntownicze. Sześć miesięcy więzienia.
Zdrajcy chodzili z podniesioną głową; ludzie, co w przeddzień bitwy przeszli do nieprzyjaciela, chełpili się z otrzymanej za to nagrody i bezwstydnie, w dzień biały urządzali cyniczną wystawę bogactw i zaszczytów; zbiegi z pod Ligny i Quatrebras, świecąc zapłaconą sromotą, ukazywali w całej nagości swoje przywiązanie do nowego rządu, zapominając co w Anglji napisane jest na wewnętrznej ścianie wychodków publicznych: Please adjust your dress before leaving.
Oto macie bezładny szkic mglistych rysów roku 1817, dziś zapomnianego. Historja porzuca te drobiazgi, i nie może czynić inaczej, bo przeciągnęłaby się w nieskończoność. Wszelako szczegóły te niesłusznie zowią małemi: nie masz małych faktów w ludzkości, ani małych listków w roślinności — są bardzo użyteczne. Z fizjonomji lat tworzy się oblicze wieków.
W tym roku 1817 czterej młodzi Paryżanie odegrali „dobrą farsę.“
Paryżanie ci pochodzili jeden z Tuluzy, drugi z Limoges, trzeci z Cahors, czwarty z Montauban; ale byli studentami, a student — to Paryżanin; uczyć się w Paryżu to jedno, co urodzić w Paryżu.
Czterej ci młodzieńcy niczem się nie odznaczali; pełno takich wszędzie; cztery próbki pierwszego lepszego młokosa; ani dobrzy ani źli, ani uczeni ani nieucy, ani genjusze ani niedołęgi; ładni kwietniowym wdziękiem, który się zowie: lat dwadzieścia. Rzekłbyś czterech jakich Oskarów; bo w owym czasie nie było jeszcze Arturów. Pal dla niego kadzidła Arabji — wołał romans — Oskar idzie, ujrzę Oskara! Poezje Osyjana były w modzie; prawdziwa elegancja była skandynawską i kaledońską, czysty rodzaj angielski później dopiero przeważył, a pierwszy z Arturów, Wellington, zaledwie wówczas wygrał bitwę pod Waterloo.
Oskarowie ci nazywali się jeden Feliks Tolomyes z Tuluzy; drugi Listolier z Cahors; trzeci Fameuil z Limoges; ostatni Blachevelle z Montauban. Naturalnie każdy miał kochankę: Blachvelle kochał Favourytę, z angielska przezwaną, bo jeździła do Anglji; Listolier uwielbiał Dahlję, która zamiast imienia wojennego obrała sobie nazwę kwiatu; Fameuil ubóstwiał Zefinę, imię zdrobniałe Józefiny; Tolomyes miał Fantinę, zwaną Blondynką dla pięknych włosów złotego koloru.
Favouryta, Dahlja, Zefina i Fantina były cztery prześliczne dziewczęta świeże, rozkoszne, trochę jeszcze szwaczki, bo nie zarzuciły zupełnie igły, odrywane od pracy miłostkami, ale z resztą na twarzy pogody, jaką daje życie pracowite, i z tym kwieciem uczciwości w duszy, co pozostaje w kobiecie po pierwszym upadku. Jedną z nich nazywano młodą, gdyż była najmłodszą; inną starą; stara miała dwadzieścia trzy lata. Prawdę mówiąc, trzy pierwsze były doświadczeńsze, mniej troszczące się i bardziej zaprawione do zgiełku życia, niż Fantina Blondynka, która nie wyszła jeszcze z pierwszego złudzenia.
Dahlja, Zefina a nadewszystko Favouryta nie mogłyby o sobie tego powiedzieć. Znalazłby się nie jeden ustęp w tym zaledwie rozpoczętym romansie i kochanek, zwany Adolfem w pierwszym rozdziale, miałby może imię Alfonsa w drugim, a Gustawa w trzecim. Ubóstwo i zalotność — zgubne doradczynie; jedno zrzędzi, drugie pochlebia; ładnym dziewczętom z gminu zawsze obydwie szepcą do ucha, każda ze swej strony. Dusze źle strzeżone słuchają. Ztąd ich upadki, ztąd kamienie, któremi je obrzucają, przywalając całym przepychem wszystkiego, co jest nieskalane i niedostępne. Niestety! gdyby Jungfrau była głodną?
Zefina i Dahlja podziwiały Favourytę, że jeździła do Anglji. Bardzo wcześnie zaczęła własny dom prowadzić. Ojciec jej, stary profesor matematyki, gbur i samochwał, bezżenny, mimo podeszłego wieku, uganiał się za dziewczętami. Będąc młodym, pan profesor zobaczył suknię pokojówki zaczepioną o drzwiczki od pieca, i zakochał się w niej od razu. Favouryta była owocem tych zapałów. Nie raz spotykała na ulicy ojca i kłaniali się sobie, jak dalecy znajomi. Pewnego poranku jakaś stara kobieta z miną nabożną weszła do niej i rzekła: — Nie poznajesz mnie panna? — Nie. — Jestem twoją matką. — Później stara otworzyła kredens, jadła i piła, kazała przynieść swój materac i rozgościła się w jej domu. Ta matka, zrzędna i dewotka, nigdy nie rozmawiała z Favourytą, po całych godzinach siedziała, słowa nie rzekłszy, jadła za cztery, często zaglądała do stróżki i obmawiała córkę.
Dahlję pociągnęło ku Listolierowi, ku innym może, ku próżniactwu to, że miała piękne różowe paznokcie. Jak takiemi palcami pracować? Dziewczyna, chcąca pozostać cnotliwą, nie powinna mieć litości nad swemi rękami. Co do Zefiny ta podbiła Fameuila, odpowiadając na wszystko pieszczotliwie i figlarnie: — Tak, panie.
Ponieważ młodzi ludzie byli kolegami, więc dziewczęta żyły z sobą w przyjaźni. Tego rodzaju miłostki zawsze są podszyte podobnemi przyjaźniami.
Cnotliwy i, filozof to nie jedno; najlepszy dowód — że Favourita, Zefina i Dahlja, mimo nieprawych związków, były filozofkami, a Fantina dziewczyną cnotliwą.
Cnotliwą! powie kto, a Tolomyes? Odpowiemy tylko, że miłość Fantiny była miłością pierwszą, jedyną, miłością wierną.
Jej jednej z czterech dziewcząt jeden tylko mężczyzna ty mówił.
Fantina była jedną z tych istot, które, że tak powiem, rodzą wnętrzności ludu. Wyszedłszy z nieprzeniknionych gęstwin społecznej nocy, miała na czole tajemnicy i bezimienności znamię. Urodziła się w M. nad M. Z jakich rodziców? Któż to wiedzieć może? Nikt nie znał jej ojca ani matki. Na imię jej było Fantina. Dlaczego Fantina? Nie słyszano o innem nazwisku. Urodziła się za dyrektorjatu: żadnego nazwiska familijnego, bo nie miała familji; żadnego imienia chrzestnego, bo kościoła nie było. Nazywała się, jak się podobało nazwać ją pierwszemu lepszemu, co spotkał maleńką, boso idącą przez ulicę. Imię na nią, spadło jak deszcz z obłoków. Zwano ją małą Fantina. Nikt więcej nie wiedział. Ludzka ta istota Bóg wie jak na świat przyszła. Mając lat dziesięć, Fantina opuściła miasto i najęła się do służby u okolicznych czynszowników. W piętnastym roku wróciła do Paryża „szukać szczęścia.“ Fantina była piękną, i pozostała czystą, jak mogła najdłużej. Była to śliczna blondynka z białemi zębami. Miała w posagu złoto i perły; złoto było na głowie, perły w ustach.
Pracowała, aby wyżyć, później także by wyżyć kochała, bo i serce bywa głodnem.
Kochała Tolomyesa.
Dla niego miłostka, dla niej namiętność. Początek tego snu o szczęściu widziały ulice dzielnicy łacińskiej, w której snują się mrówki, studenci i gryzetki. W tym labiryncie wzgórzy Pantheonu, gdzie tyle miłostek sprzęga się i rozwiązuje, Fantina długo uciekała od Tolomyesa, tak jednak, żeby zawsze go spotkać. Jest sposób uciekania wielce podobny do szukania. Słowem, cała sielanka.
Blachevelle, Listolier i Fameuil tworzyli rodzaj grupy, której głową był Tolomyes. On miał dowcip za wszystkich.
Tolomyes był to stary bursz, dawnych czasów; był bogaty, miał cztery tysiące franków rocznego dochodu; cztery tysiące franków rocznie! to wielki skandal na górze Ś-tej Genowefy. Hulaka trzydziestoletni dość był wyszarzany; na twarzy zmarszczki, w ustach brak kilku zębów, na głowie połyskiwała łysina, o której sam mówił bez smutku: naga czaszka w trzydziestym roku, kolano w czterdziestym. Słabo trawił, jedno oko zawsze miał załzawione! W miarę jednak jak znikała młodość, przybywało mu wesołości, i zamiast zębów miał pełne usta konceptów, zamiast włosów złoty humor, zamiast zdrowia ironię, a łzawe oko śmiało się nieustannie. Podszarzany był, lecz cały w kwiatach. Młodość, uciekając przedwcześnie, rejterowała w porządku, parskając śmiechem, migocąc fajerwerkami dowcipu. Napisał sztukę do teatru Vaudeville, ale ją odrzucono. Czasami układał wierszyki. Prócz tego pysznie powątpiewał o wszystkiem, co w przekonaniu miałkich umysłów znaczyło dobrą głowę. Otóż, ironiczny i łysy był naczelnikiem. Jest słówko angielskie Iron, znaczące żelazo. Czyżby od niego pochodziła ironja?
Pewnego dnia Tolomyes rzekł do trzech kolegów tonem wyroczni:
Blizko od roku Fantina, Dahlja, Zefina i Favouryta upominają się o niespodziankę. Obiecaliśmy ją uroczyście. Ciągle o niej mówią, mnie szczególniej. Jak stare baby w Neapolu wołają do Ś-go Januarego: Faccia giallutta, fa o miracolo: żółtawa twarzy uczyń cud! tak nasze bogdanki wołają nieustannie: Tolomyes, kiedyż urodzisz swoją niespodziankę? Współcześnie piszą do nas rodzice. Szturm ze stron obydwóch. Zda mi się, nadeszła stanowcza chwila. Pogadajmy.
Tu Tolomyes zniżył głos i tajemniczo szeptał coś tak wesołego, że na raz cztery usta parsknęły ogromnym szalonym śmiechem. Blachevelle zawołał: „Wyborna myśl!“
Zaszli do zadymionej kawiarni, i reszta konferencji odbyła się w cieniu.
Wypadkiem tych tajnych narad była świetna zabawa, którą urządzali na następną niedzielę, zaprosiwszy na nią cztery dziewczyny.
Trudno dziś wyobrazić sobie wiejskie zabawy studentów i gryzetek przed czterdziestu pięciu laty. Paryż nie ma już tych samych okolic; od pół wieku zupełnie zmieniła się fizjonomja życia za rogatkami paryzkiemi; gdzie były kukułki, dziś są wagony; gdzie promy, dziś statki parowe, dziś mówią Fecamp, jak wówczas mówiono Saint Cloud. Paryż 1862 r. to miasto, którego okolicą jest cała Francja.
Cztery pary sumiennie spełniły wszelkie szaleństwa wiejskie, wówczas możliwe. Była pora wakacji, ciepły i pogodny dzień letni. Dziewczęta wstały o piątej z rana. Do Saint Cloud pojechali bryczką, patrzyli na wyschnięty wodotrysk, wołając z podziwieniem: jak to piękne być musi gdy jest woda! Śniadanie jedli pod Czarną Głową, gonili do pierścienia, wchodzili do latarni Dyogenesa, grali w ruletę o makaroniki, rwali kwiaty w Puteau, kupili fujarki w Neuilly, wszędzie jedli paszteciki z jabłek i byli najzupełniej szczęśliwi.
Dziewczęta szczebiotały jak szczygły, które się dobyły na wolność. Był to szał prawdziwy. Niekiedy uderzały po ramieniu młodzieńców. Poranne upojenie życia! Lata zachwycające! Któż z was nie przypomina ich sobie? Przechodząc przez krzaki, czyż nie usuwałeś starannie gałązek, aby nie drasnęły prześlicznej główki, posuwającej się za tobą? Nie zdarzyłoż ci się pośliznąć na wilgotnej pochyłości z kobietą kochaną; ty się śmiejesz, ona przytrzymuje cię ręką, wołając: Ach! moje nowe buciki! jak strasznie wyglądają!
Żeby uciecha była zupełną, niedostawało tylko ulewy, chociaż Favouryta wyjeżdżając mówiła tonem macierzyńsko-nauczycielskim: Ślimaki pełgają po drodze. Dzieci, będzie deszcz.
Wszystkie cztery były szalenie ładne. Stary poeta klassyk, wówczas słynny poczciwiec, co miał swoją Eleonorę, kawaler Labouisse spacerował w tym dniu pod kasztanami St. Cloud; ujrzawszy je, przechodzące o dziewiątej rano, zawołał: Jedną nadto; miał na myśli Gracje, Favouryta, przyjaciółka Blachevalla, ta dwudziestotrzyletnia staruszka, biegła naprzód pod rozłożystemi gałęźmi zielonemi, przeskakiwała rowy, krzaki, prezydując wesołości z zapałem młodej fauny. Zefina i Dalilja, które dziwnym trafem były piękniejsze, zbliżone do siebie, uzupełniając się wzajem, trzymały się za ręce, raczej z zalotności niż przyjaźni, i pozowały po angielsku. Ukazywały się już pierwsze Keapsakes, melancholja wchodziła w modę u kobiet, jak później bajronizm u mężczyzn; włosy płci pięknej spływały na ramiona w melancholicznym nieładzie: tak też były uczesane Dahlja i Zefina. Listolier i Fameuil rozprawiając o swych profesorach, tłumaczyli Fantinie różnicę, zachodzącą między p. Delvincourt i p. Blondeau.
Blachevalle zdawał się umyślnie stworzonym do noszenia na ręku, w niedzielę szalu Favouryty kaszmirowego ze szlakiem.
Tolomyes zamykał orszak. Chociaż bardzo wesoły, wszyscy czuli, że rządzi, było coś dyktatorskiego w jego dowcipkowaniu; główną jego ozdobę stanowiły szerokie spodnie nankinowe na strzemiączkach drucianych; w ręku trzymał ogromną trzcinę, kosztującą dwieście franków, a że sobie wszystkiego pozwalał, więc w ustach miał niesłychaną rzecz wówczas — cygaro. Nic nie było dlań świętego palił tytuń.
— Ten Tolomyes zdumiewa, mówili ze czcią towarzysze. Jakie spodnie! co za energja!
Co do Fantiny, dziewczę to było uosobioną radością. Widocznie śliczne jej zęby Bóg przeznaczył do śmiechu. Chętniej na ręku niż na głowie niosła kapelusik słomiany z długiemi białemi wstążkami. Jej długie blond włosy, naturalnie wijące się w sploty i łatwo rozwiązujące, ciągle trzeba było poprawiać: rzekłbyś Galatea uciekająca pod wierzbami. Różane jej usta szczebiotały czarownie. Kąciki ust rozkosznie wydatne, jak na starożytnych posągach Erygony, zdawały się zachęcać do całusów; ale długie ciemne rzęsy skromnie spuszczone na figlarność dolnej części twarzy — powstrzymywały śmiałków. Jej strój miał coś śpiewnego i płomienistego. Suknia bareżowa lila, trzewiczki koturny, różowo mieniące się, których tasiemki kreśliły iksy na białych ażurowych pończochach; rodzaj spencerka muślinowego, wynalazek marsylski, którego nazwisko Kanzu (guinze août) oznacza piękną pogodę, gorąco, południe. Trzy inne, jakeśmy powiedzieli, nie tak bojaźliwe, były wygorsowane, co w lecie pod kapeluszami z kwieciem, miało wiele wdzięku i wabności; ale obok tych zuchwałych strojów, kanzu blondynki Fantiny, na wpół przezroczyste, kryjąc i ukazując zarazem, zdawało się wyzywającym wynalazkiem skromności; i zaiste, wice hrabina de Cette z zielonemi oczami, prezydująca na sławnym dworze miłości, niezawodnie przyznałaby nagrodę zalotności temu kanzu, który ubiegał się o nagrodę wstydliwości. Najnaiwniejsze jest niekiedy najuczeńszem. To się zdarza.
Śliczna twarz, delikatne rysy, oczy ciemno niebieskie, szerokie powieki, nóżki drobne, wypukłe, przedziwnie utoczone, płeć biała, tu i owdzie z niebieskawemi żyłkami, jagody świeże, dziecinne, szyja krzepka, jak na posągach Junony, kark silny i giętki, plecy jakby przez Coustou modelowane, z rozkosznym dołkiem pośrodku, widzialnym przez muślin; wesołość łagodzona melancholją wytworną, godną dłuta: taką była Fantina. Odgadywałeś, że pod temi szaty i wstążkami jest posąg, a w tym posągu dusza.
Fantina była piękną, nie wiedząc i nie pokazując tego po sobie. Rzadcy marzyciele, tajemniczy kapłani piękna, w milczeniu porównywający wszystko do ideału, dostrzegliby w tej małej robotnicy, przez przezrocze paryzkiego wdzięku, starożytną świętą eufonję. Ta córka mroku miała coś rasowego. Była piękną pod względem stylu i pod względem rytmu. Stylem są kształty ideału, rytmem — jego ruch.
Powiedzieliśmy, że Fantina była uosobioną radością; była także uosobionym wstydem.
Baczny spostrzegacz byłby zauważył w niej, mimo upojenia lat młodzieńczych, szału miłości i zabawy w pięknym dniu sierpniowym, nieprzezwyciężony wyraz skromności i powściągliwości. Zawsze była nieco zdziwioną. To właśnie wstydliwe zdziwienie stanowi odcień między Psyche i Wenerą. Fantina miała długie miękkie palce Westalki, szpilką złotą poruszającej popiół ognia świętego. Chociaż, jak to zobaczymy, niczego nie odmawiała Tolomyesowi, jej twarz w spoczynku miała coś niewymownie dziewiczego. Nagle przychodziły na nią chwile godności poważnej, prawie surowej, nic bardziej nie uderzało i nie mieszało zarazem jak widok tej wesołości nagle, bez przejścia, ustępującej miejsca głębokiemu skupieniu ducha. Ta powaga nagła, niekiedy surowa, wyrazista, podobną była do wzgardliwej dumy bogini. Jej czoło, nos, broda, miały tę równowagę linji, różną od równowagi proporcji, z której wynika harmonja twarzy; w charakterystycznym odstępie między podstawą nosa i górną wargą dostrzegałeś niewyraźne a miłe zgięcie, tajemniczy znak wstydliwości, dla którego Barbarussa zakochał się w posągu Dyanny, znalezionym między wykopaliskami w Iconjum.
Miłość jest błędem; może. Fantina mimo błędu pozostała niewinną.
Dzień ten od początku do końca był jak ciągłą jutrzenką. Cała przyroda zdawała się być na urlopie i śmiała się nieustannie. Drzewa St. Cloud wydawały woń balsamiczną, wiatr od Sekwany poruszał zlekka liście na gałęziach; pszczoły dopuszczały się łupieztwa na jaśminach, hordy motylów rzucały się na krwawniki, koniczynę i owies ogrodowy; do dostojnego parku króla francuzkiego zakradły się tłumy włóczęgów — ptaków.
Cztery wesołe pary jaśniały szczęściem, zmieszawszy się ze słońcem, polem, kwiatami, drzewami.
I w tej wspólności rajskiej rozmawiały, śpiewały, tańczyły, biegały, uganiały się za motylami, zrywały powoje, wilżyły pończoszki w gęstej trawie, świeże, rzeźkie, upojone, poczciwe, całowane przez wszystkich, prócz Fantiny, która rozmarzona i pierzchliwa, opierała się natrętom — bo kochała. — Ty, mówiła Favouryta, zawsze masz jakąś minę.
Radość to szczera, prawdziwa. Ta uciecha par szczęśliwych z głębi duszy przemawia do życia, do przyrody, wywołując jej pieszczoty i światło. Pewna wróżka umyślnie dla kochanków stworzyła łąki i drzewa. Dla tego kochankowie zawsze włóczą się na wagusy i włóczyć nie przestaną, dopóki będą krzaki i studenci. Dlatego to wiosna tak jest popularną u myślicieli. Patrycjusz i chudy pachołek; książę, par i palestrant, dworacy i mieszczanie, wszyscy radzi brać udział w tej uczcie. Śmieją się, szukają wzajem, jest jakieś światło apoteozy w powietrzu, jakieś przeobrażenie w miłości! Dependenci notarjusza stają się bogami. Owe urywane wykrzykniki, te gonienia się po trawie, to chwytanie kibici w biegu, to szczebiotanie melodyjne, te oświadczenia miłosne w półsłówkach, to wyrywanie sobie z ust wisien, wszystko to płonie ogniem, zachwyca, unosi w sfery niebiańskie. Piękne dziewczęta z rozkoszą marnotrawią te błogie chwile. Zdaje im się, że nigdy się nie skończą. Filozofowie, poeci, malarze patrzą na te zachwyty, i nie wiedzą, co począć z niemi, tak ich one olśniewają, Odjeżdżają na Cyterę! woła Watteau, Lancret, malarz kmiecy, patrzy na poczciwych mieszczan tonących w błękitach; Diderot wyciąga tęskne ramiona ku tym szczęśliwym miłostkom, a Urfé wprowadza do nich swych druidów.
Po śniadaniu cztery pary poszły obejrzeć w tak zwanej kwaterze królewskiej roślinę świeżo z Indji sprowadzoną, której nazwiska zapomnieliśmy w tej chwili; w owym czasie ściągała ona wszystkich mieszkańców Paryża do St. Cloud; było to drzewko dziwne i miłe, na wysokiej łodydze, z mnóstwem gałązek cienkich jak nici, bez liści, pokrytych miljonami białych różyczek; podobne było do głowy osypanej kwieciem. Otaczały je zawsze ciekawe tłumy podziwiających.
Obejrzawszy drzewko, Tolomyes zawołał: — Ofiaruję paniom osły! i ugodziwszy się z wynajmującym te bydlątka, powrócili przez Vanores i Issy. W Issy zdarzenie. Park, należący do dóbr narodowych, w owym czasie własność urzędnika municypalnego Bourguin, przypadkiem był otwarty. Weszli wewnątrz, obejrzeli pustelnika w pieczarze, przyglądali się w sławnym gabinecie zwierciadlanym rozpustnej samołówce satyra, który stał się miljonerem. Poruszyli huśtawkę zawieszoną na dwóch kasztanach, opiewanych przez księdza Bernis. Kołysząc swe bogdanki jedną po drugiej, śmiejąc się jak szaleni z przygód ze spódniczkami, tuluzanin Tolomyes, trochę Hiszpan. — Tuluza jest krewniaczką Tolosy, — śpiewał głosem melancholicznym starą piosnkę gallega, prawdopodobnie ułożoną dla pięknej dziewczyny, którą bujano na huśtawce między dwoma drzewami:
Soy de Badajoz,
Amor me llama.
Toda mi alma
Es en mis ojos
Porque ensenas
A tus piernas.
Tylko Fantina niechciała się huśtać.
— Nie lubię tych dąsów — mruczała kwaśno Favouryta.
Zsiadłszy z osłów, nowa radość; przepłynęli Sekwanę na czółnie, a z Passy piechotą przybyli do rogatki Gwiazdy. Były na nogach od piątej rano, ale mówiła Favouryta, nie ma znużenia w niedzielę; w niedzielę zmęczony nie pracuje. Około trzeciej po południu cztery pary upojone szczęściem, dostały się na góry ruskie, do dziwnego budynku, który wówczas zajmował wzgórza Beaujon, i widny był daleko z pól Elizejskich.
Kiedy niekiedy Favouryta wołała:
— A niespodzianka? żądam niespodzianki.
— Cierpliwości, odpowiadał Tolomyes.
Spuściwszy się z gór ruskich, pomyślano o obiedzie; znużeni wstąpili do kawiarni, należącej do sławnego oberżysty pól Elizejskich, Bombardy, którego szyld widziałeś także na ulicy Rivoli od strony Delorme.
Wielka izba brzydka, z alkierzem i łóżkiem w głębi, (zważywszy na zapełnienie kawiarni w niedzielę, nie robiło się ceremonji) i dwa okna, zkąd można było patrzeć przez klony na bulwar i rzekę.
Sierpniowe promienie słońca ozłacały okno i dwa stoły; na jednym tryumfalna góra bukietów z kapeluszami mężczyzn i kobiet, na drugim cztery pary przy stosie talerzy, szklanek i butelek; dzbanki z piwem między flaszkami wina; mało ładu na stole, trochę nieładu pod stołem.
Do tego doszła o wpół do piątej wieczorem sielanka, rozpoczęta o piątej rano. Słońce chyliło się ku zachodowi, głód prędko zaspokojono.
Pola Elizejskie pełne słońca i tłumu, były samem światłem i kurzem, dwoma rzeczami, z których składa się chwała. Konie Marly, rżące marmury wspinały się w złotym obłoku. Krążyły powozy; szwadron pysznej gwardji przybocznej z trębaczem na przodzie, wchodził na ulicę Neuilly; biała chorągiew, rumieniąca się w blasku zachodzącego słońca, powiewała na kopule Tuilerjów. Plac Zgody, wówczas przezwany placem Ludwika XV, przepełniony był zadowolonymi przechodniami. U wielu widziałeś zawieszony srebrny kwiat lilji w białej pętlicy atłasowej, która w roku 1817 nie znikła jeszcze zupełnie z dziurek surdutów. Gdzieniegdzie między przechodniami dziewczęta tańczyły sławny wówczas taniec burboński, śpiewając zwrotkę:
Powróćcie nam naszego ojca z Gand,
Powróćcie nam naszego ojca.
Świątecznie wystrojeni mieszkańcy przedmieścia, niekiedy nawet w ubiorach zamożnych mieszczan, gonili do pierścienia lub kręcili się na konikach drewnianych; inni pili na boku; uczniowie z drukarni w czapkach papierowych śmieli się do rozpuku. Wszyscy byli szczęśliwi. Niezaprzeczenie był to czas głębokiego pokoju i zupełnego bezpieczeństwa rojalizmu; w owej też epoce raport tajny prefekta policji Angles, zdany królowi o przedmieściach Paryża, kończył się temi słowy: „Wszystko dobrze; zważywszy, Najjaśniejszy Panie, wcale niema się czego obawiać tych ludzi. Żyją bez troski, niedbali i obojętni jak koty. Ludek prowincjonalny jest ruchliwy, paryzki bynajmniej. Wszystko to drobiazg, Najjaśniejszy Panie, dwóch razem zesztukowawszy, ledwieby jednemu dorównali z Twoich grenadjerów. Żadnej niema obawy ze strony stołecznego motłochu. Godnem jest uwagi, że wzrost tej ludności zmalał jeszcze od lat piędziesięciu; lud przedmieści Paryża drobniejszy jest, niż był przed rewolucją. Nie jest niebezpieczny. Słowem — poczciwy motłoch!“
Żeby kot mógł się przemienić w lwa, to nie zdawało się możliwem panu Anglés, jednak tak jest i to stanowi cud ludu Paryzkiego. Ów kot, wzgardzony przez pana Anglés, był czczony w starożytnych rzeczpospolitych; był w ich oczach symbolem swobody, i jakby dopełniając Minerwę w Pireus, na placu publicznym w Koryncie stał kolosalny spiżowy posąg kota. Naiwna policja Restauracji widziała w różowych kolorach lud paryzki. A jednak nie jest to „motłoch poczciwy!“ Paryżanin jest tem we Francji, czem Ateńczyk w Grecji; nikt lepiej od niego nie śpi, nikt nie jest bardziej od niego płochym i leniwym, nikt bardziej zapominającym doznane krzywdy; ale nie ufaj tym pozorom: zdolny jest do wszelkiej płochości i niedbalstwa; gdy chodzi o chwałę, gotów jest na wszelkie szaleństwo. Daj mu lancę, dokona 10-go sierpnia; daj mu karabin, wygra batalję pod Austerlitz. Jest punktem oparcia Napoleona i źródłem potęgi Dantona. Ojczyzna w niebezpieczeństwie? zaciąga się na ochotnika; zagrożona swoboda? stawia barykady. Biada wrogom! jego włosy, pełne gniewu, jeżą się kolcami lancy; jego bluza przybiera kształt bohaterskiego płaszcza. Strzeżcie się! Na pierwszej lepszej ulicy zada wam klęskę sromotną. Gdy wybije godzina, ten mieszkaniec przedmieścia urośnie, ten człowieczek dźwignie się i spojrzy ci strasznie w oczy; jego oddech stanie się burzą; z tej wątłej piersi wyrwą się wichry, mogące zmienić Alp kształty. Dzięki mieszkańcom przedmieścia, armja Napoleona zdobyła Europę. Śpiewa, w tem jego uciecha. Ułóżcie pieśń do jego charakteru, a ujrzycie! Dopóki jego zwrotką jest Carmanjola, burzy tron Burbonów — pozwólcie mu zaśpiewać Marsyljankę, a świat zawojuje.
Napisawszy tę notę na marginesie raportu Anglesa, powracamy do naszych par szczęśliwych. Jakeśmy powiedzieli, obiad się kończył.
Słówka przy obiedzie i słówka miłosne, jednych i drugich nie pochwycisz; słówka miłosne są mgłą, rozmowy przy stole — dymem.
Fameuil i Dahlja nucili jakieś piosnki; Tolomyes pił, śmiała się Zefina, Fantina uśmiechała. Listolier zadał w fujarkę, kupioną w St. Cloud. Favouryta czule spojrzała na Blachevella i rzekła:
— Blachevelle, ubóstwiam cię.
To wywołało zapytanie Blachevella:
— Cobyś poczęła, Favouryto, gdybym przestał cię kochać?
— Ja! zawołała Favouryta. Ach! nie mów tego nawet żartem! Gdybyś przestał mię kochać, rzuciłabym się na ciebie, kąsała, drapała, oblałabym cię wodą, kazała aresztować.
Blachevelle uśmiechał się, delektując jak człowiek, którego miłość własną pogłaskano. Favouryta dodała:
— Tak jest, przywołałabym wartę! Myślisz, żebym robiła ceremonje! Łotrze!
Blachevelle zachwycony wyciągnął się na krześle i dumnie przymknął oczy.
Dahlja, jedząc, szepnęła do ucha Favourycie:
— Czy w istocie tak ubóstwiasz swego Blachevella?
— Gdzie tam, nie cierpię go — odparła tym samym tonem, biorąc widelec. Skąpiec. Kocham malca, mieszkającego naprzeciw moich okien. Chłopiec wcale nie brzydki, znasz go? Zdaje się, że ma talent aktorski. Lubię aktorów. Jak tylko wróci do domu, matka woła: — A, mój Boże, już po mojej spokojności! Ależ, przyjacielu, ogłuszasz mię. — Więc odchodzi na górę na poddasze, na strych, w ciemne kąty, i dalejże śpiewać, deklamować Bóg wie co, tak głośno, że słychać na dole! Zarabia już dwadzieścia su dziennie, przepisując u adwokata. Jest synem dawnego kantora kościoła Ś-go Jakóba. Ach, wcale ładny. A ubóstwia mię tak dalece, że razu jednego, gdym mięsiła ciasto na naleśniki, rzekł do mnie: niech panienka zrobi pączki ze swych rękawiczek, to je zjem. Tylko artyści mogą coś podobnego powiedzieć. Miły chłopiec. Gotowa jestem szaleć za tym malcem. Z tem wszystkiem mówię do Blachevella, że go ubóstwiam. Ach, jakże kłamię, jak kłamię!
Po chwili Favouryta mówiła dalej:
Widzisz, Dahli, jestem smutna. Całe lato deszcz padał, wiatr mię drażni, wiatr nie uspakaja gniewu; Blachevelle jest skąpcem, na targu ledwie dostaniesz groszku, nie wiesz co jeść, cierpię spleen, jak powiadają Anglicy, masło tak drogie! a przytem okropność! czy nie widzisz, że jemy obiad w pokoju, gdzie stoi łóżko; to mi życie obrzydza.
Tymczasem jedni śpiewali, drudzy mówili gwarnie, wszyscy razem: wrzawa nie do opisania. Tolomyes wezwał do porządku.
— Nie mówmy ani za prędko, ani co ślina przyniesie — zawołał. Namyślajmy się, jeśli chcemy błyszczeć. Zbytek improwizacji głupio wypróżnia dowcip. Piwo, cieknące z beczki, nie wydaje piany. Panowie, zwolna. Hulajmy majestatycznie. Bez pośpiechu. — Spójrzcie na wiosnę, gdy się spieszy, prędko się wypali i oziębi. Zbytek gorliwości gubi morele i brzoskwinie. Zbytek gorliwości zabija wdzięk i uciechę smacznych obiadów. Bez zbytniej gorliwości, panowie! Grimod de la Reyniere jest zdania Talleyranda.
Rozległ się głuchy szmer buntowniczy.
— Tolomyes, daj nam pokój — rzekł Blachevelle.
— Precz z tyranem! — zawołał Fameuil!
— Do kroćset piorunów! — krzyknął Listolier.
— Od czego niedziela? — dorzucił Fameuil!
— Jesteśmy trzeźwi i wstrzemięźliwi — dodał Listolier.
— Tolomyes — rzekł Blachevelle — patrz na mój spokój (Mon calme).
— Wyglądasz też, jak markiz Moncalme — odpowiedział Tolomyes.
Ta licha igraszka słów sprawiła skutek kamienia, rzuconego w kałużę. Markiz Moncalme był rojalistą, sławnym podówczas. Wszystkie żaby umilkły.
— Przyjaciele — zawołał Tolomyes tonem człowieka, wracającego do władzy — nie traćcie humoru. Kalambur, spadły z obłoków, nie powinien was wprawiać w zbytnie osłupienie. Nie wszystko, co spada w taki sposób, godne jest podziwu i uwielbienia. Ulatujący w górę dowcip spluwa kalamburem. Koncepty można sypać jak z rękawa, i dowcip, spłodziwszy głupstwa, zatapia się w błękitach. Biała plama, rzucona na skałę, nie przeszkadza orłowi szybować w obłokach. Daleką odemnie chęć znieważania kalamburu! Cenię go stosownie do wartości, nie więcej. Cokolwiek jest dostojnego, szczytnego, powabnego w ludzkości, a może i za ludzkością, lubi kalambury. Mojżesz powiedział kalambur o Izaaku, Eschyles o Polynicy, Kleopatra o Oktawianie. I zauważcie, że ten kalambur Kleopatry uprzedził bitwę pod Akcjum, i że gdyby nie ona, niktby sobie nie przypomniał miasta Torynu, którego nazwisko greckie znaczy warząchew. To przyznawszy, wracam do mego napomnienia. Bracia, powtarzam: tylko bez gorliwości, bez wrzawy, bez zbytku nawet w dowcipach, wesołości i igraszce słów. Słuchajcie mię, mam roztropność Amphiarausa i łysinę Cezara. Trzeba się ograniczać nawet w rebusach. Est modus in rebus. Nawet w obiadach potrzebne jest umiarkowanie. Panie lubicie paszteciki z jabłkami, nie nadużywajcież. Nawet w jedzeniu pasztecików potrzebna jest sztuka i zdrowy rozsądek. Obżarstwo każe żarłoka. Gula punit gulax. Pan Bóg polecił niestrawności prawić morały żołądkowi. I zapamiętajcie dobrze: każda z namiętności naszych, nawet miłość ma żołądek, którego przeładowywać nie trzeba. W każdej rzeczy należy zawczasu napisać słówko finis, trzeba się powściągać, gdy to się staje koniecznem, zamknąć na klucz swój apetyt, wpakować do kozy fantazje i samemu stanąć na warcie. Mądrym jest ten, kto umie we właściwym czasie sam się aresztować. Miejcie do mnie nieco zaufania. Ponieważ słuchałem trochę kursu prawa, o czem świadczą moje egzaminy, ponieważ znam różnicę między sprawą odsądzoną i sprawą w zawieszeniu, ponieważ po łacinie broniłem tezy o sposobie używania tortury w Rzymie za czasów, gdy Munacjusz Demens był kwestarzem ojcobójstwa, ponieważ jak się zdaje, zostanę doktorem, panowie, nie idzie koniecznie za tem, żebym był kompletnym osłem. Zalecam wam umiarkowanie w żądzach. Jakem Feliks Tolomyes, mówię dobrze. Szczęśliwy ten, co, gdy wybije godzina, czyni heroiczne postanowienie i abdykuje, jak Sylla, lub Orygynes!
Favouryta słuchała z głęboką uwagą.
— Feliks! — zawołała — śliczne imię! Lubię je; to po łacinie znaczy Prosper.
Tolomyes prawił dalej:
— Quirites, gentlemen, caballeros, przyjaciele! chcecież nie czuć żadnego bodzenia, obejść się bez Hymenu i stawić czoło miłości? Nic prostszego. Oto recepta: limonada, ćwiczenia męczące, praca usilna; przepasujcie biodra, pracujcie, dźwigajcie kloce, nie śpijcie, czuwajcie i pijcie bez miary wodę selcerską i rumianek; delektujcie się ulepkami z maku i wierzby, przyprawcie to surową dyjetą, zdychajcie z głodu, i dołączcie zimne kąpiele, przepaski z ziół, i wcierania z octu i wody.
— Wolę kobietę — rzekł Listolier.
— Kobietę! — odparł Tolomyes: nie ufaj jej nigdy. Biada temu, co się powierza zmiennemu sercu niewiasty. Kobieta jest przewrotną, podstępną. Nienawidzi węża przez współzawodnictwo. Wąż, to sklep naprzeciwko.
— Tolomyes — zawołał Blackevelle — upiłeś się.
— Chciałbym! — rzekł Tolomyes.
— Więc bądź wesół — dodał Blachevelle.
— Zgoda — odpowiedział Tolomyes.
I nalawszy szklankę, powstał:
— Cześć i chwała winu! Nunc te Bacche, canam! Przepraszam panienki, to po hiszpańsku. Oto dowód senoras: Jaki lud, taka beczka. Arrob Kastylski zawiera szesnaście kwart; cantaro Alicante dwanaście, almad wysp Kanaryjskich dwadzieścia pięć, antał Balearski dwadzieścia sześć! Panie, przyjmcie radę przyjacielską: pomylcie się w sąsiadach, jeśli łaska. Błąd jest charakterem miłości. Miłość nie na to stworzona, żeby skurczona w jednem miejscu zgłupiała, jak służąca angielska, mająca odciski na kolanach. Nie na to stworzona; błądzi wesoło słodka miłość! Powiadają: błądzić — rzecz ludzka; ja mówię: błądzić — rzecz miłości. Panie, ubóstwiam was wszystkie. O Zefino, Józefino, milutka twarzyczko, byłabyś jeszcze piękniejszą, gdybyś się ku mnie obróciła. Favouryto! O nimfy i muzy! w dniu, gdy Blachevelle przechodził rynsztok ulicy Guerin Boisseau, ujrzał piękną dziewczynę w białych pończoszkach, pokazującą łydki. Ten wstęp mu się podobał i Blachevelle pokochał. Pokochał Favourytę. O Favouryto, masz usta jońskie. Był malarz grecki Euphorion, którego możnaby nazwać malarzem ust. Posłuchaj. Przy tobie, niemasz kobiety godnej nosić to nazwisko. Stworzoną jesteś albo do otrzymania jabłka Wenery, lub do zjedzenia jabłka Ewy. Od ciebie zaczyna się piękność. Wspomniałem o Ewie, ty ją stworzyłaś. Tobie się należy patent wynalazku ładnej kobiety. O Favouryto, przestaję ci mówić ty, bo od poezji wracam do prozy. Przed chwilą mówiłaś pani o mojem imieniu. To mnie rozczuliło, ale nie ufajmy imionom. Ja naprzykład mam na imię Feliks, a nie jestem szczęśliwy. Wyrazy kłamią. Nie bierzmy na ślepo ich znaczenia. Mis-Dahlja, będąc na pani miejscu, obrałbym imię Róża. Kwiat powinien mieć miły zapach, a kobieta dowcip. O Fantinie nic nie mówię, to marzycielka, zawsze zamyślona i okrutnie czuła, istne widmo z postacią nimfy i wstydem zakonnicy. Podszyła się pod gryzetkę, ale zawsze żyje w złudzeniach, śpiewa, modli się, szuka sama nie wie czego na niebie i utkwiwszy oczy w obłokach, błądzi po ogrodach, w których więcej jest ptaków, niż na świecie całym! O Fantino, wiedz o tem: ja Tolomyes, jestem złudzeniem, ale ona nic nie słyszy, jasna córa marzeń! Z resztą wszystko w niej jest świeżością, słodyczą, młodością, łagodnem światłem poranku. O Fantino, godna imienia Małgorzaty lub Perły, jesteś kobietą najpiękniejszego wschodu. Panie dobrodziejki, druga rada: nie wychodźcie nigdy za mąż; małżeństwo to ospa szczepiona, przyjmuje się dobrze lub źle: unikajcie jej panie. Ale ba! także się wybrałem! Słowa na wiatr rzucone. Nigdy nie uleczysz dziewcząt z choroby na żeniaczkę: praw im najmądrzejsze rzeczy, zawsze szwaczki marzyć będą o mężach z nabitą szkatułą. No, zgoda, zresztą; ale piękne panie, za wiele konsumujecie cukru. O kobiety! błąd to wielki nieustannie chrupać cukierki. Płci gryząca, piękne twe ząbki białe ubóstwiają cukier. Lecz posłuchajcie. Cukier — to sól. Każda sól wysusza. Cukier wysusza bardziej, niż wszelkie sole. Wysącza z żył krew płynną; ztąd zgęszczenia, potem stwardnienia krwi; wrzody w piersiach, i śmierć. Z tego też powodu diabetis prowadzi do suchot. Nie gryźcie więc cukru, a żyć będziecie! Wracam do mężczyzn: podbijajcie serca piękności. Wydzierajcie jedni drugim kochanki. W miłości niema przyjaciół. Gdziekolwiek jest ładna kobieta, tam walka się toczy. Niema pardonu, wojna na zabój! Ładna kobieta to casus belii; ładna kobieta, to występek, wołający pomsty. Wszystkich wielkich wojen dziejowych była powodem spódniczka. Kobieta jest prawem mężczyzny. Romulus porwał Sabinki, Wilhelm porwał Saksonki, Cezar porwał Rzymianki. Mężczyzna niekochany, jak sęp krąży nad cudzemi kochankami; co do mnie, wszystkim tym nieszczęśliwym wdowcom rzucam szczytną proklamację Bonapartego do armji włoskiej: „Żołnierze, brak wam wszystkiego. Znajdziecie to u nieprzyjaciela“.
Tolomyes zamilkł na chwilę.
— Odpocznij Tolomyesie — rzekł Blachevelle.
Współcześnie Blachevelle, Listolier i Fameuil zaintonowali pieśń warsztatową, jedną z tych, co mają rymy a żadnego sensu, co powstają w dymie fajczanym i z dymem ulatują. Szanowne grono tak odpowiedziało na mowę Tolomyesa:
Ojcowie indyki dali,
Pieniędzy ajentowi,
By górę Clermont-Grzmot
Zrobił papieżem na Ś-ty Jan.
Ale Clermont nie mógł zostać
Papieżem, bo nie był księdzem;
Więc ajent rozłoszczony
Oddać im musiał pieniądze.
Na takie wyzwanie ożył improwizatorski genjusz Tolomyesa; wypróżnił szklankę, znowu napełnił, i zaczął:
— Precz z mądrością! zapomnijcie o wszystkiem, com mówił. Nie bądźmy ani skromnisie, ani roztropni, ani poważni. Piję zdrowie wesołości: bądźmy weseli! Dokończmy kursu prawa szałem i obfitem jedzeniem. Niestrawność i Digesta. Niech Justynjan będzie panem młodym, a hulanka jego połowicą! Żyj, o stworzenie! Świat jest wielkim djamentem. Jestem szczęśliwy. Ptaki zdumiewają! Jaka uczta wszędzie! Słowik daje koncert gratis. Witaj lato! O Luxenburg! O Georgiki ulicy Madame, o Aleje Obserwatorjum! O gapie marzycielu! o poczciwe śliczne dzieweczki, co niańcząc dzieci, bawicie się wyrabianiem ich próbek! Błonia Ameryki są piękne, lecz wolę arkady Odeonu. Dusza moja ulatuje do lasów dziewiczych i na stepy amerykańskie. Wszystko jest piękne. Muchy brzęczą w promieniach słońca. Słońce, kichnąwszy, wydało kolibry. Uściskaj mnie, Fantino!
Omylił się i pocałował Favourytę.
— Lepsze są obiady u Edona niż u Bombardy — zawołała Zefina.
— Wolę Bombardę niż Edona — oświadczył Blachevelle. U niego przepych większy, prawdziwie azjatycki. Przypatrz się sali na dole. Na ścianach zwierciadła. Spójrz na noże. U Bombardy rączki są srebrne, a u Edona kościane. Przecież srebro droższe jest od kości.
— Tolomyes — zawołał Fameuil — Listolier i ja mieliśmy w tej chwili dysputę.
— Dobra rzecz dysputa — odpowiedział Tolomyes — kłótnia jeszcze lepsza.
— Rozprawialiśmy o filozofji.
— I owszem.
— Kogo wolisz, Dekarta czy Spinozę?
— Wolę Desaugiera — rzekł Tolomyes.
Po takim wyroku wychylił kieliszek i dodał:
— Zgadzam się żyć. Nie wszystko się kończy na ziemi, kiedy jeszcze można bredzić od rzeczy. Składam za to dzięki bogom nieśmiertelnym. Można twierdzić, ale i powątpiewać. Z sylogizmu tryska niespodzianka. To piękne. Są jeszcze na świecie ludzie, umiejący otworzyć i zamknąć puszkę niespodzianek i paradoksów. To, co w tej chwili pijecie panie, jest wino Madera, moszcz, wyciśnięty w Coural des Freiras, wzniesionym trzysta siedemnaście sążni nad poziom morza. Baczność w piciu! trzysta siedemnaście sążni! a pan Bombarda, dostojny restaurator, daje nam trzysta siedemnaście sążni za cztery franki i pięćdziesiąt centymów! Cześć Bombardzie! Dorównałby Munofisowi z Elefonty, gdyby mógł dostarczyć mi almeę i Tygeljonowi z Cheronei, gdyby mi przyniósł heterę! Albowiem, moje panie, byli Bombardy w Grecji i Egipcie. Tak uczy Apuleusz. Niestety! zawsze toż samo i nic nowego. Niemasz niewydatnego rękopismu w stworzeniu Stwórcy! Nit sub sole novum — powiedział Salomon; amor omnibus idem — mawiał Wirgiljusz, i dziś student medycyny siada na czółno w Saint Cloud ze swoją bogdanką, podobnie jak niegdyś Aspazja z Peryklesem wsiadała na flotę w Samos.. Jeszcze słówko. Czy wiecie, panie, kto była Aspazja? Chociaż żyła w czasach, gdy kobiety nie miały jeszcze duszy, była przecież duszą, duszą ognistą, złożoną z róż i purpury, gorętszą od ognia, świeższą od jutrzenki. W Aspazji stykały się dwie ostateczności kobiety; była nierządnicą — boginią. Razem Sokrates i Manon Lescaut. Aspazja stworzoną była na przypadek, gdyby Prometeuszowi potrzebną była ladacznica.
Nie wiemy, jak długo prawiłby Tolomyes, gdyby w tej chwili nie padł koń na bulwarze. Wóz i mówca zatrzymali się w biegu. Była to klacz stara, chuda, godna rakarza, ciągnąca wóz przeładowany. Doszedłszy przed dom Bombardy, szkapa zmęczona, silnie robiąc bokami, nie chciała iść dalej. Zbiegł się tłum ciekawych. Kiedy woźnica, klnąc, zaciął ją biczem, biedna kobyła padła i już się nie podniosła. Na krzyk przechodniów odwrócili głowy weseli słuchacze Tolomyesa.
— Biedny koń — westchnęła Fantina.
A Dahlja zawołała:
— Patrzajcie! Fantina płacze nad losem koni. Możeż być co głupszego?
W tej chwili Favouryta, założywszy ręce, zmierzyła wzrokiem Tolomyesa i zapytała stanowczo:
— A cóż, niespodzianka?
— W sam czas pani przypomniałaś — odpowiedział Tolomyes. — Panowie, wybiła godzina zdumienia pań naszych. Poczekajcie panie chwilę.
— Zaczniemy od pocałunku — rzekł Blachevelle.
— W czoło — dodał Tolomyes.
Każdy poważnie złożył pocałunek na czole swej kochanki, i jeden za drugim szli ku drzwiom, położywszy palec na ustach.
Favouryta klasnęła w ręce, gdy wyszli.
— Już to jest zabawne — rzekła.
— Nie bawcie długo — szepnęła Fantina. — Czekamy.
Dziewczęta zostawszy same, po dwie stanęły w oknach i oparłszy się łokciami o framugi gwarzyły.
Widziały, jak młodzi ludzie wychodzili z restauracji, trzymając się pod ręce; obrócili się, skinęli głową śmiejąc, i znikli w kurzawie i tłoku, co niedziela zapełniającym Pola Elizejskie.
— Nie bawcie długo, — wołała Fantina.
— Ciekawam, co nam przyniosą? — spytała Zefina.
— Niezawodnie co pięknego, — rzekła Dahlja.
— Ja, — wtrąciła Favouryta, — chciałabym coś ze szczerego złota.
Wkrótce ruch nad wodą zajął ich całą uwagę. O tej godzinie odjeżdżały poczty i dyliżanse. Prawie wszystkie wozy pocztowe z południa i zachodu przejeżdżały wówczas przez Pola Elizejskie, Większa ich liczba ciągnąc bulwarem, wyjeżdżała przez rogatki Passy. Co chwila ogromny powóz malowany na czarno i zielono, ciężko wyładowany walizami i tłomokami, pełen głów wyglądających z okienek, pędził z turkotem po drodze żwirowej. Ten turkot bawił dziewczęta. Favouryta zawołała:
— Co za harmider! jakby ciągniono kupy łańcuchów żelaznych.
Zdarzyło się, że jeden z powozów, który z trudnością, dojrzeć było można przez rozłożyste gałęzie klonów, zatrzymał się na chwilę, potem popędził cwałem. Zdziwiło to Fantinę.
— Rzecz osobliwsza! — rzekła. Nie wiedziałam, że dyliżanse zatrzymują się kiedy.
Favouryta wzruszyła ramionami.
— Ta Fantina jest zabawna. Najprostsza rzecz ją dziwi. Przypuśćmy, jestem podróżnym; mówię do konduktora: pójdę pieszo naprzód, przejeżdżając, zabierzesz mię pan z bulwaru. Dyliżans jedzie, konduktor mię spostrzega, zatrzymuje się, i zabiera. To się codziennie przytrafia. Nie znasz życia, moja droga.
Upłynęło chwil kilka, nagle Favouryta jak ze snu zbudzona zawołała:
— Cóż, a nasza niespodzianka?
— To prawda — dodała Dahlja — sławna niespodzianka?
— Tak ich długo nie widać! — rzekła Fantina.
Ledwie Fantina tych słów domówiła, wszedł chłopiec, który posługiwał do stołu. Trzymał w ręku coś podobnego do listu.
— Co to jest? — zapytała Favouryta.
Chłopiec odpowiedział:
— Ten papier panowie zostawili dla pań.
— Czemużeś go zaraz nie przyniósł?
— Bo panowie — odrzekł chłopiec — kazali oddać paniom po upływie godziny.
Favouryta wyrwała papier z rąk chłopca. Był to list w istocie.
— Patrzajcie! — rzekła — bez adresu. Ale oto co napisane u góry:
To jest niespodzianka.
Żywo rozpieczętowała list, otworzyła i czytała (umiała czytać):
„O nasze kochanki!
Wiedzcie, że mamy rodziców. Co są, rodzice, o tem nie wiele wiecie. Tak nazywają się ojcowie i matki w kodeksie przyzwoitości i grzeczności dla użytku dzieci. Otóż ci rodzice szlochają, ci staruszkowie wzywają do siebie; poczciwe te i dobre kobieciny zwią nas marnotrawnem i synami, pragną powrotu i obiecują zabić tłuste cielę na nasze przyjęcie. Czmychamy z pola, jak powiedział Bossuet. Odjeżdżamy, odjechaliśmy. Uciekamy w objęciach Lafitta, na skrzydłach Caillarda. Dyliżans do Taluzy wyrywa nas z przepaści, tą przepaścią wy jesteście, piękne małe! Wracamy do towarzystw przyzwoitych, do obowiązków i porządku, wracamy dobrym kłusem, w stosunku trzech mil na godzinę. Ojczyźnie wiele na tem zależy, abyśmy jak wszyscy, byli prefektami, ojcami rodzin, gospodarzami wiejskiemi i radcami stanu. Bądźcie ze czcią dla nas. Czynimy ofiarę. Opłaczcie nas prędko i żywo szukajcie zastępców. Jeśli ten list was smuci, oddajcie go przyszłym kochankom. Bywajcie zdrowe.
Blizko dwa lata byliśmy waszem szczęściem. Nie miejcież nam tego za złe.
Podpisano: Blachevelle.
Fameuil.
Listolier.
Feliks Tolomyes
Post scriptum. „Obiad zapłacony.“
Cztery dziewczyny spojrzały na siebie.
Favouryta pierwsza przerwała milczenie:
— Ha! — zawołała — zawsze to dobra farsa.
— Wcale pocieszna — rzekła Zefina.
— Pewnie to Blachevelle wpadł na ten koncept, mówiła Favouryta. Kocham go za to. Odjechał, i po miłości. Historja skończona.
— Nie — rzekła Dahlja — to pomysł Tolomyesa. Łatwo poznać.
— W takim razie — odparła Favouryta — niech licho weźmie Blachevella, niech żyje Tolomyes!
— Wiwat Tolomyes! — zawołały Dahlja i Zefina.
I parsknęły śmiechem.
Fantina śmiała się z drugiemi.
W godzinę później, gdy wróciła do swego pokoju, zapłakała. Była to pierwsza miłość, oddała się Tolomyesowi jak mężowi, — biedna dziewczyna miała dziecię.
W pierwszej ćwierci bieżącego stulecia była w Montfermeil pod Paryżem garkuchnia, dziś już nieistniejąca. Utrzymywali ją małżonkowie Thenardier przy ulicy Piekarskiej. Nad drzwiami widziałeś deskę przybitą gwoździami do muru. Na tej desce było wymalowane coś nakształt człowieka w grubych szlifach jeneralskich wyzłacanych, z posrebrzanemi gwiazdami: czerwone plamy znaczyły krew; reszta obrazu przedstawiała dym i kurzawę, prawdopodobnie bitwę. U dołu czytałeś napis: Pod sierżantem z pod Waterloo.
Nic pospolitszego nad kary, lub wózek stojący przed austerją; ale wóz, zawalający ulicę przed garkuchnią sierżanta z pod Waterloo, podczas wiosennego wieczoru 1818 roku, niezawodnie zwróciłby uwagę przechodzącego tamtędy malarza.
Był to przodek jednego z tych ogromnych wozów, których używają w okolicach leśnych do przewożenia tarcic i kloców. Gruba oś żelazna na sworzniu, z ciężkim dyszlem, osadzoną była na ogromnych kołach; wszędzie: na kołach, dzwonach, piastach, osi i dyszlu leżała gęsta warstwa błota żółtawego koloru, jakim zwykle malują kościoły katedralne. Drzewo znikało pod błotem, a żelazo pod rdzą. Pod wozem wisiał gruby łańcuch, godzien Goliata galernika. Łańcuch ten przywodził na myśl nie belki i kloce, do których przenoszenia służył — ale przedpotopowych słoniów, którychby można zaprządz nim do wozu; wyglądał jak kajdany, ale nadludzkie, cyklopskie, zdjęte z potwornego olbrzyma. Homer związałby nim Polyfema, Shakspeare — Calibana.
Dlaczego ten przodek wozu stał w tem miejscu na ulicy? Najprzód, żeby ją zawalić; powtóre, żeby żelazo do reszty rdza zjadła. W starym porządku społecznym mnóstwo jest instytucji, które tak samo spotykasz w dzień biały na drodze, nie mającej innej przyczyny istnienia.
Środek łańcucha wisiał pod osią dość blisko ziemi, i na jego zgięciu, niby na linie huśtawki, siedziały tego wieczoru dwie dziewczynki, jedna półtrzecia roku, druga półtora mająca, ostatnia na ręku starszej. Chustka uczenie przywiązana chroniła je od upadku. Matka, zobaczywszy ten łańcuch okropny, powiedziała sobie: Oho! doskonała zabawka dla moich dzieci.
Dwie dziewczynki dość ładnie i z pewnem wyszukaniem odziane, jaśniały zdrowiem: rzekłbyś dwie róże wśród żelaztwa; oczy błyszczały szczęściem, świeże jagody się śmiały; jedna szatynka druga brunetka. Krzak niedaleko kwitnący słał przechodniom woń, zdającą się od nich wychodzić; półtoraroczna pokazywała obnażony brzuszek z niewinną nieprzyzwoitością drobnych dziatek. Ponad szczęśliwemi główkami i dokoła olbrzymi przód wozu, poczerniały od rdzy, straszny prawie, pełen brzydkich zgięć i kantów, tworzył jakby sklepienie pieczary. O kilka kroków siedziała na progu oberży matka, kobieta niebardzo powabna; ale w tej chwili miły przedstawiała obraz, huśtając dwoje dzieci z pomocą długiego sznurka, i z obawy jakiego przypadku, nieustannie mając wlepione w nie oczy, z tym wyrazem zwierzęcym, i niebieskim razem, który jest tylko matkom właściwy; za każdem poruszeniem szkaradny łańcuch wydawał brzęk przeraźliwy, podobny do wykrzyku gniewu; dziewczynki rozpływały się z radości; słońce zachodzące brało udział w tej uciesze. Trudno wyobrazić sobie coś wdzięczniejszego nad ten kaprys przypadkowy, co łańcuch tytanów przemienił w huśtawkę cherubinów.
Kołysząc małe, matka nuciła głosem fałszywym romans wówczas sławny:
Zajęta śpiewaniem i patrzeniem na córki, nie widziała ani słyszała, co się działo na ulicy.
Tymczasem ktoś się do niej zbliżył, gdy rozpoczynała pierwszą strofę romansu, i nagle usłyszała głos blizko uszu:
— Masz pani dwoje ładnych dzieci.
odpowiedziała matka śpiewając dalej, potem obróciła głowę.
O kilka kroków przed nią stała kobieta. I ona miała dziecko, które trzymała na ręku.
Prócz tego niosła duży worek podróżny, jak się zdawało bardzo ciężki.
Dziecię tej kobiety było istnym aniołkiem. Była to dziewczynka, mogąca mieć dwa lub trzy lata. Mogła współzawodniczyć z dwoma innemi pięknością ubrania. Sukienka z cienkiego płótna, wstążki u kaftanika; czepeczek garnirowany. Podniesiona jej spódniczka dozwalała widzieć nóżki białe i kształtne. Miała prześliczne rumieńce i jaśniała zdrowiem. Ochota brała ukąsić brzoskwinie jej policzków. O oczach tyle tylko można było powiedzieć, że musiały być duże, i że miały pyszne rzęsy. Spała.
Spała snem zupełnego zaufania, właściwego jej wiekowi. Objęcia matek są pieszczotliwe i czułe: dzieci śpią w nich głęboko.
Co do matki, postać jej była biedną i smutną. Wyglądała na szwaczkę, która wkrótce stanie się wieśniaczką. Była młodą. Czy piękną? może; ale w tem ubraniu trudno było rozpoznać. Włosy znikały zupełnie w ciasnym, brzydkim czepku zawiązanym pod brodą; musiały być jednak gęste: kilka jasnych kosmyków wydobywało się z pod czepka. Śmiech pokazuje piękne zęby, ale kobieta nie śmiała się wcale. Oczy jej oddawna zdawały się nie być suche. Była bladą, znękaną, nieco chorą: patrzyła na córkę uśpioną na swem ręku, wzrokiem matki, która karmi własne dziecię. Szeroka chustka niebieska, w jaką ucierają nos inwalidzi, zarzucona na szyi, okrywała piersi i kibić. Ręce spalone, tu i owdzie z czerwonemi plamami, palec wskazujący stwardniały, pokłuty igłą: ciemna salopka z grubej wełny, suknia płócienna i grube trzewiki. Była to Fantina.
Była to Fantina, trudna do poznania. A jednak bacznie przypatrując się, dostrzegłbyś ślady dawnej piękności. Smutny fałd, niby zarobek ironji, marszczył jej prawy policzek. A toaleta? Ów powietrzny strój z muślinów i wstążek, z wesołości, szału, muzyki i woni, znikł niestety, jak owe szrony błyszczące brylantami na słońcu; stopniały szrony, została czarna gałęź.
Dziesięć miesięcy upłynęło od „dobrej farsy.“
Domyślacie się, co się działo przez te dziesięć miesięcy.
Po opuszczeniu brak i niedostatek. Fantina wkrótce zgubiła z oczu Fayourytę, Zefinę i Dahlję; zerwany węzeł przez mężczyzn rozprzęgł się między kobietami. We dwa tygodnie później zdziwiłyby się wielce, gdyby im powiedziano, że były przyjaciółkami; do przyjaźni nie było już żadnego powodu. Fantina została sama. Gdy ojciec dziecięcia odjechał — niestety! takie zerwania są nieodwołalne — uczuła się zupełnie samotną, odwykłą trochę od pracy, przyzwyczajoną nieco do rozrywek. Zajęta Tolomyesem, zaniedbała stosunki, które jej dostarczały robotę: teraz zupełnie się one zerwały. Żadnego środka do życia. Fantina umiała ledwie czytać i podpisać swoje imię; pisarz uliczny napisał list do Tolomyesa, jeden, drugi, trzeci. Tolomyes na żaden nie odpowiedział. Jednego razu Fantina usłyszała przekupki, mówiące o jej córce: — alboż kto bierze na serjo takie dzieci? na takie dzieci wzrusza się ramionami! — Pomyślała o Tolomyesie, który wzruszał ramionami na jej dziecię i nie brał na serjo tej niewinnej istoty; serce jej zamknęło się dla tego człowieka. Co począć jednakże? nie wiedziała, gdzie się obrócić. Popełniła błąd, ale tłem jej charakteru, jak sobie przypominacie, był wstyd i cnota. Przeczuwała niewyraźne, że ją czekają utrapienia, może nędza. Trzeba było męztwa do dźwigania ciężkiej doli: miała je. Przyszło jej na myśl wrócić do rodzinnego miasta M. nad M. Tam może ją kto pozna i da robotę: tak, ale trzeba ukryć swój błąd. Przewidywała już konieczność boleśniejszego niż pierwsze rozłączenia. Ścisnęło się serce, ale postanowienie jej było niezachwiane. Fantina jak zobaczymy, miała dziką odwagę życia. Już mężnie wyrzekła się strojów, ubrała się w płócienka, i wszystkie swe jedwabie, szmatki, wstążki i koronki włożyła na córkę; była to jedyna jej próżność, święta zaiste. Sprzedała wszystkie rzeczy za dwieście franków; po zapłaceniu małych długów, pozostało jej około ośmdziesięciu franków. Pięknego poranku wiosennego opuściła Paryż w dwudziestym drugim roku życia, unosząc dziecię na plecach. Możeby kto ulitował się, patrząc na te dwie istoty. Kobieta miała tylko to dziecię na tym święcie, a dziecko tylko tę kobietę. Fantina karmiła swą córkę; to zmęczyło jej piersi, i trochę kaszlała.
Nie zdarzy się już nam sposobność mówić o panu Feliksie Tolomyes. Powiemy więc tylko, że we dwadzieścia lat później, za króla Ludwika Filipa, był tłustym adwokatem na prowincji, wziętym i bogatym roztropnym wyborcą i bardzo surowym sędzią przysięgłym; do hulanek jednak zawsze pierwszym.
Kiedy niekiedy siadając na wózek, za opłatą kilku su na milę, Fantina około południa przybyła do Montfermeil na ulicę Piekarską.
Przechodząc około austerji Thenandierów, ujrzała dwie dziewczynki z rozkoszą bujające się na potwornej huśtawce, i mimowoli zatrzymała się na ten widok zachwycający.
Dwie dziewczynki rzuciły urok na biedną matkę.
Patrzyła na nie ze wzruszeniem. Obecność aniołów zwiastuje bliskość raju. Zdało jej się, że nad oberżą stoi napisane Opatrzne słówko Tutaj. Dwie dziewczynki tak były szczęśliwe! Zdziwiona, rozczulona ich widokiem, nie mogła się wstrzymać od wyrzeczenia, w chwili gdy ich matka umilkła wśród dwóch wierszy piosnki:
— Masz pani śliczne dzieci.
Najokrutniejszą kobietę rozbroi pieszczota jej dzieci.
Matka podniosła głowę, podziękowała, prosiła przechodzącą usiąść na ławce przy drzwiach, sama siedziała na progu i rozpoczęła się rozmowa.
— Nazywam się pani Thenardier — rzekła matka dwojga dzieci. Trzymamy tę austerją.
Potem, wracając do swego romansu, nuciła dalej:
Tak trzeba, — wojna mym udziałem,
Udaje się do Ziemi Świętej.
Ta pani Thenardier była to kobieta ruda, mięsista, koścista, istny typ markietanki w całej brzydocie. I dziwna rzecz, miała nadto coś przesadnego, dzięki czytaniu romansów. Mizdrzący się heród-baba. Takie skutki sprawiają stare romanse na wyobraźni karczmarek. Była jeszcze młodą, miała zaledwie lat trzydzieści. Gdyby się podniosła i Fantina ujrzała jej wzrost ogromny i kolosalne kształty, możeby zlękła się, straciła zaufanie i cofnęła krok, o którym zaraz powiemy. Niekiedy losy ludzkie zależą od tego, czy ktoś stoi lub siedzi.
Podróżna opowiedziała swą historję nieco zmienioną.
Że była robotnicą, że ją mąż odumarł, że w Paryżu zabrakło roboty, i że idzie szukać jej gdzieindziej, w swoich stronach; że dziś rano opuściła Paryż, pieszo; że niosąc dziecko i czując się znużoną, wsiadła na wózek jadący do Villemomble; że z Villemomble piechotą przyszła do Montfermeil: że jej mała szła trochę, ale nie wiele — to takie młode — i że trzeba było ją wziąść na ręce, bo aniołek usnął.
Tak mówiąc, namiętnie pocałowała córkę i obudziła. Dziecię otworzyło oczy, wielkie oczy niebieskie jak u matki, i patrzyło, na co? Na nic, na wszystko z tą miną, niekiedy surową, dziatek, będącą tajemnicą ich świetlanej niewinności wobec naszych cnot mrocznych. Rzekłbyś, czują się aniołami, a nas mają za ludzi. Później dziewczynka się rozśmiała i chociaż matka ją zatrzymywała, spuściła się na ziemię z tą nieposkromioną energją malca, chcącego biegać. Nagle spostrzegła dwie dziewczynki na huśtawce, zatrzymała się i otwarła usta zdumiona.
Matka Thenardier odwiązała córki, zsadziła je z huśtawki i rzekła:
— Bawcie się we troje.
W takim wieku znajomość łatwo się zabiera; po chwili małe Thenardier bawiły się z nowo przybyłą, kopiąc dołki w ziemi: rozkosz niewymowna.
Nowo przybyła była niezmiernie wesoła; dobroć matek wyraża się w wesołości ich drobiazgu; wzięła patyczek i jak łopatą energicznie jęła kopać dół wielki jak dla muchy. Robota grabarza staje się wesołą, gdy nią się zajmuje dziecię.
Dwie kobiety nie przestawały rozmawiać.
— Jak małej na imię? — zapytała matka Thenardier.
— Cozetta.
Cozetta, czytaj Eufrazja. Małej było na imię Eufrazja. Matka zdrobniła Eufrazję na Cozettę, wiedziona tym instynktem czułym i pieszczotliwym matek i ludu prostego, co przemienia Józefa w Pepitę, a Franciszkę w Silettę. Jest to rodzaj wyrazów pochodnych, nabawiający kłopotu uczonych etymologistów. Znaliśmy staruszkę, której udało się z Teodory zrobić Gnon.
— W jakim wieku?
— Ma trzeci rok.
— To jak moja starsza.
Tymczasem dziewczyny utworzywszy grupę, patrzyły w ziemię strwożone i uszczęśliwione zarazem; ujrzały dużego robaka, wychodzącego z ziemi: przerażało to je i wprawiało w zachwycenie.
Skłoniły ku sobie jaśniejące czoła! rzekłbyś trzy głowy w aureoli.
— Jak te dzieci prędko się zapoznają! — zawołała matka Thenardier; nie jedenby przysiągł, że trzy siostry.
Słowa te były iskrą, której zdawała się czekać druga matka. Schwyciła rękę Thenardier, spojrzała jej w oczy i rzekła:
— Nie wzięłabyś pani mego dziecka pod swoją opiekę?
Thenardier poruszyła się ze zdziwieniem, niewyrażającem ani zgody, ani odmowy.
Matka Cozetty mówiła dalej:
— Bo to widzisz pani, nie mogę z sobą zabierać córki. Robota nie pozwala. Z dzieckiem trudno znaleźć miejsce. W moich stronach tacy są śmieszni. Widocznie Pan Bóg mię natchnął, żebym tu się zatrzymała. Kiedym ujrzała pani dzieci takie ładne, schludne i szczęśliwe, pomyślałam sobie: Muszą mieć dobrą matkę. Będą jak trzy siostry. A zresztą niedługo powrócę. Cóż, weźmiesz pani moje dziecko na opiekę?
— Trzeba się namyśleć — rzekła Thenardier.
— Dam sześć franków miesięcznie.
Tu głos męzki zawołał z głębi garkuchni:
— Najmniej siedm franków i za sześć miesięcy z góry.
— Sześć razy siedm, czterdzieści dwa — rzekła Thenardier.
— Dam — powiedziała matka.
— Prócz tego piętnaście franków na pierwsze potrzeby — dodał głos męzki.
— Razem pięćdziesiąt siedm franków — rzekła pani Thenardier. I zanuciła:
— Dam — rzekła matka — mam ośmdziesiąt franków. Pozostanie mi jeszcze trochę na podróż pieszą. Tam zarobię i gdy trochę uzbieram, powrócę po mego aniołka.
Odezwał się głos męzki:
— Czy mała ma wyprawę?
— To mój mąż — powiedziała Thenardier.
— Rozumie się, że ma wyprawę — biedne stworzenie. Poznałam, że to mąż pani. O, do tego piękną wyprawę! szaloną, wszystkiego tuzinami, i suknie jedwabne jak dama. Mam to wszystko w worku podróżnym.
— Trzeba je dać — odparł głos męzki.
— Oczywiście, że dam! — Byłoby dziwnem, żebym zostawiła córkę nagą!
Ukazała się twarz gospodarza.
— Więc zgoda — rzekł.
Dobito targu. Matka przepędziła noc w garkuchni, zostawiła dziecię, oddała pieniądze, wyjęła z worka wyprawę, i lżejsza nazajutrz rano puściła się w drogę. Takie rozstania odbywają się spokojnie, ale z rozpaczą w sercu.
Jedna z sąsiadek Thenardier spotkała tę matkę na drodze i wróciwszy mówiła:
— Widziałam tę kobietę na ulicy płaczącą: rozdzierający widok.
Gdy matka Cozetty odeszła, mąż rzekł do żony:
— Mam teraz czem zapłacić ratę sto dziesięć franków, której termin jutro przypada. Brakowało mi pięćdziesięciu franków. Czy wiesz, że miałbym pozew i komornika? Zrobiłaś doskonały interes z malcem.
— Anim się tego domyślała — rzekła żona.
Złapano myszkę dość mizerną; ale kot rad jest i z chudej myszy.
Co za jedni ci Thenardier?
Powiemy o nich teraz słów kilka; później uzupełnimy obraz.
Istoty te należały do owej klasy bękarciej, złożonej z chłopów dorobkowiczów i ludzi oświeceńszych spodlonych, klasy pośredniej między średnią i niższą, mającej narowy drugiej i wady pierwszej, bez szlachetnych natchnień robotnika i poczciwej rządności mieszczanina.
Natury karłowate: jeśli przypadkiem rozgrzeje je jak i ogień ponury, stają się potwornemi. Na dnie duszy kobiety leżały zarody bydlęcia, w duszy mężczyzny gotowy materjał na łajdaka. Oboje w najwyższym stopniu uzdolnieni do ohydnego postępu w kierunku złego. Są dusze-raki, które cofają się nieustannie ku ciemnościom, w życiu raczej pełzają wstecz niż kroczą naprzód; doświadczenie służy im na to, żeby stać się szpetniejszemi: codziennie gorsze, przesiąkają coraz czarniejszą podłością. Do takich dusz należeli ten człowiek i ta kobieta.
Szczególniej Thenardier przeraziłby fizjonomistę. Na pewnych ludzi dość jest spojrzeć, żeby poczuć ku nim wstręt i nieufność; czujesz bowiem, że są łotry z obu krańców. Niespokojni po za sobą i groźni przed sobą. Jest w nich coś nieznanego. Nigdy nie ręczysz za to, co robili i za to, co zrobić mogą. Z jednego ich słówka, z jednego gestu domyślasz się posępnych tajników ich przeszłości i ciemnych tajemnic przyszłości.
Ten Thenardier gdyby mu dać wiarę, był żołnierzem, sierżantem, jak mawiał; prawdopodobnie odbył kompanję 1815 r. i jak się zdaje dał dowody waleczności. Później zobaczymy, ile jest w tem prawdy. Szyld jego karczmy wyobrażać miał jeden z jego czynów wojennych; wymalował go sam, bo umiał wszystkiego po trosze, a źle.
W owym czasie, dawny romans klasyczny, zrazu Clelia, potem Lodoïsca, zawsze szlachetny, ale coraz gminniejszy, spadając od panny Scudery do pani Brunon Malarme i od pani Lafayette do pani Barthelemy Hadot, rozpalał czułe dusze stróżek paryzkich, pustoszył nawet serca wiejskie. Pani Thenardier miała tyle właśnie ukształcenia, ile potrzeba było do czytania tego rodzaju książek. Karmiła się niemi, tracąc resztę słabego rozumu. Dawało jej to, gdy była młodą i później, minę myślącą przy mężu, hultaju ostatniej próby, niedouczonym łotrze, współcześnie chytrym i prostaku, który czytywał Pigault Lebruna i w stosunkach z kobietami był gburem w najwyższym stopniu. Żona jego, młodsza o jakie dwanaście lub piętnaście lat, gdy jej romantycznie rozpłakane włosy siwieć zaczęły, gdy z Pameli wyrosła Megera, stała się po prostu ogromnych rozmiarów złośnicą, smakującą w głupich romansach. Nie można bezkarnie czytać banialuków. Skutkiem tej lektury starszą córkę nazwała Eponiną, a młodszej już miała dać imię Gulnary, gdy jakiś romans Ducray-Duninila zrobił szczęśliwą dywersję i małej dostało się tylko imię Anzelma.
Zresztą mówiąc mimochodem, nie wszystko jest śmiesznem i powierzchownem w tej ciekawej epoce, którą, nazwaćby można anarchją imion chrzestnych. Obok romantycznego żywiołu, któryśmy wyżej wskazali, są symptomata społeczne. Dziś często spotkasz na wsi parobka, mającego na imię Artur, Alfred lub Alfons, i wice-hrabiego — jeśli są dziś wice hrabiowie — z imieniem Tomasz, Piotr lub Jakób. Ta wędrówka imion „eleganckich“ do chłopstwa, i wieśniaczych do arystokracji nie jest czem innem, jedno dążeniem ku równości. I tu jak we wszystkiem przemknął niepowstrzymany wiatr nowych idei. Pod pozorną niezgodnością tkwi rzecz wielka i głęboka: — Rewolucja francuzka.
Nie dosyć być złym, żeby się dobrze wiodło: garkuchnia upadała.
Dzięki piędziesięciu siedmiu frankom podróżnej, Thenardier uniknął pozwu i zadość uczynił zobowiązaniu. Następnego miesiąca tak że potrzebowali pieniędzy; kobieta udała się do Paryża i zastawiła w lombardzie wyprawę Cozetty za sześćdziesiąt franków. Gdy i tę sumę wydali, małżonkowie Thenardier zaczęli patrzeć na dziewczynkę, jak na dziecko wzięte z litości i stosownie z niem się obchodzili. Ponieważ nie było już wyprawy, odziewano ją w stare koszule i sukienki małych Thenardier, to jest w łachmany. Karmiono ją resztkami, pozostałemi po wszystkich, nieco lepiej od psa, trochę gorzej od kota. Z resztą pies i kot zwykle razem z nią jadały, pod stołem z jednakowej misy drewnianej.
Matka, która, jak później zobaczymy, osiadła w M. nad M., pisywała, a raczej kazała pisać listy co miesiąc, dowiadując się o swojej córce. Thenardier odpowiadali niezmiennie: Cozetta doskonale się chowa.
Po upływie pierwszych siedmiu miesięcy, matka wysłała siedem franków za siódmy miesiąc, nie przestając płacić jaknajręgularniej. Przed końcem roku Thenardier rzekł: — Śliczną mi robi łaskę! Czy ona myśli, że siedem franków nam wystarczy! — i napisał, żądając dwanaście franków. Matka, w którą wmawiano, że jej dziecię jest szczęśliwe, poddała się i przysłała dwanaście franków.
Są ludzie, co muszą i kochać i nienawidzieć. Matka Thenardier namiętnie kochała swe córki, więc nienawidziła obcą. Smutna rzecz pomyśleć, że miłość macierzyńska miewa szkaradne strony. Odrobinę miejsca, które Cozetta u nich zajmowała, zdawało się matce Thenadier, że zabiera jej dzieciom, że ujmuje powietrza, którem one oddychają. Jak wiele innych kobiet tego rodzaju, miała codziennie do rozporządzenia pewną dozę pieszczot i pewną dozę klątw i szturchańców. Gdyby nie było Cozetty, niezawodnie wszystko dostałoby się ubóstwianym córkom; obca wyświadczyła im usługę, ściągając na siebie razy. Córkom gospodarskim dostały się w udziale same pieszczoty. Za lada poruszeniem spadał na Cozettę grad srogich i niezasłużonych karceń. Biedna, słaba istota, nieustannie karana, łajana, potrącana, bita — patrząc na dwa inne stworzenia, opromienione szczęściem, jak mogła zrozumieć cokolwiek z tego świata i Boga!
Ponieważ matka Thenardier była złą dla Cozetty, więc Eponina i Anzelma także były złemi. Dzieci w tym wieku są drugą edycją matki, tylko w mniejszym formacie.
Upłynął rok, później drugi.
Mówiono we wsi:
— Jacy uczciwi ludzie ci Thenardier! Sami nie bogaci, a wychowują biedne dziecko, które im podrzucono!
Myślano, że matka zapomniała o swej Cozecie.
Tymczasem Thenardier, dowiedziawszy się jakąś podziemną drogą, że dziecię prawdopodobnie było nieprawe i że matka nie mogła się przyznać do niego, zażądał piętnaście franków miesięcznie, powiadając, że „stworzenie rośnie i je dużo“, a grożąc, że je odeśle. „Czy ona myśli, żem głupiec! — zawołał; — ma tam jakieś konszachty, a mnie każe niańczyć swego bębna. Musi dopłacić“. Matka zapłaciła piętnaście franków.
Rok po roku dziecię rosło, a nędza jego także.
Dopóki Cozetta była małą, znosiła szturchańce za dwoje dzieci; gdy podrosła, to jest nie skończyła jeszcze lat pięciu, stała się służącą całego domu.
Pięć lat, powie kto, to nieprawdopodobne. Niestety, szczera prawda. Cierpienie społeczne zaczyna się już w tym wieku. Alboż nie czytaliśmy niedawno o procesie Dumollarda, sieroty, co stał się rozbójnikiem, i od piątego roku życia, jak powiadają dokumenty urzędowe, sam jeden na świecie „pracował na swoje utrzymanie, i kradł“.
Używano Cozettę do posyłek, kazano jej zamiatać izby, podwórko, ulicę, myć naczynia, nawet dźwigać ciężary. Małżonkowie Thenardier czuli się tembardziej upoważnieni do takiego postępowania, że matka, zawsze będąca w M. nad M., zaczynała źle płacić. Kilka miesięcy cierpieli niedostatek.
Gdyby ta matka wróciła po trzech latach do Montfermeil, doprawdy nie poznałaby swego dziecka. Cozetta tak ładna i świeża, gdy wchodziła do tego domu, teraz była chuda, blada, mizerna. W chodzie i całej postaci miała coś niespokojnego. Skryta! — mówili Thenardier.
Niesprawiedliwość uczyniła ją kłótliwą, a nędza brzydką. Pozostały jej tylko piękne duże oczy, na które przykro było patrzeć, tyle miały w sobie smutku.
Rozdzierający to był widok, jak w zimie, przed wschodem słońca biedne sześcioletnie dziecię, drżąc pod płóciennemi łachmanami, zamiatało ulicę ogromną miotłą w posiniałych rączętach, ze łzą w dużych oczach.
We wsi przezwano ją skowronkiem. Lud, lubiący obrazowość, z upodobaniem dawał tę nazwę drobnej istocie, niewiele większej od ptaka, zawsze drżącej, wylękłej, najpierw budzonej w domu i wiosce, zawsze na ulicy lub w polu przed świtem.
Tylko biedny ten skowronek nigdy nie śpiewał.
Co się stało z tą matką, która jak mówili wieśniacy Montfermeil, porzuciła swe dziecię? gdzie się podziała? co czyniła? Zostawiwszy małą Cozettę u Thenardierów, puściła się w dalszą drogę i przybyła do M. — nad M.
Było to, jak sobie przypominacie, w r. 1818.
Fantina od lat dziesięciu opuściła swoją prowincję. Miasto M. — nad M. — zmieniło postać, Kiedy Fantina zwolna wpadała w coraz głębszą nędzę, jej miasto rodzinne rosło w pomyślność.
Od dwóch błizko lat spełnił się tam jeden z ważnych faktów przemysłowych, będących wielkim wypadkiem w małych miasteczkach.
Szczegół ten wydaje nam się tak ważnym, że widzimy potrzebę go rozwinąć, rzekłbym prawie, podkreślić.
Od niepamiętnych czasów miasto M. — nad M. — trudniło się szczególniej, naśladowaniem gagatków angielskich i czarnych szkieł niemieckich. Przemysł ten nigdy nie mógł zakwitnąć, bo drogość materjałów oddziaływała na robotników. Kiedy Fantina powróciła do M. — nad M. — niesłychana zaszła zmiana w tej produkcji „artykułów czarnych.“ Pod koniec 1815 r., osiadł w mieście jakiś nieznajomy i wpadł na myśl używania do tej fabrykacji gumelastyki, zamiast żywicy, a do bransoletek, kółek żelaznych poprostu zestawionych, zamiast kółek zlutowanych.
Ta mała zmiana była wielką rewolucją.
W istocie zmiana ta niezmiernie obniżyła cenę materjału, a skutkiem tego naprzód podniosła wartość roboty, co jest dobrodziejstwem dla kraju, po wtóre polepszyła wyroby, co jest korzyścią dla kupujących, i po trzecie, pozwoliła taniej je sprzedawać, zarazem potrącając dochody fabrykanta.
Tak więc jedna myśl wydała trzy rezultaty.
W przeciągu trzech lat wynalazca został bogatym, co już jest dobrem; nadto zbogacił wszystkich go otaczających, co jest jeszcze lepszem. Był człowiekiem obcym. O jego pochodzeniu nic nie wiedziano, o początkach przyjścia do majątku bardzo mało.
Opowiadano, że gdy przyszedł do miasta, miał niewiele pieniędzy, najwięcej jakie kilkaset franków.
Z tego kapitaliku, użytego na urzeczywistnienie szczęśliwego pomysłu, przy rozumie i porządku przyszedł do majątku i zbogacił całą okolicę.
Kiedy przybył do M. — nad M. — z ubioru, postawy i mowy był prostym robotnikiem.
Zdaje się, że w dniu, w którym cichaczem wszedł do miasteczka M. — nad M. — z tłomoczkiem na plecach i kijem sękatym w ręku, wybuchł pożar w ratuszu. Człowiek ten rzucił się w ogień i z narażeniem życia ocalił dwoje dzieci kapitana żandarmerji; z tego powodu zapomniano zapytać go o paszport. Później dowiedziano się o jego nazwisku. Nazywał się ojciec Madeleine.
Człowiek ten miał lat około pięćdziesięciu, był zawsze zatrudniony, był dobry. Tyle tylko o nim można było powiedzieć.
Dzięki szybkiemu rozwojowi przemysłu, który tak zdumiewająco przekształcił. M. — nad M. — stało się ogniskiem ważnego handlu. Hiszpanja, zużywająca wiele czarnych gagatków, corocznie zakupywała je za znaczne summy. W tej gałęzi handlu miasteczko M. — nad M. — prawie współzawodniczyło z Londynem i Berlinem. Ojciec Madeleine już w drugim roku tyle na nim zyskał, że zbudować mógł wielką fabrykę z dwoma warsztatami: jednym dla mężczyzn, drugim dla kobiet. Ktokolwiek był głodnym, udawał się do niego, i był pewnym, że znajdzie zajęcie i chleb. Ojciec Madeleine żądał od mężczyzn ochoty do pracy, od kobiet czystości obyczajów, od wszystkich — uczciwości. Podzielił warsztaty, żeby kobiety i dziewczęta odłączone od mężczyzn, łatwiej cnotliwemi pozostać mogły. Na tym punkcie był nieugiętym, nieubłaganym prawie. Surowość tem bardziej uzasadniona, że M. — nad M. — było miastem garnizonowem, ztąd częste sposobności do zepsucia. Zresztą przybycie jego było dobrodziejstwem, pobyt — opatrznością. Nim tu osiadł ojciec Madeleine, ubóstw o było ogólne; teraz wszystko tchnęło zdrowem życiem pracy. Szybka cyrkulacja ogrzewała wszystko, przenikała. Nieznano braku pracy, nieznano nędzy. Nie znalazłeś tak ubogiego, żeby nie miał trochę grosza, ani tak biednego domu, w którym by nie było trochę wesela.
Ojciec Madleine zajmował wszystkie ręce, żądając tylko jednego: Bądź uczciwym człowiekiem! bądź cnotliwą dziewczyną!
Jakeśmy powiedzieli, wśród tej czynności, której był główną przyczyną i dźwignią, ojciec Madeleine dorobił się majątku, ale, rzecz dziwniejsza w prostym przemysłowcu, nie zdawał się uważać bogactwa za główny cel swego życia. Myślał wiele o drugich, a mało o sobie. W roku 1820 wiedziano, że złożył na swoje imię u Lafitta sześćkroć trzydzieści tysięcy franków; ale nim te sześćkroć zachował dla siebie, wydał więcej niż miljon na miasto i na biednych.
Szpital był źle uposażony; dał fundusz na dziesięć łóżek. M. — nad M. dzieli się na górne i dolne miasto. Dolna część, w której mieszkał, miała jedną tylko szkołę w nędznym walącym się domku; kazał wystawić dwie nowe szkoły: jedną dla dziewcząt, drugą dla chłopców. Z własnych funduszów wyznaczył dla dwóch nauczycieli dodatek dwa razy większy od lichej pensji rządowej i gdy ktoś dziwił się temu, rzekł: „Dwóch jest najważniejszych urzędników państwa: ochroniarka i bakałarz.“ Własnym kosztem założył ochronkę, wówczas prawie nieznaną we Francji, kasę wsparcia dla starych i chorych rzemieślników. Fabrykę miał w środku miasta: wkrótce około niej powstała nowa dzielnica, przez tysiąc ubogich rodzin zamieszkała: założył tam aptekę bezpłatną.
W początkach, patrząc na jego powodzenie, poczciwe dusze mówiły: to jakiś zuch, co chce się zbogacić. Gdy się przekonano, że wprzód zbogacił kraj niż siebie, też same dusze mówiły: to człek ambitny. Zdawało się to tem prawdopodobniejsze, że był religijny, a nawet zewnętrznie nabożny, co w owym czasie nadzwyczaj dobrze było uważanem. Co niedziela regularnie uczęszczał na mszę czytaną. Pewien deputowany, wszędzie wietrzący współzawodników, zląkł się tej pobożności. Deputowany ten był członkiem ciała prawodawczego za cesarstwa i podzielał opinje religijne księdza zgromadzenia Oratorjanów, znanego pod nazwiskiem Fouché księcia Otranto, którego był kreaturą i przyjacielem. Przy drzwiach zamkniętych pocichu śmiał się z Pana Boga; ale gdy się dowiedział, że bogaty rękodzielnik Madeleine chodzi co niedziela o siódmej rano na mszę, przeczuł w nim kandydata i postanowił go prześcignąć: przyjął spowiednika jezuitę i bywał na sumie i nieszporach. W owym czasie ambicja polegała, mówiąc bez przesady, na wyścigach do dzwonnicy kościelnej. Pan Bóg i biedni skorzystali na tej trwodze, gdyż zacny deputowany dał także fundusz na dwa łóżka w szpitalu; było więc razem dwanaście.
Tymczasem w roku 1819 rozeszła się po mieście pogłoska, że na przedstawienie prefekta i ze względu na usługi krajowi świadczone, ojciec Madeleine mianowany zostanie merem miasta M. — nad M. Ci, co nazwali nowo przybyłego „ambitnym,“ skwapliwie pochwycili tę sposobność pożądaną i wołali: „A co! czyśmy nie mówili?“ W całem też mieście o tem tylko gadano. Pogłoska była uzasadnioną. W kilka dni potem Monitor ogłosił nominację. Nazajutrz ojciec Madeleine odmówił.
Tegoż roku 1819 wyroby wynalazku Madeleina znajdowały się na wystawie przemysłowej; wskutek raportu sędziów przysięgłych, król mianował wynalazcę kawalerem legji honorowej. Znowu hałas w miasteczku. Aha! chciało mu się krzyża! Ojciec Madeleine nie przyjął orderu.
Oczywiście człowiek ten był zagadką. Poradziły sobie i na to poczciwe dusze, mówiąc: „Jakkolwiekbądź, to jakiś awanturnik.“
Wiedziano, że kraj wiele mu był obowiązany, że ubodzy zawdzięczali mu wszystko, że był bardzo użytecznym: musiano go więc szanować, był zaś tak łagodnym i uprzejmym, że pokochano go w końcu; szczególniej czcili go robotnicy, a on przyjmował to uwielbienie z melancholijną powagą. Gdy się przekonano, że jest bogaty, osoby „wyższego towarzystwa“ kłaniały mu się na ulicy i nazywały panem Madeleine; ale robotnicy nie przestawali nazywać go Ojcem Madeleine, co jak się zdaje, większą sprawiało mu przyjemność. W miarę jak wznosił się, spadały nań zaproszenia: „Wyższe towarzystwo“ pragnęło go przyjąć do koła. Eleganckie salony miasteczka M. — nad M. — które ma się rozumieć byłyby się zamknęły w początku przed rzemieślnikiem, teraz otwierały się na rozcież dla miljonera. Robiono mu tysiące uprzedzających grzeczności. Odmówił.
I tym razem poczciwe dusze znalazły coś do zarzucenia. — To nieuk, prostak, bez wychowania. Nie wiadomo, zkąd to, wyszło. Nie umiałby się znaleźć w świecie. Nie jest nawet pewnem, czy umie czytać.
Gdy widziano, że zarabia dużo pieniędzy, mówiono: to kupiec. Gdy widziano że je rozdaje — mówiono: ambitny. Gdy dowiedziano się, że nie przyjmuje urzędów i zaszczytów, mówiono: awanturnik. Nakoniec, gdy poznano, że stroni od świata, powiedziano: — to prostak, bez wychowania.
W roku 1820, w pięć lat po przybyciu do M. — nad M. — tak głośnemi się stały jego zasługi względem kraju, tak jednomyślnemi były życzenia całej okolicy, że król powtórnie mianował go merem miasta. I teraz odmówił, lecz prefekt się uparł, wszystkie znakomitości urzędowe przyszły go prosić, lud zaległ ulicę i błagał — niepodobna było dłużej się opierać. Zauważono, że do przyjęcia urzędu najwięcej go skłoniły gniewne słowa starej kobiety z gminu, która zawołała w progu swego domu: Dobry mer jest człowiekiem użytecznym. Możnaż unikać sposobności czynienia dobrze.
Była to trzecia faza jego wyniesienia. Ojciec Madeleine został panem Madeleine; pan Madeleine został panem merem.
Zresztą zawsze zachował tę samą prostotę. Włosy szpakowate, spojrzenie poważne, cera śniada i ogorzała robotnika, twarz myśląca filozofa. Zwykle nosił kapelusz z szerokiemi skrzydłami i długi surdut z grubego sukna, zapięty pod szyję. Sprawował urząd mera, ale po za obrębem obowiązków żył samotnie. Mało z kim rozmawiał. Unikał cudzych grzeczności, kłaniał się mijając spiesznie, uśmiechał, żeby nie rozmawiać, dawał, żeby nie uśmiechać. Kobiety mówiły o nim: poczciwiec dziki! Największą miał przyjemność przechadzać się w polu.
Jadał zawsze sam, z otwartą księgą, z której czytał. Miał biblioteczkę z wyborowych książek; książki są zimnymi, lecz pewnymi przyjaciółmi. Z pomnożeniem majątku miał więcej wolnego czasu, który poświęcał kształceniu swego umysłu. Od czasu jak był w M. — nad M. — zauważono, że z każdym rokiem mowa jego stawała się wytworniejszą, grzeczniejszą, łagodniejszą.
Chętnie brał na przechadzkę strzelbę, ale jej rzadko używał. Jeśli zdarzyło mu się strzelić, strzał jego był przerażająco celny, nieomylny. Nigdy nie zabił nieszkodliwego zwierza, ani strzelał do ptaszka.
Choć już nie młody, opowiadano, że miał zdumiewającą siłę: Nieraz dopomógł dźwignąć wielki ciężar, podnosił konia, wyrywał koło uwięzłe w kałuży, przytrzymywał za nogi uciekającego byka. Zawsze miał pełne kieszenie drobnej monety wychodząc, a próżne wracając. Gdy przechodził przez wioskę odarte dzieciaki biegły za nim wesoło, i otaczały niby chmara komarów.
Domyślano się, że kiedyś musiał żyć na wsi, znał bowiem tysiące użytecznych sekretów, których uczył wieśniaków. Uczył, jak się niszczą mole w zbożu, skrapiając spichrz i szczeliny desek solą kuchenną rozpuszczoną w wodzie; jak odganiać wołki, zawieszając wszędy na murach, dachach i wewnątrz domów bylicę kwitnącą. Miał przepisy na wytępienie w polu kąkolów, śniedzi, wyki i wszelkich roślin pasożytnych. Dla odstraszenia szczurów od królikarni, radził trzymać tam wieprzka, którego woni szczury niecierpią.
Pewnego dnia widział wieśniaków, zajętych wyrywaniem pokrzyw; spojrzał na stos tych roślin wyrwanych z korzenia i wyschłych, i rzekł: — To już nie żyje. A jednak byłoby dobrem, gdyby umiano się z tem obchodzić. Gdy pokrzywa jest młodą, z liści jej można mieć wyborną jarzynę; gdy zestarzeje, ma włókna jak len i konopie. Płótno z pokrzywy równie jest dobre, jak płótno z konopi. Posiekana pokrzywa dobrą jest dla ptactwa, stłuczona dla rogacizny. Ziarna pokrzywy zmięszane z obrokiem dają bydłu sierć połyskującą; korzeń zmięszany z solą wydaje kolor żółty. Zresztą jest doskonałe siano, które można kosić dwa razy. A czegóż potrzeba dla pokrzywy? Trochę ziemi, żadnej uprawy, żadnego starania. Tylko ziarno wypada zaraz po dojrzeniu i trudno je zebrać. Oto rzecz cała. Z odrobiną trudu możnaby zużytkować pokrzywę; zaniedbujemy ją i staje się szkodliwą. Wówczas ją zabijają. Jakże człowiek podobny jest do pokrzywy! — I dodał po chwili milczenia: przyjaciele, pamiętajcie dobrze: nie ma ani złych roślin, ani złych ludzi. Są tylko źli ogrodnicy.
Dzieci kochały go jeszcze i za to, że umiał wyrabiać liczne rzeczy ze słomy i z łupiny orzecha kokosowego.
Gdy zobaczył drzwi kościoła okryte kirem, wchodził: orszak żałobny przyciągał go, jak innych chrzciny. Czuł sympatję do wdowieństwa i nieszczęść; chętnie, łączył się z przyjaciółmi w żałobie, z rodzinami czarno ubranemi, z kapłanami jęczącymi nad trumną. Zdawał się chętnie brać za przedmiot swych rozmyślań psalmy grobowe pełne zaświatowego widzenia. Z oczyma utkwionemi w niebo, jakby tęskniąc do tajemnic nieskończoności, słuchał smutnych głosów, śpiewających nad brzegiem ciemnej przepaści śmierci.
Mnóstwo dobrodziejstw świadczył potajemnie, z tą skrytością, z którą zwykliśmy źle czynić. Wchodził do domów wieczorem, ukradkiem. Cichaczem przebiegał schody. Jakiś biedak wróciwszy na swoje poddasze, znalazł drzwi otwarte, niekiedy wyważone w czasie jego nieobecności. Nieborak wołał: — Jakiś złoczyńca tu się zakradł! Wszedł i pierwsza rzecz, którą ujrzał, był złoty pieniądz, zostawiony na stole. Tym złoczyńcą był ojciec Madeleine.
Był uprzejmy i smutny. Lud mawiał: To mi człowiek! bogaty a nie dumny, szczęśliwy a ma smutną minę.
Niektórzy mieli go za figurę tajemniczą, i utrzymywali, że nikt nie ośmielił się wejść do jego pokoju, prawdziwej celki pustelnika, ozdobionej skrzydlatemi klepsydrami, krzyżami z piszczeli i trupiemi główkami. Tyle o tem mówiono, że kilka młodych trzpiotowatych elegantek z M. — nad M. — przyszły do niego prosząc: — Panie merze, chciej nam pokazać swój pokój. Powiadają, że to pieczara. — Uśmiechnął się, i natychmiast zaprowadził je do tej pieczary. Ciekawość srodze ukaraną została. Pokój był wcale porządnie umeblowany; kanapa, krzesła, stół i łóżko mahoniowe dość brzydkie, jak wszystkie sprzęty tego rodzaju; ściany wyklejone papierem po dwanaście su łokieć; spostrzegły tylko dwa staroświeckie świeczniki na kominku, które zdawały się być srebrne „były bowiem stemplowane.“ Spostrzeżenie godne dowcipu małych miasteczek.
Niemniej jednak mówiono, że nikt nie wchodził do jego pokoju i że to była cela pustelnika, jaskinia, nora, grób.
Szeptano także, iż miał „ogromne“ sumy złożone u Lafitta, z dodatkiem, że zawsze były do jego bezpośredniego rozporządzenia, tak iż p. Madeleine mógł przyjść rano do Lafltta, podpisać kwit i w dziesięciu minutach zabrać swoje dwa czy trzy miljony. Rzeczywiście zaś, temi dwoma czy trzema miljonami było, jakeśmy powiedzieli, sześćkroć trzydzieści czy czterdzieści tysięcy franków.
Na początku 1821 r. dzienniki doniosły o śmierci p. Myriel, biskupa w D., „zwanego monsiniorem Benvenuto“, który, powszechnie uważany za świętego, zgasł, przeżywszy lat osiemdziesiąt dwa.
Biskup D. — dodajemy tu szczegół, opuszczony w dziennikach — ociemniał na kilka lat przed śmiercią, i rad był swej ślepocie, bo była przy nim siostra.
Powiedzmy mimochodem, być ślepym i być kochanym, to w istocie na tej ziemi, gdzie nic nie ma zupełnego, jest jedną z najdziwniej wytwornych form szczęścia. Mieć zawsze przy boku kobietę, pannę, siostrę, miłą istotę, będącą przy tobie, bo jej potrzebujesz, bo bez ciebie obejść się nie może, czuć się nieodzownym dla tej, która nam jest koniecznie potrzebną, módz zawsze mierzyć jej przywiązanie długością czasu nam poświęconego, i mówić sobie: ponieważ oddaje mi wszystek swój czas, więc posiadam całe jej serce; widzieć myśl w braku twarzy: w ciemnościach świata sprawdzać wierne przywiązanie istoty kochanej, czuć dotknięcie szaty niby szmer skrzydeł anielskich, słyszeć jak wchodzi, wychodzi, wraca, mówi, śpiewa, i myśleć, że się jest środkowym punktem tego krzątania, tej mowy i tego śpiewu; wyrażać w każdej chwili przyciąganie ku sobie, czuć się tem potężniejszym, im się jest słabszym, stać się w ciemnościach i przez ociemnienie gwiazdą, ku której ciąży ten anioł, — zaiste mało jest szczęśliwości, któreby tej dorównały! Najwyższe szczęście życia, to przekonanie, że się jest kochanym, kochanym dla samego siebie, powiedzmy lepiej: kochanym pomimo siebie; to właśnie przekonanie miał ociemniały starzec. W tem kalectwie doznawać usług, to doznawać pieszczot. Brakłoż mu czego? Nie. Nie stracił wzroku, kto jest kochany. I jak kochany! miłością z samej cnoty złożoną. Nie masz ślepoty, gdzie jest pewność. Dusza po ciemku szuka duszy i znajduje ją. Tą duszą znalezioną i wypróbowaną jest kobieta. Ręka cię wspiera, to jej ręka, usta dotykają twego czoła, to jej usta, słyszysz przy sobie oddech, to ona; wszystko mieć od niej, od czci najwyższej aż do politowania, nigdy nie być opuszczonym, mieć pomoc w istocie słabej ale kochającej, wspierać się na tej trzcinie niezachwianej, dotykać rękami Opatrzności i módz ją ująć w ramiona; Bóg przytomny, jak iż zachwyt! Serce, ten ciemny kwiat niebieski, rozwija się tajemniczo. O, tego cienia nie oddałbyś za całą jasność! Dusza anioła jest tu, tu nieustannie; jeżeli oddali się, to żeby wrócić; znika jak sen i wraca jak rzeczywistość. Po ciele czujesz, że się zbliża, otóż ona. Przepełniasz się pogodą, wesołością, zachwyceniem; promieniejesz w nocy. Dodaj tysiące starań; drobnostek ogromnych w tej próżni. Niewysłowione dźwięki głosu niewieściego, użyte dla ukołysania cię, zastępują ci znikłe wszechświaty. Pieszczą cię duszą. Niczego nie widzisz, ale się czujesz ubóstwionym. Jest to raj ciemności.
Z tego to raju monsinior Benvenuto przeszedł do drugiego.
Wiadomość o śmierci powtórzył miejscowy dziennik w M. — nad M. Pan Madeleine ukazał się nazajutrz cały czarno ubrany z krepą na kapeluszu.
Zauważono w mieście tę żałobę; nowe plotki. Zdawała się rzucać światło na pochodzenie pana Madeleine. Wniesiono, że był w jakiemś powinowactwie z czcigodnym biskupem. — Drapuje się za biskupa D. — mówiono w salonach: podniosło to wielce znaczenie p. Madeleine w szlachetnych towarzystwach M. — nad M. Mikroskopijne przedmieście St. Germana, myślało już przerwać kwarantannę p. Madeleine, prawdopodobnego kuzyna biskupa. Spostrzegł to po ważnych ukłonach starych arystokratek i uśmiechach młodych. Pewnego wieczoru najpoważniejsza matrona wielkiego świata w małem miasteczku, ciekawa prawem starożytności rodu, ośmieliła się zadać mu pytanie: — Pan mer niezawodnie jest krewnym nieboszczyka biskupa w D?
— Nie, pani — odparł.
— Ależ — mówiła bogata wdowa — nosisz pan po nim żałobę.
— Bo w młodości służyłem za lokaja w ich rodzinie — odpowiedział.
Zauważono jeszcze, że ile razy wszedł do miasta młody sabaudczyk, obiegając okolicę, by czyścić kominy, pan mer przywoływał go do siebie, pytał o imię i dawał pieniędzy. Opowiadali to sobie mali sabaudczycy i wielu ich tędy przechodziło.
Powoli, z czasem, wszystka niechęć ustała. W początkach, smutnem prawem, któremu ulegają wszyscy wznoszący się w górę, miotano na p. Madeleine oszczerstwa i potwarze; później odzywano się o nim zawistnie, złośliwie, w końcu wszelka nieprzyjaźń zniknęła; szacunek stał się zupełny, jednomyślny, serdeczny i nastał czas pod koniec roku 1821, że te słowa: pan mer, wymawiano prawie tym samym tonem, jak roku 1815 w D. wyrazy: monsinior Benvenuto. Z okolic dziesięć mil odległych przybywano zasięgać rady p. Madeleine. Kończył spory, nie dopuszczał procesów, godził powaśnionych. Każdy go obierał swoim sędzią polubownym. Zdawało się, że jego dusza była księgą prawa przyrodzonego. Jakaś zaraza czci i uszanowania w przeciągu sześciu czy siedmiu lat powoli rozpostarła się na całą okolicę.
Jeden tylko człowiek w mieście i w okręgu uniknął tej zarazy, i mimo najpiękniejszych postępków ojca Madeleine, uparcie pozostał jego przeciwnikiem, jak gdyby jakiś instynkt, niczem nie dający się zagłuszyć, budził go i niepokoił. Zdawałoby się w istocie, że w pewnych ludziach jest rzeczywisty instynkt, zwierzęcy, czysty, nieskażony, jak wszelki instynkt, z którego powstają sympatje i antypatje, który fatalnie dzieli jedną, naturę, od drugiej, który się nie zawaha, nie zmiesza, nie umilknie, nie oszuka nigdy, jasny w swej ciemności, nieomylny, rozkazujący, opierający się wszelkim radom rozumu, i jakkolwiek są koleje tajemne, przestrzegający człowieka-psa o obecności człowieka-kota, człowieka-lisa o obecności człowieka-lwa.
Często, gdy p. Madeleine przechodził ulicą, spokojny, serdeczny, otoczony błogosławieństwem wszystkich, zdarzało się, że mężczyzna słusznego wzrostu, w długim szarym surducie, z grubą trzciną w ręku, w kapeluszu naciśniętym na oczy, porywczo obrócił się za nim i dopóki nie zniknął wiódł go oczyma, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, potrząsając głową. podnosząc obydwie wargi aż do nosa, jakby chciał powiedzieć: — Co to u licha za człowiek? Gdzieś go widziałem. W każdym razie nie dam się złapać.
Człowiek ten groźnej prawie powagi, był z liczby tych, co nawet z pierwszego spojrzenia zwracają uwagę fizjonomisty.
Nazywał się Javert, należał do policji.
W M. — nad M. — sprawował przykre ale użyteczne obowiązki inspektora. Nie był świadkiem początków powodzenia Madeleina. Posadę inspektora winien był protekcji p. Chabouillet, sekretarza ministra stanu hr. Angles, a wówczas prefekta policji w Paryżu. Kiedy Javert przybył do M. — nad M. — powodzenie wielkiego rękodzielnika było już ustalone i ojciec Madeleine stał się panem Madeleine.
Niektórzy urzędnicy policji mają fizjonomię odrębną, będącą mięszaniną powagi, jaką nadaje władza i uniżenie. Javert miał tę fizjonomję, ale bez wyrazu uniżoności.
W przekonaniu naszem, gdyby dusze były widzialne dla oczu, dostrzeżonoby rzecz dziwną: że każda jednostka rodzaju ludzkiego, ma coś odpowiedniego którejkolwiek jednostce z gatunku zwierząt; łatwo poznanoby prawdę zaledwie dostrzeganą przez myślicieli, iż począwszy od ostrygi do orła, od wieprza do tygrysa, wszystkie zwierzęta są w człowieku i każden z nich w innym. Niekiedy nawet naraz kilku gatunków.
Zwierzęta nie są czem innem, jedno postaciami naszych cnót i wad, błądzącemi przed naszemi oczami, zewnętrznemi widziadłami dusz naszych. Bóg je ukazuje, by pobudzić nas do zastanowienia. Ale ponieważ zwierzęta są tylko cieniami. Bóg nie uczynił ich zdolnemi do wykształcenia, w pełnem znaczeniu tego słowa: bo i na cóż? Przeciwnie, ponieważ dusze nasze są rzeczywistościami z celem sobie właściwym. Bóg dał im rozum, to jest zdolność kształcenia się. Dobrze kierowane wychowanie społeczne zawsze i z każdej duszy wydobyć może cokolwiek jest w niej pożytecznego.
Rozumie się, mówimy to z ograniczonego stanowiska widomego życia ziemskiego, nie przesądzając głębokiej kwestji osobistości uprzedniej i późniejszej istot, które nie są człowiekiem. Jaźń widzialna w żadnym razie nie upoważnia myśliciela do zaprzeczenia jaźni ukrytej. To zastrzegłszy, idźmy dalej.
Jeżeli teraz przypuścimy na chwilę, że w każdym człowieku jest jakiś gatunek zwierzęcego stworzenia, łatwo nam przyjdzie skreślić charakter inspektora. Wieśniacy asturyjscy powiadają, że w każdym pomiocie wilczycy jest jeden pies, którego matka zabija, bo urósłszy, pożarłby inne szczenięta.
Dajcie oblicze ludzkie temu psu, synowi wilczycy, a mieć będziecie Javerta.
Javert urodził się w więzieniu z kabalarki, której mąż siedział na galerach. Podrósłszy pomyślał, że jest za obrębem społeczeństwa i wątpił, by kiedy do niego powrócił. Zauważył, że społeczeństwo nieodwołalnie odpycha dwie klasy ludzi: tych, co je napastują i tych, co je strzegą: miał więc tylko do wyboru między temi dwiema klasami; współcześnie czuł w sobie usposobienie do surowości, porządku i uczciwości, zmieszane z niewysłowioną nienawiścią ku klasie wyrzutków, do której sam należał. Obrał zawód policjanta. Powiodło mu się i w czterdziestym roku życia został inspektorem.
W młodości służył w więzieniach południowych.
Nim dalej pójdziemy, porozumiejmy się co do wyrazu: oblicze ludzkie, przed chwilą zastosowanego do Javerta.
Oblicze ludzkie Javerta wyrażało się płaskim nosem z dwoma szerokiemi nozdrzami, ku którym zbliżały się na dwóch policzkach ogromne faworyty. Przykro się robiło, patrząc po raz pierwszy na te dwa lasy i te dwie pieczary. Kiedy Javert roześmiał się — śmiech to był rzadki i straszny: rozstępowały się wązkie jego usta. dając widzieć nietylko zęby, ale i dziąsła, około nosa robiły się fałdy płaskie i dzikie, jak na pysku dzikiego zwierza. Javert poważny był brytanem; gdy się śmiał — tygrysem. Zresztą nizkie czoło, wydatne szczęki: włosy, zasłaniając skronie, spadały na brwi: między brwiami wieczny zmarszczek, jak gwiazda gniewu, spojrzenie zamglone, usta zaciśnięte i straszne, mina groźna, rozkazująca, sroga.
Człowiek ten składał się z dwóch uczuć bardzo prostych i względnie bardzo dobrych, ale które przesadzając, prawie złemi uczynił: poszanowania władzy i nienawiści ku buntom. W jego oczach kradzież, zabójstwo i wszelkie występki były tylko odmianami buntu. Ślepo i głęboko wierzył sprawującym jakikolwiek urząd w państwie, od pierwszego ministra do strażnika polnego. Gardził, nienawidził, brzydził się wszystkiem, cokolwiek raz przeszło legalny próg złego. Był bezwzględny i wyjątków nie przypuszczał. Z jednej strony mówił: — urzędnik nie może się omylić, sędzia nigdy nie błądzi. Z drugiej strony utrzymywał: — Ci zaś nieodwołalnie są zgubieni. Nic dobrego nie wydadzą.
W zupełności podzielał opinje tych krańcowych umysłów, co przypisują prawu ludzkiemu niesłychaną władzę, lub jeśli wolicie, wynajdywania czartów, i mieszczą Styx w dolnych warstwach społeczeństwa. Był stoicki, poważny, surowy, smutny marzyciel; pokorny i wyniosły jak fanatycy. Spojrzeniem jak świdrem ziębił i przeszywał. Całe jego życie zamykało się w dwóch słowach: czuwać i dozorować. Wytknąłby linję prostą w najkrzywszej rzeczy na świecie. Sumiennie był przekonany o swej użyteczności, czuł religijne poszanowanie dla swego urzędu. Biada temu, kto wpadł w jego ręce! Aresztowałby rodzonego ojca, uciekającego z galer; denuncjowałby matkę, gdyby umknęła z więzienia. I uczyniłby to z wewnętrznem zadowoleniem, jakie daje cnota. Dodaj do tego życie najskromniejsze, surową wstrzemięźliwość, samotność, zaparcie się, czystość obyczajów, żadnej rozrywki. Uosabiał nieubłagany obowiązek, policję pojętą tak jak Lacedemonie pojmowali Sparte, śledzenie niemiłosierne, dziką uczciwość: był szpiegiem-Katonem, Brutusem Vidocquiem.
Cała postać Javerta wyrażała człowieka, który śledzi i ukrywa się. Mistyczna szkoła Józefa de Maistre, która wówczas krasiła kosmogonją dzienniki ultra zwane, niechybnieby powiedziała, że Javert jest symbolem. Nie widziałeś jego czoła, znikającego pod kapeluszem: nie widziałeś jego oczów, zagłębionych pod brwiami, nie widziałeś jego brody, utkwionej w halsztuku, nie widziałeś jego rąk, ginących w długich rękawach, nie widziałeś jego kija, który nosił pod surdutem. Ale gdy sposobność się zdarzyła, nagle, jak z zasadzki wychodziło z tego cienia czoło wązkie i kanciaste, spojrzenie złowrogie, groźna broda, ogromne ręce i olbrzymia pałka.
W chwilach wypoczynku, rzadkich bardzo, czytał, chociaż nienawidził książek; nie był też zupełnie bez wykształcenia. Poznawałeś to z kilku górnych frazesów, któremi niekiedy zaprawiał swą mowę.
Powiedzieliśmy już, że nie miał żadnych nałogów, żadnych wad. Gdy był z siebie zadowolony, pozwalał sobie szczypty tabaki. Tem jednem stykał się z rodzajem ludzkim.
Łatwo pojmiemy, że Javert był postrachem całej klasy ludzi, których statystyka roczna ministerjum sprawiedliwości zamieszcza pod rubryką Włóczęgi. Płoszyło ich samo nazwisko Javerta; ujrzawszy jego oblicze, drętwieli.
Takim był ten straszny człowiek.
Javert ciągle miał na oku p. Madeleine. Gdy nań patrzył, w spojrzeniu malowała się podejrzliwość i mnóstwo domysłów. P. Madeleine spostrzegł to w końcu, ale nie zdawał się zwracać uwagi. Nie zadał żadnego zapytania Javertowi, nie szukał go, ani unikał, znosząc spokojnie ten wzrok badawczy ciążący ołowiem. Obchodził się z Javertem jak ze wszystkimi, swobodnie i z dobrocią.
Z kilku słówek, które się wyrwały Javertowi, domyślano się, że z ciekawością rasową, wiedziony zarówno instynktem jak wolą czynił tajemne poszukiwania śladów przeszłości p. Madeleine. Zdawał się wiedzieć i niekiedy mówił to półsłówkami, że ktoś zasięgał pewnych informacji z pewnej okolicy o pewnej znikłej rodzinie. Razu jednego powiedział do siebie: — Zdaje mi się, że go mam! Później trzy dni chodził zamyślony, słowa nie rzekłszy. Musiała urwać się nić, którą już trzymał w ręku.
Zresztą, — tu miejsce na konieczne sprostowanie zbyt bezwzględnego znaczenia, jakie mogą mieć pewne wyrazy. Nie masz nic istotnie nieomylnego w stworzeniu ludzkiem, i charakterem instynktu jest to właśnie, że go można zmięszać, wywieść w pole, oszukać. Inaczej instynkt byłby wyższym od rozumu, a zwierzę miałoby więcej światła od człowieka.
Oczywiście mięszała Javerta doskonała spokojność i naturalność p. Madeleina.
Jednego dnia wszakże dziwne jego obejście zrobiło pewne w rażenie na p. Madeleine. Jaki był powód, opowiemy zaraz.
Pan Madeleine przechodził jednego razu uliczką niebrukowaną miasteczka M. — nad M. — gdy usłyszał zdaleka krzyki gromady ludzi. Poszedł tam. Starzec nazwiskiem Fauchelevent wpadł pod wóz, u którego koń się potknął.
Ten Fauchelevent należał do rzadkich nieprzyjaciół, których miał jeszcze w owym czasie p. Madeleine. Kiedy Madeleine przybył w te strony, Fauchelevent, dawny pisarz, włościanin dość wykształcony, zajmował się handlem, ale źle mu się wieść zaczynało. Fauchelevent patrzył na bogacenie prostego robotnika, kiedy on, gospodarz, upadał. Obudziło to w nim zazdrość i przy każdej sposobności jak mógł, szkodził Madeleinowi. Starzec zrujnowany zupełnie, bezdzietny, mając tylko wóz i konia, najmował się teraz za woźnicę.
Koń złamał obydwie nogi i nie mógł się podnieść. Starzec leżał między kołami. Upadek był najnieszczęśliwszy; ciężar całego wozu spoczywał na jego piersiach; wóz był dość ciężko naładowany. Ojciec Fauchelevent jęczał okropnie. Probowano go wydobyć, ale daremnie; jedno niezręczne pociągnienie lub wstrząśnienie wozu, mogło go dobić. Jeden był tylko sposób wydobycia go: podnieść wóz z pod spodu. Javert, którego wypadek ten sprowadził, posłał po liwar.
Nadszedł p. Madeleine. Rozstąpiono się z uszanowaniem.
— Ratujcie! — wołał stary Fauchelevent. Nie znajdziesz się poczciwy chłopak, coby ocalił życie staremu?
P. Madeleine obrócił się do obecnych.
— Macie liwar?
— Posłano po niego — odpowiedział wieśniak.
— Jak prędko przyniosą?
— Poszedł jak najbliżej do kowala; zawsze jednak upłynie dobry kwadrans nim powróci.
— Kwadrans! — zawołał Madeleine.
Poprzedniego dnia padał deszcz, ziemia była błotnista, wóz co chwila się w niej zagłębiał i bardziej gniótł piersi starego woźnicy. Oczywistem było, że nim pięć minut upłynie, będzie miał żebra połamane.
— Niepodobna czekać, kwadransu — rzekł Madeleine do wieśniaków, patrzących mu w oczy.
— Cóż robić?
— Ależ będzie już zapóźno! Nie widzicie, że wóz grzęźnie w ziemi?
— Do licha!
— Słuchajcie — mówił Madeleine — jest jeszcze dość miejsca pod wozem, może się wsunąć tam jeden człowiek i podnieść wóz plecami. Tylko pół minuty, a wyciągniecie biedaka. Nie znajdzież się między wami człowiek silny i odważny? Zarobi pięć złotych luidorów!
Nikt nie poruszył się z gromady.
— Dziesięć luidorów — rzekł pan Madeleine.
Obecni spuścili oczy. Jeden z nich szepnął:
— Trzeba być djabelnie mocnym. A przytem wóz na śmierć przygniecie!
— No! — namawiał Madeleine — dwadzieścia luidorów!
Znowu milczenie.
— Nie zbywa im na dobrej woli — odezwał się głos z tyłu.
P. Madeleime obrócił się i poznał Javerta. Nie spostrzegł go przychodząc.
Javert mówił dalej:
— Ale zbywa na mocy. Trzeba być strasznie silnym, żeby tak i wóz podnieść na plecach.
Potem, utkwiwszy wzrok w p. Madeleine, mówił dalej, kładąc przycisk na każde słowo:
— Panie Madeleine, znałem jednego tylko człowieka, który zdolny był zrobić, co pan żądasz.
Madeleine zadrżał.
Javert dodał obojętnie, ale nie spuszczając oczu z Madeleina.
— Był to galernik.
— A! — rzekł Madeleine.
— W galerach Tulońskich.
Madeleine pobladł.
Tymczasem wóz zwolna zagłębiał się w ziemi.
Ojciec Fauchelevent chrapał i wył:
— Duszę się! Żebra mi łamie! liwara! czegokolwiek! ach!
Madeleine spojrzał dokoła: Nikt więc nie chce zarobić dwudziestu luidorów i ocalić życie biednemu starcowi?
Żaden z obecnych się nie ruszył. Javert powtórzył:
— Znałem tylko jednego człowieka, który mógł zastąpić liwar, był to galernik.
— Ach! gniecie mnie, zabija! — krzyczał starzec. Madeleine podniósł głowę, spotkał sokoli wzrok Javerta, zawsze w nim utkwiony, spojrzał na nieruchomych wieśniaków i uśmiechnął się smutnie. Potem, nie rzekłszy słowa, padł na kolana, i nim tłum osłupiały miał czas wykrzyknąć, był już pod wozem.
Nastała straszna chwila oczekiwania i ciszy.
Madeleine leżał krzyżem pod okropnym ciężarem i dwa razy napróżno usiłował zbliżyć łokcie i kolana. Wołano na niego: — Ojcze Madeleine! wyjdźcie z pod wozu! wyjdźcie! Sam stary Fauchelevent mówił: — Panie Madeleine, wyłaź. Kiedy już mam umierać, niech sam umrę! Wóz zgniecie i pana! Madeleine nie odpowiadał.
Obecni zatrzymali oddech. Koła bardziej zagłębiły się w ziemi, zdawało się już niepodobieństwem, by Madelaine mógł wydobyć się z pod wozu.
Nagle poruszyła się ogromna masa, wóz podnosił się zwolna, koła na pół wyszły z kolei. Usłyszano głos stłumiony: spieszcie się! pomagajcie! Tak wołał Madeleine, czyniąc ostatnie wysilenie.
Rzucili się do wozu. Poświęcenie jednego dodało siły i odwagi wszystkim. Dwadzieścia ramion podniosły wóz. Stary Fauchelevent ocalał.
Madeleine się podniósł. Był jak trup blady, choć kroplisty pot spływał z jego czoła. Ubranie miał podarte, zabłocone. Wieśniacy płakali, starzec całował mu kolana, nazywając Panem Bogiem. On miał na twarzy jakiś nie do opisania wyraz szczęśliwego, niebiańskiego cierpienia i utkwił wzrok spokojny w Javerta, który nań patrzył nieustannie.
Fauchelevent zwichnął kość kolanową w tym upadku. Ojciec Madeleine kazał go przynieść do infirmerji, którą urządził dla robotników w samym gmachu fabryki pod kierunkiem dwóch sióstr miłosierdzia. Nazajutrz rano starzec znalazł na swym stoliku bilet tysiącfrankowy i karteczką z temi słowy, napisanemi ręką ojca Madeleine: Kupuję od was konia i wóz. Koń zdechł, wóz był potrzaskany. Fauchelevent wyzdrowiał, ale stawy kolana pozostały bezwładne. P. Madeleine przez rekomendację sióstr i swego proboszcza umieścił poczciwca jako ogrodnika w klasztorze kobiecym, na przedmieściu Ś-go Antoniego w Paryżu.
Wkrótce potem p. Madeleine został mianowany merem. Gdy Javert po raz pierwszy ujrzał p. Madeleine z przepaską, dającą mu w szelką władzę nad miastem, wstrząsnął go dreszcz, jak psa, który zwietrzy wilka pod odzieżą swego pana. Od tej chwili starannie go unikał. Gdy obowiązki służby koniecznie tego wymagały, gdy musiał osobiście stawić się u pana mera, mówił doń z najgłębszem uszanowaniem.
Pomyślność miasta M. — nad M. — dzieło ojca Madeleine, oprócz widomych oznak, któreśmy wyżej wskazali, wyrażała się jeszcze jednym symptomatem niewidzialnym wprawdzie, ale niemniej znaczącym. Symptomat taki nie myli. Gdy ludność cierpi, gdy braknie pracy, gdy niema handlu, kontrybuent nie uiszcza podatku z biedy, zaległości rosną i państwo wydaje dużo pieniędzy na koszta przymusowego poboru. Gdy pracy jest pod dostatkiem, gdy kraj jest szczęśliwy i bogaty, podatek łatwo wpływa do kasy i mało kosztuje państwo. Rzec można, że nędzy i bogactwa publicznego są nieomylnym termometrem koszta egzekucji podatkowej. W przeciągu lat siedmiu, w okręgu M. — nad M. — koszta egzekucji podatków zmniejszyły się o trzy czwarte; i z tego powodu p. de Villèle, ówczesny minister skarbu, często przytaczał ten okrąg M. — nad M. — jako wzorowy.
Taki był stan okolicy, gdy Fantina do niej wróciła. Nikt już nie przypomniał jej sobie. Szczęściem drzwi fabryki p. Madeleine były jak twarz przyjaciela. Poszła tam i została przyjętą do warsztatu kobiecego. Rzemiosło zupełnie nowe dla Fantiny, nie była dość zręczną, zarabiała więc niewiele; wystarczało to jednak i główne zadanie zostało rozwiązane: zapracowywała na życie.
Fantina ucieszyła się widząc, że może zapracować na utrzymanie dziecka i siebie. Żyć uczciwie z własnej pracy! co za łaska niebios! W istocie zasmakowała w pracy. Kupiła zwierciadło, ucieszona przyglądała się swej młodości, pięknym włosom, pięknym zębom, zapomniała o wszystkiem, myślała jedynie o swej Cozecie, o przyszłości i była szczęśliwą. Najęła mały pokoik i umeblowała na rachunek zarobku; pozostałość nawyknień przeszłości.
Nie mogąc powiedzieć, że była zamężną, unikała mowy o swej córce.
W początkach, jakeśmy widzieli, regularnie płaciła Thenardierom. Umiejąc tylko podpisać się, musiała do listów najmować pisarza publicznego.
Listy były częste i zauważono to w fabryce. W warsztacie kobiecym szeptano pocichu, że Fantina pisuje listy i ukrywa jakąś tajemnicę.
Nikt tak gorliwie nie szpieguje czynności ludzkich jak ci, których one wcale obchodzić nie powinny. Dla czego ten jegomość zawsze w raca o zmroku? dlaczego we czwartek nie zostawia klucza u stróża? dlaczego obiera zawsze boczne ulice? dlaczego ta pani wysiada z fiakra, nie dojechawszy do domu? dlaczego posyła po papier listowy, kiedy go ma pełno w swem biórku? i t. d. i t. d. — Są istoty, które żeby rozwiązać te zagadki, najzupełniej dla nich obojętne, tracą więcej pieniędzy i czasu, niż potrzeba na dziesięć dobrych uczynków; i to bez żadnej korzyści, dla samej przyjemności: jedyną zapłatą jest zaspokojona ciekawość. Będą codziennie jak cień chodzić śladem tego jegomości, lub tej pani, po całych godzinach wartować na rogu ulicy, w alejach, w nocy, na deszczu i zimnie, przekupią posłańców, spoją doróżkarza i lokajów, ujmą sobie pokojówkę i stróża domu. Na co? Napróżno. Poprostu uwzięły się poznać, dowiedzieć, przeniknąć. Język je świerzbi, żeby wypaplać, co odkryją. I często te tajemnice poznane i rozgłoszone, te wyciągnione na jaw zagadki — pociągają za sobą katastrofy, pojedynki, bankructwa, ruinę rodzin, moralną śmierć wielu, ku wielkiej radości tych, co „wszystko odkryli“ bezinteresownie, wiedzeni tylko instynktem. Rzecz smutna.
Niektóre osoby są złe dlatego tylko, że czują potrzebę paplania. Ich rozmowy, gawędki salonowe, szepty w przedpokojach, są jak kominy, prędko zużywające drzewo; potrzebują dużo paliwa — tem paliwem jest bliźni.
Śledzono więc Fantinę.
Prócz tego niejedna zazdrościła jej pięknych blond włosów i białych zębów.
Spostrzeżono, że pracując z innymi w warsztacie, często odwracała głowę i łzy ocierała. Były to chwile, w których myślała o swem dziecku, a może i o mężczyźnie, którego kochała.
Ciężka to praca zrywanie węzłów, łączących ze smutną przeszłością.
Spostrzeżono, że pisywała najmniej dwa razy na miesiąc, zawsze pod jednym adresem i że frankowała listy. Dostano adres: Do pana Thenardier, oberżysty w Montfermeil. Zaproszono do karczmy pisarza publicznego i wyciągano na słówka; stary poczciwiec nie mógł zalać żołądka czerwonem winem, żeby nie wypróżnić serca ze wszystkich tajników. Słowem dowiedziano się, że Fantina ma dziecko. „Musiało to być coś na kształt córki.“ Znalazła się kuma, która umyślnie pojechała do Montfermeil, mówiła z Thenardierami, i powróciwszy rzekła: trzydzieści pięć franków kosztowała mię ta sztuka, ale zrzuciłam kamień z serca. Widziałam dziecko!
Kuma, co zrobiła to odkrycie, była to jędza, zwana panią Wikturnia, stróżka i odźwierna cnoty całego świata. Pani Wikturnia miała lat pięćdziesiąt sześć i była bardziej brzydką niż starą. Głos drgający, głowa kaprysów pełna. Rzecz dziwna, ta baba była niegdyś młodą. W młodości, 1793 roku, zaślubiła mnicha, który zbiegł z klasztoru w czerwonej czapce, i z Bernardyna stał się Jakobinem. Sucha, szorstka, cierpka, kolczasta, ciernista, prawie jadowita, często przypominała sobie mnicha, po którym owdowiała i który jej dobrze przytarł rogów. Była to pokrzywa zgnieciona habitem. Podczas restauracji, została dewotką tak zapamiętałą, że księża przebaczyli jej owego mnicha. Miała mająteczek, który z wielkim hałasem zapisała jakiemuś zgromadzeniu zakonnemu. Otóż ta pani Wikturnia jeździła do Montfermeil i powróciwszy rzekła: widziałam dziecko.
Wszystko to zajęło dużo czasu; Fantina od roku pracowała w fabryce, gdy jednego poranku dozorczyni warsztatu wręczyła jej od pana mera pięćdziesiąt franków oznajmiając, że już nie będzie pracować w fabryce, i imieniem pana mera wzywając, by opuściła miasto.
Właśnie w tym samym czasie Thenardierowie zażądali piętnaście franków zamiast dwunastu.
Fantina osłupiała. Nie mogła opuścić miasta, bo winna była za meble i komorne. Pięćdziesiąt franków nie wystarczałyby na pokrycie tego długu. Wybąkała kilka słów błagalnych. Dozorczyni oznajmiła, że natychmiast powinna wynieść się z fabryki. Zresztą Fantina była bardzo mierną robotnicą. Zgnębiona wstydem bardziej jeszcze niż rozpaczą, opuściła warsztat i wróciła do swej izby. Tak więc teraz wszyscy wiedzieli o jej błędzie.
Nie miała siły wyrzec ani słowa. Doradzono jej udać się do mera; nie śmiała. Mer dał jej pięćdziesiąt franków, bo był dobrym, i wygnał, bo był sprawiedliwym. Poddała się wyrokowi.
Wdowa po mnichu była więc na coś przydatna.
Zresztą p. Madeleine nic o tem wszystkiem nie wiedział. Podobnych kombinacji w wypadkach pełno jest w życiu ludzkiem. P. Madeleine miał zwyczaj nigdy prawie nie wchodzić do warsztatu kobiet.
Zarząd tego warsztatu powierzył starej pannie zaleconej mu przez proboszcza; pokładał w niej zupełne zaufanie, bo w rzeczy samej osoba ta była szanowną, sprawiedliwą, nieugiętą, prawą, pełną miłosierdzia, polegającego na dawaniu pomocy, ale nie mającą w równej mierze miłosierdzia, które polega na zrozumieniu słabości ludzkich i ich przebaczeniu. P. Madeleine we wszystkiem na nią się spuszczał. Nieraz najlepsi ludzie zmuszeni są składać swą władzę na innych. Takie mając pełnomocnictwo i przekonana, że dobrze czyni, nadzorczym wytoczyła proces, osądziła, potępiła i zgubiła Fantinę.
Owe pięćdziesiąt franków dała z sumy, którą jej powierzył p. Madeleine na jałmużny i wsparcia dla robotników, z której też nie zdawała rachunku.
Fantina chciała się nająć na służbę; obeszła wszystkie domy. Nikt jej nie przyjął. Miasta opuścić nie mogła, bo jej zapowiedział tandeciarz, u którego wzięła na kredyt nędzne meble: jeżeli wyjedziesz z miasta, każę cię aresztować jak złodziejkę. Właściciel domu, któremu winna była komorne, rzekł: jesteś młoda i ładna, możesz płacić. Podzieliła pięćdziesiąt franków między właściciela i tandeciarza, oddała mu prawie wszystkie meble, zatrzymawszy tylko łóżko, i znalazła się bez pracy, bez zajęcia, z długiem około dwustu franków.
Tymczasem stara kobieta, która jej zapalała świecę, gdy wracała wieczorem, uczyła jej sztuki życia w największym niedostatku. Można obywać się byle czem, można też żyć z niczego. Są to dwie izby; jedna ciemna, w drugiej — zupełna noc.
Fantina nauczyła się obywać bez ognia w zimie, wyrzec ptaka, który codziennie zjadał za szeląg prosa, ze spódnicy robić kołdrę i z kołdry spódnicę, oszczędzać świecę, jedząc wieczerzę przy oknie z przeciwka. Nie mamy wyobrażenia, co niektóre istoty słabe, postarzałe w nędzy i uczciwości, umieją wydobyć z jednego grosza. Oszczędność staje się talentem. Fantina nabyła ten talent szczytny i nabrała odwagi.
W owym czasie mówiła do jednej sąsiadki: — Ba! powiadam sobie: sypiając tylko pięć godzin, resztę czasu pracując, zawsze zarobię na kawałek chleba. Przytem, w smutku je się niewiele. Otóż cierpienia, niespokojność, trochę chleba i zmartwienia wyżywią mię dostatecznie.
W takim smutku byłoby dla niej wielkiem szczęściem mieć przy sobie córkę. Myślała, jakby ją sprowadzić. Ale co począć? maż biedne dziecię dzielić jej nędzę? a przytem zadłużyła się Thenardierom! czem dług zapłacić? a droga! za co ją odbyć?
Stara, co ją nauczyła żyć w niedostatku, była to poczciwa dziewczyna, imieniem Małgorzata, szczerze pobożna, biedna, miłosierna dla ubogich, nawet dla bogatych: umiała tylko podpisać swoje imię i wierzyła w Pana Boga; jest to już wielką nauką.
Podobne cnoty nie są rzadkie w najniższych warstwach społeczeństwa; z czasem przenikną do wyższych. Takie życie ma przed sobą przyszłość.
W pierwszych dniach po opuszczeniu fabryki Fantina wstydziła się pokazać na ulicy.
Gdy wyszła, odgadywała, że ludzie oglądają się za nią i pokazują palcami, wszyscy na nią patrzyli a nikt nie powitał; cierpka i zimna wzgarda przechodniów, jak mroźny wiatr przejmowała jej ciało i przenikała do duszy.
W małych miasteczkach, nieszczęśliwa kobieta zdaje się przechodzić obnażona przez rózgi szyderstw i ciekawości wszystkich. W Paryżu przynajmniej nikt cię nie zna, i to nieznanie stanowi twą odzież. O! jakżeby pragnęła wrócić do Paryża! Niepodobna.
Trzeba było oswoić się z tą wzgardą ogólną, jak już oswoiła się z nędzą. Zdobyła się na odwagę. Po dwóch czy trzech miesiącach zrzuciła wstyd fałszywy i zaczęła wychodzić, jakby nic się nie stało. — Wszystko mi jedno, mówiła.
Wychodziła i wracała z podniesioną głową i gorzkim uśmiechem na ustach; czuła, że się staje bezczelną.
Pani Wikturnia, widząc ją przechodzącą około swych okien, dostrzegła smutek „tego stworzenia,“ które z jej łaski, utraciło miejsce, i szczerze powinszowała sobie. Źli ludzie mają złowrogie szczęście.
Nadmiar pracy męczył Fantinę i coraz częściej napadał ją suchy kaszel. Mówiła niekiedy do sąsiadki Małgorzaty: — Zobaczcie, jakie mam rozpalone ręce.
Czasami rano czesząc starym złamanym grzebieniem piękne i bujne jak rozpuszczony jedwab włosy, szczęśliwa uśmiechała się zalotnie.
Odprawiono ją z warsztatu pod koniec zimy; lato przeszło, ale zima wróciła. Dnie krótkie, mniej roboty. W zimie nie ma ciepła, ani światła, ani południa; wieczór styka się z porankiem, mgły, zmrok, okna zamarznięte, nie można dobrze widzieć. Cały dzień jest jak piwnica, której okienkiem niebo. Słońce wygląda biednie. Szkaradna pora! Zima przemienia w kamień wodę niebios i serce człowieka. Wierzyciele dokuczali.
Fantina zarabiała mało. Długi urosły. Thenardierowie, źle płatni, pisywali często listy, których treść ją smuciła a portorja rujnowały. Pewnego dnia napisali, że Cozetta jest zupełnie nagą wśród ostrej zimy, że trzeba jej sprawić sukienkę wełnianą, a to kosztuje najmniej dziesięć franków. Cały dzień nosiła w ręku ten list nieszczęsny. Wieczorem poszła do fryzjera, mieszkającego na rogu ulicy i rozpuściła warkocz. Prześliczne błąd włosy sięgały do kolan.
— Piękne włosy! — zawołał fryzjer.
— Co mi pan dasz za nie? — zapytała.
— Dziesięć franków.
— Utnij warkocz.
Kupiła sukienkę wełnianą i wysłała do Thenardierów.
Małżonkowie Thenardier wściekali się ze złości. Pieniędzy chcieli nie sukni. Oddali ją Eponinie. Biedny skowronek po dawnemu drżał od zimna.
Fantina myślała: — Dziecku memu nie dokucza już zimno. Odziałam je własnemi włosami. — Ostrzyżoną głowę ukryła w okrągłym czepeczku, w którym była jeszcze wcale powabną.
Straszna walka toczyła się w sercu Fantiny. Ujrzawszy swą głowę ostrzyżoną, uczuła nienawiść do wszystkiego, co ją otaczało. Długo z innemi czciła ojca Madeleine, ale powtarzając sobie nieustannie, że on ją wygnał z fabryki, że on był sprawcą jej nieszczęścia, powzięła ku niemu zawziętą nienawiść. Przechodząc około fabryki w godzinach, gdy robotnicy wychodzili, przymuszała się do śmiechu i śpiewała.
Jedna stara robotnica, patrząc na ten jej śmiech i śpiewanie, rzekła: — Oj, ta dziewczyna źle skończy.
Wzięła sobie kochanka, pierwszego lepszego człowieka, którego wcale nie kochała; na złość drugim, z wściekłością w sercu. Był to jakiś nędznik, rodzaj żebrzącego muzykusa, próżniak i łotr, który ją bił i opuścił znudzony.
Fantina ubóstwiała swoje dziecko.
Im niżej spadała, im grubsza dokoła niej robiła się ciemność, tem jaśniej ten mały anioł promieniał w jej duszy. Mówiła: — Gdy się zbogacę, Cozetta będzie ze mną — i śmiała się jak szalona. Kaszel nie ustawał, zimny pot wilżył jej plecy.
Jednego dnia otrzymała od Thenardierów list następującej treści: „Cozetta zasłabła na chorobę grasującą w okolicy. Nazywają to petocie. Lekarstwa nas rujnują, nie mamy już za co ich kupować. Jeśli w przeciągu tygodnia nie przyślesz czterdziestu franków, mała umrze.“
Fantina śmiejąc się do rozpuku, rzekła do starej sąsiadki: — Wyborni ludziska! czterdzieści franków! wszak to całe dwa napoleony! A zkąd im wezmę! Nie głupie to wieśniacy!!
Poszła na schody i przy blasku lampy odczytała list powtórnie.
Potem jak szalona zbiegła ze wschodów, śmiejąc się i skacząc.
Ktoś przechodzący zapytał: — Zkąd ci się wzięła taka wesołość?
— Bo to, odpowiedziała, zabawni są chłopi na wsi. Żądają odemnie czterdzieści franków. Niedołęgi!
Przechodząc przez rynek, zobaczyła tłum ludzi, otaczający wózek dziwacznego kształtu, z którego prawił stojąc jakiś człowiek cały czerwono ubrany. Był to wędrowny kuglarz dentysta, który zalecał prześwietnej publiczności całe rzędy zębów, lekarstwa, proszki, eliksiry.
Fantina złączyła się z tłumem i śmiała z innemi z tej mowy zaprawionej konceptami, mogącemi rozśmieszyć gawiedź i zająć przyzwoitszą publikę. Wyrywacz zębów zobaczył śmiejącą się ładną dziewczynę i nagle zawołał.
— Panienka masz śliczne zęby. Sprzedaj mi dwie swoje palety, dam za każdą napoleona w złocie.
— Co to znaczy moje palety? — zapytała Fantina.
— Palety, objaśnił profesor dentysta, są zęby przednie, dwa u góry.
— Okropność! — zawołała Fantina.
— Dwa napoleony! — mruczała jakaś baba bez zębów. To mi szczęśliwa dziewczyna!
Fantina uciekła, zatkawszy uszy, aby nie słyszeć ochrypłego głosu kuglarza, który wołał za nią: — Zastanów się piękna, dwa napoleony mogą się przydać. Jak się namyślisz, to przyjdź wieczorem do austerji pod Srebrnym mostem. Tam cię czekam.
Fantina wróciła do domu, oburzona, wściekła, i opowiadała poczciwej sąsiadce Małgorzacie: — Jak wam się zdaje? nie obmierzły to człowiek? Jak mogą pozwalać takim ludziom włóczyć się po kraju? wyrwać mi dwa przednie zęby! Okropność! zgroza; włosy odrosną, ale zęby! Ach! potwór nie człowiek! wolałabym rzucić się na bruk z piątego piętra! Powiedział, że dziś wieczór będzie pod Srebrnym mostem.
— A ile dawał? — zapytała Małgorzata.
— Dwa napoleony.
— To czyni czterdzieści franków.
— Tak — rzekła Fantina — to czyni czterdzieści franków.
Zamyśliła się i zabrała do roboty. Po kwadransie rzuciła szycie i poszła na schody odczytać list.
Wróciwszy rzekła do Małgorzaty, która przy niej pracowała:
— Co to takiego petocie? Nie wiecie?
— Wiem — odpowiedziała stara — to choroba.
— Na to potrzeba dużo lekarstw?
— Okrutnie dużo.
— Więc ta choroba czepia się dzieci?
— Nadewszystko dzieci.
— Umierają z niej?
— O! i jak! — rzekła Małgorzata.
Fantina wyszła i raz jeszcze odczytała list na schodach.
Wieczorem widziano ją idącą ku ulicy Paryzkiej, gdzie są austerje.
Nazajutrz rano, gdy przed świtem weszła Małgorzata do pokoju Fantiny, pracowały bowiem zawsze razem, by oszczędzić świecę, zastała Fantinę siedzącą na łóżku bladą, zmartwiałą. Tej nocy wcale się spać nie kładła. Czepek spadł na jej kolana. Świeca paliła się noc całą i pozostał z niej tylko knot niedopalony.
Małgorzata osłupiała na widok tak niezwykłego nieładu i stojąc w progu zawołała:
— Chryste Panie! świeca cała wypalona! zaszło coś nadzwyczajnego.
I spojrzała na Fantinę, która obróciła ku niej głowę bez włosów.
Od wczoraj Fantina postarzała o lat dziesięć.
— Jezus Marja! — krzyknęła Małgorzata — co ci jest Fantino.
— Nic — odpowiedziała Fantina. Owszem, moje dziecko nie umrze na tę straszną chorobę z braku pomocy lekarskiej. Jestem zadowolona.
To mówiąc, pokazała starej dziewczynie dwa napoleony błyszczące na stole.
— A mój Jezu! to majątek! zkąd wzięłaś te dukaty?
— Dostałam — odpowiedziała Fantina.
I uśmiechnęła się. Blask świecy padł na jej twarz wybladłą. Był to uśmiech krwawy. Czerwonawa ślina plamiła krańce jej wargi, w środku ust czarny otwór.
Dwa zęby były wyrwane.
Odesłała czterdzieści franków do Montfermeil.
Zresztą był to podstęp Thenardierów, żeby dostać pieniędzy. Cozetta nie chorowała.
Fantina wyrzuciła swoje zwierciadło za okno. Oddawna przeniosła się z pokoiku na drugiem piętrze do ciupki pod strychem zamykanej na kłódkę; było to poddasze, którego pułap tworzył kąt z podłogą, tak iż co chwila uderzać było trzeba o niego głową. Biedaczka nie mogła wejść w głąb tej izby, jak w głąb swego przeznaczenia, żeby nie schylać się coraz bardziej. Nie miała łóżka, pozostał jej nędzny łachman, który nazywała kołdrą, siennik na ziemi i stołek bez plecionki. Wyschły krzak róży stał w doniczce, w kącie izby, zapomniany. W drugim kącie konewka, w której wnętrzu zmarznięta w zimie woda tworzyła koła z lodu. Straciła wstyd, straciła zalotność. Ostatni znak upadku. Wychodziła w brudnych czepkach. Czy z braku czasu, czy z obojętności, nie naprawiała bielizny. Gdy pięty pończoch się zdarły, wciągała je w trzewiki. Poznać to można było po pewnych prostopadłych zmarszczkach. Łatała stary zużyty stanik kawałkami perkaliku, które rwały się za łada poruszeniem. Ludzie, którym była dłużną, ciągle jej „wyrabiali sceny,“ nie dając chwili spoczynku. Spotykała ich na ulicy, spotykała na schodach. Po całych nocach płakała i rozmyślała. Oczy jej się lśniły gorączkowo, czuła nieustanny ból w lewej łopatce. Kaszel ją męczył. Z całej duszy nienawidziła ojca Madeleine, lecz się nie skarżyła. Szyła siedmnaście godzin dziennie; ale pewien przedsiębiorca robót więziennych, któremu aresztanci szyli za bezcen, wpłynął na obniżenie ceny pracy tak, iż wolne robotnice mogły zarobić tylko dziewięć su dziennie! Wierzyciele stali się niemiłosierniejsi niż kiedykolwiek. Tandeciarz, który odebrał wszystkie meble, mówił jej nieustannie: „Kiedy mi zapłacisz hultajko?“ Boże drogi, czego od niej chciano! Ścigano ją jak dzikiego zwierza, czuła też rozwijające się w sobie zwierzęce instynkta. W owym właśnie czasie pisał Thenardier, że doprawdy za wiele okazywał dobroci, że musi mu przysłać sto franków natychmiast, bo inaczej wyrzuci za drzwi Cozettę, przychodzącą do zdrowia po ciężkiej słabości: że wypędzi ją na mróz, na gościniec, niech się z nią stanie co chce; niech zdycha. — Sto franków, pomyślała Fantina. Ale czyż podobieńswem jest zarobić sto su dziennie?
— Ha! — zawołała — sprzedajmy resztę.
I nieszczęsna została nierządnicą.
Co znaczy ta historja Fantiny? To społeczeństwo, kupujące niewolnicę.
Od kogo? Od nędzy.
Od głodu, od chłodu, od samotności, od opuszczenia, od ostatniego niedostatku. Bolesny targ. Dusza ludzka za kawałek chleba. Nędza ofiaruje, społeczeństwo bierze.
Święte prawo Jezusa Chrystusa rządzi naszą, cywilizacją, ale jej nie przenika jeszcze; powiadają, że niewolnictwo znikło w cywilizacji europejskiej. To fałsz. Istnieje dotąd. Ale cięży tylko na kobiecie i nazywa się nierządem. Cięży na kobiecie, to jest na wdziękach, słabości, piękności, macierzyństwie. O, to nie najmniejsza hańba mężczyzny.
Doszliśmy w tym bolesnym dramacie do kresu, u którego Fantina straciła wszystko, czem była dawniej. Stała się marmurem, zostawszy błotem. Kto się jej dotknął, przejmowało go zimno. Przechodzi, poddaje ci się, i nie zna cię; postać to pozbawiona czci i surowa. Życie i porządek społeczny wypowiedziały jej ostatnie słowo. Spotkało ją wszystko, co kiedykolwiek spotkać może. Uczuła wszystko, zniosła wszystko, doświadczyła wszystkiego, wszystko przecierpiała, wszystko straciła, opłakała wszystko. Poddała się losowi tem poddaniem, które podobne jest do obojętności, jak śmierć do snu. Teraz niczego już nie unika, niczego się nie lęka. Niech spadną na nią obłoki, niech ją ogarnie ocean cały! Co ją to obchodzi: to gąbka nasycona wodą.
Przynajmniej tak sądzi. Błędem jest jednak wyobrażać sobie, że wyczerpuje się losy i dobiera do głębi czegokolwiek.
Niestety! czem są wszystkie losy, tak bezładnie rzucone? dokąd dążą? dlaczego są takie?
Ten wie tylko, co jasno widzi we wszystkich ciemnościach.
Bóg.
We wszystkich miasteczkach — więc i w M. — nad M. — jest klasa młodzieży, przejadającej swoje tysiąc pięćset franków rocznego dochodu zupełnie tak samo, jak złota młodzież paryzka pożera swoje dwakroć sto tysięcy rocznie. Istoty z wielkiej gromady stworzeń nijakich; próżniaki, pasożyty, moralne zera, z kawałkiem ziemi, sporą dozą głupoty i szczyptą dowcipu; byliby Maćkami w salonie, a mają się za paniczów w karczmie; na ustach wiecznie: moje pola, moje lasy, moi chłopi; gwiżdżą, na aktorki: dowód wykwintnego gustu; kłócą się z oficerami garnizonu: dowód odwagi; polują, ćmią fajki, ziewają, piją, o milę czuć ich tytuniem, grają w bilard, przyglądają się podróżnym, wysiadającym z dyliżansu, wycierają kąty w kawiarni, jedzą w oberży, mają psa, który ogryza kości pod stołem, mają kochankę, która nakrywa do stołu, targują się o każdy grosz, przesadzają mody, podziwiają tragedje, gardzą kobietami, dodzierają starych butów, małpują Londyn na wzór paryzki, i Paryż na wzór małych miasteczek, starzeją niedołężnie, nic nie robią, na nic nie przydatni i nie wiele szkodliwi.
P. Feliks Tholomyes gdyby pozostał na prowincji i nigdy nie widział Paryża, należałby do tej złotej młodzieży.
O bogatszych powiedzianoby: to eleganci: o uboższych: próżniacy. Po prostu są, to ludzie, zajęci zabijaniem czasu. Między nimi znajdziesz nudnych, znudzonych, półgłówków i błaznów.
W owym czasie poznałeś eleganta po ogromnych kołnierzykach, sutym halsztuku, zegarku z dewizkami; po trzech kamizelkach różnego koloru, niebieskiego i czerwonego pod spodem, po krótkim surducie oliwkowym, długim harcapie, podwójnym rzędzie guzików srebrnych gęsto szytych pod brodę, po spodniach jasno oliwkowych, z mnóstwem lampasów zawsze nieparzystych aż do jedenastu, nigdy więcej. Dodajcie do tego buty z żelaznemi podkówkami, kapelusz jak komin z wązkiemi brzegami, włosy fryzowane, ogromną trzcinę i rozmowę zaprawną niesmacznemi kalamburami. Na to wszystko włóżcie ostrogi i wąsy. W owym czasie wąsy znaczyły mieszczucha, a ostrogi piechura. Elegant prowincjonalny nosił dłuższe ostrogi i wąsy jak saper.
W owym czasie biły się rzeczpospolite Ameryki południowej z królem hiszpańskim, a Boliwar z Morillo. Kapelusze-kominy były rojalistowskie i zwały się morillo; liberalni nosili kapelusze nizkie z szerokiem i brzegami, zwane boliwar.
Otóż w ośm czy dziesięć miesięcy po tem, cośmy opowiedzieli na poprzedzających kartach, w pierwszych dniach stycznia 1823 roku, pewnego śnieżnego wieczoru jeden z tych elegantów, zabijających czas w kapeluszu morillo, owinięty ciepłym płaszczem, w zimie dopełniającym modnego kostjumu, zabawiał się dokuczaniem dziewczynie, która w sukni balowej, wygorsowana w kwiatach na głowie przechadzała się pod oknami kawiarni oficerów. Elegant palił cygaro, palenie tytuniu było już ustaloną modą.
Ile razy dziewczyna zbliżyła się do okna, elegant ciskał jej z dymem cygara kilka docinków, które zdawały mu się dowcipne i wesołe; takich np. „Jakżeś brzydka! szczerbata? — schowaj się lepiej“ i t. d. i t. d. Ten jegomość nazywał się pan Bamatabois. Kobieta, smutne przystrojone widmo, przechadzające się po śniegu, nie odpowiadała, nie patrzyła nawet, nie mniej jednak z ponurą regularnością, co pięć minut wracała pod szyderstwa, jak skazany żołnierz pod rózgi. Bezskuteczność dowcipu widocznie ubodła dumę próżniaka; i korzystając z chwili, gdy się kobieta odwróciła, pobiegł za nią na palcach, stłumił śmiech, podniósł z ziemi garść śniegu i z nienacka przylepił go na jej plecach, między dwie obnażone łopatki. Dziewczyna krzyknęła, obróciła się, i skoczywszy jak pantera, rzuciła się na mężczyznę, wpiła mu paznokcie w policzki, klnąc najstraszniejszemi słowy, jakie tylko paść mogą z kordegardy na rynsztok. Te przekleństwa, plwane ochrzypłym od gorzałki głosem, ohydnie miotały usta, w których w istocie brakowało dwóch przednich zębów. Była to Fantina.
Na ten hałas wszyscy oficerowie wyszli z kawiarni, zatrzymali się przechodnie i utworzyło się wielkie koło widzów śmiejących, przyklaskujących — tej walce dwóch istot, z których mężczyzna z obnażoną głową, oszpecony do niepoznania, bronił się kobiecie, bijącej go pięściami i nogami, sinej z gniewu, bez zębów, bez włosów, strasznej.
Nagle jakiś mężczyzna wysokiego wzrostu wyszedł z tłumu, chwycił kobietę za stanik atłasowy pokryty błotem i rzekł: pójdź za mną!
Kobieta podniosła głowę: wściekłe przekleństwa zamarły na jej ustach. Oczy stały się szklane, zbladła jak trup i zadrżała przerażona. Poznała Javerta.
Elegant korzystając z dywersji umknął.
Javert usunął ciekawych, zerwał koło, otaczające tę scenę, i ciągnąc za sobą nędznicę, wielkim krokiem zdążał do biura policji, będącego na końcu rynku. Fantina dała się prowadzić bez oporu. Ani on, ani ona słowa nie rzekli. Postępował za nimi tłum ciekawców, szafujących konceptami. Najwyższa nędza nastręcza sposobność do wszetecznych dowcipów.
Przybywszy do biura policji, nizkiej sali ogrzanej piecem, z drzwiami od ulicy szklannemi i okratowanemi, Javert wszedł z Fantiną i zamknął drzwi za sobą, ku wielkiemu niezadowoleniu ciekawych, którzy wspięci na palcach, wyciągnąwszy szyję, usiłowali coś dojrzeć przez zabrudzone szyby kordegardy. Ciekawość jest nienasycenie łakomą. Patrzeć, to pożerać.
Wszedłszy, Fantina padła w kącie, nieruchoma, milcząca i skurczona, jak suka, która się boi.
Podoficer warty postawił na stole zapaloną świecę. Javert usiadł, wyjął z kieszeni papier stemplowy i zaczął pisać.
Prawa francuzkie oddają kobiety tej klasy zupełnie na łaskę i niełaskę policji. Czyni ona z niemi co zechce, karze jak się jej spodoba, zabierając im dowolnie dwie smutne rzeczy, które zowią swym przemysłem i swobodą. Javert miał minę obojętną, jego twarz poważna nie zdradzała żadnego wzruszenia. Był jednak wielce i głęboko zajęty. Właśnie była to jedna z tych chwil, gdy wykonywał straszną władzę dowolną bez kontroli, z wszelką skrupulatnością surowego sumienia. W takiej chwili czuł, że jego stołek ajenta policyjnego przemieniał się w trybunał. Sądził, wyrokował i potępiał. Gdy chodziło o rzecz takiej wagi, uprzytomiał sobie w umyśle wszystkie jakie miał idee o prawie. Im więcej zastanawiał się nad postępkiem tej dziewczyny, tem żywsze czuł oburzenie. Oczywiście dostrzegł w nim zbrodnię. Społeczeństwo, przedstawione w osobie właściciela — wyborcy, widział zelżonem i sponiewieranem na ulicy przez ohydnego wyrzutka. Nierządnica napastowała obywatela. I to widział on, Javert. Pisał w milczeniu.
Gdy skończył, podpisał, złożył papier, i oddał sierżantowi warty z temi słowy: Weź trzech żołnierzy i zaprowadź tę dziewczynę do więzienia. — Następnie obracając się do Fantiny dodał: — Posiedzisz za to półroku.
Nieszczęsna zadrżała:
— Pół roku! sześć miesięcy więzienia! — wołała. Przez sześć, miesięcy zarabiać tylko siedem su dziennie! W cóż się obróci moja Cozetta! moja córka! moja córka! Ależ ja jeszcze winna jestem sto franków Thenardierom, wiesz o tem panie inspektorze?
I czołgając się na kolanach po zabłoconej posadzce, złożyła ręce błagalnie.
— Panie Javert — rzekła — łaski! Zapewniam pana, że to nie moja wina. Gdybyś pan widział początek, inaczej byś sądził; przysięgam na Pana Boga, to nie moja wina. To ten pan mieszczanin, którego nie znam, rzucił mi śniegu na plecy. Alboż ma kto prawo rzucać nam śnieg na plecy, kiedy przechodzimy spokojnie, nikomu nie robiąc nic złego? To mię przejęło. Bo to widzi pan, jestem trochę chora, a przytem już oddawna ten pan gadał mi głupstwa. Jesteś brzydka nie masz zębów. Nic mu złego nie zrobiłam; powiedziałam sobie: ten pan się bawi. Byłam z nim grzeczną, nie rzekłam ani słówka, a on za to rzucił mi śniegiem. Panie Javert, dobry panie inspektorze? czyż nie ma nikogo, coby panu powiedział, jak rzeczywiście się stało? Możem zbłądziła, unosząc się gniewem. Pan wie, w pierwszej chwili nie jest się panem siebie. Złość porywa. A przytem, proszę pana, kładą ci coś tak strasznie zimnego, kiedy się wcale nie spodziewasz. Źlem zrobiła, zrzucając kapelusz tego pana; ale dlaczego odszedł? byłabym go przeprosiła. O! mój Boże, co mi szkodzi przeprosić. Przebacz mi ten jeden raz, panie Javert. Pan nie wiesz, w więzieniach zarabiają tylko siedem su, nie jest winą rządu, ale zarabiają tylko siedem su, a wyobraź pan sobie, muszę zapłacić sto franków, bo inaczej wypędzą moją małą! O mój Boże! nie mogę jej trzymać przy sobie. Tak szkaradnem rzemiosłem się trudnię! O moja Cozetto, o mój aniołku Przenajświętszej Panny, co się z tobą stanie, biedna dziecino! Widzi pan, ci Thenardiery, oberżyści, wieśniacy, to nie mają wyrozumienia. Tylko im dawaj i dawaj pieniędzy. Nie odsyłaj mię pan do więzienia! Biedaczkę wyrzucą za drzwi, na ulicę, w zimie: trzeba ulitować się nad tem, dobry panie Javert. Gdyby to było większe, zarobiłoby na życie, ale to nie może, w tym wieku. Nie jestem w gruncie złą kobietą. Nie podłość lub łakomstwo zrobiły mię tem, czem jestem. Piłam gorzałkę, to z nędzy. Brzydzę się nią, ale to odurza. Kiedym była szczęśliwszą, proszę było zobaczyć w moich szufladach; poznanoby, że nie jestem zalotnicą, nierządną. Miałam bieliznę czystą, dużo bielizny. Litości, panie Javert!
Tak mówiła złamana napoły, łkając, zaćmiona łzami, z obnażoną piersią, załamawszy ręce, kaszląc sucho, szepcząc pocichu głosem zamierającym. Wielka boleść, jak promień boski a straszny, przeistacza postać nędzników. W tej chwili Fantina znowu stała się piękną. Niekiedy zamilkła i tkliwie całowała surdut policjanta. Rozczuliłaby serce z granitu, ale nic drewnianego serca nie rozczuli.
— No! — rzekł Javert — dość cię słuchałem. Nagadałaś się dosyć? Ruszaj teraz! posiedzisz sześć miesięcy! Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi.
Z tych uroczystych słów: Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi, zrozumiała, że wyrok już zapadł. Opuściła ręce szepcząc: Łaski!
Javert obrócił się tyłem.
Żołnierze schwycili ją za ręce.
Od kilku minut wszedł był mężczyzna niepostrzeżony. Zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i słuchał rozpacznych błagań Fantiny.
Kiedy żołnierze schwycili nieszczęśliwą i chcieli uprowadzić, postąpił krok naprzód i rzekł:
— Zaczekajcie, proszę!
Javert podniósł oczy i poznał p. Madeleine. Zdjął kapelusz i ukłonił się niezgrabnie i gniewnie.
— Przepraszam pana mera...
Ten wyraz mer dziwne sprawił wrażenie na Fantinie. Zerwała się z podłogi, wyprostowała jak widmo, wychodzące z pod ziemi, rękami odepchnęła żołnierzy i szła prosto ku panu Madeleine, patrząc obłąkanym wzrokiem.
— Ach! więc to ty jesteś merem! — zawołała.
Rozśmiała się dziko i plunęła mu na twarz.
P. Madeleine otarł twarz i rzekł:
— Inspektorze Javert, wypuścisz pan tę kobietę na wolność.
Javertowi się zdało, że oszalał. W tej chwili wstrząsnęły nim jedne po drugich, prawie zmieszane razem, dwa najgwałtowniejsze, jakich kiedy doznał w życiu, wzruszenia. Nierządnica, plująca w twarz merowi, wydała mu się czemś tak potwornem, że przypuszczenie czegoś podobnego uważał za świętokradztwo. Z drugiej strony w głębi duszy czuł jakieś zbliżenie między tem, czem była ta kobieta i tem, czem być mógł ten mer, i ze zgrozą widział w tym niesłychanym zamachu postępek bardzo naturalny. Ale kiedy ten mer, urzędnik, spokojnie otarłszy twarz, powiedział: wypuścisz tą kobietą na wolność, olśniony osłupiał; zabrakło mu słów i myśli; nie mógł już bardziej być zdumionym. Milczał.
Nie mniej dziwne wrażenie sprawiły te słowa na Fantinie. Podniosła obnażone ramię i jak pijana potoczyła się do pieca. Patrząc dokoła, szeptała półgłosem jakby do siebie:
— Na wolność! wypuszczają mię; nie pójdę na sześć miesięcy do więzienia? Kto to powiedział? Chyba tego nie mówiono. Źlem słyszała. Boć przecie nie ten potwór mer. Czy to pan, dobry panie Javert, mówiłeś, by mię puszczono na wolność? O, powiem coś panu, to mię uwolnisz. Ten potwór mer, ten zbrodzień jest przyczyną wszystkiego złego. Wyobraź sobie panie Javert, wypędził mię z warsztatu z powodu plotek kilku bab głupich. Nie jestże to okropne! Wypędzać biedną dziewczynę, która pracowała uczciwie, więc nie mogłam dość zarobić i ztąd całe nieszczęście. Panowie z policji powinniby pomyśleć naprzód o jednem ulepszeniu, nie pozwalać przedsiębiorcom więzień krzywdzić biednych ludzi. Zaraz to panu wytłumaczę. Zarabiasz dwanaście su na koszulach, tymczasem cena spada na dziewięć su, i nie masz sposobu do życia. Stajesz się więc, czem możesz. Ja miałam małą Cozettę, i zmuszona byłam zostać złą kobietą. Pojmujesz pan teraz, że to ten niegodziwiec mer jest sprawcą wszystkiego złego. Później podeptałam kapelusz tego pana mieszczanina przed kawiarnią oficerską. Ale on popsuł mi śniegiem całą suknię. Kobiety jak ja mają jedną tylko suknię jedwabną do wyjścia wieczorem. Widzisz panie Javert, że nie umyślnie źle zrobiłam, są daleko gorsze kobiety, a szczęśliwsze odemnie. O panie Javert, to pan powiedziałeś, by mię puszczono, wszak prawda? Zasięgnij informacji, wypytaj mego właściciela domu, teraz płacę komorne i powiedzą panu, że jestem rzetelną. A mój Boże, przepraszam, nieuważnie dotknęłam drzwiczek od pieca, i dymi.
P. Madeleine słuchał z głęboką uwagą. Kiedy mówiła, sięgnął do kieszeni, wyjął sakiewkę, otworzył. Była pusta. Schował ją do kieszeni i rzekł do Fantiny:
— Ile jesteście dłużni? Fantina, która patrzyła na Javerta, obróciła się ku niemu:
— Alboż ja do ciebie mówię?
Potem zwracając się do żołnierzy:
— Powiedzcie, wszak widzieliście, żem mu w twarz napluła? A, stary zbrodniarzu merze, chcesz mię nastraszyć, ale się ciebie nie lękam. Boję się tylko pana Javerta. Boję się poczciwego pana Javerta!
I tak mówiąc, obróciła się do inspektora:
— Z tem wszystkiem trzeba być sprawiedliwym, panie inspektorze. Pojmuję, że jesteś sprawiedliwym, panie inspektorze: w istocie rzecz prosta: człowiek bawił się rzucaniem śniegu na kobietę, to śmieszyło oficerów, trzebaż się czem zabawić, a od czegóż my jesteśmy, jeżeli nie od bawienia panów, oczywiście! A przytem pan zmuszony jesteś przestrzegać porządku, zabierasz więc kobietę, która zawiniła, lecz po rozwadze, ponieważ pan jesteś dobry, każesz mię puścić na wolność, przez wzgląd na małą, bo przez sześć miesięcy więzienia nie mogłabym czem żywić dziecięcia. Tylko już nie rób tego więcej, hultajko! O bądź pan spokojny, panie Javert, nie wrócę! niech teraz robią ze mną, co zechcą, ani pisnę. Dziś tylko krzyknęłam, bo mi się źle zrobiło, nie spodziewałam się śniegu od tego pana, a przytem powiedziałam panu, jestem trochę chora, kaszlę, coś mię pali w żołądku, i doktór mi mówi: pamiętaj o swem zdrowiu. Daj pan rękę, dotknij; niech pan się nie boi, to tutaj.
Przestała płakać, głos jej stał się pieszczotliwy, przyłożyła do swej białej delikatnej piersi grubą i szorstką rękę Javerta i patrzyła nań z uśmiechem.
Nagle poprawiła żywo nieład swego ubrania, opuściła fałdy sukni podniesione prawie do kolan, gdy czołgała się po ziemi, i szła ku drzwiom mówiąc do żołnierzy półgłosem, przyjacielskim tonem:
— Moje dzieci, pan inspektor kazał mię puścić, więc odchodzę.
Położyła rękę na klamce. Jeszcze krok jeden i byłaby na ulicy.
Aż do tej chwili stał Javert nieruchomy, z oczyma utkwionemi w ziemię, jak zbyteczny w całej scenie posąg, czekający, aby go usunięto gdzie na bok.
Rozbudziło go poruszenie klamki. Podniósł głowę z wyrazem najwyższej władzy, wyrazem tem straszniejszym, im ta władza niżej jest złożoną, srogim w dzikim zwierzu, okrutnym w człowieku bez znaczenia.
— Sierżancie, — zawołał — czy nie widzisz, że ta hultajka odchodzi! Kto wam kazał ją puścić?
— Ja — rzekł Madeleine.
Fantina na głos Javerta zadrżała; puściła klamkę jak schwytany złodziej wypuszcza przedmiot skradziony. Na głos Madeleina obróciła się i odtąd nie rzekłszy słowa, nie śmiejąc nawet odetchnąć swobodnie, wodziła oczyma kolejno po Madeleinie i Javercie, w miarę jak który z nich mówił.
Oczywiście Javert musiał się unieść, kiedy się tak absolutnie odezwał do sierżanta, po rozkazie mera? Czy wmówił w siebie, że władza nie mogła podobnego wydać rozkazu, i że niewątpliwie mer pomylił się i chciał co innego powiedzieć? Lub też, będąc od dwóch godzin świadkiem rzeczy tak niezwykłych, może powiedział sobie, że należy zdobyć się na krok stanowczy, z małego stać wielkim, z policjanta sędzią, ze sługi policyjnego urzędnikiem sprawiedliwości, i że w tej ostateczności, przywodzącej do rozpaczy, porządek, prawo, moralność, rząd, społeczeństwo całe uosobiało się w nim tylko, w Javercie.
Jakkolwiekbądź, gdy p. Madeleine wyrzekł ten wyraz ja, inspektor policji Javert obrócił się nagle ku merowi, blady, chłodny, z posiniałemi ustami, ze spojrzeniem rozpaczy pełnem, cały drżący, i odezwał się głosem silnym, ale ze spuszczonemi oczyma:
— Panie merze, to być nie może.
— Co znowu? — zapytał p. Madeleine.
— Ta nieszczęsna znieważyła mieszczanina.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine tonem pojednawczym i spokojnym; chciej posłuchać. Jesteś człowiekiem uczciwym, więc chętnie wchodzę z panem w objaśnienia. Oto jak się rzeczy mają. Przechodziłem przez rynek, gdyś pan prowadził tę kobietę; rozpytałem się zgromadzonych ludzi i dowiedziałem się o wszystkiem; to mieszczanin ją skrzywdził i podług ścisłej sprawiedliwości powinienby być uwięzionym.
Javert odpowiedział:
— Ta nędznica zelżyła pana mera.
— To już mnie dotyczy — odrzekł p. Madeleine. Być może, krzywda jest moją osobistą. Mogę postąpić, jak zechcę.
— Bardzo przepraszam pana mera. To nie jest jego osobista krzywda; to zniewaga, wyrządzona urzędowi i sprawiedliwości.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine, najpierwszą policją jest sumienie. Słuchałem pilnie tej kobiety i wiem, co czynię.
— A ja, panie merze, nic nie rozumiem tego, co widzę.
— Więc najlepiej bądź posłusznym.
— Jestem posłuszny obowiązkowi. Mój obowiązek chce, aby ta kobieta odsiedziała sześć miesięcy w więzieniu.
P. Madeleine odpowiedział łagodnie:
— Wysłuchaj pan dobrze, co ci mówię: ani jednego dnia nie będzie w więzieniu.
Na tą, mowę stanowczą Javert ośmielił się bystro spojrzeć na mera i rzekł tonem najgłębszego uszanowania.
— Jestem w rozpaczy, ale po raz pierwszy w życiu nie mogę być posłuszny panu merowi; raczy mi pan jednak pozwolić zrobić sobie uwagę, że postępuję zupełnie w zakresie moich atrybucji. Ponieważ pan mer tego żąda, mówię tylko o sprawie z mieszczaninem: i ja tam byłem. Ta dziewczyna rzuciła się na pana Bamatabois, wyborcę i właściciela pięknego domu z balkonem o trzech piętrach, z ciosowego kamienia. Nakoniec, przecież są rzeczy i ludzie na tym świecie, zasługujący na poszanowanie. Jakkolwiekbądź, panie merze, wszelkie wypadki na ulicy należą do policji, i ja zatrzymuję kobietę Fantinę.
Wówczas p. Madeleine założył ręce na piersi i rzekł głosem surowym, jakiego nigdy jeszcze nie słyszano w mieście.
— Wypadek, o którym asan mówisz, należy do juryzdykcji policji municypalnej. Według artykułów: 9, 11, 15 i 70 kodeksu instytucji karnej, ja jestem jego sędzią. Rozkazuję natychmiast uwolnić tę kobietę.
Javert próbował się opierać.
— Ależ panie merze...
— Przypominam panu artykuł 81 prawa z 13 grudnia 1799 r. o samowolnem aresztowaniu.
— Pozwól panie merze...
— Ani słowa więcej.
— Wszelako...
— Wychodź asan — rzekł p. Madeleine.
Javert otrzymał cios straszny, w samą twarz, jak żołnierz austrjacki. Skłonił się do ziemi panu merowi i wyszedł.
Fantina odstąpiła odedrzwi i osłupiała patrzyła, jak wychodził.
I ona także uczuła się dziwnie wzburzoną. Zdawało się jej, że dobijają się o nią dwie przeciwne potęgi. Patrzyła na walkę dwóch ludzi, w których rękach była jej swoboda, życie, dusza, dziecię; jeden ciągnął ją ku ciemnościom, drugi zawracał ku światłości. W tej walce, która w przerażonych jej oczach przybierała potworne rozmiary, dwaj ci ludzie wydali się olbrzymami: jeden mówił jak szatan, drugi jak anioł stróż. Anioł zwyciężył szatana, i dreszcze od stóp do głów przejmowały ją na tę myśl, że ten anioł, ten zbawca był właśnie człowiekiem, którego nienawidziła, tym merem, którego oddawna uważała za sprawcę wszystkich nieszczęść, tym Madeleine! I właśnie w chwili, gdy go znieważała w najohydniejszy sposób, on ją zbawił! Czyżby się pomyliła? czyżby jej należało zmienić całą swą duszę?... Nic nie wiedziała, tylko drżała jak listek. Przelękła, przerażona patrzyła na niego i za każdem słowem p. Madeleine, czuła że w niej topnieją i walą się w gruzy wszystkie ciemności nienawiści, a w sercu rodzi się coś niewysłowionego i ogrzewającego niby radość, zaufanie i miłość.
Po wyjściu Javerta p. Madeleine obrócił się ku niej i rzekł głosem powolnym, mówiąc z trudnością jak człowiek poważny, który nie chce płakać:
— Słyszałem, coście mówili. Nic zgoła o tem nie wiedziałem. Zdaje mi się, że mówicie prawdę, wierzę wszystkiemu. Nie wiedziałem nawet, że opuściliście nasze warsztaty. Czemu nie było udać się do mnie? Ale bądźcie spokojni: zapłacę wasze długi, sprowadzę dziecko, lub was do niego wyprawię. Możecie tu mieszkać, w Paryżu, gdzie chcecie. Obowiązuję się pamiętać o dziecku i o was. Jeśli chcecie, możecie nie pracować. Dam pieniędzy, ile będzie potrzeba. Znowu będziecie uczciwą, stając się szczęśliwą. A nawet słuchajcie, powiadam wam już teraz, że jeżeli, o czem nie wątpię, wszystko jest prawdą, co mówicie, nigdy nie przestaliście być cnotliwą w obliczu Boga. O biedna niewiasto!
Było to więcej, niż znieść mogła Fantina. Mieć Cozettę, wydobyć się z tego haniebnego życia! Żyć swobodną, w dostatku, szczęśliwą, uczciwą, z Cozettą! nagle ujrzeć rozkwitające wśród nędzy wszystkie rzeczywistości rajskie! Błędnemi oczyma wodziła po tym człowieku, i z piersi jej wyrwały się łkania: Oh! oh! oh! Zachwiały się nogi. Upadła na kolana przed p. Madeleine i nim zdołał zapobiedz, przycisnęła jego ręce do swych ust płonących.
I zemdlała.
P. Madeleine kazał przenieść Fantinę do infirmerji, którą miał we własnej fabryce. Siostry miłosierdzia, których pieczy ją powierzył, położyły ją do łóżka. Rozwinęła się mocna gorączka. Przez noc całą majaczyła, rozmawiając z sobą głośno. W końcu usnęła.
Nazajutrz koło południa Fantina się obudziła, usłyszawszy oddech blizko swego łóżka; odsłoniła firankę i ujrzała p. Madeleine, który, stojąc, patrzył na jakiś przedmiot ponad jej głową. Spojrzenie wyrażało litość, niepokój i błaganie. Zwróciła oczy w jego kierunku i zobaczyła, że było utkwione w krucyfiks przybity do ściany.
Teraz p. Madeleine przemienił się w oczach Fantiny. Zdawało jej się, że go otaczają światłości. Był pogrążony w modlitwie. Długo mu się przypatrywała, nie śmiejąc przerwać. Nakoniec rzekła trwożliwie:
— Co pan tu robi?
P. Madeleine stał na tem miejscu od godziny. Czekał aż się obudzi Fantina. Wziął ją za rękę, dotknął pulsu i odpowiedział:
— Jakże zdrowie?
— Dobrze — rzekła — spałam, zdaje się, że mi będzie lepiej. Choroba przejdzie.
Madeleine, odpowiadając na pierwsze jej zapytanie, jakby w tej chwili uczynione, rzekł:
— Modliłem się do męczennika, który jest w niebiesiech.
I dodał w duchu: — Za męczennicę na ziemi.
Madeleine całą noc i poranek zbierał informacje. Teraz wiedział wszystko. Znał najdrobniejsze szczegóły bolesnej historji Fantiny.
— Wiele cierpiałaś, biedna matko — rzekł. — O! nie uskarżaj się: czeka cię nagroda wybranych. W ten sposób ludzie czynią aniołów. Nie ich to wina, że inaczej brać się do dzieła nie umieją. Widzisz, moje dziecko, to piekło, z którego wychodzisz, jest pierwszą formą niebios. Trzeba było przejść przez nie.
I westchnął głęboko. Ona uśmiechała się doń szczytnym uśmiechem, któremu brakło dwóch zębów.
Tej samej nocy Javert napisał list. Nazajutrz rano oddał go na pocztę. Adres był taki: Do pana Chabouillet, sekretarza pana prefekta policji w Paryżu. Pogłoski o zajściu w kordegardzie rozeszły się po mieście, więc urzędnicy pocztowi i osoby, które list widziały i poznały charakter ręki Javerta, wpadły na domysł, że podał się do dymisji.
P. Madeleine spiesznie napisał list do Thenardierów. Fantina dłużna im była sto franków. Posłał im trzysta franków, polecając wytrącić z tej kwoty dług, a za resztę bezwłocznie przywieźć dziecko do M. — nad M. — do chorej matki.
Olśniło to Thenardiera. — Do licha! — rzekł — nie puszczajmy dziecka. Ten chudy skowronek może się stać dojną krówką. Odgaduję. Jakiś mazgaj rozkochał się w matce.
W odpowiedzi posłał rachunek na pięćset kilkanaście franków, wcale dokładny. Pierwsze miejsce zajmowały na przeszło trzysta franków dwie noty autentyczne, jedna doktora, druga aptekarza, z których jeden leczył, drugi dawał lekarstwa, podczas dwóch długich słabości Eponiny i Anzelmy: Cozetta, jakeśmy powiedzieli, nigdy nie chorowała. Podstawiono tylko imiona. Thenardier napisał tylko u spodu memorjału: wzięto á conto trzysta franków.
P. Madeleine bezwłocznie posłał jeszcze trzysta franków i napisał: „śpiesznie przywoźcie Cozettę“.
— Do pioruna! — rzekł Thenardier — nie puszczajmy dziecka.
Tymczasem Fantina nie przychodziła do zdrowia. Zawsze leżała w infirmerji.
Z początku siostry ze wstrętem przyjęły i pielęgnowały „tę dziewczynę“. Kto widział płaskorzeźby w Reims przypomina sobie nadęcie dolnej wargi dziewic czystych, patrzących na dziewice rozpustne. Ta starożytna wzgarda westalek dla ladacznic jest jednym z najgłębiej wkorzenionych instynktów godności niewieściej; doznawały jej siostry podwójnie, bo ze wstrętem, jaki obudzą uczucie religijne. Ale po kilku dniach rozbroiła je Fantina: mówiła z taką słodyczą, łagodnością i pokorą, a macierzyństwo je rozrzewniało. Pewnego dnia siostry słyszały ją mówiącą w gorączce: — Byłam grzesznicą, ale jak będzie przy mnie dziecko, to znak, że Pan Bóg mi przebaczył. Kiedym źle czyniła, nie ośmieliłabym się mieć przy sobie Cozetty, nie zniosłabym widoku jej oczów zdziwionych i smutnych. A jednak dla niej tylko czyniłam źle i dlatego Bóg mi przebacza. Uczuję błogosławieństwo Pana Boga, gdy Cozetta będzie tutaj. Spojrzę na nią i widok jej niewinności mię ożywi. Nic nie wie o mych błędach. Widzicie moje siostry, to anioł. W tym wieku jeszcze nie opadają skrzydła.
P. Madeleine przychodził dwa razy dziennie, za każdym razem pytała:
— Czy prędko zobaczę Cozettę?
Odpowiadał:
— Może jutro rano. Spodziewam się jej lada chwila.
Blada twarz matki promieniała szczęściem.
— O! — mówiła — jakże będę szczęśliwą!
Powiedzieliśmy, że nie przychodziła do zdrowia. Przeciwnie, stan jej zwolna, ale z dniem każdym się pogarszał. Ta garść śniegu, przyłożona na obnażone ciało między dwie łopatki, nagle przerwała transpirację, skutkiem czego zarody choroby, tkwiące w niej od lat kilku, rozwinęły się nagle i gwałtownie. W owym czasie zaczynano w leczeniu chorób piersiowych stosować wyborną metodę Laënneca. Lekarz osłuchał Fantinę i potrząsnął głową.
P. Madeleine zapytał lekarza:
— I cóż?
— Czy nie ma dziecięcia, które pragnie widzieć? — rzekł doktór.
— Nie.
— Więc spiesznie je sprowadzić trzeba.
P. Madeleine zadrżał.
Fantina zapytała:
— Co powiedział doktór?
P. Madeleine zdobył się na uśmiech.
— Powiedział, żeby prędko sprowadzić wasze dziecię. To wam wróci zdrowie.
— O! — zawołała — ma słuszność! Ale dlaczego ci Thenardierzy zatrzymują mą Cozettę? O! przyjedzie! Szczęście moje się zbliża.
Tymczasem Thenardier nie puszczał dziecka, zmyślając tysiące pozorów. Cozetta była nieco cierpiąca i nie mogła podróżować zimą. A przytem pozostało trochę długów, które należałoby wprzód zaspokoić i t. p. i t. p.
— Poślę kogo po Cozettę — rzekł ojciec Madeleine. — W potrzebie sam pojadę.
I za dyktowaniem Fantiny napisał list następujący, który podpisała:
„Panie Thenardier, oddasz pan Cozettę oddawcy tej kartki. Zapłacę panu wszystkie drobne długi.
Już miano jechać po Cozettę, gdy zdarzył się ważny wypadek. Daremnie staramy się jaknajmisterniej ciosać tajemniczy kloc naszego życia, zawsze na nim ukaże się czarny słój przeznaczenia.
Pewnego poranku p. Madeleine pracował w swoim gabinecie, zajęty załatwieniem zawczasu pilniejszych spraw municypalnych na przypadek, gdyby sam musiał jechać do Montfermeil, gdy mu oznajmiono, że inspektor policji Javert pragnie z nim mówić. Usłyszawszy to nazwisko, p. Madeleine drgnął mimowolnie. Od zajścia w biurze policji, Javert staranniej niż kiedy go unikał i p. Madeleine nie widział go od tej pory.
— Prosić — rzekł.
Javert wszedł do gabinetu.
P. Madeleine siedział blizko kominka, z piórem w ręku, oczy zwrócone na akta, które przewracał notując; były to protokuły przestępstw na ulicach. Dla Javerta nie odrywał się od roboty. Stała mu na myśli biedna Fantina i miał powód okazać chłód lodowaty.
Javert z uszanowaniem skłonił się przed merem, który siedział tyłem obrócony. P. mer nie spojrzał na niego, ciągle pisząc notaty na aktach.
Javert postąpił kilka kroków i zatrzymał się milczący.
Fizjonomista, oswojony z naturą Javerta, oddawna studjujący tego dzikiego człeka na usługach cywilizacji, tę dziwną mięszaninę Rzymianina, Spartańczyka, mnicha i kaprala, tego szpiega niezdolnego kłamać, tego policjanta czystego jak dziewica; fizjonomista, któryby znał jego tajemny i dawny wstręt do p. Madeleine, jego starcie z merem z powodu Fantiny, i w tej chwili spojrzał na Javerta, — mimowoliby zapytał: co się takiego stało? Widocznem było dla każdego, kto znał to sumienie proste, jasne, szczere, uczciwe, surowe i dzikie, że w Javercie odbyła się jakaś wielka walka wewnętrzna. Cokolwiek działo się w jego duszy, zwykle widziałeś na twarzy. Jak wszyscy ludzie gwałtowni, podlegał silnym w strząśnieniom i zmianom: Nigdy też fizjonomja jego nie była dziwniejszą, i bardziej zmienioną. Wchodząc skłonił się przed p. Madeleine, w jego spojrzeniu nie było ani urazy, ani gniewu, ani nieufności; zatrzymał się kilka kroków za krzesłem mera; stał prosto, wyciągnięty jak żołnierz, z naiwną i zimną szorstkością człowieka, który nigdy nie był łagodnym, a zawsze cierpliwym; czekał, nie rzekłszy słowa, nie poruszywszy się, ze szczerą pokorą i spokojną rezygnacją, aż spodoba się panu merowi obrócić; spokojny, pogodny, z kapeluszem w ręku, z oczyma spuszczonemi w ziemię, z wyrazem twarzy, środkującym między fizjonomją żołnierza, stojącego przed oficerem, i winowajcy przed sędzią. Z tej twarzy znikły wszystkie uczucia i wspomnienia, któreśmy w nim przypuszczali. Na tej twarzy niedocieczonej i prostej jak granit, malował się tylko spokojny smutek. Cała postać wyrażała pokorę i stanowczość, i jakieś mężne znękanie.
Nakoniec p. mer położył pióro i na wpół się obrócił.
— No cóż tam? co zaszło — Javert?
Javert milczał chwilę, jakby zbierał myśli, potem podniósł głos smutnie uroczysty, ale pełen prostoty.
— Oto, panie merze, popełniono czyn występny.
— Jaki czyn?
— Niższy ajent władzy wielce uchybił wysokiemu urzędnikowi. Przychodzę z obowiązku mojego zawiadomić o tem p. mera.
— Któż jest ten ajent? — zapytał p. Madeleine.
— Ja — rzekł Javert.
— Pan?
— Ja.
— A jakiż to urzędnik może się żalić na ajenta?
— Pan, panie merze.
P. Madeleine wyprostował się na krześle. Javert mówił dalej z miną, surową, z oczami spuszczonemi w ziemię:
— Panie merze, przychodzę prosić, abyś pan raczył zażądać od wyższej władzy wydalenia mię ze służby.
P. Madeleine zdumiony otworzył usta. Javert mu przerwał.
— Powie pan, że mogłem sam podać się do dymisji; ale tego nie dosyć. Podać się do dymisji, to zaszczytne. Ciężko zawiniłem, powinienem być ukarany. Trzeba mię wypędzić ze służby.
I po chwili milczenia dodał:
— Panie merze, byłeś pan innego dnia niesprawiedliwie względem mnie surowy. Bądź nim dziś sprawiedliwie.
— Co mówisz? dlaczego? — zawołał p. Madeleine. — Co znaczy ta krętanina? w czem pan przeciw mnie zawiniłeś? coś mi zrobił? Jaką krzywdę wyrządzałeś? oskarżasz się, chcesz być przeniesionym...
— Wypędzonym — rzekł Javert.
— Wypędzonym, zgoda. Bardzo dobrze. Nic zgoła nie rozumiem.
— Zaraz pan zrozumie, panie merze.
Javert westchnął głęboko i mówił dalej zimno i smutnie:
— Panie merze, przed sześciu tygodniami, po owej scenie z tą dziewczyną, byłem wściekły i denuncjowałem pana.
— Denuncjowałeś!
— Do prefektury policji paryzkiej.
P. Madeleine, który nie częściej się śmiał od Javerta, parsknął śmiechem:
— Jako mera, wkraczającego w atrybucję policji?
— Jako dawnego galernika.
Mer pobladł.
Javert, nie podnosząc oczu z ziemi, mówił dalej:
— Tak mi się zdawało. Oddawna powziąłem podejrzenie. Podobieństwo rysów twarzy, wiadomości, jakieś pan zasięgał w Faverolles, pańska siła zdumiewająca, przygoda ze starym Fauchelevent, pańska celność strzału, jedna noga nieco utykająca i Bóg wie nieco! głupstwa jednem słowem; dość, żem brał pana za niejakiego Jana Valjean.
— Za kogo?... Powtórz pan nazwisko.
— Jan Valjean. Jest to galernik, którego widziałem przed dwudziestu laty, gdym był pomocnikiem nadzorcy więźniów w Tulonie. Wychodząc z galer, ten Jan Valjean, jak się zdaje, okradł biskupa, później popełnił zaraz kradzież ręką zbrojną u małego Sabaudczyka. Od ośmiu lat ukrywał się niewiadomo jak i gdzie; wszędzie go szukano. Uroiłem sobie... Głupie przywidzenie! Dość, że uniesiony gniewem, bez długiego namysłu, denuncjowałem pana do prefektury.
P. Madeleine, który od pewnego czasu znowu zatopił wzrok w papierach, zapytał tonem najzupełniej obojętnym:
— I cóż panu odpowiedziano?
— Żem zwarjował.
— I cóż?
— A cóż, miano zupełną rację.
— Prawdziwe szczęście, że sam pan to przyznajesz!
— Niepodobna nie przyznać, kiedy prawdziwy Jan Valjean się znalazł.
Papier wypadł z rąk p. Madeleine, podniósł głowę, bystro spojrzał na Javerta i rzekł niedającym się opisać tonem:
— A!
Javert mówił dalej:
— Rzecz tak się ma, panie merze. Zdaje się, że w stronie Ailly-le-Haut-Clochet mieszkał rodzaj poczciwca, którego zwano ojcem Champmathieu. Było to nędzne stworzenie. Nie zwracano nań uwagi. Tego rodzaju ludzie niewiadomo z czego żyją. Ostatecznie, tej jesieni ojciec Champmathieu został przytrzymany za kradzież jabłek w ogrodzie... Mniejsza u kogo, dość że była kradzież, mur przeskoczony, złamane gałęzie drzewa. Uwięziono mego Champmathieu. Miał jeszcze gałęź jabłoni w ręku. Pakują go do kozy. Dotychczas cała sprawa należała do policji poprawczej. Ale otóż zrządzenie Opatrzności. Więzienie było w złym stanie, więc sędzia inkwirent uznał za stosowne przenieść Champmathieu do Arras, gdzie jest więzienie departamentowe. W tem więzieniu siedzi dawny galernik nazwiskiem Brevet, zatrzymany nie wiem już za co; teraz zrobiono go odźwiernym, bo się dobrze prowadzi. Panie merze, zaledwie wpakowano do więzienia Champmathieu, ów Brevet, ujrzawszy go zawołał: — Ależ znam tego człowieka. Stary kajdaniarz. Przypatrz mi się poczciwcze! Wszak jesteś Jan Valjean! — Jan Valjean! co to za Jan Valjean? Champmathieu udaje zdziwionego. — No, no, nie udawaj — rzekł Brevet. — Jesteś Jan Valjean! Byłeś na galerach tulońskich przed dwudziestu laty, Pracowaliśmy razem. — Champmathieu zaprzecza. Do licha! łatwo pan mer pojmuje. Zarządzają śledztwo: uwiadamiają mię o tej przygodzie. I cóż się okazuje? Ów Champmathieu przed trzydziestu laty był chłopcem u ogrodników w wielu miejscach, był i w Faverolles. Dalej ślad jego znika. Po długim przeciągu czasu spotykają go w Owernji, później w Paryżu, gdzie, jak mówił, był dorożkarzem i miał córkę praczkę, ale rzecz niedowiedziona, nakoniec przebywał w tych okolicach. Otóż, nim dostał się do galer za kradzież gwałtowną, czemże był Jan Valjean? Ogrodniczkiem. Gdzie? W Faverolles. Drugi fakt. Jan Valjean miał imię chrzestne Jan, a jego matka nazywała się z domu Mathieu. Udaje się do Owernji. W owym kraju Jan wymawiają, Chan, nazywają go więc Chan Mathieu. Nasz rycerz, pozwala na wszystko i otóż mamy ojca Champmathieu. Pan mer uważa? Wypytują się w Faverolles. Rodzina Jana Valjean zniknęła. Niewiadomo gdzie się podziała. W takich klasach, jak panu wiadomo, często zdarzają się podobne zniknienia rodzin. Dowiadujesz się, szukasz, ani śladu. Ci ludzie, jeśli nie są błotem, stają się pyłem. A przytem, ponieważ początek tej historji datuje od lat trzydziestu, nie masz nikogo w Faverolles, coby znał Jana Valjean. Wypytują się w Tulonie. Prócz Breveta, dwóch tylko galerników widziało Jana Valjean: są to skazani na dożywotnie więzienie Cochepaille i Chenildieu. Wyciągają ich z galer, przywożą i stawiają na oczy mniemanemu Champmathieu. Jak Brevet, bez wahania powiadają, że to Jan Valjean. Ten sam wiek, ma pięćdziesiąt cztery lat, wzrost, postawa, słowem — ten sam człowiek. W owym to czasie wysłałem denuncjację do prefektury paryzkiej. Odpowiedziano mi, że chybam oszalał, bo Jan Valjean jest w Arras w ręku sprawiedliwości. Łatwo pan mer pojmuje, jak to mnie zdziwiło, mnie, com sądził, że mam w swych szponach tego właśnie Jana Valjean! Napisałem do sędziego inkwirenta. Kazał mi przyjechać, przyprowadzają Champmathieu.
— I cóż? — przerwał p. Madeleine.
Javert odpowiedział spokojnie i smutnie:
— Ach, panie merze, prawda jest prawdą. Przykro mi bardzo, ale tamten człowiek rzeczywiście jest Janem Valjean... I ja go poznałem.
— Jesteś pan tego pewnym?
Javert roześmiał się boleśnie z głębokiem przekonaniem:
— O, pewny!
Milczał chwilę zamyślony, machinalnie biorąc szczyptę piasku z piaseczniczki na stole, i dodał:
— A nawet teraz, gdy poznałem prawdziwego Jana Valjean, nie pojmuję, jak mogłem tak grubo się pomylić. Racz mi pan przebaczyć, panie merze.
Tak poważnie błagając tego, co przed sześciu tygodniami upokorzył go wobec żołnierzy i rzekł: Wychodź Jayert! człowiek wyniosły, był nie wiedząc o tem, pełnym prostoty i godności. P. Madeleine odpowiedział na jego prośbę porywczem zapytaniem:
— A co mówi ten człowiek?
— A, do licha! panie merze, zła sprawa. Jeśli to Jan Valjean, więc recydywa. Przeskoczyć mur, złamać gałęź, to swawola, jak na małego chłopca; ale gdy dopuści się tego dojrzały mężczyzna, to występek; gdy galernik, to zbrodnia. To już nie do policji poprawczej, ale do sądu kryminalnego należy. Nie kilka dni aresztu, ale całe życie na galerach czeka winowajcę. A dalej sprawa z małym Sabaudczykiem, jak się spodziewam, także wyjdzie na stół. Do djaska! jest z czego się wykręcać; nieprawdaż? Tak, ale dla Jana Valjean to bagatela. Jan Valjean to wytrawna sztuka. Po tem go także poznaję. Inny wyrabiałby sceny, krzyczał i śpiewał, jak kocioł z wodą wrzącą na ogniu, że nie chciałby być Janem Valjean et cetera. On zaś udaje, że niczego nie rozumie, i mówi: Jestem Champmathieu i od tego nie odstąpię. Udaje zdziwionego, głupca, to daleko dowcipniej. O przebiegły łotr! ale nic nie pomoże, są dowody. Poznały go cztery osoby; stary niegodziwiec będzie potępiony. Odesłano go do sądu kryminalnego w Arras. Wyjeżdżam tam zaraz jako świadek.
P. Madeleine zabrał się do pracy, przewracał spokojnie akta, notował, czytając i pisząc jak człowiek zajęty. Nagle obrócił się do Javerta i rzekł:
— Dość tego, mój Javercie. Prawdę mówiąc, szczegóły te niewiele mnie obchodzą. Tracimy czas drogi, a mamy pilne sprawy. Javert, udasz się pan bezwłocznie do poczciwej kobiety Buseaupied, która sprzedaje warzywa na rogu ulicy Ś-go Salwjana. Powiesz jej pan, żeby zaniosła skargę na woźnicę Piotra Chesnalong. To brutal, o mało nie zabił tej kobiety i jej dziecka. Trzeba go ukarać. Dalej, pójdziesz pan do pana Chercellay, ulica Montre de Champigny. Skarży się, że z rynny sąsiedniego domu ścieka deszcz do niego i podmywa fundamenta jego kamienicy. Następnie sprawdzisz pan przestępstwa policyjne, na ulicy Guiborg u wdowy Doris, i na ulicy Gavraud Blanc u pani Renée le Bossé, i spiszesz protokuł. Ale daję panu zawiele roboty. Podobno odjeżdżasz? wszak mówiłeś, że się udajesz do Arras, za tydzień czy dziesięć dni?
— Wcześniej, panie merze.
— Kiedyż?
— Zdaje mi się, że powiedziałem panu merowi, iż sprawa sądzoną będzie jutro, i że dziś w nocy odjeżdżam dyliżansem.
Pan Madeleine poruszył się nieznacznie.
— A jak długo potrwa proces?
— Dzień najwięcej. Najdalej jutro w nocy zapadnie wyrok. Nie będę jednak czekał wyroku, który jest naprzód wiadomy, i jak tylko złożę zeznanie, powrócę.
— Dobrze — rzekł p. Madeleine.
I skinieniem ręki pożegnał Javerta.
Javert nie odchodził.
— Przepraszam pana mera. ale...
— Cóż tam znowu? — zapytał pan Madeleine.
— Panie merze, muszę przypomnieć panu jedną, prośbę.
— Jaką?
— Że powinienem być wydalony ze służby.
P. Madeleine się podniósł.
— Javert, jesteś człowiek honorowy i mam dla ciebie szacunek. Przesadzasz swoją winę. Zresztą jest to także obraza mnie dotycząca. Javert, zasługujesz raczej na awans, niż na dymisję. Chcę, żebyś pozostał na swej posadzie.
Javert spojrzał na pana Madeleine źrenicą pełną szczeroty, w której głębi dostrzegałeś mało oświecone, ale surowe i niezachwiane sumienie, i rzekł spokojnie:
— Panie merze, nie mogę się na to zgodzić.
— Powtarzam panu — odparł Madeleine — że to rzecz moja.
Ale Javert, zajęty jedną, myślą, mówił dalej:
— Co do przesady, bynajmniej nie przesadzam. Rozumuję sobie w ten sposób. Podejrzewałem pana niesprawiedliwie. To jeszcze rzecz mała. My policjanci mamy prawo podejrzywać, chociaż jest nadużyciem podejrzywać wyższego urzędnika. Ale ja, bez dowodów, w przystępie gniewu, w celu zemsty, denuncjowałem jako galernika, pana, szanownego męża, mera, wysokiego urzędnika! To błąd ciężki, bardzo ciężki. Obraziłem władzę w pańskiej osobie, ja, ajent władzy! Gdyby który z moich podwładnych uczynił to, co ja uczyniłem, wygnałbym go bez litości, jako niegodnego służby. A co? — Jeszcze słówko, panie merze. Często byłem surowym dla drugich. I sprawiedliwie; czyniłem dobrze. Jeżeli teraz nie będę surowym względem siebie, cokolwiek uczyniłem sprawiedliwego, stanie się niesprawiedliwem. Mamże oszczędzać siebie bardziej niż drugich? Nie. Jakto! Byłżebym na to tylko, by karać drugich, a siebie nie: ależ w takim razie byłbym nędznikiem! ależ ci, co mówią: łajdak Javert! mieliby słuszność! Panie merze, nie żądam, abyś się obchodził ze mną z dobrocią; pańska dobroć dużo mi krwi napsuła, gdy ją okazywałeś drugim, więc jej nie chce dla siebie. Dobroć, która przyznaje słuszność nierządnicy przeciw obywatelowi, ajentowi policji przeciw merowi, człowiekowi bez znaczenia przeciwko zajmującemu wysokie stanowisko, taką dobroć nazywam złą. Z taką to dobrocią upada społeczeństwo. Miły Boże! nic łatwiejszego jak być dobrym; cała trudność być sprawiedliwym. Wierz mi pan! gdybyś był tem, czem cię podejrzywałem niesłusznie, o pewnie nie byłbym dobrym dla pana! Przekonałbyś się! Panie merze, powinienem z tobą obchodzić się, tak jak z innymi. Gdym karcił złoczyńców, gdym się srożył na hultajów, często mówiłem do siebie: słuchaj, jeżeli w czem się potkniesz, jeżeli cię schwytam na jakiej zdrożności, biada ci! — Potknąłem się, schwytałem na gorącym uczynku, tem gorzej! Trzeba mię zdegradować, wypędzić! To konieczność. Mam zdrowe ręce, najmę się za parobka, wszystko mi jedno. Panie merze, dobro służby wymaga przykładu. Żądam poprostu oddalenia ze służby inspektora Javert.
Wszystko to mówił tonem pokornym i dumnym, z rozpaczą i głębokiem przekonaniem, i mimowoli upatrywałeś jakąś dziwaczną wielkość w tym dziwnie uczciwym człowieku.
— Zobaczymy — rzekł p. Madeleine.
I podał mu rękę.
Javert cofnął się i rzekł dzikim tonem:
— Przepraszam pana mera, to być nie może.
Potem nizko się ukłonił i szedł ku drzwiom.
Tu zatrzymał się i rzekł, spuściwszy oczy:
— Panie merze, pozostaję w służbie, dopóki nie otrzymam dymisji.
Wyszedł. P. Madeleine zamyślony słyszał rozlegający się po posadzce korytarza jego chód pewny i mocny.
Zdarzenia, które niżej opowiemy, nie wszystkie były znane w M. — nad M. — I to jednak, co doszło do wiadomości miasta, wyryło tak niezatarte wspomnienia, że brakowałoby wiele naszej książce, gdybyśmy nie opowiedzieli najdrobniejszych tych zdarzeń.
W szczegółach tych czytelnik spotka się z dwiema lub trzema okolicznościami nieprawdopodobnemi, które zachowaliśmy przez szacunek dla prawdy.
Popołudniu, po rozmowie z Javertem, p. Madeleine o zwykłej godzinie poszedł odwiedzić Fantinę.
Nim wszedł do jej sali, kazał prosić siostrę Symplicją.
Dwie zakonnice, które usługiwały w infirmerji, panny zgromadzenia Ś-go Wincentego à Paulo, jak wszystkie Siostry Miłosierdzia, nazywały się: siostra Perpetua, i siostra Symplicja. Siostra Perpetua była to prosta wieśniaczka, po chłopsku siostra miłosierdzia, która wstąpiła do klasztoru, jak na zwyczajną służbę. Została zakonnicą jak inna kucharką. Typ dość pospolity. Zgromadzenia zakonne we Francji chętnie przyjmują tę ciężką glinę wieśniaczą, z której łatwo wyrabiają się kapucyni i urszulinki. To prostactwo używa się do grubych robót klasztornych. Przemiana parobka w
6 kapucyna nic nie ma rażącego; jeden staje się drugim bez zachodu i wielkiej pracy; wspólne tło ciemnoty wiejskiej i klasztornej jest doskonałem przygotowaniem i odrazu czyni zakonnika z kmiecia. Nieco obszerniejsza siermięga — macie habit. Siostra Perpetua była to krzepka zakonnica z pod Pontoise, mówiąca z chłopska, śpiewająca psalmy, zrzędna, cukrząca rumianek według bigoterji lub obłudy chorego, burcząca na chorych, opryskliwa z umierającymi, rzucająca im w twarz Pana Boga, kamienująca ich gniewnemi modłami, śmiała poczciwa i jak rydz czerwona.
Siostra Symplicja była biała, białością woskową. Przy siostrze Perpetui wyglądała jak świeca jarząca przy łojówce. Wincenty à Paulo bosko skreślił przeznaczenie siostry miłosierdzia w tych przedziwnych słowach, w których wielka swoboda łączy się z wielką służebnością: „Monasterem ich będzie dom chorych, celą izba najęta, kaplicą kościół ich parafji, klasztorem ulice miasta lub sale szpitalne, zamknięciem posłuszeństwo, kratą bojaźń Boża, zasłoną skromność.“ Ten ideał żył w siostrze Symplicji. Niktby z pewnością nie powiedział, ile lat miała; nigdy nie była młodą i zdawało się, że nigdy nie zestarzeje. Była to osoba — nie śmiemy powiedzieć kobieta — łagodna, surowej pobożności, dobrze wychowana, zimna, nie zdolna skłamać. Nadzwyczaj łagodna, zdawała się wątłą, a była wytrwałą jak granit. Dotykała nieszczęśliwych ślicznemi palcami delikatnemi i miękiemi. W jej słowach było, że tak powiem, milczenie; mówiła tyle tylko, ile konieczność wymagała; dźwięk jej głosu zbudowałby spowiednika i zachwycił salonowca. Ta delikatność wybornie się godziła z grubą suknią zakonną, znajdując w szorstkiem zetknięciu nieustanne przypomnienie nieba i Boga. Kładziemy nacisk na jeden szczegół. Nigdy nie skłamać, nie rzec nawet najobojętniejszego słówka, któreby nie było szczerą prawdą, — święta miłość prawdy, był wybitny rys siostry Symplicji, główne znamię jej charakteru. Sławną też była w całem zgromadzeniu z tej niezachwianej prawdomówności. Ksiądz Sicard mówi o siostrze Symplicji w liście do głuchoniemego Massieu: „Choćbyśmy byli najszczerszymi i najczystszymi, zawsze na naszej szczerocie znajdą się skazy małego niewinnego kłamstwa.“ Ona ich nie miała. Czyż są małe kłamstwa, kłamstwa niewinne? Kłamstwo to złe bezwzględne. Nie można trochę kłamać; kto kłamie, kłamie zupełnie; kłamstwo jest obliczem szatana; szatan ma dwa nazwiska: nazywa się szatan i nazywa się kłamstwo. Tak sobie myślała, i jak myślała, czyniła. Ztąd pochodziła jej białość, o której mówiliśmy, białość promieńmi swemi otaczająca usta i oczy. Uśmiech jej był biały i spojrzenie białe. Na szybie tego sumienia nie było najdrobniejszej pajęczynki ani ździebełka kurzu. Wchodząc do zgromadzenia Ś-go Wincetego à Paulo, sama wybrała imię Symplicji. Symplicja Sycylijska, jak wiadomo, pozwoliła raczej wyrwać sobie piersi, byle nie skłamać, że urodziła się w Segescie, kiedy pochodziła z Syrakuzy: kłamstwo byłoby ją ocaliło. Taka patronka była stosowną dla tej duszy.
Siostra Symplicja, wchodząc do zgromadzenia, miała dwie wady, z których poprawiła się z czasem; lubiła jeść łakocie i odbierać listy. Później zawsze czytała tylko z łacińskiej książki do nabożeństwa. Nie bardzo rozumiała łacinę, ale doskonale rozumiała książkę.
Świątobliwa panna polubiła Fantinę, prawdopodobnie przeczuwając w niej cnotę ukrytą, i prawie wyłącznie zajęła się jej pielęgnowaniem.
P. Madeleine odprowadził na ustęp siostrę Symplicję i polecił jej Fantinę jakimś dźwiękiem głosu szczególnym, który długo pamiętała siostra.
Opuściwszy siostrę, zbliżył się do Fantiny. Fantina każdego dnia wyglądała p. Madeleine, jak promieni ciepła i radości. Mówiła do sióstr: — Czuję, kiedy pan mer przychodzi.
W dniu tym goryczka się wzmogła. — Ujrzawszy p. Madeleine, zapytała:
— A Cozetta?
Odpowiedział z uśmiechem:
— Wkrótce!
P. Madeleine rozmawiał z Fantiną jak zwykle, tylko dłużej. Ku wielkiej jej radości zabawił całą godzinę, zamiast połowy. Prosił wszystkich, by niczego nie brakowało chorej. Zauważono, że przez chwilę twarz jego nachmurzyła się posępnie. Później wytłumaczono to, dowiedziawszy się, że lekarz szepnął mu do ucha:
— Niknie w oczach.
Następnie wrócił do biura i posługujący chłopiec widział, jak z wielką uwagą wpatrywał się w mapę dróg Francji, która wisiała w jego gabinecie. Napisał ołówkiem kilka cyfr na kawałku papieru.
Z biura poszedł na koniec miasta do flamandczyka, majstra Scaufflaer, z francuzka Scaufflaire, który wynajmował konie.
Najkrótszą drogą do Scaufflaira była mało uczęszczana ulica, przy której stała plebania parafji p. Madeleine. Proboszcz jej, jak mówiono, był człowiek zacny, szanowny i dający dobre rady. W chwili, gdy p. Madeleine mijał plebanję, na ulicy był tylko jeden przechodzień i ten przechodzień zauważył, że p. mer, minąwszy plebanję, zatrzymał się, postał nieruchomy, później wrócił do drzwi mieszkania proboszcza, schwycił już za sznurek od dzwonka, lecz zatrzymał się znowu, zamyślił, i po kilku sekundach, zamiast pociągnąć sznurek, lekko go puścił i poszedł dalej, śpieszniej niż wprzódy.
P. Madeleine zastał majstra Scaufflaire zajętego naprawianiem uprzęży.
— Majstrze Scaufflaire — zapytał — czy masz dobrego konia?
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — moje konie wszystkie są dobre. Co pan rozumie przez dobrego konia?
— Rozumiem konia, który może zrobić dwadzieścia mil dziennie.
— Do licha! — rzekł flamandezyk — dwadzieścia mil!
— Tak.
— Zaprzężony do kabrjoletu?
— Tak.
— A jak długo ma odpoczywać po jeździe?
— W potrzebie odjedzie nazajutrz.
— Żeby odbyć tę samą drogę?
— Tak.
— Do djabła! czy pewno mil dwadzieścia?
P. Madeleine wyjął z kieszeni papier, na którym napisał ołówkiem cyfry. Pokazał go flamandczykowi. Stały liczby 5, 6, 8½.
— Widzicie — rzekł. Razem dziewiętnaście i pół, wyjdzie to na jedno, co dwadzieścia mil.
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — mam, czego panu trzeba. Mój biały konik, zapewne go pan widział kiedy, pochodzi z dolnego Boulonnais. Jest pełen ognia. Chciano zrobić z niego wierzchowca. Ba! wierzgał i zrzucał wszystkich. Myślano, że narowny, nie wiedziano, co z nim zrobić. Kupiłem go i zaprzęgłem do kabrjoletu. Panie merze, tego mu właśnie było potrzeba; łaskawy jak panienka, a pędzi jak wicher. Naturalnie! na grzbiet mu nie siadaj. Nie życzy sobie być wierzchowcem. Każdy ma swoją ambicję. Ciągnąć, i owszem; nosić, nie; musiał sobie to powiedzieć.
— I przebiegnie drogi?...
— Pańskie mil dwadzieścia, dobrym kłusem, w ośmiu niespełna godzinach. Ale pod pewnemi warunkami.
— Mówcie.
— Naprzód, pozwolisz mu pan wytchnąć godzinę w połowie drogi; będzie jadł, a pan nie pozwoli, żeby chłopiec z oberży wykradał mu owies, bo zauważyłem, że w oberżach owies częściej przepijają chłopcy niż zjadają konie.
— Będę doglądał.
— Powtóre... czy to dla pana mera ten kabrjolet?
— Dla mnie.
— Pan umie powozić?
— Umiem.
— A więc, pan mer pojedzie sam, bez bagaży, żeby nie obciążać konia.
— Zgoda.
— Ale pan mer nie mając nikogo z sobą, raczy sam pilnować owsa.
— Już mówiłem.
— Żądam trzydzieści franków dziennie. Płaci się tak samo za dni spoczynku. Ani szeląga mniej, żywienie konia należy do pana mera.
P. Madeleine wyjął z sakiewki trzy napoleony i położył na stole.
— Oto za dwa dni z góry.
— Poczwarte, do takiej jazdy kabrjolet byłby zaciężki i zmęczyłby konia. Pan mer zgodzi się podróżować w małym tilbury?
— Zgodzę.
— Jest lekki, ale odkryty.
— Wszystko mi jedno.
— Czy pan mer zastanowił się, że mamy zimę?..
P. Madeleine nie odpowiedział; flamandczyk mówił dalej:
— Że chłód przejmujący?
P. Madeleine milczał.
— Że może deszcz padać?
P. Madeleine podniósł głowę i rzekł:
— Tilbury i koń będą jutro przed memi drzwiami o wpół do piątej zrana.
— Stanie się tak, panie merze — odpowiedział Scaufflaire; potem drapiąc paznokciem wielkiego palca plamę na stole, mówił dalej tonem obojętnym, którym flamandczycy umieją pokryć swą przebiegłość.
— Ale, dopierom teraz sobie przypomniał! Pan mer nie powiedział mi, dokąd jedzie. Gdzież to udaje się pan mer?
Od początku rozmowy o niczem innem nie myślał, ale jakoś, nie wiedząc dlaczego, nie śmiał zadać pytania.
— Czy wasz koń mocne ma przednie nogi? — zapytał p. Madeleine?
— Doskonałe, panie merze. Będzie go pan nieco powściągał przy zjeżdżaniu z góry. Dużo jest pagórków tam, gdzie się pan udaje?
— Nie zapomnij pan stawić konia punkt o wpół do piątej rano, odpowiedział p. Madeleine i wyszedł.
Flamandczyk zgłupiał zupełnie, jak później sam opowiadał.
P. mer wyszedł od kilku minut, gdy znowu drzwi się otworzyły; był to p. mer.
Zawsze miał tę samą minę zimną i roztargnioną.
— Panie Scaufflaire — rzekł — ile cenisz konia i tilbury, które od pana najmuję?
— Czy p. mer chce je kupić?
— Nie, ale na wszelki wypadek, chcę żebyś nie miał straty. Za powrotem oddasz mi pan pieniądze. Ile za kabrjolet i konia?
— Pięćset franków, panie merze.
— Oto je masz.
P. Madeleine położył na stole bilet bankowy i wyszedł; tym razem już nie wrócił.
Majster Scaufflaire okrutnie żałował, że nie powiedział tysiąc franków. Zresztą koń i tilbury razem warte były sto talarów.
Flamandczyk przywołał żonę i opowiedział całą przygodę. Gdzie u djabła pan mer może jechać? Złożyli radę. — Udaje się do Paryża — rzekła żona. — Nie zdaje mi się — odparł mąż. — P. Madeleine zapomniał na kominku papier z cyframi. Flamandczyk wziął go i rozważał. — Pięć, sześć, ośm i pół? to widać znaczy stacje pocztowe. Obrócił się do żony. — Odgadłem! — Jakim sposobem? — Ztąd jest pięć mil do Hesdin, z Hesdin sześć do Saint-Pol, ośm i pół z Saint-Pol do Arras. Jedzie do Arras.
P. Madeleine powrócił do domu. Wychodząc od majstra Scaufflaire, obrał najdłuższą drogę, jak gdyby drzwi plebanji wiodły go na pokuszenie i usiłował ich uniknąć. Wszedł do swego pokoju, zamknął się, co zdawało się rzeczą bardzo prostą, zwykle bowiem wcześnie spać chodził. Wszelako odźwierna fabryki, która zarazem była jedyną służącą p. Madeleina, spostrzegłszy, że świeca zgasła o wpół do dziewiątej, powiedziała to wracającemu kasjerowi, dodając:
— Może pan mer zachorował? miał jakąś osobliwszą minę.
Kasjer mieszkał na dole pod samym pokojem p. Madeleine.
Nie zwrócił uwagi na słowa odźwiernej, położył się i zasnął. Około północy nagle się obudził; przez sen słyszał jakiś hałas nad głową. Wytężył słuch. Ktoś chodził po pokoju na górze. Przysłuchawszy się uważniej, poznał kroki pana Madeleine. Zdziwiło go to, bo zwykle aż do rana panowała zupełna cisza w pokoju p. Madeleine. Po chwili usłyszał coś nakształt otwierania i zamykania szafy. Później usunięto ciężki mebel, nastała cisza, i znowu rozpoczęło się chodzenie. Kasjer wybił się ze snu, usiadł na łóżku, spojrzał przez okno i zobaczył na murze naprzeciwko czerwone odbicie światła z okien. Wniósł z kierunku promieni, że światło wychodziło z okna pokoju p. Madeleine. Jasny odblask drgał, jakby w pokoju palił się ogień nie świeca. Ramy szyb nie rzucały cienia, co wskazywało, że okno było zupełnie otwarte. Okno otwarte w zimie, rzecz zadziwiająca. Kasjer usnął. W parę godzin obudził się znowu. To samo stąpanie regularne rozlegało się nad głową.
Odblask światła rysował się na murze, ale był blady i spokojny, jak odbicie lampy lub świecy. Okno ciągle otwarte.
Opowiedzmy, co się działo w pokoju p. Madeleine.
Czytelnik niewątpliwie odgadł, że p. Madeleine nie kim innym był, tylko Janem Valjean.
Zaglądaliśmy już w głębiny tego sumienia; nadeszła chwila zajrzyć tam raz jeszcze. Czynimy to wzruszeni i drżący. Nic bardziej nie przejmuje grozą, jak tego rodzaju badanie. Oko ducha nigdzie nie znajduje tyle olśnienia i ciemności, jak w człowieku; nie spotka przedmiotu, coby był straszniejszym, bardziej zawikłanym, tajemniczym i nieskończonym. Jest widowisko wspanialsze od morza — niebo; jest widowisko wznioślejsze od niebios — wnętrze duszy.
By napisać poemat ludzkiego sumienia, choćby tylko z powodu jednego człowieka, choćby z powodu najnędzniejszego z ludzi, jużby trzeba było zlać wszystkie epopeje w jedną wyższą, wznioślejszą i ostateczną. Sumienie, to odmęt złudzeń, pragnień, pożądań i pokuszeń, piec ognisty marzeń, jaskinia myśli, których się wstydzimy; to pandemonjum fałszów ułudnych, pole bitwy namiętności. W pewnych chwilach przeniknij wskroś bladą twarz myślącej istoty ludzkiej, dobierz się do wnętrza, zajrzyj w głąb duszy, spojrzyj w te ciemności nocy. Znajdziesz tam, pod milczeniem zewnętrznem, walki olbrzymów jak w Homerze, starcia smoków z hydrami, ćmy widm jak w Miltonie, wężownice widziadeł jak w Dancie. Ponurą jest ta nieskończoność, którą każdy człowiek nosi w sobie, z rozpaczą przymierzając do niej wolę swego ducha i czynności swego życia.
Jednego dnia Alighieri natrafił na drzwi złowrogie, przed któremi się zawahał. Takie drzwi stoją przed nami i wahamy się u ich progu.
Nie wiele zostaje nam dodać do tego, co już wie czytelnik o losach Jana Valjean, od przygody z Gerwazkiem. Od tej chwili, jakeśmy widzieli, stał się innym człowiekiem. Cokolwiek biskup chciał z niego zrobić, zrobił. Nie była to zmiana, ale przemienienie.
Valjean zdołał umknąć, zniknąć, sprzedał srebra biskupa, zachował tylko świeczniki na pamiątkę, wciskał się z jednego miasta do drugiego, przebiegł całą Francję, przybył do M. — nad M. — wpadł na szczęśliwy pomysł, któryśmy opowiedzieli, zdołał stać się nieujętym i niedostępnym, i odtąd osiadłszy w M. — nad M. — szczęśliwy, że sumienie jego smuciło się przeszłością, a druga część życia była w sprzeczności z pierwszą, żył spokojnie, bezpiecznie, pełen nadziei, dwiema tylko zajęty myślami: jak ukryć swoje nazwisko i uświętobliwić życie: wymknąć się ludziom, a wrócić do Boga.
Dwie te myśli tak ściśle były złączone w jego umyśle, że tworzyły tylko jedną; obydwie przeważne i górujące, kierowały najdrobniejszemi jego czynnościami. Pospolicie obydwie zgodnie wpływały na jego postępowanie; kazały mu kryć się w cieniu, być życzliwym. łagodnym i prostym; radziły jedno i to samo. Wszelako niekiedy ścierały się z sobą. W takich razach, jakeśmy widzieli, człowiek, którego cała okolica M. — nad M. — nazywała p. Madeleine, nie wahał się poświęcić pierwszą dla drugiej, bezpieczeństwo osobiste dla cnoty. Tak, na przekór względom ostrożności, chował świeczniki biskupa, nosił po nim żałobę, przywoływał i rozpytywał małych Sabaudczyków wędrownych, dowiadywał się o krewnych w Faverolles, i ocalił życie staremu Fauchelevent, nie zważając na niepokojące podejrzenia Javerta. Zdawało się, że na wzór mędrców starożytności, mężów świętych i sprawiedliwych, sądził, iż najpierwszy jego obowiązek nie był względem siebie.
Jednakże wyznać trzeba, że nigdy nie był w takim przypadku, jak obecnie.
Nigdy dwie myśli, rządzące nieszczęśliwym człowiekiem, którego opowiadamy cierpienia, nie stoczyły tak zaciętej walki. Zrozumiał to niewyraźnie, ale głęboko zaraz po pierwszych słowach Javerta. W chwili, gdy w tak dziwny sposób wyrzeczone zostało nazwisko, które starannie i głęboko zakopał, krew lodem ścięła mu się w żyłach na widok złowrogiego dziwactwa losów, i zadrżał, przeczuwając straszne wstrząśnienia; pochylił głowę jak dąb przed zbliżającą się burzą, jak żołnierz w chwili przypuszczenia szturmu. Czuł, że nad jego głową przeciągają chmury, pełne piorunów i błyskawic. Jeszcze słuchając Javerta, pierwszą jego myślą było iść, pobiedz, denuncjować się, wydobyć Champmathieu z więzienia i samemu zająć jego miejsce; myśl bolesna, dojmująca jak nacięcie w żywem ciele; prędko jednak przemknęła i rzekł do siebie: Zobaczymy! zobaczymy! — Stłumił pierwszy popęd szlachetny i cofnął się przed heroizmem.
Byłoby rzeczą piękną niewątpliwie, gdyby po świętych słowach biskupa, po tylu latach żalu i zaparcia, wśród pokuty przedziwnie rozpoczętej, ten człowiek nie potknął się ani chwili, nawet wobec tak strasznej przyszłości i zawsze szedł krokiem pewnym ku otwartej przepaści, w głębi której było niebo; zaiste, byłoby to bardzo piękne, ale inaczej w rzeczywistości się stało. Musiemy niestety, zdawać sprawę z tego, co się działo w jego duszy i możemy tylko mówić to, co w istocie w niej było. Pierwsze zwycięztwo odniósł instynkt zachowawczy: naprędce zebrał myśli, stłumił wzruszenie, zważył niebezpieczeństwo obecności Javerta, odroczył wszelkie postanowienie z mocą i stanowczością przestrachu, zagłuszył myśl o przyszłości i odzyskał spokojność, jak gladjator podnoszący tarczę.
W takim stanie przepędził resztę dnia z nawałnicą w duszy, z głębokim spokojem na twarzy; przedsięwziął jedynie to, coby nazwać można „środkami zachowawczemi.“ W jego głowie wszystko jeszcze mięszało się, ścierało; zamęt był tak wielki, że nie odróżniał żadnej myśli i chyba to jedno mógłby powiedzieć o sobie, że dosięgnął go cios śmiertelny. Jak zwykle, poszedł do łoża boleści Fantiny, przedłużył odwiedziny, wiedziony instynktem dobroci i mówiąc sobie, że należy tak postąpić, polecając ją opiece sióstr, na przypadek długiej nieobecności. Niby przez mgłę przewidywał, że może wypadnie mu udać się do Arras, i bynajmniej nie zdecydowawszy się na tę podróż, powiedział sobie, że będąc zupełnie wolnym od wszelkich podejrzeń, mógł bez narażenia się być obecnym w sali sądowej; dlatego zamówił tilbury u Scaufflaira, by przygotować się na wszelki wypadek.
Zjadł obiad z dość dobrym apetytem.
Wróciwszy do pokoju, zebrał myśli.
Rozważył położenie i wydało mu się niesłychane, tak dalece niesłychane, że pogrążony w marzeniach, pod wpływem jakiejś niewytłumaczonej obawy, podniósł się z krzesła i zamknął drzwi na klucz. Obawiał się, żeby kto nie wszedł. Warował się przeciw możliwemu niebezpieczeństwu.
Po chwili zgasił świecę. Świeca go niepokoiła.
Zdawało mu się, że go zobaczą.
Zobaczą? Kto taki?
Niestety! co chciał wyrzucić za drzwi, weszło, co chciał oślepić, patrzyło nań iskrzącemi oczami: — jego sumienie.
Jego sumienie, to jest Bóg.
A jednak w pierwszej chwili łudził się biedny; czuł pewne bezpieczeństwo w samotności: zasunąwszy rygiel, zdało mu się, że jest nieujęty; zgasiwszy świecę, miał się za niewidzialnego. Wówczas zapanował nad sobą, wsparł się łokciami na stole, głowę skrył w dłoniach i zaczął myśleć w ciemnościach.
— Gdzie jestem? — Nie jestżem sam igraszką?
— Co mi mówiono? — Prawdaż to, że widziałem Javerta i że on mi to mówił? — Co za jeden ów Champmathieu? — Więc między nami jest podobieństwo? — Może to być?
— Ach! wczoraj jeszcze tak byłem spokojny, nie przeczuwający niczego! — Com robił wczoraj o tej samej godzinie? — Co wyniknie z tego zdarzenia?
— Jak się rozwiąże? — Co czynić?
Tak dręczył, się nieustannie. Umysł jego nie miał już siły się zatrzymać, myśli przesuwały się jak fale: żeby je zatrzymać, chwytał się za czoło.
Z tego zgiełku, burzącego wolę i rozum, napróżno usiłował wydobyć myśl jasną i mocne postanowienie; dobywał tylko trwogę śmiertelną.
Głowa mu płonęła. Poszedł do okna i otworzył je na rozcież. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy. Wrócił i usiadł przy stole.
Tak upłynęła pierwsza godzina.
Powoli w rozmyślaniach jego tworzyły się i utrwalały słabe zarysy, mógł z dokładnością rzeczywistości widzieć nie ogół położenia, ale przynajmiej niektóre szczegóły.
Najprzód poznał, że jakkolwiek znajdował się w nadzwyczajnem i krytycznem położeniu, był przecież zupełnie jego panem.
Zdumienie bardziej wzrosło.
Niezależnie do religijnego i świętego celu swych postępków, cokolwiek dotychczas czynił, było jakby kopaniem dołu w którym usiłował zagrzebać swoje nazwisko. W godzinach rachunku sumienia, wśród nocy bezsennych, lękał się najbardziej, by nigdy nie usłyszał wymówionego swego nazwiska; mówił sobie, że to by było jego zgubą; że w dniu, w którymby to nazwisko na jaw wyszło, na zawsze znikłoby jego nowe życie, a kto wie? może i nowa jego dusza. Na samą tę myśl drżał jak listek. Zaiste, gdyby mu powiedziano w tych chwilach niepokoju i obawy, że wybije godzina, gdy to nazwisko obije się o jego uszy, gdy ów ohydny wyraz Jan Valjean nagle wysunie się z przepaści nocy i stanie przed nim; gdy to straszne światło, mające rozproszyć tajemnicę, którą się otaczał, zapłonie łuną nad jego głową; gdyby mu powiedziano, że to nazwisko nie będzie mu grozić, że to światło sprawi jeszcze ciemności, że ta zasłona rozdarta zdwoi tajemnicę, że to trzęsienie ziemi utrwali jego budynek, że jakkolwiekbądź, ten dziwny wypadek uczyni tylko pogodniejszym i zarazem bardziej niedocieczonym byt jego — i że z tego stawienia na oczy z widmem Jana Valjean, dobry i zacny obywatel pan Madeleine wyjdzie więcej poważanym, spokojniejszym i szanowniejszym niż kiedy: — gdyby mu to powiedziano, potrząsnąłby głową i nazwał szalonemi te słowa. A jednak wszystko to właśnie się zdarzyło, cały ów stos niepodobieństw był faktem i Bóg dozwolił, że te rzeczy szalone stały się rzeczywistemi!
Marzenia jego zaczynały się wyjaśniać. Coraz dokładniej zdawał sobie sprawę z położenia.
Zdało mu się, że zbudził się z jakiegoś snu przykrego, że zawisł na pochyłości wśród nocy i że stał drżący, cofając się daremnie nad brzegiem przepaści. Wyraźnie widział w cieniu jakiegoś nieznajomego, obcego; dziwaczne losy, biorąc jednego za drugiego, zamiast niego popychały w otchłań owego przybysza. Przepaść się nie zamknie, dopóki jeden z nich w nią nie wpadnie: on, albo ten drugi.
Dość mu było zdać się na zrządzenie losów.
Wyjaśniło się zupełnie; poznał, że jego miejsce na galerach było próżne, że cokolwiek uczyni, nie uniknie kajdan, że okradzenie Gerwazka wrzuca go do więzienia, że to próżne miejsce na galerach czekać go i przyciągać będzie dopóty, aż go nie zajmie, że taki jest los jego nieuchronny, fatalny. Później mówił do siebie, że w tej chwili miał zastępcę, że jakiś Champmathieu miał ten smutny los w udziale, on zaś odtąd obecny na galerach w osobie tego Champmathieu i obecny w społeczeństwie pod nazwą p. Madeleine, nie miał się już czego obawiać, jeśli nie przeszkodzi ludziom zapieczętować na głowie owego Champmathieu kamienia niesławy, który jak kamień grobowy, zapada i nie podnosi się więcej.
Wszystko to było tak gwałtowne i tak dziwne, że nagle w jego duszy stał się jakiś ruch nieopisany, którego człowiek ledwie dwa lub trzy razy doświadcza w życiu; coś nakszałt konwulsji sumienia, poruszających wszystkie wątpliwości serca, konwulsji pełnych ironji, radości i rozpaczy, któreby nazwać można wewnętrznym wybuchem śmiechu. Zerwał się z krzesła i zapalił świecę.
— A więc — rzekł do siebie — czegóż się lękam? po co tak rozmyślam? Wszakem ocalał! wszystko skończone! Jedne tylko drzwi były otwarte, któremi przeszłość moja mogła wedrzeć się do teraźniejszego życia. Otóż te drzwi są zamurowane na zawsze! Ten Javert, który mnie oddawna niepokoi, ten straszny instynkt, który zdawał się mnie odgadnąć, przebóg! który mnie odgadł, i który mnie ścigał wszędzie, ten srogi pies gończy mnie tropiący: dziś zmylony, oszukany, zajął się gdzieindziej, zupełnie zgubił me ślady! Zadowolony pomyłką, zostawi mnie w pokoju, bo trzy ma swego Jana Valjean! Kto wie, może nawet zechce opuścić miasto! I to wszystko stanie się bezemnie, bez żadnego z mej strony udziału! Tak, ale dla czegóż upatruję w tem jakieś nieszczęście? Ktoby mnie ujrzał, byłby na honor pomyślał, że dotknęła mnie jaka katastrofa. Z resztą, jeśli nieszczęście kogo spotyka, nie moja to bynajmniej wina. Opatrzność wszystko zrządziła! Widocznie sama chce tego. Mamże prawo niweczyć jej zrządzenia? O cóż mi teraz chodzi, w co się chcę mięszać? to nie moja sprawa. Jakto! nie jestem zadowolony? więc czegóż mi trzeba więcej? To bezpieczeństwo, cel, ku któremu od tylu lat dążę, marzenia nocy bezsennych, przedmiot modłów gorących, wszakże je mam teraz zupełne! Tak Bóg chce. Mamże iść przeciw woli Bożej? A dlaczego Bóg tak chce? Abym prowadził życie jakiem rozpoczął, abym z czasem stał się przykładem wielkim i zachęcającym, aby powiedziano, że jest nareszcie trochę szczęścia przywiązanego do pokuty, którą odbywam i cnoty, do której wróciłem. Doprawdy nie pojmuję, dlaczego przed chwilą bałem się wejść do poczciwego proboszcza, opowiedzieć mu wszystko jak spowiednikowi i prosić go o radę; oczywiście byłby mi to samo powiedział. Rzecz postanowiona! Zostawmy wypadki ich biegowi, niech się dzieje wola Boża!
Tak mówił do siebie, w głębinach sumienia, pochylony, że tak powiem, nad własną przepaścią. Podniósł się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju. — No — rzekł — nie myślmy już o tem. Postanowienie powzięte. Nie czuł jednak żadnej radości.
Przeciwnie.
Jak nie przeszkodzisz morzu powrócić do brzegu, tak niepodobna przeszkodzić myśli, by nie wróciła do pierwszej idei. Majtek nazywa to przypływem morza, winowajca — zgryzotami sumienia. Bóg podnosi duszę jak ocean.
Po kilku chwilach mimowolnie rozpoczął znowu ten ponury djalog, w którym sam mówił i sam słuchał: mówił, coby chciał przemilczeć, słuchał, czegoby nie chciał słyszeć. Ulegał on tej potędze tajemniczej, która wołała na niego: myśl! jak przed dwoma tysiącami lat wołali na innego potępieńca: idź!
Nim pójdziemy dalej, by dobrze nas zrozumiano, dodajemy tu jedną konieczną uwagę.
Jest pewnem, że człowiek rozmawia z sobą; nie ma istoty myślącej, któraby tego nie doświadczyła. Rzec nawet można, że słowo nie ma wspanialszej tajemnicy, jak gdy wewnątrz człowieka przechodzi od myśli do sumienia i powraca od sumienia do myśli. W tem też tylko znaczeniu brać trzeba wyrazy, często używane w tym rozdziale: rzekł, zawołał, mówimy do siebie, rozmawiamy z sobą, wołamy w sobie, nie przerywając zewnętrznego milczenia. W wielkim zamęcie wszystko w nas mówi, usta tylko milczą. Rzeczywistości duszy choć niewidzialne i nieujęte, niemniej są rzeczywistościami.
Pytał się więc, na czem stanął. Rozważał powzięte postanowienie. Wyznał przed sobą, że cokolwiek dotychczas ułożył w duchu, było potwornem, że zostawić wypadki ich biegowi, i opuściwszy ręce, zdać się na boskie zrządzenie, było poprostu okropnem. Pozwolić spełnić się tej pomyłce losów i ludzi, nie przeszkodzić, poprzeć swem milczeniem, nic nie czynić, a czynić wszystko — to ostatni stopień niegodziwości obłudnej, to zbrodnia podła, nikczemna, skryta, podstępna, ohydna.
Po raz pierwszy od ośmiu lat nieszczęśliwy ten człowiek uczuł gorzki smak złej myśli i złego czynu.
I splunął z obrzydzeniem.
Badał się znowu. Zapytał surowo, co rozumiał mówiąc, że celu swego dosięgnął. Powiedział sobie, że w istocie życie ma cel. Ale jak i cel? Czy ukrywać swoje nazwisko? oszukać policję? Więc dla tak błahej rzeczy robił wszystko, co dotychczas uczynił? Nie miałże innego celu, który jest rzeczywiście wielkim i prawdziwym? Zbawić nie osobę, ale duszę swoją, stać się uczciwym i dobrym, być sprawiedliwym: — nie jestże to, i jedynie to, czego zawsze pragnął, co mu biskup zalecił? Zamknąć drzwi za swą przeszłością. Ależ ich nie zamknął, wielki Boże! Otworzył je postępkiem haniebnym, stawał się znowu złodziejem, najniegodziwszym ze złodziejów, kradł innemu jego byt, jego życie, spokój, miejsce pod słońcem! Stawał się mordercą, zabijał, zabijał moralnie niewinnego człowieka, zadawał mu tę straszną śmierć żyjącą, tę śmierć pod gołem niebem, którą zowią galerami! Przeciwnie, wydać się, ocalić człowieka, jęczącego pod ciosem złowrogiego błędu, wrócić do swego nazwiska, z obowiązku stać się galernikiem, Janem Valjean; to byłoby rzeczywistem dokonaniem zmartwychwstania, to na zawsze zamknęłoby piekło, z którego wychodził! Napozór wpadnie w to piekło, a rzeczywiście z niego wyjdzie. Tak mu czynić należy; nic dobrego dotychczas nie uczynił, jeżeli tego nie uczyni: całe jego życie było bezużyteczne, cała pokuta straconą. Dość byłoby zapytać: na co to wszystko?
Czuł, że biskup stał przed nim, tem obecniejszy, że umarły, i patrzył nań surowo; czuł, że mer Madeleine w oczach świętego kapłana był obmierzłym, a galernik stałby się czystym i podziwu godnym; że ludzie widzą maskę, ale biskup patrzy w oblicze, że ludzie widzieli jego życie, ale biskup patrzył w sumienie. Należało więc udać się do Arras, oswobodzić mniemanego Jana Valjean, denuncjować prawdziwego! Niestety! Była to największa z ofiar, najboleśniejsze zwycięztwo, ostatni a konieczny krok do przebycia. O losie okrutny! Nie mógł zostać świętym w oczach Boga, nie stawszy się sromotnym zbrodniarzem w oczach ludzi.
— Więc — rzekł — obierzmy tę drogę, spełnijmy naszą powinność, ocalmy owego człowieka.
Te słowa wyrzekł donośnie, nie zważając, że mówi głośno.
Wziął się do książek, sprawdził rachunki i uporządkował. Rzucił w ogień paczkę rewersów od niezamożnych kramarzy, napisał list i zapieczętował; na kopercie, gdyby kto był w tej chwili w jego pokoju, przeczytałby adres: Do pana Lafitte bankiera, ulica Artois w Paryżu.
Wyjął z biórka pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i paszport, za którym jeździł w tym roku na wybory.
Ktoby go widział spełniającego te różne czynności, wśród tak głębokich rozmyślań, aniby się domyślił, co się w nim działo. Czasem poruszył ustami, lub podniósł głowę i utkwił wzrok w jaki punkt na ścianie, jakby tam właśnie widział to, co chciał wyjaśnić lub wypytać.
Napisawszy list, włożył go do kieszeni w raz z pugilaresem i znowu zaczął chodzić.
Marzenia jego nieustannie krążyły około jednego przedmiotu. Widział jasno swój obowiązek, napisany ognistemi głoskami, które, błyszcząc przed jego oczyma, zmieniały miejsce z kierunkiem spojrzenia: Idź! wydaj się! denuncjuj!
Podobnie widział przed sobą w oddzielnych kształtach dwie myśli, które dotychczas były podwójnem prawidłem jego życia: ukryć swoje nazwisko, uświętobliwić duszę. Po raz pierwszy ukazały się one zupełnie oddzielnie i wyraźnie widział ich różnicę. Poznawał, że jedna z nich jest koniecznie dobra, kiedy druga mogła stać się złą; że jedna jest poświęceniem, a druga interesem osobistym; że jedna mówiła: bliźni, a druga — ja; że jedna pochodziła od światła, druga z nocy.
Walczyły z sobą i widział tę walkę. Zwolna w miarę, jak zagłębiał się w dumaniach, rosły przed oczyma jego duszy; nakoniec przybrały kolosalne rozmiary; zdawało mu się, że widzi wewnątrz siebie, w tej nieskończoności, o którejśmy przed chwilą mówili, w śród ciemności i blasków, walczącą boginię z olbrzymką.
Był przerażony, ale mu się zdało, że myśl dobra zwycięża.
Czuł, że zbliża się do drugiej stanowczej chwili dla swego sumienia i losów, że biskup napiętnował pierwszą fazę jego życia, a ów Champmathieu drugą. Po wielkiem przesileniu, wielka próba.
Wszelako goryczka na chwilę uśmierzona, wracała. Tysiące myśli snuły się po głowie, ale wszystkie umacniały go w postanowieniu.
Raz powiedział sobie, że może zbyt gorąco bierze do serca tę sprawę, że bądź co bądź ten Champmathieu nie zasługiwał na poświęcenie, był złodziejem.
I odpowiedział: — Jeżeli ten człowiek w istocie ukradł kilka jabłek, posiedzi za to miesiąc w więzieniu. Krótki areszt, to nie galery. Kto wie zresztą? czy dowiedziono, że ukradł? Ciąży na nim nazwisko Jana Valjean, i uwalnia sędziów od żądania dowodów. Wszakże prokuratorowie królewscy zwykle nie inaczej postępują. Mają go za złodzieja, bo wiedzą, że był galernikiem.
Przyszła mu jeszcze myśl, że gdy sam się oskarży, uwzględnią może heroizm jego postępku, jego siedmioletnie uczciwe życie, usługi świadczone krajowi, i uwolnią.
Przypuszczenie to jednak wkrótce znikło i uśmiechnął się z goryczą, pomyślawszy, że ukradzenie Gerwazkowi czterdzieści su znaczyło recydywę, że wytoczonoby z pewnością tę sprawę i według wyraźnego brzmienia kodeksu karnego skazanyby został na całe życie do galer.
Porzucił wszystkie złudzenia, coraz bardziej odrywał się od ziemi, szukając pociechy i siły gdzieindziej. Powiedział sobie, że należy spełnić obowiązek, że może nie być nieszczęśliwszym spełniając swą powinność, niż gdyby uniknął jej spełnienia, że gdyby dopuścił zgubę owego Champmathieu, gdyby pozostał w M. — nad M. — jego poważanie, dobra sława, piękne uczynki, popularność, cnoty zaprawione byłyby zbrodnią: jakąż przyjemność sprawiłyby mu święte czyny, zmieszane z taką ohydą? Kiedy, przeciwnie, spełniając ofiarę, te galery, ten pręgież, obroża na szyi, zielona czapka, ta praca nieustanna i nieubłagana sromota, łączyłyby się z myślą niebiańską!
Nakoniec powiedział sobie, że taka była konieczność, że losy tak chciały, że nie w jego było mocy zmienić wyroki Najwyższego, że w każdym razie należało wybrać: albo cnotę powierzchowną z wewnętrzną ohydą, lub świątobliwość wewnętrzną z pozorną sromotą.
Poruszając tyle ponurych myśli, nie stracił odwagi, ale znużył umysł. Mimowolnie zaczął myśleć o czem innem, o rzeczach obojętnych.
Tętna biły mu gwałtownie w skroniach. Ciągle się przechadzał tam i napowrót. Północ wybiła na zegarze kościoła parafjalnego, potem na ratuszu. Liczył uderzenia obydwóch zegarów i porównywał dźwięki dzwonów. I zaraz sobie przypomniał, że przed kilku dniami widział w handlu żelaztwa stary dzwon do sprzedania, na którym wyryte było nazwisko: Antoni Albin de Romainville.
Uczuł zimno, zapalił ogień na kominie. Nie przyszło mu na myśl zamknąć okna.
Wpadł w odrętwienie. Po wielkiem dopiero wysileniu zdołał przypomnieć sobie, o czem myślał przed północą.
— A prawda! — rzekł — postanowiłem denuncjować się.
I nagle przyszła mu na myśl Fantina.
— Ach! — zawołał — a ta biedna kobieta?
Nastąpiło nowe przesilenie.
Fantina ukazała się nagle w jego dumaniach, jak promień niespodziewanej światłości. Wszystko dokoła niego zdawało się przybierać inną postać i zawołał:
— Ależ tak! dotychczas myślałem tylko o sobie, o własnem dobru! Czy przemilczę, czy wyjawię moje nazwisko, — czy ukryję mą osobę, czy zbawię mą duszę, czy będę godnym wzgardy a szanowanym urzędnikiem, lub galernikiem czci pozbawionym a czcigodnym, zawsze to ja i tylko ja! Ależ mój Boże, toć to samolubstwo: tylko różne formy samolubstwa, ale zawsze samolubstwo! Gdybym nieco pomyślał o drugich? Najpierwszą świętością jest myśleć o drugich. Zobaczmy, rozważmy! Usuńmy moje ja, zniszczmy je, zapomnijmy o niem: to cóż będzie z tej sprawy? — Jeżeli się zadenuncjuję, biorą mię, wypuszczają owego Champmathieu, wsadzają mię znowu na galery; bardzo dobrze, cóż dalej? Co tutaj się stanie? A! tutaj jest kraj, miasto, fabryki, przemysł, robotnicy, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — tyle biedaków! Wszystko to dźwignąłem z nędzy i dziś daję im utrzymanie; gdziekolwiek dymi się komin, ja położyłem drzew na ognisko i mięsa do garnka, stworzyłem pomyślność, ruch handlowy, kredyt. Cóż tu było wprzód, nimem przybył? Jam dźwignął, ożywił, użyźnił, zbogacił całą okolicę; mnie zabraknie, duszy zabraknie. Usunę się, wszystko zamrze. — A ta kobieta, co wycierpiała tyle, co mimo upadku ma tyle przymiotów, której nieszczęść byłem mimowolnym sprawcą! A to dziecię, które przyrzekłem matce sprowadzić! Czyliż nie jestem obowiązanym wynagrodzić tej kobiecie złe jej wyrządzone? Jeżeli zniknę, cóż się stanie? Matka umrze, dziecię stanie się igraszką losu. A gdybym się nie denuncjował? No zobaczmy, gdybym się nie denuncjował?
Zadawszy sobie to pytanie, zatrzymał się i przez chwilę zawahał się i zadrżał: ale chwila ta krótko trwała i odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, ten człowiek pójdzie na galery, to prawda, ależ do djabła, kradł! Próżno w siebie wmawiam, że nie ukradł: ukradł! Ja pozostaję tutaj i dalej pracuję. Za lat dziesięć zarobię dziesięć miljonów, włożę je w kraj, dla siebie nie potrzebuję, po co mi to? Przecież nie dla siebie pracuję! Pomyślność wszystkich wzrasta, przemysł się ożywia, wywołuje współzawodnictwo, fabryki i huty się mnożą, rodziny, sto rodzin, tysiące rodzin są szczęśliwe, i okolica się zaludnia; powstają sioła z folwarków, folwarki na pustkowiach; nędza znika a za nędzą znikają rozpusta, nierząd, kradzież, zabójstwo, wszystkie występki, wszystkie zbrodnie! A i ta biedna matka wychowa swoje dziecię! — Cały kraj bogaty i uczciwy! Dalibóg, byłem warjatem, głupcem — zkąd mi się wzięło mówić o denuncjowaniu siebie? Doprawdy, trzeba być uważniejszym i nie postanawiać pospiesznie. Co! że mi się podobało grać rolę wielkiego, szlachetnego! — Melodrama na honor! — Ponieważ myślałem o sobie, tylko, więc dla uwolnienia od kary, może za surowej, lecz w gruncie sprawiedliwej, jakiegoś złodzieja, oczywiście hultaja, mam zgubić kraj cały! biedna kobieta ma zamrzeć w szpitalu! biedne dziecię zdechnąć, jak pies na bruku! Ależ to obmierzłe! Matka nie zobaczy swego dziecięcia, dziecię nie pozna matki! I to wszystko dla starego niegodziwca złodzieja jabłek, który niezawodnie zasłużył na galery za co innego, jeżeli nie za to! Śliczne skrupuły, co ocalają winowajcę a poświęcają niewinnych, co zbawiają starego włóczęgę, który zresztą ledwie kilka lat pożyje i nie wiele będzie nieszczęśliwszym na galerach, jak pod swą nędzną strzechą, a wydają na pastwę całą ludność, matki, kobiety, dzieci! Ta biedna Cozetta ma tylko mnie jednego na świecie i zapewne w tej chwili jęczy zsiniała od zimna w ciupie tych Thenardierów! A i to jakieś łotry niegodziwe! I miałbym zaniedbać obowiązków względem tylu istot biednych! I denuncjować się! Zrobiłbym takie głupstw o niedorzeczne? W najgorszym razie przypuśćmy, że postąpię źle i że sumienie kiedyś mi to wyrzuci; dla dobra bliźnich przyjąć wyrzuty mnie tylko obciążające, przyjąć zły postępek, szkodzący tylko mojej duszy, ależ to poświęcenie, cnota.
Podniósł się i zaczął chodzić. Tym razem zdało mu się, że jest zadowolony.
Djamenty znajdują się tylko w ciemnościach ziemi; prawdy znajdują się tylko w głębinach myśli. Zdawało mu się, że zstąpiwszy w te głębiny, długo po omacku szukając w najgrubszych ciemnościach, nakoniec wynalazł jeden z tych djamentów, jedną z tych praw i trzymał ją w ręku; olśnił go jej widok.
— Tak — pomyślał — to właśnie! Znalazłem istotną prawdę. Rozwiązałem zagadkę. Trzebaż w końcu trzymać się jednego. Postanowienie powzięte. Co miało się stać, niech się stanie! Nie chwiejmy się już, nie cofajmy. Tego wymaga interes wszystkich, nie mój. Jestem Madeleine i pozostaję. Biada temu, kto jest Janem Valjean! To już nie ja. Nie znam tego człowieka, nie wiem, co za jeden; jeżeli teraz znalazł się jaki Jan Valjean, niech sobie radzi! To mnie nic nie obchodzi! Fatalne to nazwisko buja w ciemnościach, jeśli się zatrzyma i spadnie na czyją głowę, tem gorzej dla niej!
Przejrzał się w lusterku, stojącem na kominku i rzekł:
— Doprawdy! powzięcie postanowienia przyniosło mi ulgę. Teraz zupełnie inaczej wyglądam.
Postąpił kilka kroków i zatrzymał się nagle:
— No! nie trzeba się cofać przed żadnem następstwem powziętego postanowienia. Są jeszcze nici, wiążące mię z tym Janem Valjean. Trzeba je zerwać! W samym tym pokoju znajdą się przedmioty, mogące mię oskarżyć, nieme rzeczy, mogące być świadkami; słowo się rzekło, trzeba je zniszczyć.
Poszukał w kieszeniach, wydobył sakiewkę, otworzył i wyjął kluczyk.
Włożył kluczyk do zamka, którego ledwie widzialna dziurka ginęła w najciemniejszym deseniu obicia ściany. Otworzyła się skrytka, rodzaj szafki w murze. W skrytce tej były tylko łachmany, opończa z niebieskiego płótna, stare spodnie, stary mantelzak i gruby kij sękaty w obu końcach okuty żelazem. Ci, co widzieli Jana Valjean w październiku 1815, gdy przechodził miasto D. — łatwoby poznali wszystkie szczegóły tego nędznego odzienia.
Zachował je podobnie jak srebrne lichtarze, aby mu zawsze przypominały przeszłość. Tylko pozostałość z galer starannie ukrywał, a świeczniki biskupa pozostawił na widoku.
Ukradkiem spojrzał na drzwi, jakby się lękał, by ich kto nie otworzył, chociaż były na zamek zamknięte, potem schwycił odrazu w garść łachmany, kij i mantelzak, i nie spojrzawszy nawet na rzeczy, które lat tyleż z narażeniem się na największe niebezpieczeństwo przechowywał religijnie, rzucił wszystko w ogień.
Zamknął szafkę i podwajając ostrożność zbyteczną teraz, bo szafka była próżną, starannie zasłonił drzwiczki, przysunąwszy ciężką komodę.
Po kilku minutach czerwona łuna oświeciła pokój i mur przeciwka; łachmany płonęły w ogniu, kij syczał i pryskał iskrami na środek pokoju.
Gdy spaliły się szkaradne szmaty z mantelzaka, zabłyszczało coś w popiele. Schyliwszy się, łatwobyś rozpoznał monetę srebrną. Prawdopodobnie była to sztuka czterdziesto susowa, skradziona Sabaudczykowi.
Nie patrzył na ogień i przechadzał się jednostajnym krokiem.
Nagle spojrzenie jego padło na dwa świeczniki srebrne, słabo połyskujące przy blasku ogniska.
— Ba! pomyślał — nie całego Jana Valjean wrzuciłem w ogień: trzeba i to zniszczyć.
Zdjął z kominka dwa świeczniki.
Ogień był dość silny, mógł łatwo je przetopić na sztabę.
Nachylił się ku ognisku i grzał się przez chwilę.
Uczuł błogi wpływ ciepła i rzekł: — Jak miłe ciepło!
Jednym świecznikiem poruszył żarzące się węgle.
W minutę były obydwa w ogniu.
W tej chwili zdało mu się, że słyszy głos, wołający wewnątrz niego: Janie Valjean! Janie Valjean!
Włosy stanęły mu dębem na głowie, miał postać człowieka, przysłuchującego się strasznym rzeczom.
— Tak, dokonaj dokonaj! mówił głos. Dokończ roboty! zniszcz te świeczniki! zniwecz tę pamiątkę! zapomnij biskupa! zapomnij wszystko! zgub Champmathieu! no! to dobrze. Przyklaśnij sobie! Więc ułożone, postanowione, wyrzeczone; ów człowiek, starzec, który nie wie, czego chcą od niego, który może w niczem nie zawinił, niewinny, twoje nazwisko całym jego występkiem, twoje nazwisko ciąży na nim jak zbrodnia, i tego człowieka wzięto za ciebie, potępią go i zakończy dni swoje w sromocie i zgrozie! To dobrze. A ty bądź uczciwym człowiekiem. Pozostań panem merem, pozostań szanownym i szanowanym, zbogacaj miasto, żyw nędzarzy, wychowuj sieroty, żyj szczęśliwy, cnotliwy i podziwiany, i gdy tak rozkoszować się będziesz, tymczasem ktoś inny włoży za ciebie czerwoną opończę, nosić będzie twe imię sromotne i brzękać na galerach twemi kajdanami! Tak, to dobre postanowienie! A, nędzniku!
Pot kroplami ściekał mu z czoła. Obłąkanemi oczami patrzył na świeczniki, a głos wewnętrzny mówił doń jeszcze:
— Janie Valjean! Dokoła ciebie rozlegną się hałaśliwe głosy i błogosławić ci będą, ale jeden głos, którego nikt nie usłyszy, nie przestanie złorzeczyć ci w ciemnościach. Więc słuchaj nikczemniku! wszystkie te błogosławieństwa spadną na ziemię, nie dosięgnąwszy niebios, tylko przekleństwo przedrze się do Boga!
Głos ten, z początku słabo wychodzący z kryjówek sumienia, stopniowo stawał się donioślejszym, strasznym — teraz już słyszał go uszami. Zdawało mu się, że głos wyszedł z niego i mówił przed nim. Ostatnie wyrazy usłyszał tak wyraźnie, że przerażony, obłąkany powiódł oczami po pokoju i zawołał głośno. — Kto tu?
Później dodał, śmiejąc się głupowato:
— Jakżem śmieszny, któżby tu mógł być?
Był jednak ktoś, ale ten ktoś nie należał do istot, które ogląda ludzkie oko.
Postawił świeczniki na kominku.
I znowu rozpoczął przechadzkę jednostajną, posępną, która zakłócała marzenie i rozbudzała uśpionego w nim człowieka.
Przechadzka sprawiała mu ulgę i współcześnie odurzała. Niekiedy się zdaje, że umyślnie w ruchu, zmieniając miejsce, szukamy rady u wszystkiego, co napotkać możemy. Po kilku chwilach nie wiedział już, na czem zatrzymały się jego myśli.
Z równem przerażeniem uciekał teraz od dwóch postanowień, które powziął kolejno. Słuchał natchnienia dwóch myśli i obydwie zdawały się doradzać zgubę. — Co za fatalność! jaki dziwny zbieg okoliczności ów Champmathieu brany za niego! Gubił go ten właśnie wypadek, który Opatrzność zdawała się zsyłać umyślnie dla jego ocalenia.
Chwilami ośmielał się zajrzeć w przyszłość. Wielki Boże! denuncjować się, oddać w ręce sprawiedliwości! Z niewymowną rozpaczą patrzył na wszystko, co mu przyjdzie opuścić i do czego wypadnie powrócić. Więc należy pożegnać się na wieki z życiem spokojnem, uczciwem, czystem, promiennem, z szacunkiem u wszystkich, z poważaniem, ze swobodą. Nie pójdzie już przechadzać się w pole, nie usłyszy śpiewu ptasząt w miesiącach wiosennych, nie będzie dawał jałmużny drobnym dziatkom! Nie uczuje słodyczy zwróconych ku sobie spojrzeń miłości i wdzięczności pełnych! Opuści dom, który sam postawił, opuści ten pokoik! W tej chwili wszystko wydawało mu się miłem, powabnem. Nie będzie czytał w księgach, nie będzie pisał na stoliku z białego drzewa! Stara odźwierna, jedyna jego służąca, nie przyniesie mu rano kawy. Wielki Boże! Zamiast tego, czeka go wieża, obroża na szyję, kaftan czerwony, łańcuch u nogi, utrudzenie, więzienie, posłanie z desek, wszystkie okropności już znane! W jego wieku, po tylu przygodach! Gdyby przynajmniej był młody! Ale starem u słyszeć grubijańskie słowa od pierwszego lepszego, być rewidowanym przez stróżów więzienia, być bitym przez dozorców, mieć bose nogi w podkutych trzewikach! Co rano i co wieczór wyciągać nogę do młota strażnika, opatrującego kłódkę kajdan; być wystawionym na ciekawość obcych, którym powiedzą: Oto jest sławny ów Jan Valjean, który był merem w M. — nad M! Wieczorem, spocony, znękany ciężką pracą, w zielonej czapce na głowie, wchodzić parami pod batem sierżanta na drabinę galery pływającej! O! co za nędza! Więc losy mogą być równie złośliwe, jak rozumna istota i stać się potworne, jak serca ludzkie?
I zawsze fatalnie wracał do bolesnego dylemmu, tkwiącego na dnie jego marzeń: — Pozostać w raju i stać się szatanem! Wrócić do piekła i stać się aniołem!
Co czynić, wielki Boże! co czynić?
Męczarnia, z której z, takim trudem się wydobył, znowu zawzięta, wściekła rzuciła się na niego. W myślach nowy odmęt. Odrętwiały, zmartwiały, obezwładniały jak zwykle bywa, gdy człowieka zdejmie rozpacz. Nazwisko Romainville ciągle mu majaczyło po głowie z dwoma wierszykami piosnki niegdyś słyszanej. Myślał, że Romainville jest laskiem pod Paryżem, gdzie młodzi kochankowie zrywają kwitnące bzy i fijołki.
Chwiał się w duchu, chwiał na nogach. Taczał się jak drobne dziecię, puszczone samopas.
Niekiedy walcząc ze znużeniem, usiłował pochwycić wątek myśli. Poraz ostatni i stanowczo chciał zadać sobie pytania, które go, że tak powiem, wyczerpały zupełnie. Denuncjować się, czy milczeć? — Niczego już nie mógł widzieć wyraźnie. Mgliste postacie wszelkich rozpoczętych rozumowań rozpływały się jak dym, znikając jedne po drugich. Czuł tylko, że cokolwiekby przedsięwziął, koniecznie i nieuchronnie musiało w nim coś umrzeć, że na prawo i na lewo czekał go grób, że konał, że albo jego szczęście, lub też jego cnota konały.
Niestety! niepewność, niestanowczość wróciły. Po tylu męczarniach wrócił do tego, od czego był zaczął.
Tak pod brzemieniem ciężkich utrapień łamała się ta dusza nieszczęsna. Ośmnaście wieków temu, mąż boleści, istota tajemnicza, w której uosobiły się wszystkie świętości i wszystkie cierpienia człowieczeństwa, i on także, gdy drzewa oliwne drżały smagane dzikiemi wichry nieskończoności, długo odpychał ręką kielich, który ukazał mu się, przepełniony cieniem, rozlewający ciemności w głębinach gwiazd pełnych.
Trzecia po północy wybiła: już pięć godzin tak chodził, prawie bez przerwy, gdy znużony upadł na krzesło.
Zasnął i miał sen.
Sen ten, jak większą część snów, nie był w związku z jego położeniem, wszelako łączył się z niem czemś złowrogiem i bolesnem i pozostawił głębokie wrażenie. Trapiące to widzenie tak go przejęło, że później je opisał. Znaleźliśmy opis w papierach, które po nim pozostały. Przepisujemy go tu dosłownie.
Jakikolwiek był ten sen, historja owej nocy byłaby niezupełną, gdybyśmy go opuścili. Posępna to przygoda schorzałej duszy.
Oto ów sen. Na kopercie stoi napis: Co mi się śniło owej nocy.
„Byłem w polu. Smutne pole, rozległe, puste, bez trawy. Ani to był dzień, ani noc.
Przechadzałem się z bratem moim, bratem lat dziecinnych, o którym nigdy nie myślę i którego nawet nie przypominam sobie.
Rozmawiając spotkaliśmy przechodniów. Mówiliśmy o dawnej sąsiadce, która zwykle pracowała przy otwartem oknie od ulicy. Tak rozmawiając, uczuliśmy zimno z powodu otwartego okna.
Na polu nie było drzew.
Ujrzeliśmy przechodzącego około nas człowieka. Był nagi, popielatego koloru i siedział na koniu koloru ziemi. Człowiek nie miał włosów, na obnażonej czaszce widać było jej żyły. W ręku trzymał laseczkę giętką, jak wić a ciężką jak żelazo. Jeździec minął nas, słowa nie wyrzekłszy.
Mój brat rzekł do mnie: — Zejdźmy na boczną ścieżkę.
Weszliśmy na drogę, na której nie było ani krzaczka, ani źdźbła trawy. Wszystko miało barwę ziemi, nawet niebo. Uszedłszy kilka kroków, spostrzegłem, że nie odpowiadano na moje słowa. Obróciłem się, brata już nie było.
Wszedłem do wioski, którą przed sobą widziałem. Zdawało mi się, że powinna się nazywać Romainville (dla czego Romainville?)[8].
Pierwsza ulica była pusta, wszedłem na drugą. Na rogu obu ulic stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: co to za kraj, gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Zobaczyłem otwarte drzwi domu i wszedłem.
Pierwsza izba była pusta. W szedłem do drugiej. Za drzwiami tej izby stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: czyj ten dom? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Za domem ciągnął się ogród.
Opuściłem dom i wszedłem do ogrodu. Ogród był pusty. Za pierwszem drzewem stał człowiek. Zapytałem go: co to za ogród? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział.
Błądziłem po wiosce i spostrzegłem, że jestem w mieście. Wszystkie ulice były puste, wszystkie drzwi otwarte. Żadnej istoty żyjącej, ani na ulicach, ani w domach, ani w ogrodach. Ale w tyle każdego domu, za każdemi drzwiami, za każdem drzewem stał człowiek milczący. Ludzie ci patrzyli, jakem przechodził.
Wyszedłem z miasta i błądziłem po polach.
Po pewnym czasie obróciłem się i ujrzałem za sobą tłum ludu. Poznałem, że to byli owi ludzie, których widziałem w mieście. Mieli dziwne głowy. Nie zdawali się spieszyć, a jednak szli prędzej odemnie. Chód ich nie wydawał żadnego szmeru. Po chwili tłum mię otoczył. Twarze tych ludzi miały kolor ziemi.
Wówczas pierwszy, któregom ujrzał i zapytał, wchodząc do miasta, rzekł do mnie: Dokąd idziesz? Azali nie wiesz, że już oddawna umarłeś?
Otworzyłem usta do odpowiedzi, alem spostrzegł, że już dokoła mnie nie było nikogo.
Obudził się. Był zdrętwiały od zimna. Chłodny wiatr poranny poruszał na zawiasach otwarte okna. Ogień zagasł, świeca się dopalała. Jeszcze była noc ciemna.
Podniósł się i zbliżył do okna. Na niebie ani jednej gwiazdy.
Z okna widać było podwórko i ulicę. Nagle usłyszał szmer ostry i suchy. Spuścił oczy i ujrzał pod sobą dwie czerwone gwiazdy, których promienie dziwacznie przedłużały się i skracały w cieniu.
Na poły pogrążony w marzeniach sennych rzekł do siebie: Ach! nie ma ich na niebie. Są teraz na ziemi.
Drugi łoskot podobny do pierwszego rozbudził go zupełnie, spojrzał i poznał, że dwie gwiazdy były latarniami powozu. Przy ich świetle ujrzał kształty tego powozu. Był to tilbury, do którego stał zaprzężony biały konik. Ów łoskot, który słyszał, były to uderzenia kopyta końskiego o bruk.
— Co to za powóz? — rzekł. — Co tu robi tak rano?
W tej chwili zapukano do drzwi.
Zadrżał od stóp do głów i zawołał strasznym głosem:
— Ko tam?
Odpowiedziano:
— Ja, panie merze.
Poznał głos starej swej odźwiernej.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Panie merze, już piąta godzina.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Panie merze, stoi kabrjolet.
— Jaki kabrjolet?
— Tilbury.
— Co za tilbury?
— Czy pan mer nie najął dla siebie tilbury?
— Nie.
— Furman powiada, że przyjechał po pana mera.
— Co za furman?
— Od pana Scaufflaire.
— P. Scaufflaire!
Na to nazwisko zadrżał, jakby błyskawica mignęła mu przed oczyma.
— A tak! — rzekł — p. Scaufflaire!
Gdyby stara odźwierna widziała go w tej chwili, przestrachby ją ogarnął.
Nastało długie milczenie. Bezmyślnie wpatrywał się w płomień świecy, odrywał wosk stopiony około knota i gniótł go w palcach. Stara Czekała. Nakoniec odważyła się raz jeszcze odezwać.
— Panie merze, co mam odpowiedzieć?
— Powiedzcie, że dobrze, zaraz zejdę na dół.
Służba pocztowa z Arrass do M. — nad M. — odbywała się wówczas małemi wózkami z czasów cesarstwa. Były to kabrjolety na dwóch kołach, wybite wewnątrz płową skórą, zawieszone na resorach, mające dwa siedzenia, jedno dla woźnicy, drugie dla podróżnego. Z piast wystawały przedłużone osie, dziś jeszcze używane w Niemczech, aby trzymać w pewnej odległości inne powozy. Ogromne podłużne pudło z depeszami przymocowane z tyłu kabrjoletu, tworzyło z nim jedną całość. Pudło pomalowane było czarno, Kabrjolet żółto
Te powozy, dziś wcale nieznane, były szpetne, niekształtne, garbate, podobne do drobnych mrówek, ciągnących długie ciężary. Zresztą szły prędko. Poczta z Arras, wyruszająca z miejsca o pierwszej z północy po przejeździe kurjera z Paryża, stawała w M. — nad M. — przed piątą rano.
Tej nocy poczta, wjeżdżająca do M. — nad M. — drogą z Hesdin, zaczepiła na zakręcie o małe tilbury ciągnione przez białego konia, które pędziło w przeciwnym kierunku, powożone przez mężczyznę owiniętego płaszczem. Kabrjolet pocztowy silnie uderzył o koło tilbury. Pocztyljon wołał na mężczyznę, aby się zatrzymał, ale podróżny nie słuchał i pędził wielkim kłusem.
— Djabelnie mu się coś spieszy! — rzekł pocztyljon.
Człowiek, który tak spieszył, był ten sam, którego przed chwilę, widzieliśmy, jak łamał się w konwulsjach, zaiste, godnych politowania.
Dokąd jechał? Sam nie umiałby powiedzieć. Dlaczego się spieszył? nie wiedział. Jechał bez celu. Dokąd? Zapewne do Arras, a może i gdzieindziej. Chwilami czuł to i drżał. Zanurzał się w tę noc jak w przepaść. Coś go pchało, coś przyciągało. Niepodobna opisać, co się w nim działo, ale każdy to zrozumie. Komuż nie zdarzyło się choćby raz w życiu wejść do tej posępnej pieczary nieznanego?
Zresztą nie zdecydował się na nic, niczego nie przedsięwziął, nic nie uczynił. W jego sumieniu nie było żadnego postanowienia. Wszystko w nim bardziej niż kiedy było jeszcze jak w pierwszej chwili.
Dlaczego jechał do Arras?
Powtarzał sobie to, co już powiedział, najmując kabrjolet u Scaufflaira, że cokolwiek się stanie, nie było nic niestosownego zobaczyć na własne oczy, samemu sądzić o wypadku, — że nawet było to roztropnem, gdyż powinien był wiedzieć, co się działo, bo niczego nie można postanowić, nie widziawszy i nie zbadawszy, — że zdaleka wszystko przesadzamy, że wreszcie, gdy zobaczy tego Champmathieu, zapewne jakiegoś nędznika, z mniejszym wyrzutem sumienia pozwoli mu iść za siebie na galery; że wprawdzie będą tam Javert, Brevet, Chenildieu i Cochepaille, dawni galernicy, którzy go znali, ale z pewnością nie poznają go teraz; ba! co za myśl? że Javert o sto mil był od tego przypuszczenia, że wszystkie domysły skierowane były na owego Champmathieu, a nic nie masz uporczywiej zaślepionego, jak przypuszczenia i domysły: — że więc nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Że niewątpliwie była to straszna przygoda, lecz że — szczęśliwie z niej wyjdzie, — że zresztą jakkolwiek złowrogim jest los, ma go w swem ręku, jest jego panem. I uczepił się tej myśli.
Zapewne, jeśli mamy wyznać całą prawdę, wolałby był nie jechać do Arras.
Wszelako jechał.
Tak myśląc, zacinał konia, który przebiegał wybornym i pewnym kłusem półtrzeci mili na godzinę.
W miarę jak pędził kabrjolet, czuł w sobie, jakby coś cofało się nazad.
O świcie był na otwartem polu; miasto M. — nad M. — zostało daleko w tyle. Spojrzał na rozwidniający się horyzont, nie widząc patrzył na przesuwające się przed oczami chłodne postacie jutrzenki zimowej. Ranek ma swoje widma jak wieczór. Nie widział ich, ale mimo jego wiedzy, prawie fizycznym wpływem czarne te wizerunki drzew i pagórków złowrogo i posępnie oddziaływały na gwałtowny stan jego duszy.
Ilekroć przejeżdżał około domów, samotnie stojących przy drodze, mówił sobie: a jednak mieszkają tam ludzie, śpiący spokojnie!
Koń bił kopytem, brzęczały dzwonki u chomąta, koła warczały na bruku; miły, jednotonny, przyjemny łoskot, gdy jesteś wesoły, — posępny, gdy cię smutek owładnie.
Rozwidniało zupełnie, gdy przyjechał do Hesdin. Zatrzymał się przed oberżą, by dać wytchnąć koniowi i nasypać mu owsa.
Koń, jak powiedział Scaufflaire był z drobnej rasy bulońskiej, dużej głowy, dużego brzucha, małej szyi, szeroki w piersiach i zadzie, cienki w nogach, silny w stopach; rasa brzydka, ale silna i zdrowa. Poczciwe zwierzę przebiegło pięć mil w dwóch godzinach i nie spotniało nic a nic.
Nie wysiadł z tilbury. Chłopiec usługujący w oberży przyniósł owsa, schylił się i patrzał na lewe koło.
— Czy oddawna pan tak jedzie? — rzekł chłopiec.
Zapytany, nie wychodząc z zadumy, odpowiedział:
— Dlaczego?
— Czy zdaleka pan jedzie? — powtórzył chłopiec.
— Pięć mil ztąd.
— A!
— Dlaczego się dziwisz?
Chłopiec znowu się schylił, milczał przez chwilę, wlepiwszy oczy w koło, potem podniósł głowę i rzekł:
— Może to koło przejechało pięć mil, ale niezawodnie teraz ani ćwierci mili nie ujedzie.
Zeskoczył z tilbury.
— Co mówisz przyjacielu?
— Mówię, że to cud prawdziwy, żeś pan przejechał pięć mil nie zwaliwszy się w raz z koniem w jaki rów na drodze. Niech pan patrzy.
W istocie koło było bardzo uszkodzone. Uderzenie pocztowego powozu złamało dwie szprychy i rozsadziło piastę tak, że łon i kurczaba ledwie się trzymały.
— Przyjacielu — rzekł do chłopca — macie tu kowala?
— Mamy, panie.
— Bądź łaskaw, zawołaj go.
— Jest niedaleko. Hej majstrze Bourgaillard!
Majster Bourgaillard stał na progu przed swojem mieszkaniem. Przyszedł obejrzeć i skrzywił się jak chirurg, patrzący na złamaną nogę.
— Czy możecie mi zaraz naprawić to koło?
— Mogę, panie.
— A jak prędko będzie gotowe?
— Jutro.
— Jutro?
— Jest roboty na cały dzień! Czy panu bardzo pilno?
— Bardzo. Muszę odjechać najdalej za godzinę.
— To być nie może.
— Zapłacę, co zechcecie.
— Niepodobna.
— No! za dwie godziny.
— Niepodobna dziś. Trzeba dać nowe dwie szprychy i piastę. Musi się pan do jutra zatrzymać.
— Nie mogę czekać do jutra. A gdyby zamiast naprawiania dać inne koło?
— Jakto?
— Wszak jesteście kowalem?
— Ma się rozumieć, panie.
— Więc macie koła do sprzedania; odjechałbym natychmiast.
— Dać inne koło?
— A tak.
— Nie mam odpowiedniego koła do pańskiego kabrjoletu. Dwóch kół tak łatwo nie dopasujesz.
— Więc sprzedajcie mi dwa koła.
— Panie, nie wszystkie koła przystaję do każdej osi.
— Spróbujcie jednak.
— Napróżno, panie. Mam tylko proste koła od wozów chłopskich. Innych nie robimy.
— A może macie do wynajęcia kabrjolet?
Majster kowal z pierwszego spojrzenia poznał, że tilbury było najęte. Wzruszył ramionami i odparł:
— Ślicznie pan obchodzi się z najętemi kabrjoletami! Choćbym miał, tobym panu nie wynajął.
— Więc sprzedajcie?
— Nie mam.
— Co, żadnego wózka! — wszak widzicie, ze mnę nie ma targu.
— Jesteśmy prości wieśniacy; powozów nie mamy. Mam wprawdzie w wozowni stary kocz pewnego mieszczanina, który tylko w święto go używa. Wynająłbym go panu, co mi to szkodzi? ale nie chciałbym, żeby o tem dowiedział się mieszczanin, a przytem to kocz, trzeba zaprządz dwa konie.
— Wezmę pocztowe.
— A dokąd pan jedzie?
— Do Arras.
— I dziś pan chce tam stanąć?
— Ależ tak.
— Biorąc konie pocztowe?
— Czemu nie?
— A czy nie jedno byłoby stanąć w Arras jutro o czwartej rano?
— Nie.
— Bo to widzi pan, biorąc konie na poczcie... Czy pan ma paszport?
— Mam.
— Otóż biorąc konie pocztowe, nie dojedzie pan dziś do Arras. Nie jesteśmy na głównym trakcie. Na stacjach pocztowych niedbale obsługują. Konie są w polu. Zaczęła się orka; trzeba mocnego sprzężaju, więc biorą wszystkie konie, nawet pocztowe. Na każdej stacji poczeka pan trzy lub cztery godziny. A przytem konie idą stępa. Droga nierówna, górzysta.
— Ha, pojadę wierzchem. Odprzężcie konia. Przecież sprzedadzą mi tu siodło?
— Rozumie się, sprzedadzą, ale czy koń przyzwyczajony do siodła?
— Ach prawda! zapomniałem, nie przyzwyczajony.
— Więc...
— Ależ w wiosce znajdzie się koń do wynajęcia?
— Co! żeby jednym tchem szedł aż do Arras?
— A tak.
— Takich koni nie ma w naszej okolicy. Najprzód trzebaby go kupić, bo nikt pana nie zna. Ale czy nająć, czy kupić, ani za pięćset, ani za tysiąc franków go pan nie znajdzie!
— Cóż począć?
— Najlepiej, słowo uczciwego człowieka, zaczekać do jutra, a ja tymczasem naprawię koło.
— Jutro będzie zapóźno.
— Do licha!
— Wszak jeździ poczta do Arras? Kiedy przejeżdża tędy?
— W nocy. Obydwie poczty przejeżdżają nocą, tam jadąca i wracająca.
— Więc aż cały dzień potrzebujecie na naprawienie tego koła.
— Caluteńki!
— A gdyby wziąść dwóch czeladników?
— Choćby dziesięciu.
— Gdyby postronkami przymocować szprychy?
— Szprychy można, ale do piasty postronki się nie przydadzą. A przytem dzwona są uszkodzone.
— Nie wynajmuje kto powozów w mieście?
— Nie.
— A drugiego kowala nie ma?
Chłopiec z oberży i majster kowal odpowiedzieli współcześnie, potrząsając głową:
— Nie.
Uczuł radość niewymowną.
Oczywiście Opatrzność mu sprzyja. Ona to strzaskała koło tilbury i zatrzymała go w drodze. Nie usłuchał tej pierwszej wskazówki, owszem robił wszystko, żeby jechać dalej; uczciwie i skrupulatnie wyczerpał wszelkie środki; nie zraziło go ani ostra pora roku, ani strudzenie, ani wydatki; nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli nie pojedzie dalej, to już nie jego wina! Nie jego to sprawa, ale widoczne zrządzenie Opatrzności.
Odetchnął. Odetchnął swobodnie, pełną piersią, po raz pierwszy od rozmowy z Javertem. Zdawało mu się, że zwolniały żelazne kleszcze, które mu ściskały serce od dwudziestu godzin.
Zdawało się, że Bóg teraz brał jego stronę i oświadczał się za nim.
Powiedział sobie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy i że teraz pozostaje mu tylko powrócić spokojnie do domu.
Gdyby rozmowa jego z kowalem odbyła się w izbie oberży, nie miałaby świadków, niktby jej nie słyszał, wszystkoby się na tem zakończyło i prawdopodobnie nie mielibyśmy do opowiedzenia wypadków, o których niżej czytać będziecie; ale rozmawiano na ulicy. Wszelka rozmowa na ulicy nieuchronnie ściąga ciekawych. Zawsze się znajdą ludzie, gotowi brać w niej udział. Kiedy wypytywał kowala, zatrzymało się kilku przechodniów. Posłuchawszy kilka minut, jakiś chłopiec, na którego nikt nie zwracał uwagi, odłączył się od gromady ciekawych i pobiegł.
W chwili gdy podróżny, poradziwszy się w duchu, już zabierał się zawrócić do domu, chłopiec powrócił prowadząc starą kobietę.
— Panie — rzekła kobieta — mój chłopiec mówił, że pan życzy sobie nająć kabrjolet?
Na te proste słowa wyrzeczone przez staruszkę którą chłopiec prowadził, zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł ukazującą się w cieniu za sobą rękę, która go wypuściła, gotową znowu schwycić go za serce.
Odpowiedział:
— Tak, dobra kobieto, chciałbym nająć kabrjolet.
I spiesznie dodał:
— Ale tu nie ma powozów.
— Kto wie — rzekła stara.
— Gdzieżby był? — zapytał kowal.
— U mnie — odpowiedziała staruszka.
Zadrżał. Fatalna dłoń go chwytała.
W istocie staruszka miała w szopie rodzaj karjolki łozowej. Kowal i chłopak z oberży, zmartwieni, że wymykał się im szczodry podróżny, zaprotestowali.
— To szkaradna bryka, osadzona po prostu na osi, bez resorów — siedzenie z desek wisi na rzemieniach, od deszczu nie ma zasłony, koła zardzewiałe, zniszczone, nie dalej pojedzie jak tilbury — prawdziwa arka Noego. Na miejscu pana, nigdybym w nią nie wsiadał i t. d., i t. d.
Wszystko to było prawdą, ale ta bryka, ta arka, ta rzecz jakaś toczyła się na kołach i od biedy mogła się dostać do Arras.
Zapłacił, co żądano, zostawił tilbury u kowala do naprawy, zamierzywszy zabrać go za powrotem, kazał zaprządz białego konia do karjolki, wsiadł i pojechał dalej.
Gdy karjolka ruszyła z miejsca, przyznał się, iż przed chwilą radowała go myśl, że dalej nie pojedzie. Z gniewem rozważał tę radość i wydała mu się niedorzeczną. Dlaczego radować się z powrotu? Bądź co bądź, wszakże podróżował dobrowolnie? Nikt go nie przymuszał.
I w istocie, nic się nie stanie, czegoby sam nie chciał. Wyjeżdżając z Hesdin, usłyszał za sobą głos wołający: niech pan poczeka! Konwulsyjnym ruchem jakby jeszcze zaświecił mu promyk nadziei, zatrzymał konia.
Był to chłopiec staruszki.
— Co takiego?.
— Pan mi nic nie dał.
On, co chętnie i łatwo dawał wszystkim, oburzył się jakby na żądanie nadzwyczajne, prawie obmierzłe.
— A ty hultaju! — zawołał — nic nie dostaniesz! Zaciął konia i odjechał dobrym kłusem. W Hesdin zmitrężył dużo czasu, chciał to powetować. Dziarski konik ciągnął za dwóch, ale było to w lutym, pora dżdżysta, złe drogi. Przytem karjolka ciężka, a grunt górzysty. Blizko cztery godziny jechał z Hesdin do Saint-Pol, mil pięć.
W Saint-Pol stanął przed pierwszą spotkaną oberżą i kazał zaprowadzić konia do stajni. Jak obiecał Scaufflairowi, sam stał przy żłobie, gdy koń jadł owies. Marzył smutnie, bezładnie.
Żona oberżysty weszła do stajni.
— Czy pan nie będzie jadł śniadania?
— Prawda — rzekł — mam nawet dobry apetyt.
Poszedł za kobietą twarzy świeżej i wesołej.
Zaprowadziła go do izby gościnnej, gdzie były stoły nakryte ceratą.
— Dawajcie żywo — rzekł — pilno mi, muszę zaraz odjechać.
Tłusta dziewczyna flamandka skwapliwie postawiła przed nim talerz, łyżkę, nóż i widelec. Patrzył na dziewczynę zadowolony.
— Tego mi było trzeba, pomyślał. Nie jadłem śniadania.
Podano do stołu. Rzucił się na chleb, ugryzł kawałek, potem zwolna położył chleb na stole i więcej nie ruszył.
Jakiś furman jadł przy drugim stole. Rzekł do niego:
— Dlaczego ich, chleb taki gorzki?
Furman Niemiec nie zrozumiał.
Powrócił do oberży po konia.
W godzinę opuścił Saint-Pol i jechał do wioski Tinques, pięć mil odległej od Arras.
O czem myślał w drodze? Co czynił? Jak z rana patrzył na mijające drzewa, na dachy chałup, na pola uprawne, na znikanie krajobrazu, rozrywającego się na każdym zakręcie drogi. Taki widok wystarcza niekiedy duszy, uwalniając od myślenia. Widzieć tysiące przedmiotów poraz pierwszy i poraz ostatni, cóż może być melancholiczniejszego i głębszego! Podróżować — to rodzić się i umierać każdej chwili. W najchaostyczniejszych głębiach swego ducha, może porównywał te zmienne widnokręgi z istnieniem ludzkiem. Cokolwiek żyje, nieustannie ucieka przed nami. Mroki i blaski mięszają się ciągle. Po olśnieniu, zaćmienie; patrzysz, spiesznie wyciągasz rękę, by ująć przedmiot uciekający; każdy wypadek jest zakrętem drogi, aniś się spostrzegł, jak zestarzałeś. Czujesz wstrząśnienia, wszystko jest czarne, dostrzegasz drzwi w cieniu; tu zatrzymał się ponury koń życia, który cię ciągnął. Ktoś zasłoniony i nieznany odprzęga konia w ciemnościach.
Zmierzchało, gdy dzieci, wychodzące ze szkoły, zobaczyły wjeżdżającego do Tinques podróżnego. Prawda, że to były krótkie dnie zimowe.
Nie zatrzymywał się w Tinques. Gdy wyjeżdżał z wioski, dróżnik, sypiący żwir na drodze, podniósł głowę i rzekł:
— A to szkapa zmęczona!
W istocie biedny konik ledwie mógł iść stępa.
— Czy pan jedzie do Arras? — dodał dróżnik.
— Tak.
— Jeżeli tak dalej będzie pan jechał, to nie dojedzie wcześnie.
Zatrzymał konia i zapytał:
— Ile mil jeszcze do Arras?
— Dobrych siedm mil.
— Co znowu? — karta pocztowa znaczy pięć mil i ćwierć.
— A! odparł dróżnik, to pan nie wie, że droga jest w naprawie. Za kwadrans ztąd zobaczy ją pan przerwaną.
— Doprawdy?
— Musi pan zawrócić na lewo, do Carancy, przeprawić się przez rzekę, z Cambley znowu zawrócić na prawo; będzie to droga z Mont-Saint Eloy prowadząca do Arras.
— Noc zapada, zabłąkam się.
— Pan nie zna tych stron?
— Nie.
— A tu same boczne drogi. Chce pan usłuchać mej rady? Pański koń zmęczony; wracaj pan do Tinques. Jest tam dobra austerja. Przenocuje pan i jutro pojedzie do Arras.
— Muszę tam być dziś wieczór.
— To co innego. Więc i tak wróć pan do austerji i weź drugiego konia. Parobczak będzie przewodnikiem.
Usłuchał rady dróżnika, zawrócił i w półgodziny potem przejeżdżał przez to samo miejsce, dobrym kłusem, mając na przyprzążce świeżego konia. Chłopak z oberży, tytułujący się pocztyljonem, siedział na koźle.
Wszelako czuł, że stracił dużo czasu.
Zciemniało zupełnie.
Zjechali z głównego gościńca. Droga stała się nieznośną. Karjolka z jednej kolei wpadała w drugą. Rzekł do pocztyljona:
— Zawsze jedź dobrym kłusem, podwójny tryngield.
— Od silnego trzęsienia złamała się sztelwaga.
— Panie — rzekł pocztyljon — sztelwaga złamana, nie wiem, jak przyprządz konia, droga w nocy niegodziwa; gdybyśmy wrócili do Tinques, moglibyśmy jutro wcześnie stanąć w Arras.
Odpowiedział: — Masz dobry postronek i nóż?
— Mam, panie.
Uciął gałęź i zrobił sztelwagę.
Nowa strata dwudziestu minut: ale pojechali galopem.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Czarne mgły pełzały po wzgórzach, odrywając się jak kłęby dymu. W obłokach bladawe światełka. Wiatr od morza szumiał w czterech stronach widnokręgu, jakby kto sprzęty przestawiał. Tyle przedmiotów drżało w tym potwornym oddechu nocy!
Chłód wskróś go przejmował. Od wczoraj nic nie miał w ustach. Przypomniał sobie inną wycieczkę nocną na wielkiej płaszczyźnie w okolicach D. — przed ośmiu laty; zdało mu się, że to było wczoraj.
Wybiła godzina na dzwonnicy gdzieś daleko.
Zapytał chłopca:
— Która godzina?
— Siódma panie, o ósmej będziemy w Arras. Zostało tylko trzy mile.
W tej chwili poraz pierwszy przyszło mu na myśl (dziwił się, dla czego nie wcześniej): — że może daremnie się tylko trudził, że nie wiedział nawet, o której godzinie rozpocznie się proces, że należało przynajmniej wypytać się o to, że jest dziwactwem puszczać się w drogę, nie wiedząc, czy to przyda się na co. Później tak sobie rachował: pospolicie posiedzenia sądów kryminalnych rozpoczynają się o dziewiątej rano; — ta sprawa nie mogła trwać długo; — kradzież jabłek prędko odsądzą; — dalej tylko sprawa tożsamości osoby, cztery lub pięć zeznań, krótkie mowy, adwokatów; — przyjadę, gdy wszystko będzie skończone!
Pocztyljon zacinał konie. Przejechali most, zostawiając za sobą Mont Saint-Eloy.
Noc coraz głębiej zapadała.
Tymczasem Fantina doznawała wielkiej radości.
Noc przepędziła jak najgorzej. Straszny kaszel, gorączka się wzmogła; trapiły ją sny dręczące. Rano, gdy przyszedł doktór, bredziła w malignie. Poczciwy lekarz przeraził się i polecił uprzedzić p. Madeleine, żeby przyszedł coprędzej.
Całe rano Fantina smutna, małomówna, zamyślona, robiła fałdy na kołdrze, mrucząc pod nosem, jakby liczyła odległości. Oczy zapadnięte, prawie zagasłe, czasami zapalały się i błyszczały jak gwiazdy. Gdy się zbliża pewna godzina ponura, zda się, że światłość niebios napełnia tych, których ziemskie światło opuszcza.
Ile razy siostra Symplicja zapytała ją o zdrowie, odpowiadała niezmiennie: — Mam się dobrze, ale chciałabym widzieć pana Madeleine.
Kilka miesięcy temu, gdy Fantina straciła ostatni wstyd niewieści i ostatnią radość, była tylko cieniem siebie; teraz wyglądała jak widmo. Choroba fizyczna dopełniła moralnego nieszczęścia. Dwudziestopięcioletnia kobieta miała czoło pomarszczone, obwisłe policzki, ściśnięte nozdrza, zęby obnażone z dziąseł, płeć zczerniałą, wyschłą szyję, wystające kości, wychudłe członki, siwe włosy zmięszane z jasnemi. Niestety! choroba tak żywo przyspiesza starość!
W południe powrócił doktór, przepisał lekarstwa, zapytał czy p. Madeleine wstępował do infirmerji i potrząsnął głową.
P. Madeleine zwykle o trzeciej po południu przychodził odwiedzić chorą. Punktualność znaczy dobroć, był więc punktualny.
Około wpół do trzeciej Fantina zaczęła się niepokoić. W przeciągu dwudziestu minut z dziesięć razy zapytała zakonnicę: — Siostro, która godzina?
Wybiła trzecia. Za trzeciem uderzeniem Fantina usiadła na łóżku, chociaż zwykle poruszyć się nie mogła, konwulsyjnie załamała ręce wychudłe i zżółkłe i westchnęła głęboko, jakby kamień spadł jej z serca. Obróciła się i patrzyła na drzwi.
Nikt nie wszedł; drzwi się nie otwierały. Nieruchoma, wstrzymując oddech, z kwadrans miała oczy wlepione we drzwi. Na kościele katedralnym wybiło kwadrans na czwartą. Fantina bezsilna padła na poduszki.
Nie rzekła słowa i znowu zaczęła robić fałdy na kołdrze.
Upłynęło pół godziny, potem godzina, nikt nie przychodził; ilekroć zadzwonił zegar, Fantina podnosiła się, patrzyła na drzwi i znowu padała znękana.
Wyraźnie czytano jej myśli, ale nie rzekła słowa, nie żaliła się, nie skarżyła. Tylko kaszel męczył ją okrutnie. Rzekłbyś, spadała na nią jakaś ciemność tajemnicza. Była blada, usta miała zsiniałe. Niekiedy bolesny uśmiech skrzywił jej wargi.
Wybiła piąta. Wówczas siostra usłyszała, jak mówiła z cicha i łagodnie: — Jutro mam umrzeć, źle robi, że dziś nie przychodzi!
I siostrę Symplicję zdziwiła ta nieobecność p. Madeleine.
Tymczasem Fantina patrzyła z łóżka na niebo. Zdawała się szukać i coś przypominać. Nagle zaczęła śpiewać głosem słabym jak oddech. Zakonnica słuchała i zapamiętała słowa pieśni. Były takie:
Na mieście ogromne zrobimy wydatki
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.
W wzorzystej oponie, z gwiaździstą koroną,
Najświętsza Panienka przyjść — do mnie raczyła,
I rzekła z dobrocią; „Oto pod zasłoną
Przynoszę ci dziecię, o któreś prosiła“.
Biegnijcie do miasta, biegnijcie sąsiadki,
Po igły, naparstek, po nici i płótno,
Na mieście ogromne poróbcie wydatki
I wiele kupujcie z szczodrotą rozrzutną.
Kolebkę ustawię, pościołkę dam czystą,
Wstążkami przystroję powłoczki, sukienki; —
Chociażby Bóg dał mi swą gwiazdkę złocistą.
Ja wolę me dziecię z rąk Świętej Panienki.
Pytacie: — „dlakogo potrzebne mi płótno?“
„Dla mego dziecięcia od Marji mej Matki“.
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.
— „Upierzcie to płótno“. — „Gdzie?“ — W rzece nad brzegiem...
I zróbcie sukienkę z wielkiemi fałdami;
Ja na niej wyszycia złocistym dam ściegiem,
Przystroję ją całą wstążkami, kwiatami...“
— „Ach! dziecię nie żyje!... cóż z płótnem się stanie?“ —
— „Przykryjcie niem moje śmiertelne posłanie“.
Na mieście ogromne zrobimy wydatki,
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smntną.
Była to stara piosnka, śpiewana przy kołyskach, którą, Fantina usypiała małą Cozettę; przypomniała ją sobie teraz po pięciu latach. Śpiewała głosem tak smutnym i rozdzierającym, że nawet zakonnica nie mogła się od łez wstrzymać. Siostra, przywykła do najsmutniejszych widowisk, uczuła łzy, zalewające jej źrenice.
Zegar wybił szóstą. Fantina nie zdawała się słyszeć, ani zwracać uwagi na to, co się dokoła niej działo.
Siostra Symplicja wysłała służącą dowiedzieć się od odźwiernej fabryki, czy pan mer powrócił i czy prędko przyjdzie do infirmerji. Dziewczyna wróciła po kilku minutach.
Fantina, zawsze nieruchoma, zdawała się być pogrążoną w dumaniach.
Służąca odpowiedziała po cichu siostrze Symplicji, że p. mer wyjechał przed szóstą rano w małem tilbury odkrytem, mimo pory zimowej; że pojechał sam bez woźnicy, niewiadomo dokąd, że widziano go, jak zawracał na drogę do Arras, a inni zapewniali, że go widzieli na drodze do Paryża. Że odjeżdżając był jak zwykle dobry, łagodny, tylko powiedział odźwiernej, żeby go nie czekała na noc.
Kiedy dwie kobiety tak szeptały, tyłem obrócone do łóżka Fantiny, ta z gorączkowy żywością pewnych chorób organicznych uklękła na łóżku, zaciśnięte dwie pięści oparła na poduszce i wysunąwszy głowę za firanki, słuchała. Nagle zawołała:
— Mówicie o p. Madeleine! dlaczego szepczecie pocichu? co się z nim stało? dlaczego nie przychodzi.
Głos jej stał się tak mocny i ostry, że dwie kobiety wzięły go za głos mężczyzny i obróciły się przerażone.
— Odpowiadajcie — wołała Fantina.
Służąca wyjąkała:
— Odźwierna powiedziała mi, że nie może przyjść dzisiaj.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się i połóż.
Fantina, nie zmieniając postawy, odparła głosem doniosłym, groźnym i rozdzierającym:
— Nie może przyjść? dlaczego nie może? Wiecie przyczynę. Szeptałyście o tem przed chwilą. Chcę wiedzieć.
Służąca rzekła do ucha zakonnicy. — Powiedz pani, że jest zajęty w radzie municypalnej.
Siostra Sympłicja zlekka zarumieniła się, bo służąca doradzała kłamstwo. Z drugiej strony zdawało się, że prawda, powiedziana chorej, zadałaby cios straszny i zaszkodziła zdrowiu. Rumieniec znikł prędko. Siostra podniosła na Fantinę wzrok spokojny i smutny, i rzekła:
— Pan mer wyjechał.
Fantina wyprostowała się i usiadła na nogach.
Oczy jej zabłysły, niewymowna radość promieniała z całej tej zbolałej fizjonomji.
— Wyjechał! — zawołała. — Przywiezie Cozettę! Wyciągnęła ręce ku niebu, twarz przybrała wyraz nie do opisania. Usta jej poruszały się cichą modlitwą.
Gdy przestała modlić się, rzekła: — Siostro, chętnie położę się i zrobię, cokolwiek chcecie; przed chwilą byłam zła, przepraszam cię, siostro, jestem bardzo szczęśliwa. Pan Bóg jest dobry, pan Madeleine jest dobry; wyobraź sobie, siostro, pojechał po moją Cozettę do Montfermeuil.
Fantina położyła się, pomogła zakonnicy poprawić poduszki i ucałowała srebrny krzyżyk, który miała na szyi — podarunek od siostry Symplicji.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się teraz i przestań mówić.
Fantina wilgotnemi rękami ujęła rękę siostry, której sprawiało przykrość, że chora była tak spoconą.
— Pojechał dziś rano do Paryża. Niepotrzebnie nawet jechał na Paryż, bo Montfermeuil leży nieco na lewo, ztąd jadąc. Czy przypomina sobie siostra, co mówił wczoraj, gdym go pytała o Cozettę: wkrótce! wkrótce! Chce mi sprawić niespodziankę. Wie siostra? kazał mi podpisać list, który odda Thenardierom. Nie mogą się sprzeciwić, nieprawdaż? oddadzą Cozettę. Zapłacił im, ile chcieli. Władze nie pozwolą, żeby zatrzymywali dziecko, kiedy są zapłaceni. Siostro, nie mrugaj, że powinnam przestać mówić. Jestem nadzwyczajnie szczęśliwa, mam się dobrze, zupełnie jestem zdrowa, zobaczę Cozettę, już mi się nawet jeść zachciało. Pięć lat upływa, jak jej nie widziałam. O siostro, nie wyobrazisz sobie, jak drogie są dzieci! A potem ona taka miła i grzeczna, zobaczysz! Gdyby siostra wiedziała, jakie ma śliczne paluszki różowe! O będzie miała piękne ręce. Kiedym ją karmiła, miała zabawne rączyny, ot takie! Teraz musiała wyróść. Ma siedem lat, pannica. Nazywam ją Cozettą, ale jej na imię Eufrazja. Powiem coś siostrze; dziś rano patrzyłam na kurz na kominku i coś mi szepnęło, że wkrótce zobaczę Cozettę. Mój Boże! jak to źle, niegodziwie, kilka lat nie widzieć swego dziecka! Trzebaby zastanowić się, że życie nie jest wieczne! O, jak dobrze zrobił pan mer, że pojechał! Na dworze tak zimno! A wziął przynajmniej płaszcz? Jutro przyjedzie, nieprawdaż? To będzie radość! Jutro rano siostra mi przypomni, żebym włożyła czepeczek z koronkami. Montfermeuil to kraj daleki. Niegdyś odbyłam tę drogę piechotą, dla mnie było bardzo daleko. Ale dyliżanse prędko chodzą; jutro przyjedzie z Cozettą. Ile ztąd mil do Montfermeuil?
Siostra nie miała żadnego wyobrażenia o odległościach miejsc, więc odpowiedziała: — Zdaje mi się, że może jutro przyjechać.
— Jutro! jutro! — rzekła Fantina — jutro zobaczę Cozettę! Czy wie droga siostra boża, że już nie jestem chora? Oszalałam z radości. Tańczyłabym, gdyby chciano.
Ktoby ją widział kwadrans temu, nie pojąłby tej przemiany. Była rumiana, mówiła głośno, swobodnie i naturalnie, cała jej postać się uśmiechała. Chwilami śmiała się, mówiąc pocichu. Radość matki, to prawie dziecinna radość.
— Teraz, kiedy jesteś szczęśliwą — rzekła zakonnica — więc bądź posłuszną i przestań mówić.
Fantina położyła głowę na poduszkę i rzekła półgłosem: — Tak, leż spokojnie, bądź grzeczną, kiedy wkrótce masz ujrzeć swoje dziecko. Siostra Symplicja ma słuszność. Wszyscy tu mają słuszność.
Później, nie ruszając się, nie podnosząc głowy, wodziła dokoła wielkiemi oczami, promieniejącemi radością — i nie wyrzekła już ani słowa.
Siostra Symplicja zasunęła firanki, spodziewając się, że uśnie.
Między siódmą i ósmą przyszedł doktór. Nie słysząc żadnego szmeru, sądził, że Fantina śpi i na palcach zbliżył się do łóżka. Odsłonił firanki i przy świetle nocnej lampy ujrzał zwrócone na siebie wielkie, spokojne oczy Fantiny.
— Panie — rzekła — wszak prawda, że pozwolą jej spać tu przy mnie na małem łóżeczku?
Lekarz myślał, że bredzi w malignie. Fantina dodała:
— Niech pan spojrzy, jak raz będzie miejsce na łóżeczko.
Lekarz odprowadził na ustęp siostrę Symplicję, która objaśniła co zaszło: że p. Madeleine na parę dni odjechał i że zapewne nie należało wyprowadzać z błędu chorej, której się zdaje, że pan mer pojechał do Montfermeuil; kto wie nawet, może chora w istocie odgadła. Lekarz uznał trafność spostrzeżenia.
Zbliżył się do łóżka Fantiny, która mówiła dalej:
— Bo to, widzi pan, rano gdy się obudzi, powiem dzień dobry biednemu kotkowi, a w nocy nie śpię, więc będę nad nią czuwała. Jej spokojny oddech mię uszczęśliwi.
— Podajcie rękę — rzekł doktór.
Wyciągnęła ramię i śmiejąc się, zawołała:
— Ba, prawda! pan nic nie wie! jam zupełnie już wyzdrowiała. Cozetta przyjeżdża jutro.
Lekarz się zdumiał. W istocie była zdrowszą. Oddech swobodny, puls mocniejszy i regularniejszy. Świeże życie nagle ożywiło tę biedną istotę wyczerpaną.
— Panie doktorze — rzekła — czy siostra powiedziała panu, że pan mer pojechał po moje złotko?
Lekarz zalecił spokojność, milczenie i unikanie wszelkich przykrych wzruszeń. Przepisał dekokt z czystej chininy i na przypadek gorączki w nocy, napój chłodzący. Odchodząc, rzekł do siostry: — Doprawdy, ma się lepiej. Jeżeli szczęśliwem zrządzeniem Opatrzności pan mer w istocie przywiezie dziecko jutro, kto wie, bywają przesilenia tak zdumiewające. Zdarzało się nieraz, że wielka radość nagle zatrzymywała choroby, a chociaż słabość pacjentki jest organiczną i bardzo rozwiniętą, któż odgadnie wszystkie tajemnice organizmu ludzkiego! Może ją jeszcze uratujemy.
Była już ósma w wieczór, gdy karjolka, którą zostawaliśmy na drodze, wjechała w bramę gmachu pocztowego w Arras. Człowiek, któremuśmy towarzyszyli dotychczas, wysiadł, z roztargnieniem odpowiadał na zapytania służby w austerji, odesłał konia przyprzężonego, sam zaprowadził do stajni białego konika, potem wyszedł do sali bilardowej na dole, usiadł i wsparł się łokciami na stole. Czternaście godzin trwała podróż, którą spodziewał się odbyć tylko w sześciu. Oddał sobie jednak sprawiedliwość, że to nie jego wina, ale w duchu nie gniewał się na opóźnienie.
Weszła właścicielka austerji.
— Czy pan nocuje? czy podać wieczerzę?
Potrząsnął głową odmownie.
— Stajenny powiada, że koń pański jest bardzo znużony.
Podróżny przerwał milczenie.
— Czy koń nie będzie mógł iść w drogę jutro rano?
— A! panie! najmniej dwa dni musi odpocząć.
— Wszak tu jest poczta? — zapytał.
— Tak, panie.
Gospodyni zaprowadziła go do biura; pokazał paszport, wypytał, czy nie możnaby tejże nocy powrócić do M. — nad M. powozem pocztowym; miejsce obok pocztyljona w istocie nie było zajęte, zamówił i zapłacił.
— Panie — rzekł urzędnik pocztowy — nie zapomnij pan być tu przed pierwszą po północy, bo poczta nie czeka.
To uczyniwszy, wyszedł z hotelu i zaczął chodzić po mieście.
Nie znał Arras, na ulicach było ciemno, szedł więc na chybi trafi. Zdawało się, że umyślnie nie pyta przechodniów o drogę. Przeszedł most rzeczki Crinchon i zabłąkał się w labiryncie małych uliczek. Jakiś mieszczanin przechodził z latarką. Po pewnem wahaniu, zdecydował się zapytać mieszczanina, spojrzawszy wprzód dokoła, jakby się obawiał, by kto nie usłyszał, co mówi.
— Panie — rzekł — chciej powiedzieć, gdzie są sądy.
— Pan nie tutejszy? — odpowiedział mieszczanin, mężczyzna już podeszłego wieku; chodź pan ze mną. Właśnie idę w tę stronę, to jest w stronę pałacu prefektury. W tej chwili bowiem naprawiają gmach sądowy i tymczasowo trybunały odbywają posiedzenia w prefekturze.
— Czy i posiedzenia w sprawach kryminalnych?
— Ma się rozumieć, panie; widzi pan, dzisiejsza prefektura była przed rewolucją pałacem biskupim. Pan Conzié, który był biskupem w 1782 roku, kazał tam zbudować wielką salę. W tej to sali odbywają się sądy.
Idąc dalej, mieszczanin rzekł:
— Jeżeli chcesz pan widzieć proces, to trochę zapóźno. Zwykle posiedzenia kończą się o szóstej.
Tymczasem weszli na wielki plac i mieszczanin pokazał mu cztery ogromne okna oświecone, na fasadzie obszernego gmachu posępnej miny.
— Dalibóg panie, przychodzisz na czas, jesteś pan szczęśliwy. Te cztery okna to sąd kryminalny. Są oświecone, więc sprawa nieskończona, widać przeciągnęła się długo i odbywają posiedzenie wieczorne. Pana ta sprawa obchodzi? Czy to proces kryminalny? jesteś pan świadkiem?
Odpowiedział:
— Nie sprowadza mię żadna sprawa, chciałem tylko rozmówić się z jednym adwokatem.
— To co innego — rzekł mieszczanin. — Widzi pan te drzwi, gdzie stoi szyldwach? Wejdź pan prosto na wielkie schody.
Postąpił według wskazówek mieszczanina i w kilka minut później znalazł się w wielkiej sali pełnej ludzi, gromadkami szepczących z adwokatami w togach.
Serce się ściska na widok tych gromadek ludzi, ubranych czarno, szepczących na progu sali sprawiedliwości. Rzadko tam usłyszysz słowa miłosierdzia i politowania. Najczęściej wyrywa się z ust potępienie zawczasu. W oczach rozmarzonego dostrzegacza gromady te wydały się jak posępne ule, w których szemrzące duchy budują wspólnie ponure budynki wszelkiego rodzaju.
Ta sala obszerna i jedną tylko lampą oświecona była dawniej salą gościnną biskupią, a dziś ustępową. Wielkie drzwi, w tej chwili zamknięte, prowadziły do sali posiedzeń sądu kryminalnego.
W sali było tak ciemno, że nie wahał się zaczepić pierwszego z brzegu adwokata.
— Panie — zapytał — jak stoi sprawa?
— Już skończona — rzekł adwokat.
— Skończona!
Słowa te wyrzekł takim tonem, że adwokat się obrócił.
— Przepraszam pana — rzekł — może pan krewny.
— Nie. Nie znam tu nikogo. Winowajca skazany?
— Oczywiście nie mogło być inaczej.
— Do ciężkich robót?...
— Na całe życie.
Zapytał raz jeszcze słabym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Więc tożsamość osoby dowiedziona?
— Jaka tożsamość? — odpowiedział adwokat. Nie trzeba było sprawdzać tożsamości. Sprawa prosta: kobieta zabiła swoje dziecko; dzieciobójstwo dowiedzione; sąd przysięgłych skazał ją na całe życie.
— Więc to kobieta? — zapytał.
— A rozumie się, że kobieta. Niezamężna Limosin. O kogo panu chodzi?
— O nikogo, ale kiedy sprawa skończona, dla czegóż świeci się jeszcze w sali?
— Bo przed dwoma godzinami rozpoczęto inną sprawę.
— Jaką? — O! i ta bardzo prosta. Rodzaj hultaja, recydywisty, galernika, który popełnił kradzież. Zapomniałem nazwisko. Ale ma minę rozbójnika. Za samą tę minę jużbym go posłał na galery.
— Panie — zapytał — czy nie możnaby wejść do sali?
— Wątpię, doprawdy. Tłok niezmierny. Ale posiedzenie jest zawieszone. Niektórzy powychodzili.
Gdy rozpocznie się znowu posiedzenie, może pan spróbować.
— Którędy się wchodzi?
— Temi drzwiami.
Adwokat odszedł. W kilku chwilach doznał prawie współcześnie, prawie razem wszystkich możliwych wzruszeń. Obojętne słowa adwokata przeszywały go ostrzem ognistem i kłuły igłami lodu. Dowiedziawszy się, że sprawa nieskończona, odetchnął; nie umiałby jednak powiedzieć, czy uczuł zadowolenie, lub boleść.
Zbliżył się do kilku grup i przysłuchiwał, co mówiono. Uzbierało się wiele spraw i prezydujący wyznaczył na ten dzień dwie sprawy proste i krótkie. Rozpoczęto od dzieciobójstwa, teraz przyszła kolej na galernika, niepoprawnego recydywistę. Miał kraść jabłka, ale mu tego nie dowiedziono; dowiedzionem jest tylko, że już był na galerach w Tulonie. To właśnie pogorszało jego sprawę. Zresztą skończyły się już badania oskarżonego i zeznania świadków, pozostawały jeszcze obrona adwokata i wnioski prokuratora; nie skończy się to przed północą. Prawdopodobnie człowiek będzie potępiony; prokurator jest bardzo zdolny, nie chybi swego oskarżonego; utalentowany chłopak, pisze nawet wiersze.
Woźny stał przy drzwiach, pilnując wejścia do sądu kryminalnego. Zapytał tego woźnego:
— Chciej mi pan powiedzieć, czy prędko drzwi się otworzą?
— Nie otworzą się wcale — odparł woźny.
— Czemu? czyż nie otwierają się z rozpoczęciem posiedzeń? czy zawieszono audjencję?
— Audjencja zaraz się znowu rozpocznie, ale drzwi się nie otworzą.
— Dlaczego?
— Bo sala jest zapełniona.
— Co! ani jednego próżnego miejsca?
— Ani jednego. Drzwi są zamknięte, nikt już wejść nie może.
Woźny dodał po chwili milczenia:
— Są wprawdzie dwa lub trzy miejsca za panem prezesem, ale pan prezes wpuszcza tam tylko wysokich urzędników.
To rzekłszy, woźny odwrócił się do niego tyłem.
Odszedł ze spuszczoną głową, minął przedpokój i powolnie zstępował ze schodów, jakby się wahał na każdym kroku. Prawdopodobnie odbywał naradę z sobą samym. Nie skończyła się jeszcze gwałtowna walka, którą wczoraj stoczył; co chwila przechodził nową, straszną zmianę. Zeszedłszy ze schodów, oparł się o poręcz i skrzyżował ręce na piersiach. Nagle rozpiął surdut, wyjął pugilares, wydarł kartkę, dobył ołówek i przy świetle lampy napisał te słowa: P. Madeleine, mer M. — nad M.; — potem wielkim krokiem przebiegł schody, przedarł się przez tłumy, poszedł prosto do woźnego i oddał mu kartkę, mówiąc rozkazującym tonem: — Oddaj to panu prezesowi.
Woźny wziął papier, rzucił nań ukradkowe spojrzenie i posłuszny odszedł.
Mer z M. — nad M. — ani się domyślał, że był sławnym człowiekiem. Od lat siedmiu rozgłos cnót jego napełnił całą okolicę dolnego Boulonnais, przekroczył granice szczupłego okręgu i przeniknął do dwóch lub trzech departamentów sąsiednich. Oprócz usług, oddanych głównemu miastu, przez rozwinięcie przemysłu czarnych świecidełek, nie było ani jednej ze stu czterdziestu gmin okręgu M. — nad M. — któraby nie zawdzięczała mu czegokolwiek. W potrzebie nawet umiał dopomódz przemysłowi innych okręgów. Tak przy sposobności poparł swym kredytem i funduszami fabrykę tiulów bulońskich, fabrykę tkanin lnianych mechanicznych w Frevert i hydrauliczną fabrykę płócien w Bourber nad Canche. Wszędzie ze czcią wspominano nazwisko p. Madeleine. Arras i Douai zazdrościły mera szczęśliwemu miasteczku M. — nad M.
Radca sądu królewskiego w Douai, który prezydował na tem posiedzeniu sądu kryminalnego w Arras, jak wszyscy, znał to nazwisko głęboko i powszechnie szanowane. Gdy woźny pocichu otworzywszy drzwi, łączące pokój radny z salą posiedzeń, pochylił się na krzesło prezesa i podał mu papier z nazwiskiem p. Madeleine, dodając że ten pan życzy sobie być obecnym na audjencji, prezes poruszył się skwapliwie, porwał za pióro, napisał kilka słów u spodu i oddał papier woźnemu, mówiąc: prosić!
Nieszczęśliwy człowiek, którego historię opowiadamy, pozostał przy drzwiach sali w tem samem miejscu i w tej samej postawie, jak go opuścił woźny. Pogrążony w marzeniach słyszał, że mu ktoś mówił: raczy pan z łaski swojej pójść za mną. Był to ten sam woźny, który przed chwilą obrócił się tyłem do niego, a teraz kłaniał się do ziemi. Współcześnie woźny podał mu papier. Rozwinął, a że była blizko lampa, przeczytał:
„Prezes sądu kryminalnego przesyła swoje uszanowanie panu Madeleine.
Zmiął papier w rękach, jakby w tych słowach uczuł jakiś smak dziwny i gorzki.
Poszedł za woźnym.
W kilka minut później był sam w gabinecie ze ścianami, wyłożonemi futrowaniem, ponuro oświeconym dwoma woskowemi świecami, stojącemi na stole, zielonem suknem okrytym. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa woźnego: „Jest pan w izbie radnej; naciśnie pan tylko klamkę mosiężną i niebawem będzie w sali posiedzeń za krzesłem pana prezesa.“ Te słowa łączyły się w jego myśli z mglistem wspomnieniem ważkich korytarzy i schodów, któremi niedawno przechodził.
Woźny zostawił go samego. Nadeszła chwila uroczysta, ostateczna. Chciał zebrać i skupić swe myśli, lecz nie mógł. W tedy właśnie, gdy najżywszą czujemy potrzebę przywiązać się do rozdzierających serce rzeczywistości życia, rwą się w mózgu nici myśli. Znajdował się w miejscu, gdzie sędziowie naradzają się i potępiają. Z bezmyślną spokojnością patrzył na tę izbę cichą i straszną, gdzie tyle istnień zdruzgotano, gdzie jego nazwisko miało rozledz się za chwilę i jego losy rozstrzygnąć. Patrzył na ściany, spojrzał na siebie i zdumiał się, że to był ów pokój i że to był on.
Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, był cały zbity od trzęsienia powozu po najgorszej drodze, ale nie czuł niczego; zdało mu się, że zupełnie stracił uczucie.
Zbliżył się do ciemnych ram, wiszących na ścianie, w których za szkłem był własnoręczny list Jana Mikołaja Pache, mera Paryża i ministra, datowany zapewne błędnie 9 czerwca II roku, w którym Pache wysyłał do gminy listę ministrów i deputowanych trzymanych w więzieniu. Ktoby patrzył na niego w tej chwili, byłby pewnym, że ten list szczególniejszą budził w nim ciekawość, bo nie spuszczał zeń oczu i przeczytał go dwa lub trzy razy. Czytał, nie myśląc o treści i nie wiedząc, że czytał. Myślał o Fantinie i Cozecie.
Tak marząc, obrócił się i spojrzenia jego padły na mosiężną klamkę drzwi, oddzielających go od sali posiedzeń. Prawie o nich zapomniał. Spojrzał na klamkę zrazu spokojnie, potem bystro, z obłąkaniem, w końcu z największem przerażeniem. Grube krople potu ściekały mu z włosów na skronie.
Chwilami pasując się z sobą, poruszał ręką, z gestem rozkazującym i buntowniczym razem, jakby chciał mówić: I cóż mię do tego przymusza? Później zawrócił się żywo, postąpił ku drzwiom, któremi wszedł, otworzył je i wyszedł. Dostał się na korytarz długi, wązki, przerywany schodkami i drzwiczkami, pełen zakrętów, tu i owdzie oświecony lampą, jak przy łożu chorych: ten sam korytarz, przez który przechodził do pokoju radnego. Odetchnął, słuchał; żadnego szmeru ani za nim ani przed nim; jął uciekać, jakby go kto gonił.
Ubiegłszy kilkanaście kroków na korytarzu, zatrzymał się i słuchał jeszcze. Taż sama cisza i ciemność dokoła. Tchu mu zabrakło, zachwiał się i oparł o ścianę. Od zimnego muru pot zlodowaciał mu na czole; zadrżał i odstąpił.
Tak stojąc sam, w ciemnościach, drżący z zimna i zapewne z czego innego jeszcze, myślał.
Myślał noc całą, myślał dzień cały — i teraz słyszał tylko wewnątrz siebie głos wołający: Niestety!
Kwadrans tak stał zamyślony. Nakoniec pochylił głowę, ciężko i boleśnie westchnął, opuścił ręce i zawrócił. Szedł powolnie, znękany. Zdawałoby się, że ktoś go schwycił uciekającego i przyprowadzał.
Wszedł do pokoju radnego. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, była klamka drzwi. Ta klamka okrągła, gładka, mosiężna, błyszczała przed nim jak straszna gwiazda. Patrzył na nią, jak owca patrzy w oczy tygrysa.
I nie mógł oderwać wzroku od klamki.
Niekiedy postąpił krok naprzód i zbliżył się do drzwi.
Gdyby słuchał, usłyszałby jakiś pomięszany szmer, jakiś hałas w sali sąsiedniej; ale nie słuchał i nie słyszał niczego.
Nagle, sam nie wiedząc jak się to stało, znalazł się przy drzwiach i konwulsyjnie chwycił za klamkę; drzwi się otworzyły.
Był w sali audjencjonalnej.
Postąpił krok naprzód, machinalnie zamknął drzwi za sobą i stanął patrząc na to, co widział.
Była to sala obszerna, źle oświecona, to pełna wrzawy, to ponurego milczenia, w której wszystkie przybory procesu kryminalnego roztaczały się przed oczyma tłumu z powagą dziecinną i posępną.
W końcu sali, tam gdzie on się znajdował, siedzieli sędziowie w wyszarzanych togach, roztargnieni, ogryzając paznokcie lub drzemiąc; w przeciwnym końcu obszarpana tłuszcza; adwokaci w przeróżnych postawach, żołnierze z miną poczciwą i szorstką; stare futrowania poplamione, sufit brudny, stoły pokryte wyżółkłem suknem zielonem, drzwi poczernione od rąk; na gwoździach w bitych w futrowania, lampy jak w szynkowniach, więcej wydające dymu niż światła; na stołach świece łojowe w lichtarzach mosiężnych; wszędzie ciemno, brzydko, smutnie. Wszystko to jednak przejmowało cię zgrozą i poszanowaniem, bo czułeś tu wielką sprawę ludzką, zwaną prawem i wielką rzecz boską, zwaną sprawiedliwością.
Nikt w tym tłumie nie zwracał na niego uwagi. Wszystkie spojrzenia utkwione były w jeden przedmiot, na ławkę przysuniętą do małych drzwiczek przy ścianie, na lewo od prezesa. Na tej ławce, na którą padało światło świec kilku, siedział człowiek między dwoma żandarmami.
Tym człowiekiem był oskarżony.
Nie szukał go oczami, zobaczył natychmiast. Oczy jego padły nań odrazu, jakby zawczasu widział, gdzie siedzi ta postać.
Zdało mu się, że ujrzał siebie samego, podstarzałego, nie zupełnie wprawdzie podobnego z twarzy, ale takiej samej postawy, podobnych rysów, z najeżonemi włosami, płową, i niespokojną źrenicą, w bluzie, którą miał na sobie, gdy wchodził do D. — z wyrazem nienawiści na twarzy, kryjąc w głębi duszy ohydny skarb strasznych myśli, które przez lat dziewiętnaście starannie zbierał na bruku więziennym.
Drżąc, rzekł do siebie: — O Boże! czyż takim znowu się stanę?
Człowiek ten zdawał się mieć lat około sześćdziesięciu; miał coś w sobie szorstkiego, głupowatego i dzikiego.
Na odgłos otwierających się drzwi, usunięto się, by zrobić miejsce, prezes odwrócił głowę i domyślając się, że wchodzącym był pan mer z M. — nad M. — skłonił mu się uprzejmie. Prokurator, który widział p. Madeleine w M. — nad M. — dokąd nieraz powoływały go obowiązki urzędu, poznał go i także powitał. On ledwie to spostrzegł. Jak urzeczony patrzył przed siebie.
Sędziowie, pisarze, żandarmi, mnóstwo głów okrutnie ciekawych — wszystko to widział już raz przed dwudziestu laty. Te złowrogie rzeczy spotyka znowu: stoją przed nim, ruszają się, żyją; to prawdziwi żandarmi, prawdziwi sędziowie, prawdziwy tłum prawdziwych ludzi z ciała i kości. Stało się; dokoła niego ukazały się i odżyły z całą straszną rzeczywistością potworne postacie przeszłości.
Wszystko czychało nań, jak przepaść otwarta. Zgroza go przejęła, zamknął oczy i zawołał w najskrytszych głębiach swej duszy: nigdy!
Dziwnie tragiczną, igraszką losów, przywodzącą go do szaleństwa, drugi on sam stał przed nim. Wszyscy nazywali sądzonego Janem Valjean!
Niesłychany miał widok przed oczami: był na przedstawieniu najokropniejszej sceny ze swego życia, granem przez własne widmo.
Wszystko jak dawniej: taż sama złowroga wystawa, ta sama godzina nocna, prawie te same twarze sędziów, żołnierzy i widzów. Tylko nad głową prezesa wisiał krucyfiks, którego nie było w trybunałach wówczas, gdy go potępiono. Kiedy go sądzono, Bóg był nieobecnym.
W tyle za nim stało krzesło, padł na nie, przerażony myślą, że mogą go widzieć. Usiadłszy, skrył twarz za stos aktów, leżących na stole sędziów i mógł widzieć, nie będąc widzianym. Powoli oprzytomniał i przyszedł do siebie. Tyle już był spokojny, że mógł słuchać.
P. Bamatabois był w liczbie sędziów przysięgłych.
Szukał Javerta, ale go nie zobaczył. Stół pisarza zasłaniał świadków. A przytem jakeśmy mówili, sala była źle oświeconą.
Właśnie gdy wchodził, adwokat oskarżonego skończył obronę. Sprawa trwała od trzech godzin i publiczność słuchała jej z wytężoną uwagą. Od trzech godzin w oczach ciekawego tłumu, uginał się pod brzemieniem strasznego prawdopodobieństwa człowiek nieznajomy, jakiś nędznik nadzwyczajnie głupi albo przebiegły. Był włóczęgą, którego schwytano na polu, niosącego gałęź z dojrzałemi jabłkami, złamaną w ogrodzie Pierrona. Co za jeden? Zarządzono śledztwo, przesłuchano świadków, wszyscy zeznali jednomyślnie i wyświeciła się prawda z procesu. Stało w oskarżeniu: — Trzymamy w ręku nie tylko złodzieja owoców, włóczęgę, trzymamy nadto bandytę, zbiegłego z miejsca, dokąd był delegowany, dawnego galernika, najniebezpieczniejszego zbrodniarza, złoczyńcę nazwiskiem Jan Valjean, którego sprawiedliwość oddawna poszukuje, który przed ośmiu laty opuściwszy galery tulońskie, dopuścił się na gościńcu rozboju na osobie chłopca Sabaudczyka imieniem Gerwazek, zbrodni przewidzianej w art. 383 kodeksu karnego, którą, poszukiwać będziemy później, gdy tożsamość osoby sądownie udowodnioną zostanie. Teraz popełnił nową kradzież. Jest to więc recydywa. Ukarzcie go za nowy fakt, później się osądzi dawniejszy. — Wobec takiego oskarżenia i jednomyślności świadków, oskarżony nie tak się bronił, jak raczej okazywał wielkie zdziwienie. To machał rękami i gestykulował przecząc oskarżeniu, to gapił się na sufit. Mówił z trudnością, odpowiadał zakłopotany, ale od stóp do głów całą postacią swoją zaprzeczał. Był idjotą wobec rozumów, dokoła niego ustawionych w szyku bojowym i wydawał się zupełnie obcym w tem napastniczem towarzystwie. A jednak chodziło o najgroźniejszą przyszłość; prawdopodobieństwo co chwila zdawało się większe, tłum ciekawych z większą niż on obawą czekał nieszczęsnego wyroku, zawieszonego nad jego głową. Przewidywano nawet karę śmierci zamiast galer, gdyby dowiedziona została tożsamość osoby i sprawa Gerwazka zakończyła się później nowem potępieniem. Co był za jeden ten człowiek? Co znaczyła jego obojętność? Byłaż to chytrość czy niedołęstwo? Czy aż nadto dobrze rozumiał swoje położenie, lub też nic zgoła go nie pojmował? Takie pytania zadawali sobie widzowie i jak się zdaje, takie wątpliwości różniły opinje sędziów przysięgłych. W procesie tym było i to, co przeraża i to, co zaciekawia; dramat był nietylko ponury, ale nadto ciemny i zawikłany.
Adwokat nieźle bronił owym stylem prowincjonalnym, oddawna będącym znamieniem wymowy sądowej, która niegdyś właściwa adwokatom zarówno Paryża, jak lada lichej mieściny, dziś stała się wymową klasyczną i wyłącznie używaną przez mówców urzędowych, którym przystoi krasomówstwo poważne i majestatyczne. W tym stylu mąż zowie się małżonkiem, żona małżonką, Paryż ogniskiem sztuk i cywilizacji, król monarchą, ksiądz biskup świętym arcykapłanem, prokurator wymownym tłumaczem pomsty sprawiedliwości, obrony głosami przed chwilą słyszanemi, wiek Ludwika XIV wielkiem stuleciem, teatr świątynią Melpomeny, rodzina panująca dostojną krwią naszych królów, koncert uroczystością muzykalną, jenerał dowodzący załogą w departamencie znakomitym wojownikiem, który i t. d.; alumni seminarjum młodocianymi lewitami, błędy przypisywane dziennikom fałszem, sączącym truciznę w kolumny tych organów i t. d. i t. d.
Otóż adwokat rozpoczął mowę od wyłuszczenia sprawy kradzieży jabłek, co w pięknym stylu rzecz nie lada trudności; ale sam wielki Bossuet zmuszony był raz podczas mowy pogrzebowej wspomnieć o kurze, a świetnie wybrnął z kłopotu. Adwokat utrzymywał, że kradzież jabłek materjalnie nie była dowiedzioną. Nikt nie widział, żeby jego klijent, którego jako obrońca nie przestawał nazywać Champmathieu, przeskoczył mur i złamał gałęź. Wprawdzie schwytano go z gałęzią w ręku, ale mówił, że ją podjął z ziemi. Przeciwnego dowodu nie miano. Nie ulegało wątpliwości, że gałęź była odłamaną z jabłoni i wyniesiona z ogrodu przed złodzieja, który później przestraszony rzucił ją na ziemię. Nic jednak nie dowodziło, że tym złodziejem był Champmathieu. Pozostawał jedyny zarzut: że był dawniej galernikiem. Adwokat nie przeczył, że na nieszczęście rzecz zdawała się dowiedzioną, oskarżony mieszkał w Faverolles, był tam ogrodniczkiem, nazwisko Champmathieu mogło początkowo brzmieć Jan Mathieu, to prawda; wreszcie czterech świadków bez wahania zeznało, że ów Champ Mathieu był galernikiem Janem Valjean; przeciw tym wskazówkom i świadectwom adwokat mógł tylko postawić zaprzeczenie swego klijenta, przeczenie niestety interesowne; ale przypuszczając nawet, że był galernikiem Janem Valjean, czyż to dowodziło, że kradł jabłka? Prosty domysł, bez dowodu. Wprawdzie obrońca w dobrej wierze przyznać musiał, że oskarżony używał, „złego systemu obrony.“ Uporczywie przeczył wszystkiemu i kradzieży i swej przeszłości na galerach. Niewątpliwie lepiej byłoby przyznać się do ostatniego punktu: toby mu zjednało pobłażanie sędziów: sam adwokat tak mu doradzał, ale oskarżony uporczywie sprzeciwiał się, sądząc zapewne, że wszystko ocali, nie przyznając się do niczego. Był to błąd, ale czyż nie należało uwzględnić ograniczonego jego rozumu? Człowiek ten widocznie jest idjotą. Długoletnie nieszczęścia na galerach, długa nędza po wyjściu z galer ogłupiła go i t. d.; źle się bronił, ale to nie jest dostateczną przyczyną do potępienia. Co do sprawy z Gerwazkiem, adwokat jej nie dotykał, gdyż nie należała do procesu. W końcu adwokat błagał prześwietny sąd, aby zastosował do niego karę policyjną za opuszczenie miejsca wyznaczonego na mieszkanie, zamiast strasznej kary, spadającej na galernika recydywistę.
Prokurator odpowiedział na obronę. Jak zwykle wszyscy prokuratorowie był gwałtowny i kwiecisty.
Powinszował obrońcy jego „uczciwości“ i zręcznie z niej skorzystał. Wszystkich ustępstw adwokata użył jako broni przeciw oskarżonemu. Adwokat zdawał się zgadzać, że oskarżony był Janem Valjean. Prokurator uważał już to za fakt niezawodny. Człowiek ten był więc Janem Valjean. To już zaprzeczeniu nie ulegało. Tu, używając zręcznej figury retorycznej, od szczegółu przechodząc do ogółu, od pojedynczego faktu do źródeł występków, prokurator piorunował przeciw niemoralności szkoły romantycznej, powstającej wówczas pod nazwą Szkoły szatańskiej, którą ją ochrzciły krytyki Gazety codziennej i Oriflammy i nie bez wielkiego prawdopodobieństwa przypisał wpływowi nowej literatury szkaradny występek Champ-Mathieu’go, a raczej Jana Valjean. Wyczerpawszy te uwagi, przeszedł do samego Jana Valjean.
Kto był Jan Valjean? Tu jego opis: potwór, którego wyzionęły piekła i t. d. Wzór tego rodzaju opisów znajduje się w opowiadaniu Therameny, które mało użyteczne dla sztuki dramatycznej, codziennie świadczy wielkie usługi wymowie sądowej. Słuchacze i sędziowie „zadrżeli.“ Dokonawszy opisu, prokurator mówił dalej, używając krasomówskiego zwrotu, który nazajutrz miał do najwyższego stopnia obudzić entuzjazm Dziennika prefektury: I taki to człowiek i t. d. i t. d. włóczęga, żebrak, bez sposobu utrzymania i t. d. i t. d., przeszłem życiem wdrożony w występki, nie poprawiony pobytem na galerach, jak tego dowodzi zbrodnia, popełniona na Gerwazku i t. d., taki to człowiek, ujęty na gorącym uczynku kradzieży o kilka kroków od przeskoczonego muru, z przedmiotem skradzionym w ręku, przeczy przeskoczeniu muru, przeczy wszystkiemu, wypiera się aż do swego nazwiska, aż do tożsamości osoby! Oprócz tysiąca innych dowodów, których tu nie przytaczamy, poznają go czterej świadkowie: Javert, nieskazitelny inspektor policji. Javert i trzej dawni towarzysze sromoty, galernicy: Brevet, Chenildieu i Cochepaille. Cóż mówi przeciw tej piorunującej jednomyślności? Przeczy. O zatwardziałości niesłychana! Panowie przysięgli wymierzcie sprawiedliwość i t. d. i t. d.
Gdy tak prawił prokurator, oskarżony słuchał, otworzywszy gębę, ze zdziwieniem i pewnym podziwem. Oczywiście zdumiewało go, że człowiek może tak wspaniale mówić. Niekiedy słysząc najenergiczniejsze ustępy wniosków prokuratora, gdy jego wymowa w zbierała potokiem hańbiących przymiotników i jak nawałnica zalewała oskarżonego — kiwał zwolna głową, protestując smutnie i milcząco. Dwa czy trzy razy bliżej stojący widzowie słyszeli, jak rzekł półgłosem: — Otóż na co mi wyszło, żem nie zapytał się pana Baloup! — Prokurator zwrócił uwagę sędziów przysięgłych na tę bezmyślną postawę, widocznie wyrachowaną, która świadczyła nie o niedołęztwie, lecz o przebiegłości, podstępie, chytrości i wprawie w oszukiwaniu sprawiedliwości, w całem świetle ukazującym „głęboką przewrotność“ tego człowieka. Zakończył zastrzeżeniem sprawy Gerwazka i żądaniem surowego wyroku.
Chodziło jak na teraz o skazanie na dożywotnie galery.
Podniósł się obrońca, powiedział kilka grzeczności panu prokuratorowi, chwalił jego „cudowną mowę“ i odpowiedział jak mógł, ale widocznie słabnął, czując, że nie ma na czem wesprzeć obrony.
Zbliżała się chwila zamknięcia obrad. Prezes kazał oskarżonemu powstać i według zwyczaju zapytał: — Czy masz co dodać do swojej obrony?
Człowiek stojąc trzymał w rękach obrzydliwą czapkę i nie zdawał się nawet słyszeć.
Prezes powtórzył zapytanie.
Tym razem człowiek usłyszał. Zdało się, że zrozumiał. Zrobił poruszenie jak ze snu zbudzony, powiódł dokoła oczami, spojrzał na publiczność, na żandarmów, swego adwokata, sędziów, prezesa, wsparł ogromne pięści na krawędzi kratki przed jego ławą będącej, spojrzał raz jeszcze i nagle utkwiwszy wzrok w prokuratora, zaczął mówić. Mowa jego była jakby wybuchem wulkanu. Zdawało się, że wyrazy te gwałtowne, niezgodne i bezładne, biły się z sobą, aby razem wydostać z piersi. I mówił: — Dodam to. Byłem kołodziejem w Paryżu, powiem nawet, że to było u pana Baloup. Ciężki to zarobek rzemiosło kołodzieja: pracujesz cały dzień pod gołem niebem, pod szopą u dobrych majstrów, nigdy w zamkniętych warsztatach, bo widzicie panowie, potrzeba dużo miejsca. W zimie tak marzniesz, że musisz machać rękami by się rozgrzać, ale majstrowie i na to nie pozwalają mówiąc, że traci się czas drogi. Ciężka rzecz obrabiać żelazo, gdy woda marznie na bruku. Człek prędko się zużywa. Młody wiekiem robisz się stary w tej pracy. Masz lat czterdzieści, jużeś do niczego. A ja miałem pięćdziesiąt trzy i jeszcze pracowałem. A potem, jacy złośliwi ci, robotnicy! Kiedyś już nie młody, wyśmiewają cię nazywając starym kanarkiem, starym osłem! Zarabiałem ledwie trzydzieści su dziennie, majstrzy korzystając z mego wieku, płacili mi jak najmniej. Prócz tego miałem córkę, która prała bieliznę w rzece. I ona trochę zarabiała; we dwoje jakoś się żyło. I jej praca ciężka wielce! Cały dzień bebłać w balji podkasana, na deszczu, na śniegu, na wichrze smagającym w oczy; choć marznie, pierz, nie pytaj; wiele osób mało ma bielizny i czeka na nią; jeśli nie wypierzesz na czas, stracisz praktykę. Deski źle spojone, woda zewsząd ciecze; spódnice ci zalewa; przemakasz do nitki. Pracowała także w pralni Dzieci Czerwonych, gdzie wodę sprowadzają rurami i płuczą chusty w miednicy. Pralnia jest zamknięta, więc nie tak zimno. Ale używają ługu do moczenia chust, a to strasznie wyżera oczy. Powracała o siódmej wieczór i wcześnie się spać kładła, tak była zmęczona. Mąż ją bił. Umarła. Nie byliśmy szczęśliwi. Poczciwa córka nie znała, co zabawa, spokojna jak trusia. Pamiętam tłusty czwartek i ostatki; kładła się spać o ósmej wieczór. Oto cała prawda. Zapytajcie, kogo chcecie. Ba! tom głupi! a kogo się zapytacie? Paryż to otchłań. Któżby tam znał ojca Champmathieu? Ale wspomniałem o panu Baloup. Zapytajcie pana Baloup. A teraz, nie wiem już, czego chcecie.
Człowiek zamilkł i nie siadał. Wszystko to wypowiedział donośnie, prędko, głosem ostrym, ochrzypłym, surowym z jakąś szczerotą gniewną i dziką. Raz przerwał mowę, kłaniając się komuś w tłumie. Niby z czkawką wyrywały mu się słowa, którym towarzyszyły gesty drwala, robiącego kloce. Gdy skończył, publiczność śmiała się do rozpuku. Kiedy na nią spojrzał i spostrzegł ten śmiech ogólny, nie zrozumiał niczego i śmiał się także.
Ponure widowisko.
Prezes, człek rozważny i życzliwy zabrał głos:
— Przypomniał panom sędziom przysięgłym, że majster Baloup, pryncypał, u którego oskarżony miał służyć, był napróżno wzywany na świadka. Zbankrutował i nie można go było znaleść. Później obracając się do oskarżonego, wezwał go, aby uważnie słuchał, co mu powie i dodał: — Powinieneś się dobrze zastanowić nad swojem położeniem. Ważne podejrzenia ciążą na tobie i mogą mieć najzgubniejsze następstwa. Oskarżony, we własnym interesie twoim wzywam cię, wytłumacz się jasno w tych dwóch rzeczach: — Najprzód, czyś przeskoczył lub nie przeskoczył mur ogrodu Pierron, czyś złamał gałęź i ukradł jabłka, to jest, czyś popełnił kradzież gwałtowną? Powtóre, tak czy nie, jestżeś uwolnionym galernikiem Janem Valjean?
Oskarżony potrząsnął głową pojętnie jak człowiek, który dobrze zrozumiał i wie, co ma odpowiedzieć. Otworzył gębę, obrócił się do prezesa i rzekł:
— Najprzód...
Potem spojrzał na swą czapkę, na sufit i zamilkł.
— Oskarżony — odezwał się tonem surowym prokurator — zważaj, co czynisz. Nie odpowiadasz wcale na zapytanie. Pomięszanie twoje cię potępia. Widocznie się nie nazywasz Champmathieu, jesteś galernikiem Janem Valjean, ukrytym naprzód pod nazwiskiem Jana Mathieu, po matce; byłeś w Owernji, urodziłeś się w Faverolles, gdzie byłeś ogrodniczkiem. Oczywiście ukradłeś jabłka w ogrodzie Pierron, przeskoczywszy mur. Panowie przysięgli osądzą.
Oskarżony usiadł, ale gdy prokurator skończył, porwał się z siedzenia i zawołał:
— Jesteś pan bardzo złośliwy, mój panie! To chciałem powiedzieć, ale mi nie przyszło od razu na myśl. Niczego nie ukradłem, należę do ludzi, którzy nie każdego dnia jedzą. Szedłem z Ailly, właśnie było po ulewie, całe pole było żółte, nie widziałeś źdźbła trawki na drodze, znalazłem na ziemi gałęź odłamaną z jabłkami, podniosłem ją nie wiedząc, że mię za to spotka nieszczęście. Od trzech miesięcy włóczą mię po więzieniach i sądach. Dalibóg nie wiem, co gadać; świadczą przeciw mnie, mówią: odpowiadaj! Żandarm, poczciwe człeczysko, trąca mię łokciem i szepcze: Ależ odpowiedz cokolwiek. Nie umiem się tłumaczyć, nie jestem piśmienny, nie uczyłem się, jestem biedny człowiek. Źle bardzo, że tego panowie nie wiedzą. Nie kradłem, podjąłem z ziemi, co leżało. Mówicie Jan Valjean. Jan Mathieu! Nie znam tych ludzi. Muszą to być wieśniacy. Ja pracowałem u pana Baloup na bulwarze szpitalnym. Nazywam się Champmathieu. Bardzoście przenikliwi odgadując, gdzie się urodziłem. Ja bo tego nie wiem. Nie wszyscy mają domy do przyjścia na świat. Byłoby to zbyt wygodne. Zdaje mi się, że mój ojciec i moja matka tułali się po drogach; więcej nie wiem. Gdym był dzieckiem, zwano mię Mały, teraz nazywają mię Stary. Oto moje imiona chrzestne. Wybierajcie, które się wam spodoba. Byłem w Owernji; byłem i w Faverolles. Więc cóż! to nie można być w Owernji lub w Faverolles i nie być na galerach? Powiadam wam, że nie kradłem i że jestem ojciec Champmathieu. Byłem u pana Baloup, u niego mieszkałem. Nudzicie mię nakoniec swojemi bzdurstwami! Nie rozumiem, dlaczego takeście się uwzięli na mnie?
Prokurator stał podczas tej mowy i gdy oskarżony umilkł, obrócił się do prezesa.
— Panie prezesie, wobec tak zagmatwanych, ale bardzo zręcznych zaprzeczeń oskarżonego, który widocznie chce uchodzić za idjotę, ale mu się to nie uda, uprzedzamy go o tem — żądamy, abyś pan i prześwietny sąd raczyli powołać świadków, skazanych Brevet, Cochepaille i Chenildieu, oraz inspektora policji Javerta i raz jeszcze wezwać ich do oświadczenia się co do tożsamości oskarżonego z galernikiem Janem Valjean.
— Zwrócę uwagę pana prokuratora, odpowiedział prezes, że inspektor policji Javert, którego obowiązki powoływały do głównego miasta sąsiedniego okręgu, bezzwłocznie po złożeniu zeznania opuścił audjencję i miasto. Upoważniliśmy go do tego za zgodą pana prokuratora i obrońcy oskarżonego.
— To prawda, panie prezesie — odparł prokurator. W nieobecności inspektora Javert, czuję się w obowiązku przypomnieć panom przysięgłym, co powiedział w tem tu miejscu przed kilkoma godzinami. Javert jest człowiek szanowany, surowością i ścisłością wykonywania służby przynosi zaszczyt urzędowi swemu, podrzędnemu wprawdzie ale wielkiej wagi. Oto są słowa jego zeznania: „Nie potrzebuję domysłów moralnych i dowodów materjalnych, zadających fałsz przeczeniom oskarżonego. Poznaję go doskonale. Człowiek ten nie nazywa się Champmathieu; to dawny galernik niebezpieczny i straszny, nazwiskiem Jan Valjean. Po wysiedzeniu kary, uwolniono go z wielkim żalem. Siedmnaście lat na galerach za kradzież gwałtowną. Pięć czy sześć razy usiłował uciec. Oprócz kradzieży u Gerwazka i w ogrodzie Pierron, mam podejrzenie, że okradł jego wysokość nieboszczyka biskupa w D. — Często go widywałem, będąc pomocnikiem nadzorcy więzień w Tulonie. Powtarzam, poznaję go doskonale.“
To oświadczenie tak dobitne sprawiło wielkie wrażenie na przysięgłych i publiczności. Prokurator nalegał, aby w nieobecności Javerta przywołano trzech świadków: Breveta, Chenildieu i Cochepaille i zapytano ich uroczyście.
Prezes wydał rozkaz woźnemu i wkrótce otworzyły się drzwi od izby świadków. Woźny w towarzystwie żandarma, gotowego dać czynną pomoc, wprowadził skazanego Breveta. Zawieszono posiedzenie; wszystkich serca, jak jednego człowieka gwałtownie zabiły.
Były galernik Brevet miał na sobie opończę wpół czarną wpół szarą, jaką noszą w domach kary i poprawy. Miał lat około sześćdziesięciu i wyglądał na negocjanta podszytego hultajem. Taka spółka czasami się zdarza. W więzieniu, do którego się dostał za nowe łotrowstwa, był pewnym rodzajem stróża. Nadzorcy mawiali o nim: — Stara się być użytecznym. Kapelani chwalili jego pobożność. Nie należy zapominać, że się to działo za Restauracji.
— Brevet — rzekł prezes — odsiedziałeś karę zniesławiającą i nie możesz złożyć przysięgi.
Brevet spuścił oczy.
— Wszelako — mówił prezes — nawet w człowieku potępionym przez prawo, jeśli miłosierdzie boskie dozwoli, zostaje uczucie honoru i słuszności. Do tego to uczucia odwołuję się w tej stanowczej godzinie. Jeżeli masz je, jak się spodziewam, więc zastanów się, nim odpowiesz, rozważ, że jedno twe słowo może zgubić człowieka, a z drugiej strony może oświecić sprawiedliwość. Chwila jest uroczystą, jeszcze masz czas odwołać zeznanie, jeśli sądzisz, żeś się omylił. Oskarżony, powstań. Brevet przypatrz się dobrze oskarżonemu, zbierz swe wspomnienia i sumiennie powiedz, czy i teraz poznajesz, że ten człowiek był dawnym towarzyszem twoim w więzieniu. Janem Valjean?
Brevet spojrzał na oskarżonego, potem obrócił się do sądu i rzekł.
— Tak panie prezesie. Ja pierwszy go poznałem i obstaję przy swojem. Człowiek ten jest Jan Valjean, który wszedł do Tulonu 1796 r. a wyszedł 1815. Ja rokiem później opuściłem galery. Dziś wygląda na niedołęgę — widać zniedołężniał z laty, bo na galerach był chytry poznaję go stanowczo.
— Usiądź — rzekł prezes. Oskarżony stój jeszcze.
W prowadzono Chenildieu, galernika skazanego na całe życie, co poznawałeś po czerwonej opończy i zielonej czapce. Odsiadywał karę w Tulonie, zkąd go przywieźli dla tej sprawy. Był to człowiek niskiego wzrostu, około lat pięćdziesięciu, żywy, pomarszczony, szczupły, wyżółkły, bezczelny, gorączkowy; wszystkie jego członki i cała osoba wyrażały chorowitą, niemoc, a spojrzenie siłę niezmierną. Towarzysze galernicy przezwali go Je-nie Dieu.
Prezes powtórzył słowa powiedziane do Breveta. W chwili, gdy mu przypominał, że infamja odejmowała mu prawo składania przysięgi, Chenildieu podniósł głowę i zuchwale spojrzał na widzów. Prezes wezwał go, by zebrał swe wspomnienia i zapytał jak Breveta, czy i teraz poznaje oskarżonego.
Chenildieu roześmiał się na całe gardło.
— Do djabła! czy go poznaję! przez pięć lat byliśmy przykuci do jednego łańcucha. Dąsasz się, mój stary!
— Idź usiądź — rzekł prezes.
Woźny przyprowadził Cochepailla. Równie skazany na całe życie i ubrany czerwono jak Chenildieu. Cochepaille był wieśniakiem w Lourdes i półniedźwiedziem w Perynejach. Pasał bydło w górach i z pastucha stał się rozbójnikiem. Cochepaille był równie dzikim jak oskarżony, a zdawał się jeszcze głupszym. Był to jeden z tych nieszczęśliwych ludzi, których natura rodzi na dzikie zwierzęta, a społeczeństwo wykształca na galerników.
Prezes starał się go poruszyć kilku patetycznemi i poważnemi słowy i zapytał jak drugich, czy i teraz bez wahania poznaje człowieka, stojącego przed nim.
— To Jan Valjean — rzekł Cochepaille. Ten sam, którego nazywano Janem-Windą, taki był mocny.
Za każdem twierdzeniem tych trzech ludzi widocznie z dobrą wiarą czynionem, rozlegał się między widzami szmer złej wróżby dla oskarżonego; szmer ten wzrastał i przedłużał się po każdem powtórzeniu zeznania. Oskarżony słuchał ich ze zdumieniem, które według aktu oskarżenia było jego głównym środkiem obrony. Po pierwszem zeznaniu, żandarmi przy nim stojący słyszeli, jak mruczał pod nosem: A co? już jeden! Po drugiem rzekł nieco głośniej z miną prawie zadowoloną: Dobry! Za trzecim zawołał: Sławne!
Prezes go zapytał:
— Oskarżony, czy słyszałeś? Co mówisz na to?
Odpowiedział:
— Mówię że — sławne!
Wszczęła się wrzawa między publicznością i prawie między sędziami. Oczywiście człowiek był zgubiony.
— Woźni — rzekł prezes — przywróćcie spokojność. Zamykam posiedzenie.
W tej chwili zrobił się ruch tuż obok prezesa i usłyszano głos wołający:
— Brevet, Chenildieu i Cochepaille! spójrzcie w tę stronę.
Serce się ścisnęło wszystkim, którzy ten głos usłyszeli, tak był żałosny i straszny. Obrócono oczy w stronę, zkąd wychodził. Jakiś człowiek, siedzący między uprzywilejowanymi widzami w tyle sędziów, powstał, pchnął drzwiczki kratek, oddzielających trybunał od sali posiedzeń i wyszedł na środek. Prezes, prokurator, p. Bamatabois i ze dwudziestu innych poznali go i zawołali razem:
— Pan Madeleine!
On to był w istocie. Lampa ze stołu pisarza oświecała twarz jego. Trzymał kapelusz w ręku, żadnego nieładu w ubraniu, surdut starannie zapięty pod szyję. Był bardzo blady i drżał nieznacznie. Jego włosy szpakowate jeszcze, gdy przyjechał do Arras, teraz zupełnie zbielały. Osiwiał przez godzinę pobytu w tem miejscu.
Podniosły się wszystkie głowy, wrażenie było nie do opisania. Przez chwilę malowało się na wszystkich twarzach wahanie i niepewność. Głos był tak przenikający, człowiek, który go wyrzekł, tak spokojny, że z początku nie rozumiano, co to znaczy. Pytano, kto zawołał. Nie chciano wierzyć, żeby człowiek tak spokojny mógł tak straszny krzyk wydać.
Niepewność trwała kilka sekund. Nim prezes i prokurator wyrzekli słowo, nim poruszyli się żandarmi i woźni, człowiek, którego wszyscy jeszcze w tej chwili nazywali panem Madeleine, zbliżył się do świadków Chochepaille, Brevet i Chenildieu.
— Nie poznajecie mię? — rzekł.
Wszyscy trzej zdumieni milczeli i tylko skinieniem głowy wyrażali, że go nie poznają. Chochepaille wylękły powstał i salutował go po wojskowemu. P. Madeleine obrócił się do prezesa i sędziów przysięgłych, i rzekł łagodnie:
— Panowie przysięgli, każcie uwolnić oskarżonego. Panie prezesie, każ mię aresztować. Nie on, lecz ja jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem Janem Valjean.
Powstrzymano oddech: po pierwszem wzruszeniu zdumienia, nastało milczenie grobowe. Wszyscy uczuli tę grozę religijną, która zdejmuje tłumy, gdy coś wielkiego się spełnia.
Powoli twarz prezesa przybrała wyraz współczucia i smutku, mrugnął na prokuratora i szepnął coś z radcami asesorami. Później powstał i obracając się do publiczności, zapytał tonem, który wszyscy zrozumieli.
— Czy nie ma tu lekarza?
Prokurator zabrał głos:
— Panowie przysięgli, dziwny i niespodziewany wypadek, przerywający audjencję, budzi w nas, zarówno jak w was uczucia, których wyrażać nie widzimy potrzeby. Wszyscy znacie, przynajmniej z rozgłosu, szanownego pana Madeleine, mera M. — nad M. Jeżeli między publicznością jest lekarz, przyłączam się do prośby pana prezesa i wzywam, aby dał pomoc lekarską panu Madeleine i odprowadził go do domu.
P. Madeleine nie dał dokończyć prokuratorowi i przerwał tonem łagodnym lecz pełnym powagi. Oto są jego słowa; przytaczamy je dosłownie, jak były spisane zaraz po audjencji przez jednego ze świadków tej sceny, jak brzmią jeszcze w uszach tych, co je słyszeli przed czterdziestu laty:
— Dziękuję panu, panie prokuratorze, ale nie jestem warjatem. Zaraz to pan poznasz. O mało nie popełniliście wielkiego błędu: wypuście na wolność tego człowieka; wypełniam obowiązek, ja jestem tym nieszczęśliwym skazanym. Ja tu jeden widzę jasno i powiadam istotną prawdę. Na to, co czynię w tej chwili, patrzy Bóg w Niebiesiech i to mi wystarcza. Możecie mię uwięzić, ponieważ tu jestem. A jednak robiłem, jak mogłem najlepiej. Ukryłem się pod innem nazwiskiem, zostałem bogatym, zostałem merem; chciałem wrócić do ludzi uczciwych. Widać, że to być nie może. Zresztą, wielu rzeczy powiedzieć nie mogę, nie będę opowiadał mego życia: kiedyś dowiedzą się o niem. Okradłem księdza biskupa, to prawda, okradłem Gerwazka i to prawda. Słusznie wam powiedziano, że Jan Valjean był niebezpiecznym nędznikiem. Ale może nie cała wina na niego spada. Słuchajcie, panowie sędziowie. Człowiek tak poniżony jak ja, nie powinien czynić wyrzutów Opatrzności, ani dawać rad społeczeństwu, ale zważcie, że niesława, z której wydobyć się chciałem, jest rzeczą szkodliwą. Galery tworzą, galernika. Skorzystajcie z tego, jeśli chcecie. Przed pójściem do galer byłem biednym chłopem, nierozgarniętym, rodzajem idjoty; galery mię zmieniły. Z głupiego stałem się złym, z kloca — rozpaloną głownią. Później ocaliły mię pobłażanie i dobroć, jak surowość zgubiła. Ale przepraszam, panowie tego nie zrozumiecie. W mieszkaniu mojem znajdziecie na kominku w popiele sztukę czterdziestosusową, którą przed siedmiu laty skradłem Gerwazkowi. Nie mam nic więcej do dodania. Uwięźcie mię. Mój Boże! pan prokurator porusza głową i zda się mówić: — P. Madeleine oszalał. Nie wierzycie mi. Rzecz smutna. Przynajmniej nie potępiajcież tego człowieka! Co! i ci mię nie poznają! Chciałbym, żeby tu był Javert. O, tenby mię poznał!
Niepodobna wyrazić, ile było łagodnej i przejmującej melancholji w głosie, którym te słowa były wymówione.
Obrócił się do trzech galerników i rzekł:
— Nie poznajecie mnie, ale ja was poznaję! Brevet! przypomnijno sobie?...
Umilknął, zawahał się chwilę i dodał:
— Czy przypominasz sobie wełniane szelki w kratki, któreś nosił na galerach?
Brevet wstrząsnął się ze zdumienia i wodził po nim przerażonym wzrokiem. On mówił dalej:
— Chenildieu, który się sam przezwałeś Je-nie Dieu, masz całe prawe ramię mocno spalone, boś jednego dnia przyłożył je do piecyka z rozżarzonemi węglami, aby zniszczyć trzy litery T. F. P., które mimo to zawsze widać. Odpowiedz, prawdaż to?
— Prawda — rzekł Chenildieu.
Obrócił się do Cochepailla:
— Cochepaille, masz przy łokciu lewej ręki wypalone prochem litery niebieskie. Jest to data wylądowania cesarza w Cannes 1 marca 1815 roku. Odwiń rękaw.
Cochepaille odwinął rękaw, wszystkie spojrzenia zwróciły się na jego obnażony łokieć. Żandarm przybliżył lampę; data była wyrytą.
Nieszczęśliwy człowiek obrócił się ku widzom i sędziom z uśmiechem, na który patrząc, serce się krajało. Był to uśmiech tryumfu i uśmiech rozpaczy.
— Widzicie — rzekł — że jestem Janem Valjean.
W zgromadzeniu tem nie było już ani sędziów, ani oskarżycieli, ani żandarmów! Były tylko wzruszone serca i oczy w jeden przedmiot utkwione. Każdy zapomniał o roli, jaką miał odegrać; prokurator zapomniał, że jest tu, by żądać wymiaru sprawiedliwości, prezes by prezydować, obrońca by bronić. Rzecz zdumiewająca: nie zadano żadnego zapytania, nie wmieszała się żadna władza. Taka jest właściwość szczytnych widowisk, że porywają wszystkie dusze i ze świadków czynią widzów. Nikt może nie zdawał sobie sprawy z tego, co doświadczał; nikt bezwątpienia nie powiedziałby, że zajaśniało wielkie światło, ale wszyscy czuli się w duchu olśnionymi.
Oczywiście miano przed sobą Jana Valjean. To biło w oczy. Ukazanie się tego człowieka dostateczne było do rozjaśnienia sprawy tak ciemnej przed chwilą. Nie potrzebując już żadnego objaśnienia, wszyscy obecni, jakby ich przeniknęło objawienie elektryczne, pojęli natychmiast, jednym rzutem oka, tę prostą a wspaniałą historję człowieka, który się oddawał, by inny człowiek nie był zamiast niego potępionym. Szczegóły, wahania, drobne możliwe opory, ginęły w tym wielkim, światła pełnym fakcie.
Wrażenie takie przeminęło prędko, ale w tej chwili było nieprzeparte.
— Nie chcę dłużej przerywać audjencji — mówił dalej Jan Valjean. Odchodzę, kiedy mię nie aresztują. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Pan prokurator wie, kim jestem, dokąd się udaję, każe mię uwięzić, kiedy zechce.
I szedł ku drzwiom wchodowym. Żaden głos się nie odezwał, żadna ręka nie wyciągnęła, by go zatrzymać. Wszyscy ustępowali mu z drogi. Miał w tej chwili coś boskiego w sobie: tłum rozstępował się przed nim, ulegając niewytłumaczonemu urokowi; oddalił się wolnym krokiem. Nie dowiedziano się nigdy, kto otworzył drzwi, ale jest pewnem, że drzwi przed nim otworzyły się narozcież. Doszedłszy do nich, obrócił się i rzekł:
— Panie prokuratorze, jestem do pańskiego rozporządzenia.
Potem dodał, obracając się do widzów.
— Wy wszyscy, którzy tu jesteście, macie mię za godnego politowania, nieprawdaż? Boże mój! gdy pomyślę, czem przed chwilą stać się mogłem, uważam się za godnego zazdrości. Wszelako stokroćbym wolał, aby nic z tego wszystkiego się nie stało.
Wyszedł, drzwi zamknęły się za nim podobnie, jak się otworzyły, bo dokonywający wielkich czynów, pewni być mogą, że im zawsze ktoś z tłumu usłuży.
W godzinę niespełna potem, wyrok sędziów przysięgłych uwolnił od wszelkiej winy oskarżonego Champmathieu. Champmathieu, bezwłocznie puszczony na wolność, odchodził zdumiony, niczego nie pojmując z całego tego widzenia i pewny, że wszyscy zwarjowali.
Świtało. Fantina przepędziła noc bezsenną, w gorączce, zresztą pełną widzeń szczęśliwych; nad ranem zasnęła. Czuwająca przy niej siostra Symplicja skorzystała ze snu, by przygotować nowy dekokt z chininy. Zacna siostra od kilku minut zajęta była w laboratorjum infirmerji, pochylona wpatrując się zblizka we flaszeczki i proszki, bo światło jutrzenki słabo jeszcze oświecało, — gdy nagle obróciła głowę i z cicha krzyknęła przestraszona. Stał przed nią p. Madeleine; wszedł do pokoju na palcach.
— Ach to pan, panie merze! — zawołała.
Odpowiedział zniżonym głosem:
— Jakże się ma ta biedna kobieta?
— W tej chwili nieźle. Byłyśmy tak niespokojne o pana!
Opowiedziała mu, co zaszło, że Fantina wczoraj była bardzo chorą, że teraz ma się lepiej, gdyż jej się zdaje, że pan mer pojechał po jej dziecię do Montfermeuil. Siostra nie śmiała wypytywać pana mera, ale poznała z jego fizjonomji, że nie ztamtąd przybywał.
— Bardzo dobrze — rzekł — dziękuję pani, żeś jej nie wywiodła z błędu.
— Ale teraz — mówiła dalej siostra — gdy ujrzy pana mera bez dziecięcia, co jej powiemy?
— Bóg nas natchnie — rzekł.
— A przecież nie będzie można skłamać — szepnęła półgłosem siostra.
Rozwidniało w pokoju. Światło dzienne padło na twarz p. Madeleine. Siostra przypadkiem podniosła oczy.
— A mój Boże! — zawołała — co się panu stało? masz włosy zupełnie białe!
— Białe! — powtórzył.
Siostra Symplicja nie miała zwierciadła; poszukała w pudełku i wyjęła lusterko, którego używał lekarz dla przekonania się, że chory umarł i już nie oddycha. P. Madeleine wziął lusterko, przejrzał się i rzekł:
— Prawda!
Wymówił to obojętnie, jakby o czem innem myślał.
Siostrę mróz przejął, jak gdyby w tem wszystkiem przeczuwała coś nadzwyczajnego.
Zapytał:
— Mogę ją widzieć?
— Czy pan mer nie sprowadzi jej dziecka? — ośmieliła się zapytać siostra.
— Niewątpliwie, ale na to potrzeba najmniej dwóch lub trzech dni.
— Gdyby teraz nie zobaczyła pana mera, odparła bojaźliwie siostra, nie wiedziałaby, że pan mer powrócił; łatwiej byłoby zalecić jej cierpliwość, a gdy przywiozą dziecko, oczywiście będzie pewną, że pan mer je przywiózł. Uniknie się tym sposobem kłamstwa.
P. Madeleine zamyślił się i rzekł po chwili ze spokojną powagą:
— Nie, siostro, muszę ją widzieć. Kto wie, może mi pilno.
Zakonnica nie zdawała się zwracać uwagi na to „kto wie“, nadające jakieś tajemnicze i osobliwsze znaczenie słowom pana mera. Odpowiedziała z uszanowaniem i spuszczając oczy:
— W takim razie pan mer może wejść, ale ona śpi.
Zwrócił uwagę, że drzwi się źle zamykają i że skrzypienie może rozbudzić chorą, wszedł do pokoju Fantiny, zbliżył się do łóżka i odsłonił firanki. Spała. Oddech jej był ciężki, nierówny, właściwy tego rodzaju chorobom, rozdzierający serce matek, które w nocy czuwają przy dziecku śpiącem a zawczasu na śmierć skazanem. Oddech ten wszakże prawie nie zakłócał niewymownej pogody rozlanej na całej twarzy i przemieniającej ją we śnie. Bladość jej stała się białością, policzki krasił rumieniec. Długie jasne rzęsy, jedyna piękność pozostała z jej dziewictwa i młodości, drgały, chociaż zamknięte i spuszczone. Cała jej postać poruszała się, jakby roztwierały się skrzydła gotowe ją unieść; czułeś, że się ruszają, ale ich widać nie było. Patrząc na nią, anibyś przypuścił, że masz przed oczyma chorą bez nadziei. Podobniejszą była raczej do mającej odlecieć, niż do mającej umrzeć.
Gdy ręka zbliża się, by kwiat zerwać, gałęź drży i zdaje się zarazem usuwać i poddawać. Ciało ludzkie ma coś z tego drżenia, kiedy zbliża się chwila, gdy tajemnicze palce śmierci mają uszczknąć duszę.
P. Madeleine stał czas pewien nieruchomy przy łóżku, patrząc to na chorą, to na krucyfiks, podobnie jak przed dwoma miesiącami, kiedy po raz pierwszy widział ją w tem schronieniu; ona spała, on modlił się; tylko teraz po dwóch miesiącach ona miała włosy posiwiałe, a on zupełnie białe.
Siostra nie weszła z nim. Stał przy łóżku z palcem na ustach, jakby komu w sali nakazywał milczenie.
Otworzyła oczy, ujrzała go i rzekła spokojnie z uśmiechem: — A Cozetta?
Ani się zdziwiła, ani uradowała: była uosobioną radością. To proste zapytanie; — A Cozetta? uczyniła z tak głęboką wiarą, z taką pewnością, z tak zupełnym brakiem niepokoju i powątpiewania, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Mówiła dalej:
— Wiedziałam, że pan jesteś, spałam, ale widziałam pana mera. Oddawna już pana widzę i śledziłam oczami noc całą. Byłeś pan uwieńczony glorją, otaczały cię wszystkie postacie niebieskie.
Podniósł oczy na krucyfiks.
— Ale — dodała — powiedzże pan, gdzie jest Cozetta? Czemu jej nie położyliście na łóżku, abym ją zobaczyła, gdy się obudzę? Bez myśli odpowiedział coś, czego sobie nigdy później przypomnieć nie mógł.
Szczęściem zawiadomiony przez siostrę lekarz przyszedł w pomoc panu Madeleine.
— Moje dziecko — rzekł lekarz — uspokój się. Twoja córka jest tutaj.
Oczy Fantiny rozjaśniły się i zalały światłością twarz całą. Złożyła ręce jak do modlitwy, wyrażającej wszystko, co może być najgwałtowniejszego i najłagodniejszego zarazem.
— O! — zawołała — przynieście mi ją!
Tkliwe złudzenie matki. Cozetta zawsze była dla niej małem dzieckiem, które się przynosi na rękach.
— Jeszcze nie teraz — odparł, lekarz — w tej chwili nie można. Masz trochę gorączki. Widok dziecka wzruszyłby cię i zaszkodził. Trzeba najprzód cię uleczyć.
Przerwała mu, wybuchając gniewem:
— Ależ jestem uleczona! powiadam panu, że jestem uleczona. Nie głupi ten doktór! Koniecznie muszę widzieć moje dziecko!
— A co — rzekł doktór — wszak się unosisz gniewem? Dopóki tak będziesz postępować, nie pozwolę ci zobaczyć dziecka. Nie dość je widzieć, trzeba żyć dla niego. Jak będziesz rozsądną, sam je przyprowadzę.
Biedna matka spuściła głowę.
Panie doktorze, przepraszam, bardzo pana przepraszam. Dawniej nigdybym tak nie powiedziała jak teraz, ale tyle przeszłam nieszczęść, że już czasami nie wiem, co mówię. Pojmuję, obawiasz się pan wzruszenia, będę czekała tak długo, jak pan każe, ale przysięgam panu, że nie zaszkodziłby mi widok córki. Widzę ją, od wczoraj wieczór nie spuszczam jej z oczu. Wiesz pan, że gdyby mi ją teraz przyniesiono, mówiłabym do niej jaknajspokojniej. Tak, niezawodnie. Bardzo naturalnie, że mam ochotę widzieć moje dziecko, po które umyślnie jeżdżono do Montfermeuil; ale się wcale nie gniewam. Wiem dobrze, że będę szczęśliwą. Całą noc widziałam białe rzeczy i osoby do mnie się uśmiechające. Kiedy pan doktór zechce, przyniesie mi Cozettę. Nie mam już gorączki, bo jestem uleczona. Czuję, że mię już nic nie boli; ale postąpię tak, jakbym była chorą i ani pisnę, żeby się przypodobać pannom tutejszym. Gdy się przekonają, że jestem spokojna, powiedzą: trzeba jej oddać dziecko.
P. Madeleine usiadł na krześle przy łóżku. Obróciła się ku niemu, widocznie usiłując okazać się spokojną i „grzeczną“, jak mawiała osłabiona chorobą, która zbliża ludzi do dziecinnego wieku; spodziewała się, że gdy ją zobaczą spokojną, przyprowadzą Cozettę. Wszelako powściągając się, nie mogła się powstrzymać od zadania tysiąca zapytań panu Madeleine.
— Czy szczęśliwie pan odbył podróż, panie merze? O, jaki pan dobry, że po nią jeździł! Powiedz mi pan przynajmniej, jak wygląda? Czy nie znużyła jej podróż! Niestety! pewnie mnie nie pozna! Oddawna mię zapomniała, biedny robaczek! Bo to dzieci jak ptaszki, nie mają pamięci. Dziś to widzą, jutro owo i nie myślą o niczem. A czy miała świeżą bieliznę? Ci Thenardierzy czy schludnie ją odziewali? Jak ją karmili? O, ilem wycierpiała, żebyś pan wiedział! Dopominali się wszystkiego odemnie, gdym była w takiej nędzy! Ale teraz to przeszło! Jestem szczęśliwa, uradowana! O, jakżebym pragnęła ją ujrzeć! Panie merze, jakże, czy ładna? Prawda, że piękna moja córka? Musiało być panu bardzo zimno w dyliżansie? Czyby nie można przyprowadzić jej choćby na chwileczkę? Zabranoby ją zaraz! Powiedz pan! wszak jesteś tu panem, chciej rozkazać!
Wziął ją za rękę: — Cozetta jest piękną — rzekł. Cozetta ma się dobrze, wkrótce ją zobaczycie, — ale trzeba się uspokoić. Mówicie zbyt żywo, wyciągacie rękę z pod kołdry, a to sprawia kaszel.
W istocie Fantina kaszlała, krztusząc się prawie za każdem słowem.
Spokojnie wysłuchała napomnienia, — lękając się zbyt żywą skargą narazić życzliwość i stracić zaufanie, które ku sobie obudziła, i zaczęła mówić o rzeczach obojętnych.
— Nieprawdaż, że to wcale ładne miejsce Montfermeuil? W lecie przyjeżdżają tam na spacer. Czy Thenardierom dobrze się powodzi? Mało kto jeździ tamtędy. Ich austerja to jakaś garkuchnia.
P. Madeleine ciągle trzymał ją za rękę i z trwogą na nią patrzył; widocznie przyszedł z zamiarem powiedzenia jej czegoś ważnego, ale teraz — się zawahał. Po skończonej wizycie lekarz odszedł. Siostra Symplicja sama przy nich została.
Po chwili milczenia Fantina zawołała nagle:
— Słyszę ją! mój Boże, słyszę ją! Wyciągnęła ręce, jakby zalecając milczenie, wstrzymała oddech i słuchała zachwycona.
Jakieś dziecko bawiło się na podwórku, zapewne odźwiernej lub której robotnicy. Przypadki takie zdarzają się niekiedy, niby biorąc udział w tajemniczem przedstawieniu na scenie złowrogich wydarzeń. Mała dziewczynka biegała tu i owdzie, śmiejąc się i śpiewając głośno. Niestety! jakże często igraszki dziecinne łączą się z najsmutniejszemi wypadkami! Tę to dziewczynkę śpiewającą słyszała Fantina.
— O — mówiła dalej — to Cozetta, poznaję jej głos.
Dziecię oddaliło się, głos zamilkł. Fantina słuchała jeszcze, potem twarz jej zachmurzyła się i p. Madeleine słyszał, jak szepnęła półgłosem: — Niegodziwy lekarz, nie pozwala mi widzieć córki. Ten człowiek ma bardzo złą minę.
Wkrótce jednak wróciły wesołe myśli. I znowu mówiła do siebie, wsprałszy głowę na poduszce: — O, będziemy szczęśliwi! Najprzód dostaniem mały ogródek! p. Madeleine nam obiecał. Moja córka będzie się bawić w ogródku. Pewnie już zna abecadło, ja ją nauczę sylabizować. Będzie gonić motyle na trawniku. A ja nie spuszczę jej z oczu. Później przystąpi do pierwszej komunji. Prawda! kiedy przystąpi do pierwszej komunji?
Jęła rachować na palcach.
— ...Jeden, dwa, trzy, cztery... ma siedm lat. Za pięć lat. Włożę na nią białą zasłonę, pończoszki ażurowe, będzie wyglądać jak słuszna osoba. O moja dobra siostro, nieprawdaż, jaka ja głupia, już myślę o pierwszej komunji mojej córki.
I zaczęła się śmiać.
Puścił rękę Fantiny. Słuchał jak gwarzenia, niby wiatru wiejącego, ze spuszczoną głową, pogrążony w bezdennych dumaniach. Nagle przestała mówić, machinalnie podniósł głowę i spojrzał. Fantina była straszną.
Nie mówiła już, nie oddychała, na wpół podniosła się na pościeli, wychudłe ramię ukazało się z pod koszuli; jej twarz przed chwilą promienna, trupio zbladła, zdawała się na coś strasznego przed sobą w przeciwnym końcu sali patrzeć wielkiemi przerażonemi oczami.
— Boże mój — zawołał. Co ci jest, Fantino?
Nie odpowiedziała, wzrok jej tkwił ciągle na tym samym przedmiocie; jedną ręką poruszyła jego ramię, a drugą dawała znak, by spojrzał za siebie.
Obrócił się i zobaczył Javerta.
Opowiedzmy, co zaszło.
Biło w pół do pierwszej po północy, gdy p. Madeleine opuścił salę posiedzeń sądu kryminalnego w Arras. Wrócił do austerji w sam czas, by odjechać dyliżansem, w którym, jak sobie przypominacie, zamówił miejsce. Przed szóstą rano przyjechał do M. — nad M. — oddał na poczcie list do pana Lafitte i poszedł do infirmerji odwiedzić Fantinę.
Tymczasem zaledwie opuścił salę audjencjonalną sądu kryminalnego, prokurator, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zabrał głos, ubolewał nad szaleństwem szanownego mera M. — nad — M.; oświadczył, że ten dziwaczny wypadek, który się później wyjaśni, w niczem nie zmienia jego przekonań i żądał na teraz potępienia Champmathieu, oczywiście prawdziwego Jana Valjean. Upór prokuratora w widocznej był sprzeczności z ogólną opinją publiczności, sądu i sędziów przysięgłych. Obrońca z łatwością zbił wnioski prokuratora, twierdząc, że zeznania p. Madeleine, to jest prawdziwego Jana Valjean, przemieniły zupełnie postać sprawy i że oskarżony był w istocie niewinnym. Zakończył cytacją nie nową o pomyłkach sądowych i t. d. i t. d.; prezes, streszczając przebieg procesu, stanął po stronie obrońcy i w kilka minut później sąd przysięgłych uwolnił oskarżonego Champmathieu.
Ale prokuratorowi potrzebny był Jan Valjean i nie mając już Champmathieu’go, chwycił się Madeleine’a.
Bezzwłocznie po uwolnieniu Champmathieu’go, prokurator zamknął się w pokoju radnym z prezesem. Naradzali się „nad potrzebą ujęcia osoby p. mera M. nad M.“ Prokurator napisał ten frazes na nocie swego raportu do prokuratora jeneralnego. Gdy minęło pierwsze wzruszenie, prezes nie bardzo się opierał. Sprawiedliwość musiała być wymierzoną. A przytem, jeśli mamy całą prawdę wyznać, prezes był człowiekiem dobrym i dość rozumnym, lecz zarazem zapalonym rojalistą, raziło go wielce, że mer M. — nad M. — mówiąc o wylądowaniu w Cannes, powiedział: Cesarz a nie Bounaparte.
Wyprawiono więc rozkaz aresztowania. Prokurator wysłał go przez umyślnego kurjera, polecając wykonanie inspektorowi policji Javertowi.
Wiemy, że Javert powrócił do M. — nad M. — zaraz po złożeniu zeznania.
Javert wstawał z łóżka, gdy kurjer wręczył mu rozkaz uwięzienia i dostawienia p. Madelaine.
Kurjer, człek rozgarnięty, należał sam do policji i w kilku słowach objaśnił Javerta o tem, co zaszło w Arras. Rozkaz aresztowania brzmiał, jak następuje; „Inspektor Javert uwięzi osobę Imci p. Madeleine, mera M. — nad M. —, w którym na audjeneji dzisiejszej poznano uwolnionego galernika Jana Valjean“.
Ktoby nie znał Javerta i zobaczył go w chwili, gdy wszedł do przedpokoju infirmerji, wcaleby się nie domyślił tego, co zaszło i powiedziałby, że ma minę najpospolitszą w świecie. Był zimny, spokojny, szpakowate włosy gładko zaczesane na skroniach; wszedł na schody zwolna, jak zwykle. Znający go jednak bliżej, zadrżałby, przypatrzywszy mu się z uwagą. Sprzączka jego halsztucha, zamiast leżeć na karku, przesunęła się pod lewe ucho; był to znak niesłychanego wzburzenia.
Javert regularny jak doskonały zegarek, nie rozumiał zaniedbania ani w obowiązkach, ani w mundurze; surowy dla zbrodniarzy, był także nieubłagany dla guzików swego surduta.
Żeby źle zapiąć sprzączkę halsztucha, doznać musiał wielkiego wzruszenia, któreby nazwać można wewnętrznem trzęsieniem ziemi.
Wszedł spokojnie, wziąwszy po drodze z odwachu kaprala i czterech żołnierzy; pozostawił ich na podwórku i zapytał o pokój Fantiny odźwiernę, która nie powzięła żadnej nieufności, przyzwyczajoną będąc do widoku ludzi zbrojnych, pytających o pana mera.
Stanąwszy pod drzwiami pokoju Fantiny, Javert zakręcił kluczem, zlekka, jak doglądający chorych, lub szpieg, otworzył drzwi i wszedł.
Właściwie mówiąc nie wszedł. Stanął we drzwiach na pół otwartych w kapeluszu na głowie, lewa ręka w surducie zapiętym pod szyję. W zaciśniętej pięści można było widzieć ołowianą gałkę ogromnej trzciny w tyle ukrytej.
Tak stał minutę i nikt nie spostrzegł jego obecności. Nagle Fantina podniosła oczy, zobaczyła go i pokazała panu Madeleine.
W chwili, gdy spojrzenie p. Madeleine spotkało wzrok Javerta. Javert milczący, nieruchomy, był strasznym. Żadne uczucie ludzkie nie może być tak strasznem, jak pewien rodzaj radości.
Był to wzrok szatana, co schwytał potępieńca.
Pewność, że nakoniec trzyma w ręku Jana Valjean, wyraziła na jego twarzy wszystko, cokolwiek miał w duszy. Wzburzone jej dna męty wystąpiły na powierzchnię. Upokorzenie, że trochę zgubił ślady i pomylił się na Champmatieu, ustąpiła miejsca zadowolonej dumie, że od razu tak dobrze odgadł i przez tak długi czas miał trafny instynkt. Zadowolenie Javerta wyraziło się w postawie wszechwładnej. Jego wązkie czoło lśniło się potwornym tryumfem. Miałeś przed oczami całą wystawę zgrozy, jaką obudzić może postać zadowolona.
Javert w tej chwili był w siódmem niebie. Jasno, nie zdając sobie sprawy, ale wiedziony poczuciem swej ważności i powodzenia, wyobrażał sobie, że on, Javert, uosabia sprawiedliwość, światło i prawdę w ich boskim urzędzie tępienia złego. Miał za sobą, dokoła siebie w nieskończonej głębi, władzę, słuszność, osądzoną sprawę, sumienie legalne, pomstę publiczną, wszystkie gwiazdy; bronił porządku, dobywał piorunów z prawa, mścił się za krzywdy społeczeństwa i niósł pomoc sprawiedliwości; zdawało mu się, że go glorja otacza. Jego zwycięstwo miało jeszcze w sobie coś bojowego i wyzywającego; butny, wyniosły, jaśniejący potęgą, roztaczał w błękitach nadludzką bydlęcość srogiego archanioła; straszny cień czynności, którą spełniał, uwidoczniał w jego zaciśniętej pięści blady połysk miecza społecznego. Szczęśliwy i oburzony deptał nogami zbrodnię, zepsucie, bunt, zatracenie, piekło; promieniał, wytępiał, uśmiechał się: była niezaprzeczona wielkość w tym potwornym świętym Michale.
Javert straszny, nie miał w sobie nic nikczemnego.
Prawość, szczerota, otwartość, przekonanie i poczucie obowiązku źle skierowane mogą stać się ohydnemi, ale przy całej ohydzie, nie przestają być wielkie; ich majestat, właściwy sumieniu ludzkiemu, trwa pomimo okropności: są to cnoty, których jedyną wadą, że poszły drogą błędną. Nieubłagana radość uczciwego fanatyka, wśród najsroższego okrucieństwa, zachowuje jakąś ponurą jasność poszanowania godną. Ani się domyślał Javert, że w swem okropnem szczęściu był godzien litości, jak każdy ciemny prostak tryumfujący. Nic dotkliwiej raniącego i straszniejszego nad tę twarz, na której malowało się wszystko, cokolwiek być może najgorszego w dobrem.
Fantina nie widziała Javerta od dnia, w którym p. Madeleine wyrwał ją ze szponów tego człowieka. Chorobliwa jej myśl nie zdawała sobie sprawy z niczego, ale nie wątpiła, że po nią przychodził. Nie mogąc znieść widoku tej strasznej postaci, czuła, że zamiera; ukryła twarz w dłoniach i zawołała boleśnie:
— Ocal mię, panie Madeleine.
Jan Valjean — odtąd inaczej go nazywać nie będziemy — powstał i rzekł do Fantiny łagodnie i spokojnie:
— Nie obawiaj się niczego. Nie po ciebie on przychodzi.
Potem obrócił się do Javerta i dodał:
— Wiem, po co pan przychodzisz.
Javert odpowiedział:
— No, żywo!
Słowa te wyrzekł jakimś akcentem dzikiego zwierza, wściekłym; był to ryk — nie głos ludzki.
Nie postąpił sobie według zwyczaju; nie wyłuszczył powodu przyjścia, nie wspomniał o rozkazie aresztowania. Dla niego Jan Valjean był wojownikiem tajemniczym i nieujętym, atletą piekielnym, z którym pasował się od lat pięciu, nie mogąc go powalić. To aresztowanie nie było początkiem, lecz końcem. Powiedział więc tylko: No, żywo!
Tak mówiąc, nie postąpił kroku, rzucił tylko na Jana Valjean spojrzenie niby hak, którym zwykł był gwałtownie ciągnąć ku sobie nędzników.
Takie to spojrzenie padło przed dwoma miesiącami na Fantinę i przeniknęło ją do szpiku kości.
Na krzyk Javerta, Fantina otworzyła oczy. Ale pan mer był obecny, czegóż miała się lękać?
Javert postąpił na środek pokoju i zawołał:
— No pójdziesz ty?
Nieszczęśliwa obejrzała się dokoła. Nie było nikogo prócz zakonnicy i pana mera. Do kogo stosowało się to obmierzłe tykanie? Oczywiście do niej. Zadrżała.
Wówczas ujrzała rzecz niesłychaną, tak niesłychaną, że nic podobnego nie widziała w najposępniejszych gorączkowych widzeniach.
Ujrzała, jak policjant Javert chwycił za kołnierz pana mera, widziała, że pan mer spuścił głowę. Zdało się jej, że świat się wali.
W istocie Javert wziął Jana Valjean za kołnierz.
— Panie merze! — wołała Fantina.
Javert parsknął śmiechem strasznym, pokazującym wszystkie zęby obnażone z dziąseł.
— Nie ma tu już pana mera!
Jan Valjean nie usiłował uwolnić się od ręki, trzymającej go za kołnierz i rzekł:
— Javert...
Javert przerwał.
— Nazywaj mię panem inspektorem.
— Panie, — rzekł Jan Valjean, chciałbym powiedzieć ci słówko na osobności.
— Głośno! mów głośno! — odpowiedział Javert — do mnie mówi się tylko głośno!
Jan Valjean mówił dalej zniżonym głosem:
— Mam do pana prośbę...
— Powiadam ci, mów głośno.
— Kiedy to pan tylko masz usłyszeć....
— Co mię to obchodzi? nie słucham!
Jan Valjean obrócił się ku niemu i rzekł prędko po cichu:
— Dozwól mi trzech dni tylko! Trzech dni, bym mógł sprowadzić dziecię tej nieszczęśliwej kobiety! Zapłacę, ile zechcesz! Możesz mi towarzyszyć, jeśli ci się spodoba.
— Kpisz, czy co! — zawołał Javert. — Patrzajcie go! Nie myślałem, żeś taki głupi! Chcesz, abym ci dał trzy dni czasu do ucieczki! Powiadasz, że pójdziesz po dziecko tej Fantiny! Ach! wyborne! doskonałe!
Fantinę przejął dreszcz śmiertelny.
— Po moje dziecko! — zawołała — po moje dziecko. Więc jej tu nie ma! Siostro, odpowiedz, gdzie Cozetta! Chcę widzieć moje dziecię! panie Madeleine! panie merze!
Javert tupnął nogą.
— Teraz ta znowu! Będziesz ty milczała, hultajko! Przeklęty kraj, gdzie galernicy są urzędnikami, a nierządnice pielęgnowane jak hrabiny! No! ale to się zmieni; czas bo wielki!
Bystro spojrzał na Fantinę i dodał, chwytając garścią za chustkę, koszulę i kołnierz surduta Jana Valjean:
— Powiadam ci, że nie ma już pana Madeleine, ani pana mera. Jest tylko złodziej, rozbójnik, galernik nazwiskiem Jan Valjean; jego trzymam w ręku: rozumiesz ty mnie?
Fantina zerwała się na łóżku i wsparłszy na poręczy wychudłemi rękami, patrzyła kolejno na Jana Valjean, na Javerta i zakonnicę: otworzyła usta, jakby chciała mówić; chrap konania wydarł jej się z gardła, zęby zazgrzytały, konwulsyjnie wyciągnęła ramiona i otworzyła dłonie, niby ratując kogoś, co tonie, potem osłabiona nagle padła na poduszki.
Głowa uderzyła o krawędź łóżka i opadła na pierś, usta pozostały otwarte, oczy otwarte i zagasłe.
Umarła.
Jan Valjean położył rękę na ręce Javerta, który go trzymał za szyję, otworzył ją, jakby rączynę dziecięcia i rzekł do Javerta:
— Zabiłeś tę kobietę.
— Czy skończymy raz! — wołał wściekły Javert — nie po to przyszedłem, by słuchać banialuków. Nie traćmy czasu; straż jest na dole, ruszajmy zaraz, albo kajdanki na ręce i nogi!
W kącie pokoju stało stare łóżko żelazne w dość złym stanie, na którem spoczywały siostry, gdy czuwały w nocy, Jan Valjean postąpił ku temu łóżku, rozebrał je w mgnieniu oka, ujął w pięść główny pręt i spojrzał na Javerta. Javert cofnął się ku drzwiom.
Jan Valjean, trzymając sztabę żelazną w dłoni, szedł zwolna do łoża Fantiny. Stanąwszy przy niem, obrócił się i rzekł ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie radzę ci przeszkadzać mi teraz.
To pewna, że Javert drżał, jak listek.
Przyszło mu na myśl wyjść i zawołać wartę, ale Jan Valjean mógł skorzystać z tej chwili i uciec. Pozostał więc, porwał kij za cieńszy koniec i oparł się o ramę drzwi, nie spuszczając z oczów Jana Valjean.
Jan Valjean wsparł łokieć na krawędzi łóżka, czoło opuścił na dłoń i patrzył na Fantinę nieruchomą i rozciągniętą. Tak pogrążony w zadumie, milczący, widocznie nie myślał o żadnej rzeczy tego świata. Na jego twarzy i w całej postawie malowała się litość niewysłowiona. Pomarzywszy chwilę, pochylił się ku Fantinie i mówił do niej po cichu.
Co mówił? Co mógł powiedzieć człowiek, wyrzutek społeczeństwa do kobiety umarłej? Jakie były te słowa? Nikt na ziemi ich nie słyszał. Czy usłyszała zmarła? Są rozczulające złudzenia, kto wie? może szczytne rzeczywistości! To jedno nie ulega wątpliwości, że siostra Symplicja, jedyny świadek tego, co się działo, często opowiadała, że w chwili, gdy Jan Valjean mówił do ucha Fantiny, widziała wyraźnie wykwitający cudowny uśmiech na jej bladych ustach i zamglonych powiekach, pełnych zdumienia grobu.
Jan Valjean ujął w obie ręce głowę Fantiny i jak matka swe dziecię, ułożył ją na poduszce, potem zawiązał tasiemkę u jej koszuli i wsunął włosy pod czepek. To uczyniwszy, zamknął jej powieki.
Twarz Fantiny wydała się dziwnie jaśniejącą w tej chwili.
Śmierć — to wnijście do wielkiej światłości.
Ręka Fantiny była zwieszona za łóżko. Jan Valjean ukląkł, podniósł ją ostrożnie i pocałował.
Potem powstał i obracając się do Javerta, rzekł:
— Teraz służę panu.
Javert zamknął Jana Valjean w więzieniu miejskiem.
Aresztowanie p. Madeleine sprawiło w M. — nad M. — wielkie wrażenie, albo lepiej mówiąc — nadzwyczajne wzruszenie. Ze smutkiem atoli wyznać musimy, że na to jedno słówko: był galernikiem, wszyscy prawie go opuścili. W przeciągu niespełna dwóch godzin zapomniano wszystko, cokolwiek dobrego uczynił, w oczach miejskiej gawiedzi był tylko galernikiem. To prawda, że nie znano jeszcze szczegółów wypadku w Arras. Przez cały dzień słyszałeś we wszystkich dzielnicach miasta rozmowy tego rodzaju:
— Wiesz pani? To uwolniony galernik! — Kto taki? — Mer. — Ba! p. Madeleine? — A tak. — Doprawdy? — Nie nazywa się Madeleine; ma jakieś okropne nazwisko Bejean, Bojean, Boujean. — A mój Boże! — Aresztowany! Siedzi w więzieniu miejskiem, dopóki go nie przeniosą. — Dopóki go nie przeniosą! Więc go gdzieindziej przeniosą! Dokąd? — Stawią go przed sądem za kradzież gwałtowną dawniej popełnioną. — Wiesz, żem się domyślała. Zanadto był dobry, nazbyt doskonały, nazbyt słodki. Nie przyjął orderu, dawał pieniądze małym hultajom, których spotkał na drodze. Zawsze mi na myśl przychodziło, że kryje się pod tem jakaś zła historja.
Mianowicie „w salonach“ gadano w tym duchu.
Pewna stara dama, prenumeratorka dziennika Biała chorągiew, zrobiła tę głęboką uwagę, której przeniknąć niepodobna:
— Wcale mię to nie smuci. Będzie to nauką dla Buonapartystów!
Tak znikło w M. — nad M. — widmo, które się zwało p. Madeleine. Tylko trzy, lub cztery osoby pozostały wierne jego pamięci. Do tej liczby należała stara jego odźwierna.
Wieczorem tego dnia zacna staruszka siedziała w swej stancyjce przerażona, rozmyślając smutnie. Fabryka cały dzień była zamkniętą, brama zasunięta ryglami, a ulica pusta. W domu były tylko dwie zakonnice: siostra Perpetua i siostra Symplicja, czuwająca przy ciele Fantiny.
Gdy zbliżyła się godzina, w której p. Madeleine zwykle powracał do domu, poczciwa odźwierna machinalnie się podniosła, wzięła klucz z szafki i świecę, którą mu podawała, gdy wszedł na górę do siebie; klucz zawiesiła na gwoździu i postawiła z brzegu świecę, jakby go oczekiwała. Później usiadła na krześle i zamyśliła się smutnie. Biedna staruszka uczyniła wszystko to bezwiednie.
Upłynęło blisko dwie godziny, gdy rozbudziła się z marzenia i zawołała: Chryste Panie! zawiesiłam klucz na gwoździu! W tej chwili otworzyło się okienko stancji, wsunęła się ręka przez otwór, wzięła klucz, świecę i zapaliła ją u łojówki obok stojącej.
Odźwierna podniosła oczy, otworzyła usta, krzyk zamarł jej w gardle.
Poznała tę rękę, to ramię, ten rękaw surduta.
Był to p. Madeleine.
Przez kilka sekund nie mogła wyrzec słowa, odrętwiała, jak mówiła później, opowiadając swoją przygodę.
— Mój Boże, panie merze, — zawołała nakoniec, myślałam, że pan jesteś...
Zatrzymała się, koniec frazesu byłby nie poszanował początku. Jan Valjean zawsze w jej oczach był panem merem.
Dokończył za nią:
— W więzieniu, tak. Wyłamałem kratę w oknie, skoczyłem z dachu i jestem tutaj. Idę do mojego pokoju, poproście do mnie siostrę Symplicję. Zapewne jest przy tej biednej kobiecie.
Staruszka z pośpiechem wykonała rozkaz.
Nie zalecał jej bynajmniej milczenia, był najpewniejszym, że lepiej niż on dochowa tajemnicy.
Nigdy nie dowiedziano się, jakim sposobem wszedł na podwórko, nie otwierając bramy. Miał wprawdzie zawsze przy sobie klucz do małych drzwi bocznych, ale zapewne zrewidowano go w więzieniu i odebrano wszystko. Rzecz ta nie została wyjaśnioną.
Wszedł na schody, prowadzące do jego pokoju. Stanąwszy na górze, postawił lichtarz na ostatnim stopniu schodów, otworzył drzwi, poszedł na palcach zamknąć okno i okiennice, potem powrócił po świecę i wszedł do pokoju.
Ostrożność konieczna: przypominamy, że z ulicy można było widzieć jego okno.
Obejrzał się dokoła, spojrzał na stół, na krzesło, na łóżko, od trzech dni nie rozbierane. Nie było śladu nieporządku onegdajszej nocy. Odźwierna „uprzątnęła“ w pokoju. Tylko wyjęła z popiołu i położyła na stole dwie skówki kija i sztukę czterdziesto susową poczerniałą od ognia.
Wziął arkusz papieru i napisał na nim: „Oto dwie skówki mego kija i sztuka czterdziesto-susowa skradziona Gerwazkowi, o którym mówiłem to sądzie kryminalnym“ i położył pieniądz i dwa kawałki żelaza, tak, by wchodzącego do pokoju wzrok najprzód padał na te przedmioty. Wyjął z szafy starą koszulę, podarł ją na kawałki i zawinął w nie dwa świeczniki srebrne. Zresztą ani się spieszył, ani był wzruszony. Okręcając płótnem świeczniki biskupa, zajadał chleb czarny, który prawdopodobnie zabrał, uciekając z więzienia. Przekonano się o tem później z okruszyn chleba, znalezionych na posadzce, gdy sąd nakazał rewizję w mieszkaniu.
Zastukano dwa razy do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Była to siostra Symplicja.
Siostra Symplicja blada, z czerwonemi oczami, trzymała lichtarz w drżącej ręce. Gwałtowne przewroty losów mają tę właściwość, że choćbyśmy byli najdoskonalsi, lub zupełnie wyziębieni, wyciągają nam z wnętrzności naturę ludzką i zmuszają okazać ją zewnętrznie. Po wzruszeniach dnia tego, zakonnica stała się znowu kobietą. Płakała i drżała.
Jan Valjean napisał kilka słów na papierze, który podał zakonnicy, mówiąc: — Moja siostro, oddasz to pani księdzu proboszczowi.
— Może siostra przeczytać — rzekł.
Czytała: „Proszę księdza proboszcza czuwać nad tem, co pozostawiam. Należy zapłacić koszta mego procesu i sprawić pogrzeb kobiecie dziś zmarłej. Reszta na biednych.“
Siostra chciała mówić, ale wyszeptała kilka wyrazów niezrozumiałych. Nakoniec zdobyła się na te słowa:
— Czy pan mer nie chce zobaczyć raz jeszcze tej biednej nieszczęśliwej.
— Nie — odpowiedział — poszukują mię, mogliby aresztować w jej pokoju, toby zakłóciło jej spokojność.
Ledwie domówił tych słów, gdy wszczął się wielki hałas na schodach. Usłyszano kroki kilku osób wchodzących i starą odźwiernę, krzyczącą jak mogła najgłośniej. — Przysięgam panu, że nikt tu cały dzień nie wchodził, ani wieczór, że na krok nie odchodziłam odedrzwi!
Jakiś mężczyzna odpowiedział:
— A jednak jest światło w pokoju.
Poznali głos Javerta.
Rozkład izby był taki, że drzwi otwierając się, zasłaniały róg muru na prawo. Jan Valjean zgasił świecę i ukrył się w rogu. Siostra Symplicja uklękła przy stole.
Drzwi się otworzyły. Wszedł Javert.
Słyszano szepty wielu ludzi i opór odźwiernej na korytarzu. Zakonnica nie podniosła oczu: modliła się. Świeca stojąca na kominku słabo oświecała pokój.
Javert zobaczył siostrę i zatrzymał się zdumiony.
Przypominamy, że gruntem charakteru Javerta, jego żywiołem i duszą prawie, była cześć dla wszelkiej władzy, część bezwzględna, nie przypuszczająca zarzutów i ograniczeń. Ma się rozumieć, władzę kościelną uważał za najpierwszą ze wszystkich, był pobożny, formalista i nieugięty w tym względzie, jak we wszystkich innych. W jego oczach kapłan był duchem nieomylnym, zakonnica istotą nie grzeszącą. Były to dusze zamurowane dla tego świata, z jedynemi drzwiami, otwierającemi się tylko dla wypuszczenia prawdy.
Zobaczywszy siostrę, już chciał się cofnąć. Ale drugi obowiązek gwałtownie popychał go naprzód. Zdecydował się pozostać i przynajmniej zadać pytanie.
Miał przed sobą siostrę Symplicję, która nigdy w życiu nie skłamała. Wiedział to Javert i osobliwie ją szanował z tego powodu.
— Siostro — rzekł — czy jesteś pani sama w tym pokoju?
Nastała straszna chwila, podczas której biedna odźwierna mało nie zemdlała.
Siostra podniosła oczy i odpowiedziała:
— Tak.
— Więc — mówił dalej Javert — raczy siostra wybaczyć moją natrętność, obowiązek mi nakazuje zapytać raz jeszcze, czyś pani nie widziała tego wieczora człowieka, który uciekł i poszukiwany jest, tego Jana Valjean, nie widziałaś go pani.
Siostra odpowiedziała: Nie.
Skłamała. Skłamała dwa razy raz poraz, bez wahania, z pośpiechem poświęcenia.
— Przepraszam — rzekł Javert i odszedł, kłaniając się nizko.
O święta dziewico, od wielu już lat nie należysz do tego świata; połączyłaś się w wiekuistej światłości z siostrami dziewicami i aniołami braćmi; oby to kłamstwo policzono ci w Niebiesiech!
Twierdzenie siostry było dla Javerta czemś tak stanowczem, że nawet nie zwrócił uwagi na dymiący się knot świecy woskowej, zagaszonej na stole.
W godzinę później przechodził lasem jakiś mężczyzna, szybko oddalający się od M. — nad M. w stronę Paryża. Mężczyzną tym był Jan Valjean. Z zeznania dwóch czy trzech furmanów, którzy go spotkali na drodze, pokazuje się, że niósł zawiniątko i miał na sobie bluzę. Zkąd wziął bluzę, nigdy się nie dowiedziano. Przed kilku dniami umarł w infirmerji fabrycznej pewien stary wyrobnik i została po nim tylko bluza. Może to była ta sama.
Jeszcze słówko o Fantinie.
Wszyscy mamy wspólną matkę, ziemię. Wrócono Fantinę tej matce.
Proboszcz sądził, że uczyni dobrze i zapewne dobrze uczynił, zachowując w pozostałości po Janie Valjean jaknajwięcej pieniędzy dla ubogich. Bo zresztą o co chodziło? o galernika i nierządnicę. Kazał więc jaknajskromniej pochować Fantinę, to jest wrzucić do wspólnego dołu.
Pogrzebano ciało Fantiny w bezpłatnym kącie cmentarza, przeznaczonym dla wszystkich i dla nikogo, gdzie wrzucają biedaków. Szczęściem, Bóg umie odszukać duszę. Wrzucono Fantinę w ciemności między pierwsze lepsze kości; w grobie uległa sprośnemu pomięszaniu popiołów. Wrzucono ją do publicznego dołu! Grób podobny był do jej łoża boleści.
W roku zeszłym (1861) pięknego poranku majowego, przechodzień opowiadający tę historję, zdążał z Nivelles do La Hulpe. Podróżował pieszo. Szedł szerokim krętym gościńcem żwirowym, wysadzonym drzewami po obu stronach, to wznoszącym się w górę, to opadającym na dół niby olbrzymie fale. Minął Lillois i Bois-Seigneur Isaac. Na stronie zachodniej ujrzał dzwonnicę kościoła w Braine Alleud, krytą dachówką i mającą kształt przewróconej misy. Zostawił w tyle lasek na wzgórzu, a z boku poprzeczną ścieżkę, przy której stał słup spróchniały z napisem: Dawna granica № 4, i karczmę: Pod czterema wiatrami. Echabeau; kawiarnia.
Uszedłszy ćwierć mili od karczmy, spuścił się w dolinę, gdzie przepływa woda pod arkadą, wyrobioną w ziemi, usypanej na drodze. Kępka drzew rzadkich, pięknie zieleniejących, zamykała dolinę z jednej strony gościńca, a z drugiej rozpraszała się w wdzięcznym nieładzie do Braine Alleud.
Na prawo przy drodze stała austerja, wóz na czterech kołach przed wrotami, wiązka tyczek od chmielu, pług, kupa suchego chrustu przy żywym płocie; z kwadratowego dołu dymiło wapno niegaszone, długa drabina wspierała się o szopę słomę, pokrytą. Młoda dziewczyna grabiła w polu, a obok niej wiatr unosił wielki afisz żółty, zapewne jakiego widowiska jarmarkowego. Przy austerji kałuża, na której żeglowała flotylla kaczek, ścieżka źle wybrukowana ginęła w krzakach. Przechodzień skierował tam kroki.
Uszedłszy sto kroków wzdłuż muru z piętnastego wieku, ozdobionego spiczastym szczytem z cegieł przekładanych, stanął przed ogromnemi wrotami z kamienia; kabłąkowatego kształtu, z prostopadłą wystawką w ciężkim stylu z czasów Ludwika XIV; po obu stronach dwa płaskie medaljony. Nad wrotami wznosiła się poważna facjata; mur prostopadły do niej dotykał prawie wrót, tworząc z niemi kąt ostry. Na łące przed wrotami leżały trzy brony, przez które tu i owdzie wysuwały główki piękne kwiaty majowe. Drzwi były zamknięte: składały się z dwóch skrzydeł zniszczonych ze starą zardzewiałą klamką.
Słońce świeciło rozkosznie; gałęzie poruszały się tem lekkiem drżeniem majowem, które zda się nie wiatr sprawia, ale gniazda ptasie, drgające na gałązkach. Jakaś dzielna ptaszyna, prawdopodobnie rozkochana, zapamiętałe wyśpiewywała na wyniosłem drzewie.
Przechodzień pochylił głowę, wpatrując się w kamień po prawej stronie drzwi, w którym było okrągłe wydrążenie. W tej chwili drzwi się otwarły i wyszła wieśniaczka.
Widząc tak wpatrującego się przechodnia, rzekła:
— To kula francuzka zrobiła tę dziurę.
I dodała:
— Ta druga dziura wyżej przy gwoździu jest od kuli z wielkiej śmigownicy. Kula nie przebiła drzewa.
— Jak się nazywa to miejsce? — spytał przechodzień.
Hougomont — odpowiedziała wieśniaczka.
Przechodzień wyprostował się. Postąpił kilka kroków i patrzył po nad płoty. Ujrzał przez drzewa na widnokręgu wzgórze, a na niem coś podobnego do lwa.
Był na polu bitwy pod Waterloo.
— Hougomont — to miejsce grobowe; początek przeszkody, pierwszy opór, jakiego doznał pod Waterloo ów wielki drwal Europy, którego zwano Napoleonem; pierwszy sęk pod uderzeniem jego siekiery.
Dawniej był tu zamek — dziś prosty folwark. Hougomont dla starożytnika brzmi Hugomont. Dwór ten zbudował, Hugo, pan na Somerelu, ten sam, który uposażył szóstą kapelanją opactwo Villers.
Przechodzień pchnął drzwi, potrącił łokciem o stary powóz w sieni i wyszedł na podwórko.
Uderzyła najprzód jego oczy brama, zbudowana w kształcie łuku, dokoła obnażona z muru. Często gruzy przybierają postać pomnikową. Przy łuku druga brama w murze, z węgłami z czasów Henryka IV; przez nie widać było drzewa ogrodu. Obok tej bramy śmietnik, motyki i łopaty, kilka wozów, stara studnia z żelaznym kołowrotem, skaczące źrebię, indyk napuszony, kaplica z nizką dzwonnicą, kwitnąca grusza na tarasie przy kaplicy: oto podwórko, o którego zdobyciu marzył Napoleon. Gdyby dostał ten, kawałek ziemi, możeby posiadł świat cały. Dziś kury rozbijają tu dziobami ziemię. Słyszysz warczenie; duży kundel wyszczerza zęby, zastępując Anglików.
Rzeczywiście Anglicy byli tu godni podziwu. Cztery kompanje gwardji Cooke, przez siedem godzin stawiały opór wściekłemu napadowi całej armji.
Hougomont, widziany na mapie, na planie topograficznym, przedstawia nierówny prostokąt, którego jeden kąt jest jakby nacięty. W tym to kącie jest brama południowa przy murze, z którego strzały sięgały ją zblizka. Hougomont ma dwie bramy; na południe, w zamku, i na północy, w folwarku. Napoleon wysłał przeciw Hougomont swego brata Hieronima; tu zatrzymały się dywizje Guilleminot, Foy i Bachellus; nadaremnie użyto prawie cały korpus Reille’a; kule Kelermanna wyczerpały się na ten heroiczny kawał muru. Nie uważano zbytecznem wysłać całą brygadę Baudoina dla natarcia na Hougomont od północy; brygada Soye’a ledwie naruszyła go od południa, ale zdobyć nie mogła.
Budynki folwarku otaczają podwórko od południa. Kawał drzwi północnych, strzaskany przez Francuzów, wisi na murze. Są to cztery deski przybite gwoździami do dwóch poprzecznych; dziś jeszcze widzisz wyraźne kresy narąbane w czasie ataku.
Wrota północne, wyważone przez Francuzów, dziś zesztukowane deską, zastępującą część zawieszoną na murze, otwierają się na łączkę; wycięto je kwadratowo w murze, zamykającym podwórko od północy. Są to proste wrota fornalskie, jak we wszystkich folwarkach, złożone z dwóch skrzydeł, prostych, drewnianych; dalej ciągną się łąki. Wściekła była walka o tę bramę. Długo po wojnie widziano na murze nad bramą dziwne piętna rąk zakrwawionych. Tu zabity został Bauduin.
Czuć jeszcze na tem podwórku burzę wojenną; zgroza jej jest widoczną, skamieniał zgiełk bojowy, żyją tu, umierają, zda ci się, to było wczoraj. Konają mury, padają trupem kamienie, wyłomy jęczą, dziury są ranami, drzewa pochylone i drżące zdają się chcieć uciekać.
Podwórko to w r. 1815.było lepiej zabudowane, niż dzisiaj. Budynki, które później zwalono, tworzyły szańce i kąty węgielnicy.
Tu zabarykadowali się Anglicy, Francuzi weszli ale utrzymać się nie mogli. Obok kaplicy pawilon, jedyny szczątek zamku Hugomont, stoi oszarpany, rzekłbyś z rozpłatanym brzuchem. Zamek przemieniono w wieżycę, a kapliczkę w basztę. Tu była rzeź najstraszniejsza. Francuzi, do których ze wszech stron strzelano z za muru, z poddaszy, z piwnic, ze wszystkich okien, przez wszystkie szczeliny w kamieniach, nanieśli faszyn i podłożyli ogień pod mury i ludzi; na kartaczowanie odpowiedzieli pożogą.
W zniszczonem skrzydle zamku widzisz przez okna opatrzone żelaznemi kratami, rozwalone pokoje apartamentów korpusu; w tych pokojach przyczaiły się gwardje angielskie; osada schodów rozłupana od dołu do dachu, ma postać wnętrza muszli rozbitej. Schody są o dwóch piętrach; Anglicy oblężeni na schodach i skupieni na wyższych stopniach, odcięli niższe. Są to szerokie tafle z siwego kamienia, teraz leżące między chwastem. Z dziesięć stopni trzyma się jeszcze muru; na pierwszym z nich wycięty jest obraz trójzęba. Te stopnie niedostępne, nadzwyczaj są trwałe w osadzie. Reszta podobną jest do szczęki bez zębów. Stoją jeszcze dwa stare drzewa; jedno martwe, drugie zranione u pnia, zieleni się w kwietniu. Po roku 1815 gałęzie jego rozrosły się i wdarły między schody.
Mordowano się w kaplicy. Wnętrze dziś spokojne, ma dziwną postać. Od czasu rzezi nie odprawiono w niej Mszy Ś-tej. Ale pozostał ołtarz z drzewa, grubej roboty, oparty na prostym kamieniu. Cztery ściany pobielone wapnem, drzwi naprzeciw ołtarza, dwa okienka kabłąkowate, na drzwiach wielki krzyż drewniany, nad krucyfiksem kwadratowe okienko zatkane wiązką słomy, w kącie na ziemi stare ramy od okien, z wybitemi szybami: taką jest dziś kaplica. Przy ołtarzu stoi statua drewniana Ś-ej Anny z piętnastego wieku; głowę dzieciątka Jezus urwała kula. Francuzi przez chwilę panowie tej kaplicy, wyparci z niej, podłożyli ogień. Płomienie ogarnęły ruderę i kaplica stała się piecem ognistym; spaliły się drzwi, spaliła podłoga, ale Chrystus z drzewa się nie spalił. Ogień pożarł palce, zostawił jednak poczerniałe nogi, i dalej nie sięgnął. Cud, powiadają wieśniacy okoliczni. Dzieciątko Jezus z uciętą głową nie było tak szczęśliwe jak Chrystus.
Ściany pokryte są napisami. Blisko stóp Chrystusa czytasz nazwisko: Henquines. Dalej inne: Conde de Rio Major. Marques y Marquesa de Almagro (Habana). Przy nazwiskach francuzkich stoją wykrzykniki, oznaki gniewu. Narody tu znieważały się wściekle. Pobielono ściany w r. 1849.
U drzwi tej kaplicy podniesiono trupa trzymającego topor w ręku. Tym trupem był podporucznik Legros.
Wychodząc z kaplicy widzisz na lewo studnię; jest ich dwie na podwórku. Pytasz dlaczego nie ma wiadra i kołowrotu przy jednej? Bo już nie czerpią z niej wody. Dla czego nie czerpią z niej wody? Bo studnia pełna skieletów.
Ostatni który zaczerpał wodę z tej studni, nazywał się Wilhelm Van Kylsom. Wieśniak ten mieszkał w Hougomont i był ogrodnikiem. Dnia 18 czerwca 1815 r. jego rodzina uciekła i skryła się w lesie.
Las dokoła opactwa Villers przez kilka dni i nocy był schronieniem nieszczęśliwej ludności rozproszonej. Dziś jeszcze pozostały ślady tej siedziby w lesie; spalone pieńki drzew znaczą miejsce biednych legowisk w gęstwinie.
Wilhelm Van Kylsom pozostał w Hougomont „pilnować zamku,“ i skrył się w piwnicy. Anglicy go wynaleźli. Wojownicy wyciągnęli z kryjówki i bijąc płazem pałaszy wylękłego człeka, kazali sobie usługiwać. Mieli pragnienie; Wilhelm przynosił im wodę, którą czerpał ze studni. Wielu piło po raz ostatni. Studnia z której piło tylu zmarłych, musiała także umrzeć.
Po bitwie spieszono się z pochowaniem trupów. Śmierć ma swój właściwy sposób niepokojenia zwycięzców; w ślad za chwałą posyła zarazę. Tyfus jest dodatkiem do tryumfu. Studnia była głęboką, zrobiono więc w niej grób. Wrzucono do niej trzysta umarłych, może nawet ze zbytecznem pośpiechem. Czy wszyscy byli umarli? legenda przeczy. Zdaje się, że następnej nocy po pogrzebie, słyszano wychodzące ze studni słabe głosy wołające ratunku.
Studnia ta jest osamotnioną w środku podwórka. Trzy mury pół z kamienia, pół z cegły, złożone jak skrzydła parawanu, w kształcie kwadratowej wieżyczki, otaczają z trzech stron studnię; z czwartej — studnia nie jest zasłonioną i z tej strony czerpano wodę. Na murze u spodu dostrzegasz wydrążenie w kształcie wolego oka; może dziura od granata. Wieżyczka studni miała sufit, z którego zostały tylko belki; żelaza spajające mur na prawo, mają postać krzyża. Pochylasz głowę, spojrzenie ginie w głębokim murowanym z cegły cylindrze, który wypełniają nagromadzone ciemności. Wszystko dokoła studni wraz z podstawą murów znika, w bujnem zielsku i chwaście.
W tej studni nie ma przodu z szerokiej tafli kamiennej, znajdującego się wszędzie przy studniach w Belgji. Zamiast tafli leży deska na pięciu lub sześciu pieńkach sękatych i wyschłych, niby wielkich kościach. Niema dziś ani wiadra, ani łańcucha, ani kołowrotu; pozostała jeszcze miednica w którą ścieka woda deszczowa; niekiedy ptak z lasów sąsiednich napije się z niej i odleci.
Jeden jest tylko dom mieszkalny w tych zwaliskach; dom folwarczny. Drzwi jego wychodzą na podwórko. Na tych drzwiach, obok pięknej blachy gotyckiego zamku, jest klamka żelazna rznięta w liście. W chwili gdy porucznik hanowerski Wilda chwytał za tę klamkę by uciec na folwark, saper francuzki uciął mu rękę toporem.
Dziadem rodziny obecnie zajmującej dom był ów stary ogrodnik Van Kylsom oddawna zmarły. Kobieta z siwemi włosami powiedziała nam: — Byłam tu: miałam trzy lata. Moja siostra starsza bała się i płakała. Zaniesiono nas do lasu. Matka trzymała mię na rękach. Przyłożywszy ucho do ziemi słuchali. Ja przedrzeźniałam huk armatni wołając: bum, bum!
Jakeśmy powiedzieli, brama na lewo w podwórku wychodzi na ogród owocowy.
Ogród jest straszny.
Składa się z trzech części, rzecby można z trzech aktów. Pierwszą stanowi ogród, drugą sad, trzecią lasek. Trzy te części mają wspólny mur od strony budynków zamkowych i folwarcznych, na lewo żywy płot, na prawo mur, i mur w głębi z kamienia. Najprzód wchodzi się do ogrodu. Grunt ma pochyły, spuszczający się, wysadzony krzakami porzeczek, zarosły chwastem, zamknięty pomnikowem ogrodzeniem z ciosowego kamienia z grubemi słupami. Był to ogród pański w pierwszym stylu francuzkim, który uprzedził styl Le Nôtre’a. Dziś same ciernie i gruzy. Na szczytach pilastrów globusy podobne do kul kamiennych. Czterdzieści trzy słupy stoją jeszcze na podstawach, inne leżą w trawie. Prawie wszystkie od kul poszczerbione. Jeden słup strzaskany spoczywa na klocu jak złamana noga.
W tym to ogrodzie, położonym w dole pod sadem, sześciu woltyżerów 1-go pułku lekkich strzelców, wdarłszy się doń i niemogąc się wydostać, osaczeni zostali jak niedźwiedzie w norze, i stoczyli walkę z dwoma kompanjami hanowerskiemi, z których jedna uzbrojoną była w karabiny. Hanowerczycy stali na słupach i strzelali z góry. Woltyżery odpowiadali na ogień z dołu, sześciu przeciw dwustu; i nieustraszeni, mając jedyną zasłonę w krzakach porzeczkowych, bronili się dobry kwadrans nim padli nieżywi.
Wstępujesz na kilka schodów, i z ogrodu przechodzisz do właściwego sadu owocowego. Tu na przestrzeni kilku sążni kwadratowych tysiąc pięćset ludzi poległo w niespełna godzinie. Mur zdaje się gotowym na nowo rozpocząć walkę. Widzisz jeszcze trzydzieści ośm strzelnic w nierównych wysokościach wybitych w murze przez Anglików. Przed szesnastą spoczywają dwa grobowce angielskie z granitu; ztąd rozpoczął się główny atak. Wysoki żywy płot zasłania ten mur zewnątrz; Francuzi sądząc że mają tylko płot przed sobą, przeleźli go i napotkali mur, przeszkodę i zasadzkę, gwardje angielskie w tyle, trzydzieści ośm strzelnic razem zionących ogień, grad kul i kartaczy; brygada Soye rozbiła się o tę przeszkodę. Taki był początek Waterloo.
Niemniej jednak Francuzi zdobyli ogród owocowy. Nie mając drabinek wdarli się na mury czepiając szczelin paznokciami. Walczyli pod drzewami człowiek z człowiekiem. Cała trawa była krwią zbroczona. Tu wycięto do jednego siedmset ludzi Nassauskiego bataljonu. Z zewnątrz mur poszarpany kartaczami z dwóch baterji, które Kellermann wystawił naprzeciw. I ten ogród jak inne, nie jest nieczuły na powaby wiosny. Znajdziesz w nim jaskry i stokrotki, bujną trawę, gdzie konie fornalskie się pasą, na sznurach włosianych między drzewami zawieszonych schną chusty, przechodzień schyla głowę, stąpając po ugorze, zapadając nogą w kretowiska. Pośród trawy widzisz leżący pień wyrwany z korzeniem. Wsparty na nim major Blackman wyzionął ducha. Pod wyniosłem drzewem sąsiedniem padł trupem niemiecki jenerał Duplat z rodziny francuzkiej, która opuściła ojczyznę w czasie odwołania edyktu Nantejskiego. Obok chyli się ku ziemi chorowita jabłoń obandażowana słomą i gliną. Prawie wszystkie jabłonie postarzały przed czasem; bo też każda ma w łonie kule lub kartacze. Mnóstwo w tym ogrodzie skieletów drzew umarłych. Kruki latają po gałęziach, a w głębi — las pełen fijołków.
Bauduin zabity, Foy raniony, pożoga, mordy i rzezie, wylane strumienie krwi angielskiej, niemieckiej i francuzkiej wściekle pomięszanej razem, studnia zawalona trupami, pułki Nassauski i Brunszwicki w pień wycięte, Duplat zabity, Blackman zabity, gwardje angielskie zdruzgotane, dwadzieścia bataljonów francuzkich na czterdzieści korpusu Reilla zdziesiątkowane, trzy tysiące ludzi w tych tylko zwaliskach Hougomont, porąbani, wyrżnięci, wystrzelani, spaleni; — i to wszystko by dziś wieśniak powiedział do podróżnego: — Daj mi pan trzy franki, a jeśli zechcesz wytłomaczę panu co to było Waterloo!
Korzystając z przywilejów powieściopisarza, wrócimy wstecz do r. 1815, do czasu nawet nieco wyprzedzającego epokę w której rozpoczyna się historja opowiedziana w pierwszej części tej książki.
Gdyby nie spadł deszcz w nocy z 17 na 18 czerwca 1815 r., inną byłaby przyszłość Europy. Kilka kropli wody więcej lub mniej zachwiały Napoleona. Żeby Waterloo było końcem Austerlitz, Opatrzność użyła trochy deszczu, chmura przeciągająca nie w porę po niebie, dostateczną była do obalenia świata.
Bitwa pod Waterloo nie mogła się rozpocząć przed południem i to dozwoliło Blücherowi zdążyć na czas na plac boju. Dlaczego? bo ziemia była wilgotną. Należało czekać aż obeschnie, by mogła działać artylerja.
Napoleon był oficerem artylerji, i zawsze się to w nim przebijało. Wszystkie jego plany bitew układane były dla armat. Obrócić artylerję na punkt dany, oto sekret jego zwycięztwa. Ze strategją nieprzyjacielskiego jenerała obchodził się jak z cytadelą, robił w niej wyłomy jak w murach fortecznych. Na słabe punkta ciskał grad kartaczy; armatą rozpoczynał i kończył batalje. Było coś strzeleckiego w jego genjuszu. Rozbić czworobok, rozsypać w proch półki, złamać linje, zgnieść na miazgę i rozproszyć massy, oto najważniejsze zadanie, bić, bić, bić bezustanku; tę robotę powierzał kuli. Metoda straszna, która w połączeniu z genjuszem, czyniła niezwyciężonym przez lat piętnaście tego posępnego atletę zapasów wojennych.
Dnia 18 czerwca 1815 r. tym pewniej rachował na artylerję, że po jego stronie była przewaga liczby. Wellington miał tylko sto pięćdziesiąt dziewięć armat, Napoleon dwieście czterdzieści.
Przypuściwszy grunt suchy, artylerja mogłaby ruszać, bitwa rozpoczęłaby się o szóstej rano, i byłaby wygraną i skończoną o drugiej, na trzy godziny przed zmianą, jaką sprawiło przybycie Prusaków.
Ile było winy Napoleona w przegranej bitwie? czy sternikowi przypisać trzeba rozbicie okrętu?
Czy do widocznego opadania sił fizycznych w Napoleonie przyłączało się w owym czasie osłabienie ducha? czy dwudziestoletnie boje zużyły tę klingę jak pochew, duszę jak ciało? Czy w wodzu przebijał się już weteran; słowem, czy gasnął ten genjusz, jak utrzymuje wielu znakomitych historyków? czy wpadał w szaleństwo, usiłując przed sobą samym ukryć swoje osłabienie? czy zaczynał się wahać i błąkać na los szczęścia? stawał się li nieświadomym niebezpieczeństwa, rzecz niedarowana w wodzu? czy w tej klasie wielkich ludzi cielesnych, których nazwaćby można olbrzymami czynu, jest pora w życiu gdy stępia się wzrok genjuszu? Starość nie ma władzy nad genjuszami ideału; dla Dantów i Michałów Aniołów starzeć znaczy rosnąć; a dla Annibalów i Bonapartych, może znaczy maleć i niedołężnieć? Czy Napoleon stracił bezpośredni zmysł zwycięztwa? czy spadł tak nisko, że nie poznawał szkopułu, nie odgadywał zasadzki i nie dostrzegał zapadającego się brzegu przepaści? zbrakłoż mu przeczucia katastrofy? On, co niegdyś znał wszystkie drogi tryumfu i z wysokości błyskawicznego rydwanu swego ukazywał je palcem wszechwładnym, czyż teraz znękany, ze złowrogiem zaślepieniem wiódł ku przepaściom tłumny zaprzęg legjonów? czy go porwał szał ostateczny w czterdziestym szóstym roku życia? czyż ten tytaniczny woźnica losu stał się już tylko olbrzymim wartogłowem?
Nie sądzimy, by tak było.
Zdaniem wszystkich, plan bitwy jego był arcydziełem. Iść prosto do środka linji sprzymierzonych, zrobić wyłom w nieprzyjacielu, przeciąć go na dwoje, pchnąć połowę angielską na Hal, a połowę pruską na Tongres, zrobić z Wellingtona i Blüchera dwa odłamki, zdobyć Mont-Saint-Jean, zająć Bruksellę i pchnąć Niemców w Ren, a Anglika w morze: wszystko to miał na celu Napoleon w tej bitwie. O reszcie pomyślałby później.
Nie potrzebujem mówić, że nie mamy pretensji pisać historji bitwy pod Waterloo; jedna z początkowych scen dramatu, który opowiadamy, łączy się z tą bitwą; ale jej historja nie jest naszym przedmiotem; zresztą historja ta już jest napisaną po mistrzowsku z dwóch różnych punktów widzenia przez Napoleona i Charrasa. Niech ci dwaj historycy się ścierają z sobą; my jesteśmy tylko świadkiem zdaleka, przechodniem po równinie, badaczem pochylonym nad tą ziemią umierzwioną ciałem ludzkiem, biorącym może pozory za rzeczywistość; nie mamy prawa stawić czoła badaczom, w imieniu nauki sądzić ogół faktów w którym niewątpliwie znajdą się i ułudne zjawiska; nie mamy ani doświadczenia wojskowego, ani kompetencji strategicznej do tworzenia systemów; zdaniem naszem, szereg przypadkowych zdarzeń góruje pod Waterloo nad planami obydwóch wodzów, a gdy chodzi o los, tego tajemniczego winowajcę, sądzimy jak lud-sędzia, naiwnie.
Kto chce sobie dokładnie przedstawić plan bitwy pod Waterloo, niech myślą nakreśli na ziemi A wielkie. Laska lewa A, jest drogą z Nivelles, laska prawa drogą z Genappe, łącznik A drogą poprzeczną z Ohain do Braine-Alleud. Wierzchołek A jest Mont-Saint-Jean, tu stał Wellington; dolny koniec laski lewej jest Hougumont, tu stał Reille z Hieronimem Bonaparte, dolny koniec laski prawej jest Belle Alliance, tu stał Napoleon. Nieco niżej punktu w którym łącznik przecina laskę prawą jest Haie-Sainte. W środku łącznika jest właśnie punkt w którym wyrzeczone zostało ostatnie słowo bitwy. Tu postawiono lwa, mimowolny symbol najwyższego heroizmu gwardji cesarskiej.
Trójkąt zawarty przy wierzchołku A, między laskami i łącznikiem jest wyniosłą płaszczyzną Mont-Saint-Jean. Bitwę stanowiła walka o posiadanie tej płaszczyzny.
Skrzydła dwóch armji ciągnęły się po prawej i po lewej stronie dwóch dróg z Genappe i Nivelles; Erton stał na przeciw Pictona, Reille naprzeciw Hilla.
W tyle wierzchołka A, za płaszczyzną Mont-Saint-Jean ciągnie się las Soignes. Sama płaszczyzna jest pochyłą z nieznacznemi wypukłościami i wklęsłościami; takie falowania gruntu wznoszą się aż do Mont-Saint-Jean i nikną w lesie.
Dwa wojska nieprzyjacielskie na polu bitwy, są jak dwaj zapaśnicy. Mocują się ująwszy za bary; jeden chce powalić drugiego. Więc czepiają się wszystkiego; krzaczek jest dobrym punktem oparcia dla nogi, róg muru dla rąk; nie mając domku o któryby się oparł plecami, pułk rejteruje; wklęsłość gruntu, ścieżka poprzeczna na drodze, lasek, wąwóz mogą zatrzymać stopy kolosu zwanego armją, i przeszkodzić jego cofaniu. Kto uchodzi z pola bitwy, pobity. Dlatego to wódz odpowiedzialny powinien zbadać każdą kępkę drzew, każdą wypukłość gruntu.
Obydwaj jenerałowie z uwagą oglądali płaszczyznę Mont-Saint-Jean, dziś zwaną płaszczyzną Waterloo. W poprzednim roku Wellington badał ją z przezornością wodza, przewidując że kiedyś będzie polem wielkiej bitwy. Na tym gruncie, w pojedynku d. 18 czerwca, Wellington miał dobrą pozycją, Napoleon złą. Armja angielska stała na górze, armja francuzka w dole.
Byłoby prawie zbytecznem opisywać jak wyglądał Napoleon o świcie 18 czerwca 1815 roku, siedząc na koniu z lunetą w ręku, na wzgórzach Rossome. Nim pokażesz, już go wszyscy widzieli. Profil spokojny pod małym kapeluszem szkoły Brienne, mundur zielony, gwiazda pod białą klapą, szlify pod surdutem, końce wstęgi czerwonej pod kamizelką, spodnie łosiowe, koń biały w czapraku z purpurowego aksamitu, z literami N, koronami i orłami po bokach, buty z dużemi cholewami na jedwabnych pończochach, srebrne ostrogi, szpada z pod Marengo; cała ta postać ostatniego Cezara przytomną jest każdej wyobraźni: jedni ją ubóstwiają, drudzy surowo nań patrzą.
Postać ta oddawna promieniała światłością; sprawiał to pewien zmrok legendowy otaczający bohaterów i na dłuższy lub krótszy czas osłaniający prawdę; ale dziś rozjaśnia się słońce dziejowe.
Światło historji jest nieubłagane. Ma ono to dziwnego i boskiego w sobie, że jakkolwiek jest światłem, owszem dlatego że jest światłem, tam często rzuca cienie, gdzie widziano promienie; z jednego i tego samego człowieka tworzy dwa różne widma z sobą walczące, wymierza im sprawiedliwość, przeciw ciemnościom despoty stawiając olśniewającą chwałę wodza. Ztąd prawdziwsza miara stanowczego ocenienia ludów. Pogwałcony Babilon zmniejsza Aleksandra; Rzym okuty w łańcuchy zmniejsza Cezara; Jeruzalem wymordowane zmiejsza Tytusa. Tyrania idzie w ślad za tyranem. Jest to nieszczęściem człowieka że za sobą zostawia noc, która także ma swe widome kształty.
Wszyscy znają pierwszą fazę tej bitwy; początek mglisty, niepewny, wahający się i groźny dla stron obydwóch, bardziej jeszcze dla Anglików niż dla Francuzów.
Deszcz padał noc całą, ulewa poradliła grunt; tu i owdzie woda zebrała się w dołach płaszczyzny jak w miednicach; w niektórych punktach ciężkie wozy brnęły w ziemi po osie; z podbrzusznej uprzęży koni ściekało wodniste błocko: gdyby pszenica i żyto z pni zwalone pod ciężarem idących wozów, nie zaściełały kolei i wybojów pod kołami, wszelki ruch, zwłaszcza w dolinie od strony Popelotty, byłby niemożliwy.
Bitwa rozpoczęła się późno; Napoleon — wytłumaczyliśmy dlaczego — miał zwyczaj trzymać pod ręką całą artylerję jak pistolet, celując w ten lub ów punkt bitwy; chciał więc czekać dopóki zaprzężone baterje będą mogły toczyć się i galopować swobodnie; do tego potrzebnem było, by słońce się pokazało i osuszyło ziemię. Ale słońce się nie pokazywało. Nie było to już spotkanie pod Austerlitz. Kiedy pierwsza armata zagrzmiała, jenerał angielski Colville spojrzał na zegarek i przekonał się, że było trzydzieści pięć minut na dwunastą.
Walka wszczęła się z wściekłością, z większą może wściekłością niż życzył sobie Napoleon; początek dało lewe skrzydło francuzkie pod Hougomont. Współcześnie Napoleon uderzył na środek, rzucając brygadę Quiot na Haie-Sainte, Ney posunął prawe skrzydło francuzkie ku lewemu skrzydłu angielskiemu, opierającemu się o Papelottę.
Atak na Hougomont był trochę zmyślony; zwabić Wellingtona, przerzucić go ku lewej stronie, taki był plan. Plan byłby się powiódł, gdyby cztery kompanje gwardji angielskich i dzielni Belgowie dywizji Perponcher nie dotrwali na swych stanowiskach; Wellington też zamiast tam gromadzić całą swą siłę, poprzestał na posianiu posiłków z czterech kompanji gwardji i bataljonu brunszwickiego.
Napad prawego skrzydła francuzkiego na Papelottę był głównym celem; złamać lewe skrzydło angielskie, przeciąć drogę do Brukselli, nie dopuścić połączenia się Prusaków mogących nadciągnąć, zdobyć Mont-Saint-Jean, wyparować Wellingtona do Hougomont, ztąd na Braine Alleud i dalej na Hal, nic nie mogło być nad ten plan doskonalszego. Z wyjątkiem małych przygód, atak się powiódł. Papelotta wzięta, Haie-Sainte zdobyte.
Tu szczegół godzien wspomnienia. W piechocie angielskiej, zwłaszcza w brygadzie Kempt, było mnóstwo nowozaciężnych. Młodzi ci żołnierze bili się walecznie z naszemi strasznymi piechurami; nieustraszoność ich wynagradzała niedoświadczenie; szczególniej odznaczali się w służbie tyraljerskiej; tyralier trochę zostawiony samemu sobie, staje się rzec można, własnym jenerałem; ci nowozaciężni mieli coś z przemyślności i furji francuzkiej. Młoda piechota biła się z fantazją i zapałem. Nie podobało się to Wellingtonowi.
Po wzięciu Haie-Sainte, bitwa się zachwiała.
W dniu tym od południa do godziny czwartej była jakaś ciemna przerwa; środek bitwy stał się mętny, niewyraźny jak najposępniejsze chwile zawieruchy bojowej. Zrobiło się ciemno. W tym zmroku dostrzegałeś unoszące się w powietrzu widma potworne, zjawiska zawracające głowę, ówczesne przybory wojenne dziś prawie nie znane: ogniste kołpaki, pływające ładownice, posplatane lederwerki, czerwone buty o tysiącznych zmarszczkach, prawie czarna piechota brunszwicka zmięszana z czerwoną piechotą angielską, ciężkie kaski otoczone frendzlami, żołnierze angielscy z wielkiemi poduszkami białemi zamiast szlif, lekka jazda hanowerska w podłużnych kaskach skórzanych, z miedzianemi podbródkami i czerwonemi kitam i z włosia końskiego, Szkoci w plaidach z nagiemi kolanami, wielkie kamasze białe naszych grenadjerów: — to obrazy, nie linie strategiczne, godne pędzla Salvatora Rosy, nie pędzla Gribeauvala.
Bez trochy burzy żadna bitwa się nie obejdzie. Quid obscurum, quid divinum[9]. W tej zawierusze historyk nieco dowolne kreśli zarysy. Mimo wszelkich rachub wodzów, starcie wielkich mas zbrojnych oddziaływa w nieobrachowany sposób; w czasie zwarcia dwóch armji, plany dwóch przewódzców mieszają się jeden z drugim i zobopólnie psują. Linja bojowa kołysze się, jak nić wije się wężykiem, strumienie krwi toczą się bezładnie, czoła armji bałwanią, pułki przybywające i odbiegające tworzą przylądki i zatoki, wszystkie szkopuły poruszają się nieustannie jedne przed drugiemi; gdzie była piechota, tam przybywa artylerja, gdzie była artylerja, nadbiega jazda; bataljony ukazują się i nikną jak dym. Coś tu było; szukasz, znikło; smugi światła zjawiają wśród chmur, i znowu pierzchają w ponure ciemności; dmie jakiś wicher grobowy, popycha i rozprasza te gromady tragiczne. Czem jest walka? Ciągłem kołysaniem. Nieruchomość planu matematycznego wyraża jedna minuta, nie dzień cały. Do odmalowania bitwy potrzeba potężnych malarzy, mających odmęt w pędzlu. Rembrand lepszym tu jest od Vandermeulena. Vandermeulen dokładny w południe, kłamie o trzeciej godzinie. Geometrja zwodzi, tylko huragan wyraża prawdę. To właśnie daje Folardowi prawo przeczenia Polybjuszowi. Dodajmy że zawsze zdarzają, się chwile, gdy bitwa przemienia się w drobne utarczki, w niezliczone zapasy pojedynkowe, które, że użyjem wyrażenia samego Napoleona, „raczej należą do bijografji pułków niż do historji armji.“ Oczywiście historyk ma w tym razie prawo być treściwym. Może tylko schwytać główne zarysy walki, ale nie masz tak sumiennego opowiadacza, któryby zdołał zupełnie utrwalić kształty okropnej nawałnicy którą nazywają bitwą.
Jest to prawdą dającą się zastosować do wszystkich starć zbrojnych, a mianowicie do potrzeby pod Waterloo.
Wszelako po południu nastała chwila, w której, walka przybrała wyraźniejsze kształty.
Około czwartej stan armji angielskiej był niebezpieczny. Książe Oranji dowodził środkiem, Hill prawem skrzydłem, Picton lewem. Książe Oranji nieustraszony i nieprzytomny, wołał na Hollendrów i Belgów: Nassau! Brunswick! nie cofać się nigdy! Hill osłabiony wsparł się na Wellingtonie. Picton zginął. Tejże chwili gdy Anglicy zabrali Francuzom chorągiew 105 pułku linjowego, Francuzi zabili Anglikom jenerała Picton kulą, która przebiła mu głowę. Bitwa miała dla Wellingtona dwa punkta oparcia: Hougomont i Haie-Sainte; Hougomont trzymał się jeszcze, ale był podpalony; Haie-Sainte zdobyli Francuzi. Z bataljonu niemieckiego który bronił tej pozycji, tylko czterdziestu dwóch ludzi zostało przy życiu, wszyscy oficerowie, z wyjątkiem pięciu, polegli lub dostali się do niewoli. Trzy tysiące ludzi wymordowało się w tej stodole. Mały dobosz francuzki zabił tam sierżanta gwardji angielskich, najpierwszego boxera w Anglji, którego towarzysze sądzili że nie może być nigdy ranionym. Baring wyparowany, Alten porąbany pałaszami. Stracono mnóstwo chorągwi, między tymi jedną z dywizji Altena i jedną z bataljonu Luneburskiego, którą niósł książę z domu Dwóch Mostów. Siwych Szkotów już nie było; ciężkie dragony Ponsomby porąbane. Dzielną tę jazdę przełamali ułani Bro i kirasjerowie Traversa; z tysiąca dwustu koni pozostało sześćset; trzech podpułkowników zostało na placu; Hamilton ranny, Mater zabity. Ponsonby padł siedm razy przebity lancą. Gordon poległ, Morsk umarł. Dwie dywizje, piąta i szósta, zniszczone zupełnie.
Po zdobyciu Haie-Sainte i nadwerężeniu Hougomont, pozostawało jeszcze ogniwo, środek. To ogniwo trzymało się ciągle. Wellington go wzmocnił. Przywołał Hilla stojącego w Merbe-Braine, i Chassé który był w Braine-Alleud.
Środek armji angielskiej nieco wklęsły, w skupionych szeregach zajmował silną pozycję. Stał na płaszczyźnie Mont-Saint-Jean; w tyle miał wioskę, przed sobą dość spadzistą pochyłość. Opierał się o mocny dom z kamienia, który w owym czasie należał do dóbr koronnych Nivelles i oznaczał drogi rozstajne; mury jego zbudowane w szesnastym wieku, były tak twarde i mocne, że kule od nich odskakiwały jak piłki. Dokoła płaszczyzny tu i owdzie Anglicy wycięli płoty, zrobili otwory w tarninie, ustawili armaty, paszcze ich zatkali gałęźmi i okryli zielskiem. Tym sposobem artylerja stała za krzakami w zasadzce. Punicki ten podstęp, zresztą upoważniony w czasie wojny, był tak udatny, że Haxo wysłany przez cesarza o dziewiątej rano dla rozpoznania baterji nieprzyjacielskich, nic nie dostrzegł i za powrotem powiedział Napoleonowi że nie ma żadnych przeszkód, oprócz dwóch barykad tamujących drogę do Nivelles i Genappe. W owym czasie zboża były wysokie; na kraju płaszczyzny leżał w pszenicy bataljon brygady Kemp Nr. 95 uzbrojony w karabiny.
Tak ubezpieczony środek armji angielsko-hollenderskiej trzymał się dobrze.
Niebezpieczeństwem tej pozycyi był las Soignes, dotykający pola bitwy i przecięty dwoma stawami, Groenendael i Boitsfort. Armja cofając się tam musiałaby pójść w rozsypkę, pułkiby się rozpierzchły — artylerja przepadła w trzęsawiskach. Reiterada, zdaniem wielu ludzi fachowych (inni wprawdzie temu zaprzeczają) musiałaby się stać rzeczywistym popłochem.
Wellington przydał do środka brygadę Chassé z prawego skrzydła, i brygadę Wincka z lewego skrzydła, nadto dywizję Clinton. Do tych Anglików, do pułków Halketh, do brygady Mitchella, do gwardji Maitlanda dołączył niby szaniec i mur poprzeczny, piechotę Brunszwicką, kontyngens Nassauski, Hannowerów Kielmansegga i Niemców Ompteda. Czyniło to razem dwadzieścia sześć bataljonów. Prawe skrzydło, jak powiada Charras, zepchnięte zostało za środek. Wozy z ziemią zasłaniały ogromną baterją w miejscu gdzie jest teraz tak zwane „muzeum Waterloo.“ Prócz, tego Wellington miał ukrytych w nizinie dragonów gwardji Somerseta, tysiąc czterysta koni. Była to druga połowa jazdy angielskiej tak sprawiedliwie wysławianej. Po zniszczeniu Ponsonby pozostał Somerset.
Baterja, która ukończona, byłaby prawie redutą, stała za niskim murem ogrodowym, osłonionym na prędce worami piasku i okopami: szańców nie ukończono, nie miano czasu ich opalisadować.
Na kilka kroków przed starym młynem w Mont-Saint-Jean, dziś jeszcze stojącym, Wellington zimny choć niespokojny, siedział na koniu dzień cały w jednej postawie, pod wiązem, który później jakiś Anglik, wandal-entuzjasta, kupił za dwieście franków, ściął i zabrał z sobą. Wellington był zimno heroicznym. Kule padały jak grad. Adjutant Giordan poległ przy jego boku. Lord Hill, pokazując mu pękający granat, zapytał: — Mylordzie, jakie nam zostawisz instrukcje i rozkazy jeśli się dasz zabić? — Róbcie jak ja, odpowiedział Wellington. Do Clintona rzekł lakonicznie: Stać tu do upadłego. — Widocznie dzień źle się kończył. Wellington wołał na swych dawnych towarzyszy z pod Talavera, Vittoria i Salamanki: — Boys (chłopcy)! godziż się myśleć o ucieczce? pamiętajcie na starą Anglję!
Około czwartej godziny linja angielska zachwiała się z tyłu. Nagle na szczycie wzgórza ujrzano tylko artylerję i tyraljerów, reszta znikła; pułki kryjąc się przed granatami i kartaczami francuzkiemi, cofały się w dolinę którą dziś jeszcze przecina ścieżka prowadząca do folwarku Mont-Saint-Jean; rozpoczęło się ogólne cofanie, czoło armji angielskiej się skryło, Wellington ustąpił. — Zaczyna się rejterada! zawołał Napoleon.
Cesarz, chociaż chory był i dolegało mu siedzenie na koniu dla słabości którą, cierpiał, nigdy jeszcze nie był w tak dobrym jak tego dnia humorze. Od rana jego nieprzenikliwość uśmiechała się. Dnia 18 czerwca 1815 r. ta dusza głęboka, osłoniona marmurem, promieniała zaślepieniem. Człowiek co był posępnym pod Austerlitz, śmiał się pod Waterloo. Wielcy ludzie naznaczeni od losu miewają w sobie takie sprzeczności. Nasze radości są cieniem. Uśmiech ostatni jest w Bogu.
Ridet Caesar, Pompejus flebit[10], mawiali wojownicy legionu Fulminatrix. Tym razem Pompejusz nie miał płakać, ale to pewna że Cezar śmiał się.
W nocy o pierwszej, w czasie burzy i deszczu rozpoznając konno z Bertrandem wzgórza dotykające Rossome, zadowolony patrzył na długą linję ogniów angielskich rozwidniających cały widnokrąg od Frichemont do Braine-Alleud; zdawało mu się, że los, któremu nakazał schadzkę na polu bitwy pod Waterloo, stawił się posłuszny; zatrzymał konia, chwilę — stał nieruchomy, patrząc na błyskawice, przysłuchując się grzmotom — i słyszano jak ten fatalista rzucił w ciemności słowo tajemnicze: „Zgadzamy się.“ Napoleon się mylił. Nie było między nimi zgody.
Nie zasnął ani minuty, wesoły był noc całą. Przebiegł linję wielkiej gwardji, zatrzymując się gdzie niegdzie i rozmawiając z placówkami. O wpół do trzeciej usłyszał w stronie lasu Hougomont kroki oddalającej się kolumny; przez chwilę sądził, że Wellington się cofa, i rzekł do Bertranda: to tylna straż angielska zwijająca obozy. Wezmę w niewolę sześć tysięcy Anglików, którzy przybyli do Ostendy. Gawędził wesoło, wylany, odzyskał fantazję z czasu wylądowania 1 marca, gdy ukazując wielkiemu marszałkowi upojonego zachwyceniem wieśniaka zatoki Juan, zawołał: — A co, Bertrand, już mamy posiłki! W nocy z 17 na 18 czerwca żartował z Wellingtona: — Trzeba dać nauczkę małemu Anglikowi. Deszcz lał jak z cebra, grzmiało gdy Napoleon mówił.
O wpół do czwartej rano stracił jedno złudzenie; oficerowie wysłani na rekonesans wrócili z wiadomością, że nieprzyjaciel nie zrobił żadnego poruszenia. Wszystko było nieruchome; żaden ogień biwaku nie zagasł. Armja angielska spała. Na ziemi głęboka spokojność, tylko zgiełk i wrzawa na niebie. O czwartej podjazdy przyprowadziły wieśniaka: ten był przewodnikiem brygady jazdy angielskiej, prawdopodobnie brygady Wivian, która zajęła pozycją w wiosce Ohain na krańcu lewego skrzydła. O piątej dwa zbiegi belgijskie donieśli że prosto idą od swych pułków, i że armja angielska czeka bitwy.
— Tym lepiej! — zawołał Napoleon. Wolę ich zgnieść niż wypychać.
Rano zsiadł z konia w błoto nad urwistym brzegiem drogi z Plansenoit, kazał przynieść z folwarku Rossomme stół kuchenny, stołek chłopski, wiązkę słomy zamiast dywana, i rozłożył na stole kartę pola bitwy — mówiąc do Soulta: — Ładna szachownica!
Z powodu ulewy nocnej konwoje z żywnością ugrzęzły w błotnistej drodze i nie mogły przybyć rano, żołnierz nie spał, był przemokły i naczczo; pomimo to Napoleon mówił wesoło do Neya: Dziewięćdziesiąt szans na sto jest za nami. O ósmej przyniesiono śniadanie cesarza. Zaprosił do stołu wielu jenerałów. Jedząc opowiadano, że Wellington onegdaj był na balu w Brukselli u księżnej Somerset, a Soult surowy wojownik z arcybiskupią twarzą — rzekł: dzisiaj to bal prawdziwy. Cesarz żartował z Neya, który mówił: Wellington nie będzie tak głupi, by na W. Cesarską Mość czekał. Zresztą był to jego zwykły sposób mówienia. Lubił żartobliwą gawędke, powiada Fleury de Chaboulon. Humor wesoły był tłem jego charakteru, powiada Gourgaud. Koncepty nie tyle dowcipne jak dziwaczne, sypał jak z rękawa, dodaje Benjamin Constant. Ta wesołość olbrzyma zasługuje, by o niej wspomnieć z uwagą. On to nazywał swych grenadjerów „zrzędami“, szczypał ich za uszy, targał za wąsy. Cesarz zawsze nam figle płata, mówił jeden z grenadjerów. Podczas tajemniczej przeprawy z wyspy Elby do Francji d. 27 lutego bryg wojenny francuzki Zephir spotkał na otwartem morzu bryg Inconstant, na którym ukrywał się Napoleon, i gdy żądał od Inconstant wiadomości o Napoleonie, cesarz mając na głowie kapelusz z kokardą białą i amarantową naszywaną pszczołami, którą przypiął na wyspie Elbie, porwał ze śmiechem trąbkę i sam odpowiedział: Cesarz zdrów. Kto tak się śmieje jest w zażyłości z losem. Taki śmiech kilkakroć napadał Napoleona podczas śniadania pod Waterloo. Po śniadaniu rozmyślał kwadrans, później dwaj jenerałowie usiedli na wiązce słomy z piórem w ręku i papierem na kolanach, a cesarz dyktował im rozkazy dzienne.
O dziewiątej, w chwili gdy armja francuzka rozstawiona eszelonami rozwinęła się ruszając pięciu kolumnami, dywizje w dwóch linjach, artylerja między brygadami, gdy muzyka na czele zagrała, gdy uderzono w bębny i zadęto w trąby; gdy spojrzał na tę armję potężną, szeroką, wesołą, na to morze kasków, pałaszów i bagnetów na widnokręgu, cesarz wzruszony, po dwakroć zawołał. — Przepyszna! przepyszna!
Od dziewiątej do wpół do jedynastej, rzecz nie do uwierzenia, cała armja zajęła pozycje i ustawiła się na sześciu linjach, tworząc, że powtórzym wyrażenie cesarza, „figurę sześciu V.“ W kilka minut po utworzeniach czoła bitwy, wśród głębokiej ciszy, początku burzy poprzedzającej walkę, patrząc na przeciągające trzy baterje z dwunastu, odłączonych od trzech korpusów Erlona, Reilla i Lobau, i mające rozpocząć bitwę strzelaniem do Mont-Saint-Jean, gdzie przecinają się drogi z Nivelles i Genappe, — cesarz uderzył po ramieniu jenerała Haxo mówiąc — Patrz jenerale, jakie śliczne dwadzieścia cztery dziewczęta!
Pewny powodzenia, uśmiechem zachęcał przechodzącą przed nim kompanję saperów pierwszego korpusu, której polecono obarykadować się w Mont-Saint-Jean zaraz po zdobyciu wioski. Tę niezachwianą wesołość raz tylko przerwało słówko wyniosłego politowania; patrząc na lewo, tam gdzie dziś jest grób wielki, jak gromadziła się cudna szara jazda szkocka na dzielnych rumakach, rzekł: Szkoda ich.
Później wsiadł na konia, wysunął się przed Rossomme, i zatrzymał na murawie po prawej stronie drogi z Genappes do Brukselli; to była druga jego stacja podczas bitwy. Trzecia stacja, o siódmej wieczór między Belle-Alliance i Haie-Sainte, była straszną; jest to wyniosłe wzgórze, do dziś dnia istniejące; w tyle za niem we wklęsłości płaszczyzny stała zgromadzona gwardja. Dokoła wzgórza kule odbijały się od bruku gościńca i padały tuż przy Napoleonie. Jak w Brienne, nad jego głową świszczały granaty i kartacze. Prawie w miejscu gdzie stał jego koń, znaleziono później kule, klingi pałaszów i odłamki granatów rdzą zjedzone. Scabrâ rubigine. Na tej to stacji cesarz powiedział do swego przewodnika Lacosta, wylękłego a niechętnego wieśniaka, który przywiązany do siodła huzara, za każdem pęknięciem kartaczy obracał się plecami usiłując ukryć za Napoleona: — Wstydź się mazgaju. Będziesz zabity z tyłu. Piszący tę książkę sam wykopał w spadzistym gruncie tego wzgórza resztki bomby, którą, czterdziestosześcioletni niedokwas rozsadził, i stary kawał żelaza, który łamał się w palcach jak bzowy patyczek.
Każdemu wiadomo, że falowania wygiętej w różnych miejscach płaszczyzny na której potykał się Napoleon z Wellingtonem, nie są, już tem czem były 18 czerwca 1815 r. Biorąc z tego grobowego pola materjały na wystawienie pomnika, odjęto mu rzeczywiste kształty, i zakłopotana historja nie może miejsc rozpoznać. Chcąc je uczcić, oszpecone tylko. We dwa lata później Wellington zwiedzając Waterloo zawołał: Zmieniono mi pole bitwy. Tam gdzie dziś jest piramidalny kopiec z lwem u szczytu, był wówczas wierzchołek wzgórza, niezbyt spadzisto pochylony ku Nivelles, ale stromy, prawie prostopadły od strony drogi do Genappe. Wyniosłość urwiska dziś jeszcze da się zmierzyć wysokością wzgórzy dwóch wielkich grobowców, zawalających drogę z Genappe do Brukselli; jeden jest grobem angielskim na lewo; drugi, na prawo, grobem niemieckim. Francuzkiego grobowca nie masz. Dla Francji, cała ta płaszczyzna jest grobem. Dzięki nawiezionej tysiącami wozów ziemi na kopiec stopięćdziesiąt stóp wysoki, a półmili mający obwodu, można dziś wejść na płaszczyznę Mont-Saint-Jean po nieznacznej pochyłości; ale w dniu bitwy, zwłaszcza od strony Haie-Sainte przystęp był stromy i urwisty. Pochyłość była tak spadzistą, że kanonierzy angielscy nie widzieli pod sobą folwarku położonego w głębi doliny, środkowego punktu bitwy. Dnia 18 czerwca 1815 r. ulewa bardziej poderwała tę spadzistość, błoto utrudzało wejście, i grzązłeś w nie wdzierając się na górę. Wzdłuż wierzchołka tej wyniosłej płaszczyzny ciągnął się rodzaj parowu, którego niepodobna było dostrzedz z daleka.
Powiedzmy co to był ten parów. Braine Alleud i Ohain są wioskami belgijskiemi. Wioski te u kryte obydwie w dolinie, łączy droga ciągnąca się półtorej mili, przerzynając płaszczyznę w miejscach zagiętych; często droga zsuwa się między wzgórza niby głęboka brózda, a w niektórych punktach jest prawdziwym wąwozem. W r. 1815 jak i dzisiaj, droga ta przecinała wierzchołek wyniosłej płaszczyzny Mont-Saint-Jean między dwoma gościńcami z Genappe i Nivelles; dziś dopiero jest na równi z płaszczyzną, a wówczas szła dołem. Zabrano jej obydwa brzegi urwiste na pomnikowy kopiec. Droga ta i dziś jeszcze na większej części przestrzeni otoczona jest stromemi brzegami. Tworzy w wielu miejscach rowy dwanaście stóp głębokie, a spadziste ich brzegi tu i owdzie zapadały się szczególniej zimą po deszczach. Zdarzały się nieszczęśliwe wypadki. Pod Braine Alleud droga jest tak wązką, że wóz zdruzgotał przechodnia, jak o tem przekonywa krzyż, stojący przy cmentarzu, z nazwiskiem zmarłego Pan Bernard Debrye, kupiec w Brukselli, i datą zdarzenia, luty 1637 r. Droga była tak głęboką na płaszczyźnie Mont-Saint-Jean, że urwisty brzeg zwaliwszy się zabił wieśniaka Mateusza Nicaise, o czem świadczy inny krzyż kamienny, którego szczyt spadł i zaginął w ziemi, ale podstawa sterczy dziś jeszcze na trawniku po lewej stronie gościńca między Haie-Sainte i folwarkiem Mont-Saint-Jean.
W dniu bitwy ta głęboka droga o której nic nie ostrzegało, przy szczycie Mont-Saint-Jean była wąwozem o stromych brzegach, rowem niewidzialnym, więc strasznym.
Tak więc Waterloowskiego poranku Napoleon był wesół.
I miał słuszność; jego plan bitwy w istocie, przekonaliśmy się o tem, był godny podziwienia.
Gdy się już rozpoczęła bitwa, jej rozliczne zmiany, zacięty opór nieprzyjaciela w Hougomont, jego wytrwałość w Haie-Sainte, śmierć Bauduina, zranienie Foya, niespodziewany mur o który rozbiła się brygada Soye, fatalna lekkomyślność Guilleminota, który nie miał ani petard, ani zapasu prochu; ugrząznienie baterji w błocie, piętnaście armat bez eskorty wywrócone przez Uxbridge w rów głęboki, bezskuteczność bomb padających na linje angielskie, ryjących się w grunt wilgotny od deszczu i rzucających tylko wulkanem błota, tak, iż kartacze, zamiast zabijać i ranić, obryzgiwały tylko nieprzyjaciela; nieużyteczność demonstracji Pirena na Braine-Alleud, cała jego jazda, piętnaście szwadronów, niemal zniszczona, prawe skrzydło angielskie słabo niepokojone, lewe zaledwie tknięte; dziwna pomyłka Neya, który gromadził zamiast rozstawić eszelonami, cztery dywizje pierwszego korpusu, dwadzieścia siedm szeregów i fronty o dwustu ludziach wystawione tym sposobem na kartacze, straszne dziury przewiercone kulami w tych gromadach, kolumny ataku rozprzężone, baterja boczna nagle odsłoniona, Bourgeois, Donzelot i Durutte obezwładnieni, Quiot odparty, porucznik Vieux, Herkules szkoły politechnicznej, raniony w chwili gdy toporem wyważał bramę w Haie-Sainte pod morderczym ogniem barykady angielskiej, przerywającej drogę z Genappe do Brukselli; dywizja Marcognet w krzyżowym ogniu piechoty i jazdy, wystrzelana z bliskiej pszenicy przez Besta i Packa i porąbana przez Ponsonby; jej baterja z siedmiu dział zagwożdżona; książę Sasko-Wejmarski trzymający się w Frischemont i Smohain, chociaż hrabia d’Erlon odebrać mu je usiłował; chorągwie 45 i 105 pułku wzięte, ów czarny husarz pruski zatrzymany przez kolumnę ruchomą trzystu strzelców wysłanych na zwiady między Vavre i Placenoit, niepokojące rzeczy opowiedziane przez tego jeńca, opóźnienie Grouchy, tysiąc pięćset ludzi zabitych w niespełna godzinie w ogrodzie Hougomont, tysiąc ośmset ludzi w krótszym jeszcze przeciągu czasu położonych trupem dokoła Haie-Sainte: — wszystkie te burzliwe wypadki przesuwały się jak chmury bojowe przed oczyma Napoleona, ale nie zasępiły jego spojrzenia, nie nachmurzyły tego cesarskiego oblicza pełnego zaufania w sobie. Napoleon przywykł był patrzeć na wojnę nie zmrużając oka; nigdy się nie zajmował drobiazgowem dodawaniem liczb, bolesnym rachunkiem szczegółów; liczby mało go obchodziły, byle zebrane razem wydały zwycięztwo; że był burzliwy i kosztowny początek, mało troszczył się o to; wiedział że jest panem i władzcą końca; umiał czekać, był pewnym zwycięztwa i obchodził się z losem jak z równym sobie. Zdawał się mówić do losu: tybyś nie śmiał!
Pół światła pół cienia, Napoleon czuł że dobre duchy się nim opiekują, a tolerują go złe. Był on — przynajmniej tak sądził — w porozumieniu, prawie we współce z wypadkami, równającej się starożytnej Achillesowej nietykalności.
Jednakowoż pomny na Berezynę, Lipsk, i Fontainebleau, zdaje się, że powinien był nie ufać Waterloo. Tajemnicze zmarszczenie brwi widoczne było w głębinach niebios.
W chwili gdy Wellington cofnął się. Napoleon zadrżał z radości. Ujrzał nagle odsłaniające się wzgórza Mont-Saint-Jean i znikające czoło armji angielskiej. Zbierała się ona, ale usuwając widocznie. Cesarz wspiął się na strzemionach. Błyskawica zwycięztwa zajaśniała w jego oczach.
Zapędzić Wellingtona do lasu i rozbić, toby było stanowczo zgnieść Anglję, pomścić Crecy, Poitiers, Malplaquet i Ramiliers. Mąż z pod Marengo wykreśliłby z karty dziejów Azincourt.
Wówczas cesarz, przemyśliwając o zadaniu strasznego ciosu nieprzyjacielowi, powiódł lunetą po wszystkich punktach placu boju. Za nim gwardja z bronią u nogi spoglądała nań z dołu w uroczystem oczekiwaniu. Myślał, przeglądał wzgórza, znaczył wklęsłości, badał kępy drzew, łany pokryte zbożem, drożyny; zdawał się rachować każdy krzaczek. Długo się przyglądał barykadom angielskim na obu gościńcach, ogromnym złomom drzew, żwirowej drodze z Genappe po nad Haie-Sainte, uzbrojonej dwoma działami, jedynemi w artylerji angielskiej, które mogły dosiądź głębi pola bitwy, i drogi z Nivelles, gdzie połyskiwały bagnety hollenderskie brygady Chassé. Zauważył przy tej barykadzie starą kaplicę Świętego Mikołaja pomalowaną biało, na rogu drożyny poprzecznej ku Braine Alleud. Pochylił się i szepnął coś do przewodnika Lacoste. Przewodnik zrobił głową znak przeczenia, zapewne zdradziecki.
Cesarz wyprostował się i zadumał.
Wellington się cofnął.
Pozostawało tylko go dobić.
Napoleon nagle się obrócił, i wysłał do Paryża gońca z wiadomością, że bitwa wygrana.
Napoleon był jednym z tych geniuszów, które rzucają gromy.
Miał już piorun gotowy.
Wydał rozkaz kirassjerom Milhaud zdobyć płaszczyznę Mont-Saint-Jean.
Było ich trzy tysiące pięćset. Czoło ich zajmowało ćwierć mili. Ludzie-olbrzymy na koniach-kolosach. Tworzyli dwadzieścia sześć szwadronów. W pomoc postępowała w tyle za nimi dywizja Léfebra Desnouettes, sześćset żandarmów wyborowych, strzelcy gwardji, tysiąc sto dziewięćdziesiąt siedmiu ludzi i ułani gwardji, ośmset ośmdziesiąt lanc. Kaski bez włosia, pancerze stalowe, pistolety w olstrach i długie miecze. Cała armja podziwiała ich rano, gdy o dziewiątej przy odgłosie trąb i śpiewach: Czuwajmy nad bezpieczeństwem cesarstwa, przybyli w gęstej kolumnie z jedną baterją przy boku, drugą w środku i rozwinęli się w dwóch szeregach między drogą Genappe i Frichemont, zajmując miejsce bitwy w tej potężnej drugiej linii, która tak uczenie ułożona przez Napoleona, mając na krańcu lewym kirassjerów Kellermana, a na prawym kirassjerów Milhauda, zdawała się mieć dwa skrzydła stalowe.
Adjutant Bernard przyniósł im rozkaz cesarza. Ney dobył szabli i stanął na czele. Poruszyły się olbrzymie szwadrony.
Wówczas ujrzano grozą przejmujące widowisko.
Cała ta jazda, z dobytemi mieczami, z rozpuszczonemi na wiatr chorągwiami i podniesionemi trąbami, zwarta w kolumny oddziałami, spuściła się ze wzgórza Belle Allince jednym ruchem, jak jeden człowiek, z matematyczną dokładnością spiżowego taranu szczerbiącego wyłom, zatopiła się w straszną głąb, gdzie już tyle padło ludzi, znikła tam w dymie, potem wydostawszy się z ciemności ukazała się na drugiej stronie doliny i zawsze skupiona, w ściśniętych szeregach, pędziła dobrym kłusem, wśród gradu lecących na nią bomb i kartaczy ku stromym i błotnistym szczytom wyniosłej płaszczyzny Mont-Saint-Jean. Zbliżali się poważni; groźni, spokojni, niezachwiani; w chwilach gdy umilkł ryk dział i huk karabinowych strzałów, słyszałeś kolosalny tętent kopyt końskich. Podzieleni na dwie dywizje, tworzyli dwie kolumny; dywizja Wathier była po prawej, dywizja Delord po lewej stronie. Zdawało się, że około szczytów płaszczyzny zawijają pierścienie dwa niezmierne węże stalowe. Niby cudowne widmo przemknęli przez pole bitwy.
Nic podobnego nie widziano od zdobycia przez ciężką artylerją wielkiej reduty Moskwy; brakowało Murata, ale Ney był jeszcze. Zdawało się, że ta massa stała się potworem i miała tylko jedną duszę. Każdy szwadron kołysał się i rozdymał jak pierścienie polipa. Widziano ich przez obłoki dymu tu i owdzie porozdzierane. Wszystko zmieszane razem: kaski, krzyki, miecze, burzliwe podskoki koni, ryk dział i trąb odgłosy — zamęt straszny a porządki i karny; po nad wszystkiem błyszczały pancerze jak łuski hydry.
Opowiadanie to wydaje się z innych czasów. Niewątpliwie coś podobnego do tego widzenia występowało w starych epopejach orfickich, opowiadających o chłopo-koniach, starożytnych hippantrofach, tytanach z twarzą ludzką i piersią końską, szturmujących do Olimpu, strasznych, niepożytych, wielkich bogów-zwierząt.
Dziwnym zbiegiem jednakich liczb, te dwadzieścia sześć szwadronów miały się spotkać z dwudziestu sześciu betalionami. Za szczytem wzgórza w cieniu zasłonionej baterji, piechota angielska ustawiona w trzynastu kwadratach, po dwa bataliony na każdy, w dwóch liniach, siedm w pierwszej, sześć w drugiej, z kolbą przy twarzy, celując do zbliżyć się mogącego nieprzyjaciela, stała spokojna, milcząca i nieruchoma. Nie widziała kirassjerów, kirassjery jej nie widzieli. Przysłuchiwała się przypływającym wezbranym falom ludzi. Słyszała wzrastającą wrzawę trzech tysięcy koni, bicie kolejne i symetryczne kopyt w wielkim kłusie, starcie zbroić, szczęk mieczów i wielki dziki oddech tłumów. Nastała straszna chwila milczenia, potem nagle długi rzęd rąk podniesionych, wstrząsając mieczami ukazał się nad szczytem wzgórza, i z trzech tysięcy głów z siwemi wąsami wydarł się jeden okrzyk: Niech żyje cesarz! Cała ta jazda wjechała na szczyt z hukiem podobnym do trzęsienia ziemi.
Nagle — wypadek tragiczny — po lewej stronie angielskiej, po prawej naszej, czoło kolumny kirassjerów ugięło się z przerażającym okrzykiem. Dobiegłszy do samego szczytu, pałając wściekłą żądzą wytępienia szeregów nieprzyjacielskich, kirassjerowie ujrzeli między sobą i Anglikami rów, wąwóz. Była to droga idąca dołem z Ohain.
Chwila była straszna. Wąwóz niespodziany, otwarty jak ziejąca paszcza, stromy po obu brzegach, leżał u nóg koni głęboki na dwa sążnie; drugi rzęd popchnął pierwszy, trzeci popchnął drugi; konie wspięły się dębem, padły na wznak czterema nogami do góry, gniotąc jeźdźców; niepodobna było się cofnąć, cała kolumna była jak pocisk w biegu, siła nabyta do zgniecenia Anglików zgniotła Francuzów; nieubłagana przepaść tylko napełniona mogła być przebytą: jeźdźcy i konie potoczyli się w nią, druzgocąc jedni drugich, tworząc jedno zbite ciało w tej przepaści, a gdy rów napełnił się żywemi ludźmi, reszta przejechała po nich. Prawie trzecia część brygady Dubois zwaliła się w przepaść.
To był początek przegranej bitwy.
Podanie miejscowe, oczywiście przesadne, powiada, że dwa tysiące koni i tysiąc pięćset ludzi zginęło w zaklęsłej drodze Ohain. Prawdopodobnie liczba ta obejmuje wszystkich trupów, których na drugi dzień po bitwie wrzucono do wąwozu.
Napoleon wydając rozkaz szarżowania karassjerom Milhauda, dobrze zbadał plac, ale nie mógł widzieć, drogi zaklęsłej, która nie odznaczała się najmniejszym zmarszczkiem na powierzchni płaszczyzny. Wszelako obudziła w nim pewną nieufność mała kapliczka biała na rogu gościńca z Nivelles i prawdopodobnie zapytywał przewodnika Lacoste, czy nie ma tam jakiej przeszkody. Przewodnik odpowiedział, że nie ma. Możnaby prawie utrzymywać, że to skinienie głowy wieśniaka, brzemienne było katastrofą Napoleona.
Inne jeszcze czekały go fatalizmy.
Byłoż możliwem, by Napoleon wygrał bitwę? Odpowiadamy, nie. Dla czegóż? z czyjej przyczyny, Wellingtona czy Blüchera? Nie — z woli Bożej.
Bonaparte zwycięzca pod Waterloo, sprzeciwiał się prawu dziewiętnastego wieku. Gotował się inny szereg faktów, w których nie było miejsca dla Napoleona. Oddawna zwiastowała się ta zła wola wypadków.
Czas nadszedł, by padł ten człowiek niezmierny.
Zbyteczne ciążenie tego męża na losy ludzkie psuło równowagę. Jednostka ogarniała sobą więcej przestrzeni niż ludzkość cała. Nadmiar żywotności ludzkiej skupiony w jednej głowie, cały świat bijący do mózgu jednego człowieka — gdyby to potrwało dłużej, mogłoby stać się śmiertelnem dla cywilizacyi. Nadeszła chwila, by najwyższa sprawiedliwość nieugięta, radziła światu. Prawdopodobnie pierwiastki i żywioły, od których zawisł normalny ruch w porządku moralnym jak w materyalnym ładzie, musiały zanieść nań skargę. Dymiąca się krew, przepełnione cmentarze, załzawione matki — straszni to skarżyciele. Kiedy ziemia cierpi od przeciążenia, dobywają się z mroków tajemnicze jęki, które słyszą przepaści.
Doniesiono o Napoleonie nieskończoności i jego upadek postanowiony został.
Zawadzał Bogu.
Waterloo nie jest bitwą; to zmiana frontu wszechświata.
W chwili gdy odkrył się wąwóz, baterja także się odsłoniła.
Naraz z sześćdziesięciu armat i trzynastu kwadratów padł na kirasjerów grad kul i kartaczy. Nieustraszony generał Delord ukłonił się po wojskowemu baterji angielskiej.
Cała polowa artylerja angielska powróciła czwałem do kwadratów. Kirasjerowie nie zatrzymali się ani chwili. Nieszczęsny wąwóz zdziesiątkował ich, lecz nie osłabił odwagi. Ludzie ci drobnieli liczbą, ale olbrzymieli męztwem.
Tylko kolumna Wathier ucierpiała w wąwozie, kolumna Delord, którą Ney zwrócił na lewo, jakby przeczuwając zasadzkę, przybyła nietknięta na plac boju.
Kirasjerowie rzucili się na kwadraty angielskie.
Pędzili co koń wyskoczy, rozpuściwszy wodze, z szablą w zębach, pistoletami w garściach: takim był atak.
Są chwile w bitwach, gdy dusza tak twardym czyni człowieka, że zmienia żołnierza w posąg; massy ciała stają się granitem. Bataljony angielskie, wściekle napadnięte, ani drgnęły.
Naówczas poczęło się straszliwie.
Wszystkie czoła kwadratów angielskich napastowane zostały odrazu. Wściekły wir je otoczył. Piechota angielska pozostała zimną, nieporuszoną. Pierwszy szereg, przyklęknąwszy, przyjmował kirasjerów bagnetami, drugi strzelał; za drugim kanonierowie nabijali działa, czoło kwadratu się rozwarło, przepuściło chmarę kartaczy i zamknęło się znowu. Kirasjerowie na ogień odpowiadali gniotąc. Olbrzymie ich konie, wspiąwszy się na zadnich nogach, rzucały się skokiem szalonym po nad bagnetami szeregów i padały ogromnem cielskiem w sam środek czterech murów żyjących. Kule przewiercały szeregi kirasjęrów, a kirasjerowie bili wyłomy w kwadratach. Rzędy piechurów znikały gniecione końmi. Bagnety nurzały się w brzuchach tych centuarów. Ztąd potworność ran, jakich może gdzieindziej nie widziano. Kwadraty, przerzedzone przez tę rozwścieczoną jazdę, zsuwały się w oka mgnieniu, nie ustępując ze stanowiska. Niewyczerpane kartacze wybuchały wśród napadających. Postać walki była potworną. Kwadraty te to już nie bataljony, lecz ogniste kratery; kirasjerowie ci to nie jazda, lecz nawałnica. Każdy kwadrat był jak wulkan napadnięty przez chmurę; lawa walczyła z piorunem.
Kwadrat ostatni z prawego końca najbardziej wystawiony na atak, zaraz w pierwszem starciu zniszczony został. Tworzył go 75 pułk szkockich górali. W środku, kiedy mordowano się dokoła, siedząc na bębnie grajek szkocki w głębokiej zadumie ze spuszczonemi oczyma pełnemi melancholji, w której się odbijały jego lasy i jeziora, spokojnie wygrywał na kobzie piosenki góralskie. Szkoci umierali, marząc o Ben Lothianie, jak Grecy wspominając Argos. Miecz kirasjera odciął kobzę i ramię, które ją trzymało, i przerwał muzykę, zabijając grajka.
Kirasjerowie stosunkowo nieliczni, zmniejszeni katastrofą w wąwozie, mieli tu przeciw sobie prawie całą armię angielską, ale zdawało się, że ich rosła liczba: każdy bowiem stał za dziesięciu. Już kilka bataljonów hanowerskich ustąpiły z placu. Zobaczył to Wellington i pomyślał o swej jeździe. Gdyby Napoleon tejże chwili pomyślał o swej piechocie, wygrałby bitwę. To zapomnienie było błędem wielkim i fatalnym.
Nagle napadający kirasjerowie spostrzegli, że sami są napastowani. Jazda angielska uderzyła na nich z tyłu. Przed nimi kwadraty, za nimi Somerset, to jest tysiąc czterysta dragonów gwardji. Somerset miał po prawej stronie Dornberga z lekką jazdą niemiecką, a po lewej — Tripa z karabinierami belgijskiemi; kirasjerowie, napadnięci z czoła i z boku, z przodu i styłu przez piechotę i jazdę, musieli na wszystkie strony się bronić. Co im to znaczyło! byli jak trąba powietrzna. Waleczność ich stała się niewysłowioną.
Prócz tego mieli w tyle za sobą baterję ciągle piorunującą. Potrzebną była, by ci ludzie mogli być ranieni w plecy. Jeden z ich pancerzy z przebitą kartaczem lewą łopatką, znajduje się między zbiorami muzeum Waterloo.
Na takich Francuzów konieczni byli tacy Anglicy.
Nie była to już walka, ale zamęt i noc, wir wściekły jednym pędem porywający wszystkich wojowników, huragan mieczów-błyskawic. Po chwili, z tysiąca czterystu dragonów gwardji pozostało tylko osiemset; ich podpułkownik Fuller padł nieżywy. Nadbiegł Ney z ułanami i strzelcami Lafevra Desmouettes. Mont-Saint-Jean wzięte, odebrane, znowu wzięte. Kirasjerowie rzucili jazdę i znów uderzyli na piechotę, albo lepiej mówiąc, cała ta gromada porwała się za bary i jeden nie puszczał drugiego. Kwadraty dotrzymywały placu. Było dwanaście ataków. Pod Neyem ubito cztery konie. Połowa kirasjerów poległa. Walka trwała dwie godziny.
Armja angielska mocno została nadwyrężoną. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie straszna klęska w wąwozie, kirasjerowie złamaliby jej środek i rozstrzygnęli zwycięztwo. Ta jazda nadzwyczajna zdumiła Clintona, który przecież widział Talavera i Badajos. Wellington w trzech czwartych częściach zwyciężony, podziwiał ją, heroicznie, mówiąc półgłosem: wspaniale![11]
Położenie Wellingtona znacznie się pogorszyło. Dziwna ta bitwa była niby pojedynkiem między zawziętym i dwoma rannymi, z których każdy, nie ustając walczyć i bronić się, resztki krwi tracił. Kto się z nich pierwszy powali?
Walka na płaszczyźnie nie ustawała.
Jak daleko zapędzili się kirasjerowie? nikt nie umiałby powiedzieć. To jedno pewna, że nazajutrz po bitwie znaleziono zmarłego kirasjera i jego konia pod deską wagi do ważenia ciężaru wozów w Mont-Saint-Jean, tam, gdzie przecinają się cztery drogi z Nivelles, z Genappe, z La Hulpe i Brukselli. Żyje jeszcze w Mont-Sain-Jean człowiek, który widział tego trupa. Nazywa się Dehaze, miał wówczas lat osiemnaście.
Wellington czuł, że traci siły. Przesilenie się zbliżało.
Kirasjerom nie zupełnie się powiodło, bo nie potrafili przełamać środka. Płaszczyzna była w posiadaniu wszystkich i niczyjem, Anglicy jednak zajmowali część większą. Wellington był panem wioski i płaszczyzny na górze, Ney miał tylko wierzchołek i pochyłość. Obydwie strony zdawały się wrosłemi w tę grobową ziemię.
Ale osłabienie Anglików wydawało się nieuleczonem. Armja płynęła krwią okropnie. Kempt na lewem skrzydle wołał o posiłki. — Nie mam ich — odpowiedział Wellington — niech się da zabić! — Prawie współcześnie — dziwne zbliżenie, malujące wycieńczenie obydwóch armij — Ney żądał piechoty od Napoleona, a Napoleon zawołał. — Piechoty! a zkąd mu ją wezmę! chce bym ją stworzył?
Jednakże armja angielska była słabszą. Wściekłe natarcia wielkich szwadronów, opancerzonych stalą, zgniotły piechotę. Kilku ludzi przy chorągwi oznaczali miejsce, gdzie stał pułk cały; niejeden bataljon miał dowódzcą kapitana lub porucznika; dywizja Alten, już znękana pod Haie-Sainte, prawie zniknęła; nieustraszeni Belgowie brygady Van Kluze trupami swemi zasłali żyto wzdłuż drogi z Nivelles; nic prawie nie pozostało z grenadjerów hollenderskich, którzy w roku 1811 przyłączeni w Hiszpanji do naszych szeregów, bili się z Wellingtonem, a w r. 1815, połączywszy z Anglikami, walczyli przeciw Napoleonowi. Oficerów liczba wielka poległa. Lord Uxbridge, który nazajutrz kazał pogrzebać swą nogę, miał strzaskane kolano. Jeżeli ze strony Francuzów zginęli w tej walce kirasjerów: Delord, l’Heritier, Colbert, Duop, Travers i Blancard, ze strony Anglików Alten był ranny, Barne ranny, Delancey zabity, Van Meeren zabity, Ompteda zabity, cały sztab główny Wellingtona zdziesiątkowany: Anglii dostał się gorszy udział w tej krwawej równowadze. Pułk drugi gwardji pieszej stracił pięciu podpułkowników, czterech kapitanów i trzech chorążych; pierwszy bataljon trzydziestego pułku piechoty, dwudziestu czterech oficerów i stu dwunastu żołnierzy, 79 pułk góralski miał dwudziestu czterech oficerów rannych, osiemnastu oficerów zabitych, czterystu pięćdziesięciu żołnierzy zabitych. Huzary hanowerskie Cumberlanda, cały pułk z dowódzcą swoim na czele, pułkownikiem Hacke, który później miał być stawiony przed sądem i zdegradowany, uciekł z pola bitwy do lasu Soignes, roznosząc popłoch aż do Brukselli. Wozy, jaszczyki, furgony pełne rannych, widząc że Francuzi biorą górę i zbliżają się do lasu, pędziły tam naoślep; Hollendrzy, rąbani przez jazdę francuzką, krzyczeli na alarm! Od Vert Coucou do Graenendael na przestrzeni dwóch mil ku Brukselli, według zeznania świadków dziś jeszcze żyjących, zaległy tłumy zbiegów. Strach paniczny tak dalece się szerzył, że ogarnął księcia Kondeusza w Malines i Ludwika XVIII w Gand. Prócz słabej rezerwy, rozstawionej eszelonami za ambulansem w folwarku Mont-Saint-Jean, oraz brygad Vivian i Vandeleur, przytykających do lewego skrzydła, Wellington nie miał już jazdy. Mnóstwo baterij zdemontowanych leżały na ziemi. Sam Siborne przyznaje te fakta, a Pringle, przesadzając klęskę utrzymuje nawet, że z armji anglo-hollenderskiej pozostało tylko trzydzieści cztery tysiące ludzi. Książę Żelazny był wprawdzie spokojny, ale miał usta zsiniałe. Komisarz austrjacki Vincent i komisarz hiszpański Alava, przyłączeni do sztabu głównego i przytomni bitwie, mieli już księcia za zgubionego nieuchronnie. O piątej wieczór Wellington spojrzał na zegarek, i wyszeptał to słowo posępne: Blücher, lub noc!
Właśnie w tej chwili długi rzęd bagnetów zabłyszczał na wzgórzach od strony Frischmont.
I zbliżyło się rozwiązanie olbrzymiego dramatu.
Wiadomo jak bolesnego zawodu doznał Napoleon; oczekiwał jenerała Grouchy, nadciągnął Blücher; śmierć zamiast życia.
Przeznaczenie płata takie psoty; spodziewał się tronu świata, a ujrzał Świętą Helenę.
Gdyby pastuszek, który był przewodnikiem Bülowa, pomocnika Blüchera, doradził mu wyjść z lasu nie drogą niżej Plancenoit, ale wyżej Frischemont, inną może byłaby postać dziewiętnastego stulecia. Napoleon wygrałby bitwę pod Waterloo. Wszelką inną drogą prócz poniżej Plancenoit, armja pruska doszłaby do wąwozu, dla artylerji nieprzebytego i Bülow by nie przybył.
Otóż, godziną tylko później — powiada jenerał pruski Muffing — Blücher jużby nie zastał Wellingtona: „bitwa byłaby przegraną“.
Jak widzimy, czas był wielki, żeby Bülow przybył. Zresztą bardzo się opóźnił. Nocował w Dionle-Mont i wyruszył o świcie. Ale drogi były nie do przebycia, dywizje jego ugrzęzły w błocie. Koła lawet brnęły w ziemi po osi. Prócz tego trzeba było przeprawiać się przez Dylę po wązkim moście Vavre; ulicę prowadzącą do mostu spalili Francuzi; ponieważ jaszczyki z amunicją i furgony nie mogły przejeżdżać pośród palących się domów, musiano zaczekać aż zgaśnie pożar. Wybiła dwunasta, a jeszcze przednia straż Bülowa nie doszła do Chapelle-Saint-Lambert.
Gdyby bitwa zaczęła się dwiema godzinami wcześniej, skończyłaby się o czwartej, i nimby zdążył Blücher, jużby ją wygrał Napoleon. Takiemi są te olbrzymie trafy, niepojęte jak nieskończoność, której pochwycić nie możemy.
Już o południu, pierwszy cesarz spostrzegł coś przez lunetę na krańcu widnokręgu: zwróciło to jego uwagę. — Widzę tam — rzekł — jakąś chmurę, podobną do wojska. I zapytał księcia Dalmacji: — Soult, co widzisz w stronie Chapelle-Saint-Lambert? Marszałek przyłożył do oka lunetę i odpowiedział: — Cztery lub pięć tysięcy ludzi, najjaśniejszy panie. Widocznie Grouchy. Wszelako ta gromada stała nieruchomą w cieniu. Wszystkie lunety sztabu głównego badały „chmurę“, spostrzeżoną przez cesarza. Kilku powiedziało: to kolumny odpoczywające. Nierównie więcej mówiło: to drzewa. To pewna, że chmura się nie ruszała. Dla rozpoznania tego ciemnego punktu, cesarz wysłał oddział lekkiej jazdy Domona.
W istocie Bülow nie ruszał się. Przednia jego straż była nadzwyczaj osłabioną, i nie mogła posunąć się naprzód. Musiał czekać na główną armję, miał rozkaz połączyć się z nią nim wejdzie na linję bojową: ale o piątej wieczór, widząc niebezpieczeństwo Wellingtona, Blücher wydał Bülowi rozkaz uderzenia na Francuzów, i rzekł te znaczące słowa: „Trzeba dać odetchnąć armji angielskiej“.
Wkrótce potem dywizje Losthin, Hiller, Hacke i Ryssel rozwinęły się przed korpusem Lobau, jazda księcia Wilhelma Pruskiego wysunęła się z lasku Paryskiego, Placenoit ogarnęły płomienie, a kule pruskie padały jak grad w szeregi gwardji rezerwowej, stojącej za Napoleonem.
Wiadomo co później nastąpiło; niespodzianie wpada trzecia armja, rozprzęga bitwę, osiemdziesiąt armat zionie chmurę kartaczy, Pirch przybiega z Bülowem, sam Blücher prowadzi jazdę Zietena, Francuzi wyparci, Marcognet wymieciony z płaszczyzny Ohain, Darutte wyparowany z Papelotty, Danzelot i Quiot cofają się, Lobau napadnięty z ukosa; rozpoczyna się znowu bitwa o zmroku z naszemi rozbitemi pułkami, cała linja angielska posuwa się naprzód i działa zaczepnie, kartacze pruskie, połączone z angielskiemi, biją olbrzymie wyłomy w armji francuzkiej, mordy, rzezie, klęski od przodu, klęski z boku. Wśród tego strasznego rozbicia, gwardja wstępuje na linję bojową.
Czując, że idzie na śmierć niechybną, wołała: niech żyje cesarz! Historja nie ma nic bardziej wzruszającego nad to konanie, wybuchające okrzykami.
Niebo było pochmurne dzień cały. Nagle, w tej właśnie chwili — a była już ósma wieczór, rozdarły się chmury na widnokręgu i przez wiązów gałęzie od Nivelle, rozlały się na ziemię złowrogie krwawe promienie zachodzącego słońca. Napoleon widział je wschodzące pod Austerlitz. Przy tem rozwiązaniu dramatu każdym bataljonem gwardji dowodził jenerał. Byli tu: Friont, Michel Roguet, Harlet, Mallet i Poret de Mousaz. Gdy w zmroku walki ukazały się wysokie bermyce grenadjerów gwardji z szerokiemi blachami i orłami, wyrównane, symetryczne, spokojne, nieprzyjaciel mimowoli uczuł poszanowanie dla Francji: zdawał się widzieć dwadzieścia zwycięztw, wstępujących na pole bitwy z rozpuszczonemu skrzydłami, — i zwycięzca cofnął się, myśląc, że jest zwyciężony; ale Wellington zawołał: Stać gwardje a celować dobrze! Czerwony pułk gwardji angielskich, leżący za krzakami, podniósł się, chmura kartaczy poszarpała trójkolorową chorągiew, powiewającą około naszych orłów, wszyscy runęli ku sobie i rozpoczęła się rzeź ostateczna. Gwardja cesarska uczuła, że tam w cieniu i około niej armja podaje tył, że rozpoczyna się ogólne cofanie; usłyszała uciekajcie! zamiast niech żyje cesarz! i mając za sobą ucieczkę, zimna, spokojna postępowała naprzód, na każdym kroku gęściej padając pod gromami nieprzyjaciół. Nie było ani wahających się, ani bojaźliwych. Każdy żołnierz gwardji był bohaterem jak jenerał. Ani jeden nie uszedł od samobójstwa.
Ney oszalały, wielki całą wzniosłością śmierci, której pragnął, na wszystkie ciosy nastawiał pierś burzy. Ubito pod nim piątego konia. Spocony, z płomieniem w oczach, pianą na ustach, w rozpiętym mundurze, jedna szlifa odcięta pałaszem, z gwiazdą wielkiego orła zgiętą od kuli, pokrwawiony, zabłocony, wspaniały ze skruszoną szablą w ręku wołał: Chodźcie, zobaczcie jak umiera marszałek Francji na placu boju! Ale napróżno: nie umarł. Był obłąkany, dziki, oburzony, cisnął to zapytanie Drouetowi d’Erlon; A ty nie myślisz się dać zabić? I wołał z rozpaczą wśród tej artylerji, druzgocącej garstkę ludzi: Więc ani jednej kuli nie ma dla mnie! O! gdyby wszystkie kartacze angielskie weszły mi we wnętrzności! — Nieszczęśliwy! byłeś przeznaczonym paść od kul francuzkich!
Poza gwardją pierzchające wojska były obrazem ponurym. Armja niespodzianie ugięła się na wszystkich punktach naraz, z Hougomont, z Haie-Sainte, z Papelotty i z Placenoit. Krzyczano: zdrada, a potem zaraz zawołano: uciekajcie! ratuj się kto może! Armja w rozprzężeniu, to jak tające lody. Wszystko ugina się, pęka, łamie, pływa, toczy się, pada, potrąca, spieszy, pędzi na oślep. Niesłychany zamęt. Ney pożycza konia, skacze nań, i bez kapelusza, bez chustki na szyi, bez szabli biegnie na drogę Brukselską, staje wpoprzek, zatrzymując zarazem Anglików i Francuzów. Chce powstrzymać pierzchającą armję, woła na nią, lży i czepia się jej rękami i nogami. Daremnie! popłoch go unosi. Żołnierze uciekają krzycząc: niech żyje marszałek Ney! Dwa pułki Durotte’a biegną tam i sam jak piłka przerzucane od szabli ułanów do kartaczy brygad Kempta, Besta, Packa i Rylandta; nic okropniejszego w walce nad pierzchanie; swoi zabijają się w ucieczce, szwadrony i bataljony druzgoczą się i rozpraszają wzajem, niby niezmierna piana bitwy. Lobau w jednym końcu, Reille w drugim zepchnięci w te fale. Daremnie Napoleon stawia mur z resztek gwardji; daremnie wysila swe służbowe, szwadrony. Quiot cofa się przed Vivianem, Kellermann przed Vandeleurem. Lobau przed Bülowem, Morand przed Pirchem, Domon i Subervic przed księciem Wilhelmem pruskim. Guyot prowadzący do ataku szwadrony cesarza pada pod nogi dragonom angielskim. Napoleon pędzi czwałem wzdłuż uciekających, przemawia do nich, nalega, grozi, błaga. Wszystkie usta które wołały rano, niech żyje cesarz! teraz milczą otwarte; żołnierze ledwie go poznają. Świeża jazda pruska przybywszy na plac bitwy, rzuca się, biegnie, tnie pałaszami, rąbie, siecze, zabija, wytępia. Armaty z zaprzęgiem walą się na ziemię, kanonierowie uciekają; furgony wywrócone do góry czterema kołami zawalają drogę i powodują nowe rzezie. Druzgoczą się, cisną, depczą po umarłych i żywych. Tłum obłąkany, odurzony zapełnia drogi, ścieżki, mosty, równiny, wzgórza, doliny i lasy: wszystko zapchane ucieczką czterdziestu tysięcy ludzi. Krzyczą w rozpaczy, broń i tornisty rzucają w zboże, szablą torują sobie drogę, nie ma towarzyszów, niema oficerów, nie ma jenerałów: popłoch nie do opisania. Zieten rąbał Francję do woli. Lwy stały się sarnami. Taką była ucieczka.
W Genappe usiłowano zawrócić, stawić czoło, przytrzymać uciekających. Lobau zebrał trzystu ludzi. Zabarykadowano wejście do wioski, ale za pierwszym gradem kartaczy pruskich, wszystko jęło uciekać znowu, i Lobau został wzięty. Dziś jeszcze widać ślady tego wystrzału kartaczowego na starym murze rudery z cegieł, stojącej po prawej stronie drogi, na kilka kroków od Genappe. Prusacy wpadli do Genappe wściekając się na tak łatwe zwycięztwo. Ściganie było potworne. Blücher kazał zabijać bez miłosierdzia. Roguet dał ten ponury przykład, grożąc śmiercią każdemu grenadjerowi francuzkiemu, który przyprowadzi jeńca pruskiego. Blücher prześcignął w okrucieństwie Rogueta. Jenerał młodej gwardji Duhesme, przyparty do drzwi austerji w Genappe, oddał swą szpadę huzarowi śmierci; ten wziął szpadę i zabił jeńca. Zwycięstwo dokonane rzezią zwyciężonych. Ukarzmy, bo jesteśmy historją: stary Blücher się zbezcześcił. To okrupieństwo dopełniło miary klęski. Rozpacznie pierzchający żołnierze, przebiegli Genappe, Quatre-Bras, Sombrefie, przebiegli Frasnes, Thuin, Charlerois i nie zatrzymali się aż na granicy. Niestety! któż to tak uciekał? wielka armja.
Ten popłoch, zawrót, strach paniczny, to zwalenie się w gruzy najwyższego męztwa jakie kiedykolwiek podziwiała historją, — sąż bez przyczyny? Nie. Cień olbrzymiej prawicy zawisł nad Waterloo. Był to dzień przeznaczenia. Siła nadludzka go wydała. Ztąd pochodzi owo straszne opuszczenie głów, i to poniżenie dusz wielkich. Zwycięzcy Europy padli zgnębieni, niemając nic do powiedzenia i nic do zrobienia, czując w cieniu czyjąś straszną obecność. Hoc erat in fatis[12]. W dniu tym zmieniła się przyszłość rodzaju ludzkiego. Waterloo — to zawiasa dziewiętnastego wieku. By wielki wiek nastał, musiał zniknąć wielki człowiek. Podjął się tego dokonać ktoś, któremu opierać się, rzecz daremna. To tłumaczy strach paniczny bohaterów. W bitwie pod Waterloo jest coś więcej niż chmura, jest zjawisko cudowne. Bóg przemknął przez pobojowisko.
Noc zapadła, gdy na polu pod Genappe, Bernard i Bertrand schwycili za poły surduta i zatrzymali człowieka z dzikiem spojrzeniem, ponuro zamyślonego, który porwany prądem ucieczki skoczył na ziemię, lejce konia zarzucił na ramię i z obłąkanym wzrokiem sam powracał do Waterloo. Był to Napoleon: chciał jeszcze iść naprzód, olbrzymi lunatyk sennego marzenia, które runęło na zawsze.
Kilka kwadratów gwardji, nieruchome wśród prądu ucieczki, niby skały wśród pędzącej wody, utrzymały się do nocy. Nastała noc, z nią śmierć, gwardziści czekali na ten cień podwójny, i niezachwiani dali się mu ująć w objęcia. Każdy pułk osamotniony, nie połączony żadnym węzłem z armją, ze wszech stron się rozpadającą, umierał na własny rachunek. Do tej ostatniej rozprawy, zajęli pozycje jedni na wzgórzach Rossomme, inni na płaszczyźnie Mont-Saint-Jean. Tu, opuszczone, zwyciężone, straszne, te kwadraty posępne konały potężnie. „Ulm, Wagram, Jena, Friedland z nimi razem zstępowały do grobu.
O zmroku, około dziewiątej wieczór, u stóp wyniosłej płaszczyzny Mont-Saint-Jean, pozostał jeden kwadrat. I w tej posępnej dolinie, pod wzgórzem na które wdarli się byli kirasjerowie, teraz zalanem tłumami Anglików, pod ześrodkowanym ogniem wszystkich artylerji zwycięzkiego nieprzyjaciela, zasypany gąszczem pocisków, walczył dzielny kwadrat. Dowodził nim oficer niższego stopnia nazwiskiem Cambronne. Za każdym wystrzałem wroga, zmniejszał się kwadrat, i odpowiadał ogniem. Na kartacze wroga odstrzeliwał z karabinów, nieustannie zwężając swe cztery ściany. Tam daleko zadyszane zbiegi zatrzymywali się na chwilę, przysłuchując w ciemnościach słabnącym grzmotom posępnego piorunu.
Gdy z legionu szczupła tylko garstka ocalała, gdy chorągiew jej stała łachmanem, gdy wyczerpane z kul karabiny stały się kijami, gdy stos trupów stał się większym od gromadki pozostałej przy życiu, święta groza przejęła zwycięzców na widok tych umierających tak heroicznie, i artylerja angielska, spocząwszy umilkła. Folgowała im dając czas do namysłu i złożenia broni. Wojownicy, otoczeni mrowiskiem widm, cieniami jeźdźców, czarnemi profilami armat, patrzyli przez koła i lawety nieprzyjacielskie na pas bladego nieba; kolosalna głowa śmierci którą bohaterowie widzą zawsze wśród dymów bitwy, zbliżała się ku nim patrząc w oczy. Słyszeli nabijanie w zmroku dział; zapalone lonty, niby oczy tygrysa, dokoła ich głów kręciły się w nocy; wszystkie te lonty baterji angielskich zbliżyły się do armat; wtedy, trzymając śmierć zawieszoną nad głowami tych ludzi, jenerał angielski Collville według jednych, Maitland wedle drugich, zawołał wzruszony: Waleczni Francuzi poddajcie się! Cambronne odpowiedział, g....!
Czytelnik francuzki chce, by miano dlań szacunek i nie można mu powtórzyć słowa, najpiękniejszego może, jakie kiedykolwiek powiedział Francuz. Jak nieczystości przy murze, nie wolno przy historji kłaść szczytnych, ale rażących prawdą rzeczy.
Bądź co bądź, z narażeniem własnem przekraczamy ten zakaz.
Między temi olbrzymami był jeden tytan, Cambronne.
Powiedzieć to słowo i potem umrzeć, jestże co potężniej wielkiego! albowiem pragnąć śmierci to umrzeć; nie było winą tego człowieka, że zarzucony kartaczami, żył jeszcze.
Mąż który wygrał bitwę pod Waterloo, to nie Napoleon w rozsypce, to nie Wellington podający tył o czwartej po południu, zrozpaczony o piątej, to nie Blücher, co się wcale nie bił, mąż który wygrał bitwę pod Waterloo, to — Cambronne.
Uderzyć gromem tego słowa w piorun, który cię zabija, to zwyciężyć.
Dać taką odprawę katastrofie, powiedzieć to przeznaczeniu, dać taką podstawę przyszłemu lwowi, cisnąć taką odpowiedź ulewie nocnej, zdradzieckiemu murowi w Hougomont, wąwozowi w Ohain, opóźnieniu Grouchy, przybyciu Blüchera, być ironją w grobie, stać jeszcze mimo upadku, w dwóch sylabach utopić koalicję europejską, ofiarować wrogom te kloaki już Cezarom znane, najpośledniejszy wyraz przemienić w najszczytniejszy dorzucając doń błyskawicę Francji zuchwale zakończyć Waterloo karnawałem, dopełnić Leonidasa Rabelaim, streścić to zwycięztwo w słówku którego niepodobna głośno wymówić, tu zginąć a żyć w dziejach, po takiej rzezi umieć śmiech obudzić — to dzieło olbrzymie.
To obelga rzucona piorunowi. To sięga szczytów Eschylesowej wielkości.
Słówko Cambronna sprawia wrażenie złamania kości. To pęknięcie deski piersiowej rozsadzonej zbytkiem wzgardy; to wybuchający nadmiar konania. Kto zwyciężył? czy Wellington? Nie. Zginąłby gdyby nie Blücher. Czy Blücher? Nie. Gdyby Wellington nie rozpoczął. Blücher nie mógłby dokończyć. Ów Cambronne, przechodzień ostatniej godziny, nieznany żołnierz, nieskończenie maluczki wojownik, — czuje że jest kłamstwo w katastrofie, podwajające jej gorycz, i w chwili gdy go wściekłość na nie porywa, wróg ofiaruje mu tę nędzotę — życie! I jak tu nie bluzgać przekleństwem! Stoją przed nim wszyscy mocarze, jenerałowie szczęśliwi, Jowisze ciskają pioruny, mają sto tysięcy zwycięzkich żołnierzy, w tyle drugie sto tysięcy, miljon; ich armaty z zapalanymi lontami rozwarły nań paszcze, depcą nogami gwardję cesarską i wielką armję, zgnietli Napoleona, pozostał jedynie Cambronne; by protestować jest tylko ten robak ziemi. I protestuje. Szuka słowa, jak miecza. Przynosi mu je ślina, i ta ślina jest słowem. Wobec cudownego a nędznego zwycięztwa, wobec zwycięztwa bez zwycięzców, człek ten zrozpaczony prostuje się, ulega jego potworności, ale głosi jego nicość; i nie tylko pluje na nie; upadając pod ciężarem liczby, przemocy i materji, dusza jego znajduje dlań wyrażenie stosowne — łajno. Powtarzamy, powiedzieć to uczynić, znaleść taki wyraz, to być zwycięzcą.
W owej chwili fatalnej wstąpił w tego człowieka duch wielkich wypadków. Cambronne znajduje słówko waterloowskie, jak Rouget de l’Isle znalazł Marsyljankę, nawiedziony tchnieniem z wysokości. Huragan Boży zerwał się i przeniknął tych ludzi; zadrżeli, jeden z nich zaśpiewał pieśń najwznioślejszą, drugi wydał krzyk przeraźliwy i straszny. To słowo wzgardy tytanicznej, nietylko Europie ciska Cambronne w imieniu cesarstwa — tego nie dosyć — ciska je nadto przeszłości w imieniu wielkiej idei 89 roku. Słyszą je i poznają w Cambronnie starożytną duszę olbrzymów. Zda im się słyszeć ognistą mowę Dantona, lub lwi ryk Klebera.
Na słówko Cambronna głos angielski odpowiedział: pal! Baterje buchnęły płomieniem, zatrzęsło się wzgórze, wszystkie paszcze spiżowe żygnęły kartaczami: runął dym gęsty z lekka posrebrzony promieńmi księżyca, a gdy wiatr go rozproszył, nic już nie było widać. Reszta strasznego kwadratu zniweczona, — gwardja nie żyła. Cztery ściany żywej reduty leżały na ziemi; zaledwie tu i owdzie dostrzegano drżenie między trupami. Tak legjony francuzkie, większe od legjonów rzymskich, konały pod Mont-Saint-Jean na ziemi zlanej deszczem i krwią, na posępnych błoniach, w miejscu kędy dziś o czwartej zrana przejeżdża świszcząc i wesoło trzaskając z bicza Józef, pocztyljon dyliżansu jadącego z Nivelles.
Bitwa pod Waterloo jest zagadką, równie ciemną dla tych, co ją wygrali, jak dla tych, co zostali pobici. Napoleon widział w niej przestrach paniczny[13]. Blücher był nią olśniony; Wellington zgoła jej nie rozumiał. Można to poznać z raportów. Buletyny są ciemne, komentarze zagmatwane. Jedne jąkają się, drugie przebąkują niewyraźnie. Jomini dzieli bitwę na cztery perjody; Mufling na trzy oddzielne części; Charras, chociaż w wielu punktach różnimy się z nim w zdaniu, jeden śmiałym rzutem oka objął główne zarysy tej katastrofy genjuszu ludzkiego w zapasach z bożym losem. Wszyscy inni historycy są olśnieni, i w tej ciemności błądzą poomacku. W istocie, w tym dniu piorunującym, runęła monarchja wojskowa, która ku wielkiemu osłupieniu panujących pociągnęła swą ruiną wszystkie państwa; był to upadek siły; ucieczka wojny.
W tym wypadku, nacechowanym koniecznością nadludzką, ludzie nie mieli żadnego udziału.
Odjąć zasługę wygranej pod Waterloo Wellingtonowi lub Blücherowi, jest-li to w czem ubliżyć Anglji lub Niemcom? Bynajmniej. Zagadka Waterloo nie dotyczy ani sławnej Anglji, ani dostojnych Niemiec. Dzięki Bogu, ludy wielkie są, mimo ponurych przygód wojennych. Anglja, Niemcy, Francja nie mieszczą się w pochwie szabli. W tej epoce, gdy Waterloo było tylko szczękiem oręża, w Niemczech wyżej Blüchera stał Goethe, w Anglji wyżej Wellingtona — Bajron. Jutrzenka idei jest znamieniem wieku naszego; w tym przedświcie Anglja i Niemcy jaśnieją wspaniale. Są majestatyczne, bo myślą. Z ich wnętrza dobywa się wysoki polot cywilizacji, to ich własne dzieło nie zrządzenie przypadku. Waterloo bynajmniej nie jest źródłem ich wielkości w dziewiętnastym wieku. Tylko ludy barbarzyńskie rosną nagle po zwycięztwie. Jest to znikoma próżność potoków, wezbranych po burzy. Ludy ucywilizowane, zwłaszcza w czasach dzisiejszych, nie podnoszą się ani upadają ze szczęśliwą lub nieszczęśliwą gwiazdą swego wodza. Bogu dzięki, ich dostojeństwo, ich światło i genjusz nie są liczbami, które stawiają na loterji bitw bohaterowie i zdobywcy, hazardowni gracze. Często przegrana bitwa jest wygranym postępem. Ubyło chwały, przybyło swobody. Jest to gra, w której wygrywa, kto traci. Mówmy więc spokojnie, zimno, o obydwóch stronach, walczących pod Waterloo. Oddajmy przypadkowi co jest przypadkowego, a Bogu — co jest Boskiego. Czem było „Waterloo? Zwycięztwem? Nie. Kwinternem.
Kwinternem wygranem na loterji przez Europę, a zapłaconem przez Francją.
Doprawdy, nie było za co stawiać lwa na polu bitwy.
Zresztą Waterloo jest najdziwniejszą z walk, znanych w dziejach. Napoleon i Wellington. To nie dwaj nieprzyjaciele, to dwa bieguny przeciwne. Nigdy Bóg, podobający sobie w sprzecznościach, nie stawił przeciw sobie bardziej rażącego i niezwykłego przeciwieństwa. Z jednej strony dokładność, przezorność, jeometrja, roztropność, zapewniony odwrót, zaoszczędzone rezerwy, zimna krew uporczywa, niezachwiana metodyczność, strategja, korzystająca z miejscowości, taktyka, pamiętająca o równowadze bataljonów, rzeź wyciągnięta pod sznur, wojna prowadzona z zegarkiem w ręku, nic dobrowolnie nie zostawionego przypadkowi, klassyczna stara odwaga, bezwarunkowa prawidłowość; z drugiej strony natchnienie, intuicja, wieszcze odgadywanie, dziwactwo wojskowe, nadludzki instynkt, płomienny rzut oka, coś mającego spojrzenie orła i siłę piorunu, cudowna sztuka, połączona ze wzgardliwą popędliwością, wszystkie tajemnice duszy głębokiej, ściśle zespolonej z losem; rzeki, płaszczyzny, lasy i wzgórza niejako zmuszone do posłuszeństwa — bo despota wywierał swój wpływ wszechwładny nawet na pole bitwy; — wreszcie wiara w swą gwiazdę, połączona z wielką nauką strategiczną, to podnosząca ją, to zaciemniająca. Wellington był Baréme’m wojny, a Napoleon jej Michałem Aniołem; tym razem rachuba odniosła zwycięztwo nad genjuszem.
Z obydwóch stron na kogoś czekano. Dokładny rachmistrz się nie zawiódł! Napoleon oczekiwał jenerała Grouchy, i nie przyszedł; Wellington czekał na Blüchera, ten przyciągnął.
Wellington — to wojna klassyczna, odzyskująca starą przewagę. W jutrzence swego genjuszu Bonaparte spotkał się z nią we Włoszech i dumnie pobił na głowę. Stara sowa uciekła przed młodym sępem. Nie tylko zgromił starą taktykę, ale ją zgorszył wielce. Cóż to za jeden ów dwudziesto-sześcioletni Korsykanin? co znaczy ten dumny samouczek, który mając wszystko przeciw sobie, nic za sobą, bez żywności, bez amunicji, bez armat, bez trzewików, prawie bez armji, z garstką żołnierzy przeciw niezliczonym massom, rzucał się na skoalizowaną Europę i niedorzecznie odnosił niemożliwe zwycięztwa? Co to za samozwaniec wojny, przybywający z zuchwalstwem losu? Akademiczna szkoła wojskowa rzucała nań klątwę, tył podając. Ztąd nieubłagana uraza starego cezaryzmu do nowego, prawidłowej szpady do ognistego miecza, szachownicy do genjuszu. Ostatniem słowem tej urazy był 18 czerwca 1815 r.; to też po nad Lodi, Montebello, Montenotte, Mantuę, Marengo i Arcole napisała ona: Waterloo. Tryumf miernostek miły większościom liczebnym. Los zgodził się na tę ironję. Przy zachodzie swej gwiazdy Napoleon spotkał się z odmłodzonym Suwarowem.
W istocie, dość pobielić włosy Wellingtonowi, a mieć będziecie Suwarowa.
Waterloo to bitwa pierwszego rzędu wygrana przez drugorzędnego wodza.
W bitwie pod Waterloo — podziwiać trzeba nadewszystko Anglją, wytrwałość angielską, stanowczość angielską i krew angielską; co było najwspanialszego z Anglji w tym boju, to — niech nam daruje — ona sama. Jej armja, nie jej wódz.
Wellington, dziwacznie niewdzięczny, oświadcza w liście do lorda Bathurst, że armja, która walczyła 18 czerwca 1815 r. była „nędzną armją“. Co o tem myśli posępna gromada kości, zagrzebanych w brózdach Waterloo?
Anglja zbyt skromną się pokazała względem Wellingtona. Podnosić tak Wellingtona, to poniżać Anglję. Wellington był bohaterem pospolitym. Ale szare szkoty, ale gwardja angielska, ale pułki Maitlanda i Mitchella, ale piechota Packa i Kempta, i ta jazda Ponsonby i Somerseta, ale ci górale wygrywający na kobzach pod kartaczami i te bataljony Rylandta, i ci nowozaciężni, co ledwie umiejąc władać karabinem, stawiali czoło starym wojakom z pod Essling i Rivoli, — ci byli prawdziwie wielcy. Wellington był wytrwały, ten przymiot chętnie mu przyznajemy, ale każdy z jego piechurów i jeźdźców niemniej nad niego był wytrwałym. Żołnierz żelazny wart był Żelaznego księcia. My przypisujemy całą chwalę żołnierzowi angielskiemu. Jeśli trofea należą się komu, to chyba całej Anglji. Pomnik Waterloowski byłby stosowniejszym, gdyby w miejsce jednej figury ludzkiej, postawiono na szczycie posąg całego ludu. Ale wielka Anglja rozgniewa się na nas za te słowa. Ma ona jeszcze mimo swego roku 1688 i naszego 1789, złudzenia feudalne. Wierzy w dziedziczność i hierarchję. Lud, którego żaden nie przewyższa w potędze i chwale, ceni się jako naród, nie jako lud. Jako lud chętnie poddaje się rozkazom jakiego lorda-wodza. Przypominamy sobie, że w bitwie inkermeńskiej, lord Raglan nie mógł uczynić wzmianki o pewnym sierżancie, który, jak się zdaje ocalił armję, — bo hierarchja wojskowa angielska nie pozwala wspominać w raporcie choćby o największym bohaterze, jeśli nie ma szlif oficerskich.
W potrzebie tego rodzaju, jak Waterloowska, podziwiamy nadewszystko cudowną zręczność przypadku. Deszcz nocny, mur Hougomont, wąwóz Ohain, Grouchy głuchy na ryk dział, przewodnik zwodzący Napoleona, przewodnik objaśniający Bülowa: cały ten kataklyzm cudownie jest urządzony.
Wogóle można powiedzieć, że pod Waterloo więcej było rzezi niż boju.
Ze wszystkich walnych bitw; waterloowska miała najmniejszy front na tak wielką liczbę walczących. Napoleon zajmował trzy czwarte mili, Wellington pół mili; po każdej stronie stało siedmdziesiąt dwa tysiące walczących. Gęste skupienie spowodowało rzeź.
Uczyniono obrachowanie i ułożono taki stosunek: Straty w ludziach: pod Austerlitz, Francuzów czternastu na sto; Rosjan — trzydziestu na sto; Austrjaków — czterdziestu czterech na sto. Pod Wagram: Francuzów trzynastu na sto; Austrjaków czternastu. Pod Moskwą: Francuzów — trzydziestu siedmiu na sto, Rosjan — czterdziestu czterech. Pod Bautzen: Francuzów — trzynastu na sto, Rosjan i Prusaków — czternastu. Pod Waterloo: Francuzów pięćdziesięciu sześciu na sto, sprzymierzonych trzydziestu jeden. Razem pod Waterloo czterdzieści jeden na sto. Sto czterdzieści cztery tysiące walczących; sześćdziesiąt tysięcy poległych.
Pole waterloowskie ma dziś spokój każdego innego ziemi kawałka, nieczułej podpory człowieka; podobne jest do wszystkich innych płaszczyzn.
Jednakże nocą dobywa się z niego jakaś mgła tajemnicza; jeśli przechodzień patrzy, słucha i marzy jak Wirgili na smutnych równinach Filippi, chwyta go widzenie katastrofy. Straszny 18 czerwiec powraca; niknie fałszywe wzgórze pomnik, śmieszny lew rozpływa się w powietrzu, pole bitwy odzyskuje rzeczywiste kształty; szeregi piechoty kołyszą się na płaszczyźnie, wściekli jeźdźcy przerzynają widnokrąg; przerażony marzyciel widzi błyskawice szabli, iskrzenie bagnetów, płomienie bomb, potworne gzygzaki piorunów, słyszy chrapanie konających w grobie, stłumione okrzyki bitwy — widziadła; te cienie — to grenadjerowie; te błyski — to kierasjerowie; ten skelet, to Napoleon; ów drugi skelet, to Wellington; wszystko to już nie żyje, a jeszcze uciera się i walczy; wąwozy krwią się rumienią, drzewa jęczą, wściekłość ogarnia chmury, a w ciemnościach wszystkie dzikie wzgórza Mont-Saint-Jean, Hougomont, Frischemont, Papelotta i Plancenoit ukazują się bezładnie uwieńczone tumanem widm, mordujących się wzajemnie.
Jest szkoła liberalna szanowna bardzo, która wcale nie gniewa się na Waterloo. My do niej nie należymy. Dla nas Waterloo jest tylko osłupiałą ze zdumienia datą swobody. By taki orzeł wylęgł się z takiego jaja, w istocie przypuścić niepodobna.
Stojąc na najwyższym punkcie kwestji, Waterloo okaże się nam zwycięztwem kontrrewolucji, przynajmniej w przyszłości. Waterloo to cała Europa, połączona przeciw Francji, to Londyn, Berlin i Wiedeń przeciw Paryżowi, status quo przeciw inicjatywie, 14 lipca 1789 napadnięty przez 20 marca 1815, to hamulec monarchji, rzucony na nieposkromioną nawałnicę francuzką. Zagasić buchający od dwudziestu sześciu lat wulkan wielkiego ludu, to było marzenie. Solidarność Brunszwików, Nassanów, Hohenzolernów i Habsburgów z Burbonami. Waterloo ciągnie jak ogon za sobą stare pojęcia polityczne. Prawda, że gdy cesarstwo było despotyczne, nowe rządy — naturalnem oddziaływaniem, musiały koniecznie stać się liberalnemi, że system konstytucyjny wyszedł z Waterloo, choć z bólem serca i wielkim żalem zwycięzców. Albowiem rewolucja nie mogła być rzeczywiście zwyciężoną, a będąc opatrznie i bezwzględnie konieczną, pojawiała się przed waterloowską bitwą w Bonapartym, burzącym stary porządek polityczny, a po Waterloo, w Ludwiku XVIII, nadającym, lubo niechętnie, kartę konstytucyjną. Bonaparte sadza pocztyljona na tron Neapolitański, sierżanta na tron szwedzki, używając nierówności, aby dowieść równości; Ludwik XVIII podpisuje w Saint-Ouen uznanie praw człowieka. Jeśli chcecie mieć dokładne wyobrażenie o rewolucji, nazwijcie ją Postępem: jeśli chcecie zdać sobie sprawę z postępu, nazwijcie go Jutrem. Jutro wykonywa swą robotę nieodzownie, a zaczyna ją jeszcze dzisiaj. Zawsze celu swego dopina, choć w dziwny sposób. Używa Wellingtona jako narzędzie, by Foye’a, który był tylko żołnierzem, przemienić w mówcę. Foye upada pod Hougomont, ale podnosi się na trybunie. Tak sobie radzi postęp. Dla tego robotnika nie masz złych narzędzi. Do boskiej swej pracy, bez kłopotu używa człowieka, który przekroczył Alpy, i chorego chwiejącego się staruszka, ze szpitala ojca Elyzeusza. Podagra i zdobywca zarówno mu służą; zdobywca zewnątrz, podagra wewnątrz. Waterloo, powstrzymując miecz, walący trony europejskie, nadało tylko robocie rewolucyjnej inny kierunek. Czas rębaczów minął, przyszła kolej na myślicieli. Wiek, który chciała powstrzymać bitwa pod Waterloo, przeszedł po jej głowie i dalej zdążał swą drogą. Złowrogie to zwycięztwo zwyciężyła swoboda.
Słowem, niezaprzeczenie to, co odniosło tryumf pod Waterloo, co uśmiechało się za plecami Wellingtona, co mu dało wszystkie buławy hetmańskie Europy, nie wyjmując, jak powiadają, buławy marszałka Francji, co wesołe popychało taczki z ziemią pełną kości, na wzniesienie kopca ze lwem, co tryumfalnie napisało na piedestale datę: 18 czerwca 1815 r., co zachęciło Blüchera do rąbania pierzchających, co z wyżyn wzgórza Mont-Sain-Jean spadło na Francję, jak na łup gotowy, — to była kontrrewolucja. Kontrrewolucja szepnęła słówko haniebne: rozbiór. Przybywszy do Paryża, przyjrzała się zblizka kraterowi, uczuła, że jego popioły palą jej stopy i rozmyśliła się inaczej. Wybełkotała kartę konstytucyjną.
Nie upatrujmy w Waterloo, co w niem było mimowiednie. Nie szukajcie tam rozmyślnej wolności, bo jej nie było. Kontr-rewolucja mimowolnie była liberalną, podobnie jak z tejże przyczyny, Napoleon był mimowolnie rewolucjonistą. Dnia 18 czerwca 1815 r. konny Robespierre został wysadzony z siodła.
Koniec dyktatury. Runął cały system europejski.
Cesarstwo rozwiało się w ciemnościach podobnych do zmierzchu konającego świata rzymskiego. Zmartwychpowstano z przepaści jak w czasach napadów barbarzyństwa. Ale barbarzyństwo r. 1815, które nazwać trzeba zdrobniałem imieniem kontr-rewolucja, miało słabe piersi, zadyszało się prędko i ustało. Wyznajmy, że upadek cesarstwa opłakiwano; opłakiwały go oczy bohaterskie. Jeżeli chwałą jest miecz przemieniony w berło, cesarstwo było uosobioną chwałą. Rozlało na ziemię wszelkie światło, jakie może dać tyranja; światło posępne. Więcej powiemy: światło ciemne. Porównane z dniem prawdziwym, było ono nocą. A jednak to zniknienie nocy sprawiło skutek zaćmienia słońca.
Ludwik XVIII powrócił do Paryża. Tańce około 8 lipca zatarły entuzjazmy 20 marca. Korsykanin stał się antytezą Bearneńczyka. Na kopule tuileryjskiej powiewała biała chorągiew. Królowało wygnanie. Sosnowy stół Hartwelski zajął miejsce przed ozdobionym w lilje burbońskie fotelem Ludwika XVIII. Mówiono o Bouvines i Fontenoy jak o wypadkach wczorajszych, bo Austerlitz już zestarzał. Ołtarz i tron bratały się majestatycznie. Jedna z uznanych form ocalenia społeczeństwa dziewiętnastego wieku ustaliła się we Francji i na całym lądzie stałym. Europa przybrała za godło białą kokardę. Trestaillon stał się sławny. Dewiza non pluribus impar ukazała się znowu w promieniach kamiennych, wyobrażających słońce na facjacie koszar przy ulicy Orsay. Gdzie stała gwardja cesarska, teraz mieszkali muszkieterowie. Łuk karuzelu przeciążony źle dźwiganemi zwycięztwy, obcy wśród tych nowości, wstydził się może za Marengo i Austerlitz i wydobył z kłopotu, przyjąwszy na się posąg ks. Angoulême, Cmentarz Magdaleny, straszny dół wspólny 93 roku, pokrył się marmurem i jaspisem, bo w jego prochach były także kości Ludwika XVI i Marji Antoinetty. Nad dołem w Vincennes sterczała teraz kolumna grobowa, przypominająca, że książę d’Enghien umarł tegoż miesiąca, w którym Napoleon został ukoronowany. Papież Pius VII, który namaszczenie spełnił tak blizkie owej śmierci, spokojnie błogosławił upadkowi, jak błogosławił wyniesieniu. Był w Schoenbrunn mały cień czteroletni; za buntownika miano, kto go nazwał królem rzymskim. I wszystko to się stało i królowe odzyskali trony, i władzca Europy zamknięty został do klatki, i stary system rządowy stał się nowym, i wszystkie cienie i wszystkie światła ziemi zamieniły miejsca — dlatego, że po południu pewnego dnia letniego, pastuszek powiedział do Prusaka w lesie: idź tędy nie tamtędy!
Rok 1815 był jakimś kwietniem ponurym.
Napoleon uwielmożnił i zarazem zdrobnił człowieka. Ideał, pod tem panowaniem pysznego materjalizmu, przybrał dziwną nazwę ideologji. Wielka nieroztropność wielkiego męża obracać w śmiech przyszłość. Ale ludy, to mięso dla kul działowych przeznaczone, a rozkochane w kanonierach, szukało go stęchnionemi oczyma. Gdzie się obraca? Co porobią? — Napoleon umarł — rzekł przechodzień do inwalidy z pod Marengo i Waterloo. — On umarł! — zawołał żołnierz — a to go znasz dobrze! Wyobraźnie ubóstwiły tego obalonego męża. Po Waterloo tło Europy było ciemne. Przez długi czas po zniknieniu Napoleona pozostawała jakaś olbrzymia próżnia.
Panujący ją zajęli. Korzystała z tego stara Europa zabrała się do reform. Nastało Święte Przymierze, które już zapowiadał fatalny plac boju pod Waterloo.
Wobec tej starej Europy odbudowanej, uwydatniły się pierwsze zarysy nowej Francji. Zjawiła się przyszłość, z której szydził cesarz. Na jej czole jaśniała gwiazda, swoboda. Ogniste oczy młodych pokoleń zwróciły się ku niej. Rzecz dziwna, współcześnie rozkochano się w przyszłości, Swobodzie i w przeszłości, Napoleonie. Klęska spotęgowała wielkość zwyciężonego. Bonaparte w upadku zdawał się wyższym od Napoleona u szczytu potęgi.
Gdy Napoleon dogorywał w Long-wood, sześćdziesiąt tysięcy ludzi gniło tymczasem spokojnie na pobojowisku Waterloo i spokój ich grobu rozlał się na świat cały. Kongres wiedeński ułożył zeń traktaty 1815 roku, Europa to nazwała restauracją.
Takiem jest Waterloo.
Lecz nieskończoności co potem? Cała ta nawałnica, ta chmura, ta wojna, później ten pokój i ciemność, nie zamgliły ani na chwilę blasku niezmierzonego oka, dla którego drobniutka mszyca, skacząca z jednego źdźbła trawki na drugi, równą jest orłowi przelatającemu z dzwonnicy na dzwonnicę wieżyc kościoła Najświętszej Panny.
Powieść nasza zmusza nas wrócić jeszcze na fatalne pole bitwy.
Dnia 18 czerwca 1815 r. księżyc świecił w pełni. Ta jasność sprzyjała srogiej pogoni Blüchera, wskazywała ślady zbiegów, wydawała na pastwę zażartej jazdy pruskiej nieszczęsne gromady i dopomagała rzezi. Niekiedy zdarzają, się w katastrofach takie tragiczne usłużności nocy.
Gdy umilkł ostatni strzał armatni, płaszczyzna Mont-Saint-Jean była zupełnie pusta.
Anglicy zajęli obozy francuzkie; zwykłe to potwierdzenie zwycięztwa, gdy się nieprzyjaciel kładnie spać w łóżku zwyciężonego. Rozłożyli biwaki za Rossomme. Prusacy zażarci na uciekających zapędzili się daleko. Wellington pojechał do wioski Waterloo ułożyć raport do lorda Bathurst.
Jeżeli kiedy sic vos non vobis właściwie dało się zastosować, to pewnie do wioski Waterloo. Waterloo spokojne, leżało o pół mili od pola bitwy. Mont-Saint-Jean skartaczowane, Hougomont spalone, Papelotta spalona, Plancenoit spalone, Haie-Sainte zdobyte szturmem, Belle Alliance patrzyła na uściski dwóch zwycięzców, a jednak nazwiska ich ledwie są znane, gdy Waterloo wcale nie należąc do bity dostąpiło wszystkich jej zaszczytów.
Nie należymy do pochlebców wojny; gdy się nastręczy sposobność, mówimy jej gorzką prawdę. Wojna ma straszne piękności, których bynajmniej nie tailiśmy, ale wyznajemy, że ma także swe brzydkie strony. Najszkaradniejszą jest nagłe odzieranie poległych po zwycięztwie. Zorza następująca po bitwie zawsze wschodzi obnażonym trupom.
Kto dopuszcza się tej szkarady? Kto tak zbezczeszcza tryumf? Jaka ohydna ręka ukradkiem wsuwa się w kieszeń zwycięztwa? Jacy złodzieje swe sromotne rzemiosło sprawiać śmieją na polu sławy? Niektórzy filozofowie, między innemi Voltaire, utrzymują że właśnie ci sami, którzy się okryli sławą. To ci sami, powiadają, i inaczej być nie może; żywi łupią poległych. Bohater za dnia jest w nocy upiorem. A zresztą ma trochę prawa do odarcia trupa, ten który go życia pozbawił. My tak nie sądzimy. Wydaje nam się niepodobieństwem, by ta sama ręka zbierała wawrzyny i kradła trzewiki nieboszczyków.
To pewna, że zwykle po zwycięzcach przychodzą złodzieje. Ale nie posądzajmy żołnierza, zwłaszcza dzisiejszych czasów.
Każda armja ciągnie za sobą ogon, i ten właśnie obwiniać należy. Istoty z gatunku vespertilo, pół zbójcy, pół sługusy, niedoperze których płodzi zmrok wojną zwany, noszący mundury chociaż nie walczą, zmyśleni chorzy, niebezpieczne kulasy, kramarze przemytnicy, wędrujący niekiedy z żonami na małych wózkach, a kradnący co sprzedają, żebracy stręczący się na przewodników oficerom, ciury, włóczęgi, marudery, — dawne armje w marszu — nie mówimy o dzisiejszych — ciągnęły to wszystko za sobą. Żadna armja, ani żaden naród nie były odpowiedzialne za włóczęgów, którzy mówili po włosku a ciągnęli za Niemcami, mówili po francuzku, a trzymali się Anglików.
Jeden z takich nędzników, włóczęga hiszpański mówiący po francuzku, podający się za Francuza, oszukał margrabiego Ferracques swym szwargotem pikardyjskim, zabił go zdradziecko i okradł na polu bitwy nocy, która nastąpiła po zwycięztwie pod Carisolles. Kradzież nocna płodzi złodziejów. Obmierzła zasada: żyć z nieprzyjaciela wydała ten trąd na który tylko surowa karność jest skutecznem lekarstwem. Bywają sławy zwodnicze, nie zawsze wiemy dlaczego niektórzy jenerałowie, zresztą znakomici, byli popularnemi. Turennjusza naprzykład ubóstwiali żołnierze, bo patrzył przez szpary na łupieztwo; pozwolone złe uchodzi za dobroć. Turenjusz był tak dobry, że dopuścił ogniem i mieczem zniszczyć Palatynat. W tyle armji ciągnęło więcej lub mniej ciurów obozowych i włóczęgów, stosownie do surowości wodza. Hoche i Marceau ścierpieć ich nie mogli, nie mieli też ich wcale; Wellington — chętnie oddajem mu tę sprawiedliwość, miał nie wielu.
Wszelako w nocy z 18 na 19 czerwca odarto poległych. Wellington był surowy; wydał rozkaz rozstrzelania każdego, który schwytany zostanie na gorącym uczynku; ale łupieztwo jest uparte. Nocni złodzieje kradli w jednym końcu pobojowiska, gdy ich rozstrzeliwano na drugim.
Księżyc złowrogo oświecał płaszczyznę.
Około północy jakiś człowiek wałęsał się, albo raczej czołgał brzegiem głębokiej drogi Ohain. Według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jeden z ciurów których opisaliśmy wyżej; ani Anglik ani Francuz, ani wieśniak ani żołnierz, nienasycony zwierz który zwąchał poległych i uważając kradzież za zwycięstwo, przyszedł okraść Waterloo. Odziany był bluzą podobną trochę do surduta, był niespokojny i zuchwały, szedł przed siebie, a patrzył za siebie. Co za jeden ten człowiek? Zdaje się, że noc więcej o nim wiedziała niż dzień. Nie miał worka, ale obszerne kieszenie pod kapotą. Niekiedy zatrzymywał się, oglądał do koła po płaszczyźnie jakby chciał się przekonać, że go nikt nie widzi, wreszcie pochylił się nagle, targnął coś na ziemi milczącego i nieruchomego, potem wyprostował się i zmykał. Jego chód przyczajony, ukradkowy, cała postawa, ruchy szybkie i tajemnicze, czyniły go podobnym do zmór nocnych, przebywających w rumowiskach, o których mówią stare legendy normandzkie.
Pewne gatunki czapli nocnych taką mają postać, gdy przesuwają się po trzęsawiskach.
Ktoby uważnie rozpatrzył się w ciemnościach, dostrzegłby w niedalekiej odległości, ukryty za domem nad brzegiem gościńca Nivelleskiego, przy skręcie drogi z Mont-Saint-Jean do Braine Alleud, rodzaj wózka markietańskiego, z nakryciem z łozy obmazanej smołą; przyprzężona do wózka wychudła szkapa skubała chwast przez wędzidło, w środku siedziało na kufrach i paczkach coś nakształt kobiety. Może był jaki związek między tym wózkiem i włóczęgą.
Noc była pogodną. Ani jednej chmurki na widnokręgu. Mniejsza, że ziemię broczy czerwona posoka, księżyc zawsze jest biały. Zwykła to obojętność niebios. Gałęzie drzew na błoniach potrzaskane kulami, ale utrzymujące się na korze, z lekka kołysał wietrzyk nocny. Cichy podmuch, niby oddech poruszał krzaki. Na murawie słyszałeś drżenie jakby z niej ulatywały dusze.
Zdaleka dochodził głuchy szmer krążących patroli i rondów obozu angielskiego.
Hougomont i Haie-Sainte płonęły jeszcze żywym płomieniem, tworząc na zachodzie i wschodzie dwie łuny ogniste, z któremi niby naszyjnik rubinów z karbunkułami w dwóch końcach, łączył się szereg ogniów biwaku angielskiego opasującego półkolem wzgórza widnokręgu.
Mówiliśmy o katastrofie w wąwozie Ohain. Serce drży na samą myśl jak okropną być musiała śmierć tylu walecznych.
Jeżeli są rzeczy straszne, rzeczywistości przechodzące wszelkie wyobrażenie, taki był ten zgon walecznych. Żyć, oglądać słońce, czuć się w posiadaniu całej siły męzkiej, być zdrowym i wesołym, śmiać się z całego serca, biedz do świetnej chwały którą zdajesz się chwytać rękoma, czuć w piersiach rześko oddychające płuca, bijące serce, wolę rozumną, mówić, myśleć, spodziewać się i kochać, mieć matkę, mieć żonę, mieć dzieci, mieć światło, — i nagle nim zdołałeś krzyknąć, w okamgnieniu stoczyć się w przepaść, runąć, gnieść, być przygniecionym, widzieć kłosy zboża, kwiaty, liście, gałęzie, nie módz się chwycić niczego, czuć nieużyteczność swej szabli, ludzi pod sobą, konie na sobie, szamotać się daremnie, mieć połamane kości końskim kopytem, czuć wyskakujące oko pod uderzeniem podkowy, gryść ją z wściekłością, dusić się, wyć, łamać konwulsyjnie, leżeć na dnie i mówić do siebie: przed chwilą żyłem!
Nieszczęsny wąwóz w którym tylu konało, teraz grobowe zalegało milczenie. Otchłań jego wypełniali jeźdźcy i konie zbici w jedną massę. Straszna mieszanina. Stos trupów zrównał wąwóz z płaszczyzną po same brzegi, jak dobrze odmierzony korzec jęczmienia. U góry trup na dole strumienie krwi; taką wyglądała ta droga wieczorem 18 czerwca 1815 r. Krew płynęła na gościniec Nivellski i pod szychtami drzew przerywających drogę, tworzyła szeroką kałużę w miejscu, które dziś jeszcze pokazują. W przeciwnym kierunku jak wiadomo, ku drodze do Genappe, runęli w wąwóz kirasjerowie. Wysokość pokładu trupów odpowiednią była głębokości parowu. Ku środkowi gdzie był płytszy, którędy przeszła dywizja Delord, pokład trupów był mniejszy.
Włóczęga nocny, któregośmy pokazali czytelnikowi, szedł po tej stronie, grzebiąc w grobie niezmiernym. Przypatrywał się odbywając ohydny przegląd trupów. Nogami broczył we krwi.
Na kilka kroków przed nim w tem miejscu parowu, gdzie kończy się stos trupów, z pod gromady ludzi i koni sterczała otwarta ręka, na którą padał blask księżyca.
Na palcu tej ręki błyszczało coś jak pierścień złoty.
Człowiek pochylił się, przez chwilę trzymał się w postawie skurczonej, a gdy się podniósł nie było już pierścienia na palcu trupa.
Nie podniósł się zupełnie; chwil kilka klęczał w postawie dzikiej, wylękłej, obrócony tyłem do trupów, patrząc na widnokrąg, palcami rąk opierając się o ziemię, głowę wytknąwszy za brzeg wąwozu. Do pewnych czynności stosowne są cztery łapy szakala.
Potem, zdecydowany powstał, i tejże chwili podskoczył. Uczuł że go coś trzyma z tyłu.
Obrócił się: była to owa ręka otwarta, która się zamknęła i chwyciła go za połę kapoty.
Człowiek uczciwy byłby się przestraszył, ten rozśmiał się tylko.
— Oho — rzekł — to tylko nieboszczyk. Wolę mieć do czynienia z powracającemi z tamtego świata, niż z żandarmami.
Ręka osłabła i puściła połę. Prędko wyczerpuje się wysilenie grobowe.
— Ba! — dodał włóczęga, może ten nieboszczyk żyje? Zobaczmy.
Pochylił się znowu, zaczął grzebać w stosie trupów, usunął przeszkody, ujął za ramię, wydobył głowę i ciało i po kilku chwilach ciągnął w parów człowieka bez duszy, a przynajmniej omdlałego. Był to kirasjer, oficer nawet wyższego stopnia: grube złote szlify sterczały na pancerzu; nie miał kasku. Straszna szrama od cięcia szabli krwią zalała mu twarz całą. Zresztą, zdawał się nie mieć żadnego członka zgruchotanego; jakimś szczęśliwym trafem — jeśli można użyć tego wyrazu — trupy nad nim utworzyły jakby łuk sklepiony i uchroniły od zgniecenia. Oczy miał zamknięte.
Na pancerzu wisiał srebrny krzyż legji honorowej.
Włóczęga oderwał krzyż i wsunął w przepaścistą kieszeń pod kapotą.
Potem obszukał kamizelkę oficera, uczuł zegarek i sakiewkę, wyjął i schował do kieszeni.
Gdy w ten sposób ratował umierającego, oficer otworzył oczy.
— Dziękuję — rzekł słabym głosem.
Nagle poruszenia człowieka, który go wyciągnął, chłód nocy i świeże powietrze, którem swobodnie odetchnął, obudziły go z letargu.
Włóczęga nie odpowiedział. Podniósł głowę, usłyszał stąpania na płaszczyźnie; prawdopodobnie zbliżał się patrol.
Oficer szepnął głosem w którym jeszcze było konanie:
— Kto wygrał bitwę?
— Anglicy — odpowiedział włóczęga.
Oficer mówił dalej:
— Poszukaj w moich kieszeniach. Znajdziesz sakiewkę i zegarek. Możesz je wziąć.
To już było wykonane.
Włóczęga udał że szuka i rzekł:
— Nic niema.
— Okradziono mię — odrzekł oficer; — szkoda, byłoby dla ciebie.
Coraz głośniej rozlegał się tętent jadących patroli.
— Nadchodzą — rzekł włóczęga czyniąc poruszenie człowieka uciekającego.
Oficer z trudnością podniósł rękę i zatrzymał go:
— Ocaliłeś mi życie. Kto jesteś?
Włóczęga odpowiedział prędko i po cichu:
— Należałem jak pan do armji francuzkiej. Muszę uciekać. Gdyby mię schwytano, byłbym rozstrzelany. Ocaliłem panu życie. Teraz radź sobie jak możesz.
— Jaki masz stopień?
— Sierżanta.
— Nazywasz się?
— Thenardier.
— Nie zapomnę tego nazwiska — rzekł oficer. Pamiętaj moje. Nazywam się Pontmercy.
Jan Valjean znowu został schwytany.
Czytelnik będzie nam wdzięczny, że szybko przebieżym te bolesne szczegóły. Ograniczym się przepisaniem dwóch artykułów, ogłoszonych w gazetach ówczesnych w kilka miesięcy po dziwnych wypadkach w M. — nad M.
Artykuły są dość treściwe i ogólnikowe. Przypominamy, że w owej epoce nie istniała jeszcze Gazeta Sądowa (Gazette des Tribuneaux).
Wyjmujem pierwszy z Białej chorągwi. Ma datę 25 lipca 1823 r.
„— Okręg jeden w Pas-de-Calais stał się teatrem nadzwyczajnych wypadków. Pewien człowiek obcy w tym departamencie, nazwiskiem p. Madeleine, zastosowawszy nowe pomysły, dźwignął od lat kilku fabrykacyę gagatków i czarnych świecidełek. Dorobił się majątku i dodać należy, zbogacił okolicę. Wynagradzając te zasługi, mianowano go merem. Policja odkryła, że p. Madeleine nie kim innym był, tylko dawnym galernikiem, który nie stawił się w miejscu wyznaczonem mu na zamieszkanie: nazywał się Jan Valjean, skazany w r. 1796 za kradzież. Jan Valjean znowu odesłany został na galery. Zdaje się, że przed aresztowaniem udało mu się podnieść złożoną u p. Laffitte sumę pół miljona, którą zresztą, jak powiadają, bardzo uczciwie zapracował swym przemysłem. Nie było się można dowiedzieć, gdzie Jan Valjean ukrył tę summę po powrocie na Tulońskie galery.“
Drugi artykuł, trochę więcej szczegółów zawierający, zamieścił Dziennik Paryzki z tejże daty:
„— Dawny galernik uwolniony, nazwiskiem Jan Valjean, stanął w tych dniach przed sądem kryminalnym Varu, w sprawie mogącej obudzić ciekawość publiczności. Zbrodniarz ten potrafił uwieść czujność policji, zmienił nazwisko i dokazał tego, że mianowany został merem w jednem z miasteczek na Północy. Zaprowadził w tem miasteczku handel dość znaczny. Ale w końcu poznano go i uwięziono dzięki czujności władz sądowych. Miał nałożnicę, kobietę publiczną, która umarła z przestrachu w chwili jego aresztowania. Nędznik ten, obdarzony herkulesową siłą, zdołał uciec, ale we trzy, lub cztery dni później, policja schwytała go w Paryżu w chwili, gdy w siadał do omnibusu krążącego między stolicą i wioską Montfermeil (Seine-et-Oise). Powiadają, że korzystając z kilku dni swobody, podniósł znaczną sumę ulokowaną u jednego z pierwszych naszych bankierów. Liczą ją na sześćkroć do siedmkroć sto tysięcy franków. Jeśli mamy dać wiarę aktowi oskarżenia, zakopał ją w miejscu sobie tylko wiadomem i nie można jej było pochwycić; jakkolwiek bądź, rzeczony Jan Valjean stawiony został przed sądem kryminalnym departamentu Var, jako oskarżony o kradzież zbrojną ręką, dokonaną na gościńcu przed ośmiu laty, na osobie jednego z tych poczciwych dzieciaków, które, jak powiada patrjarcha Ferneyski w nieśmiertelnych wierszach;
.... Z Sabaudji corocznie przychodzą,
I z lekka czyszczą drobnemi rączyny
Sadzą zatkane ogromne kominy.
Bandyta ten wcale się nie bronił. Zręczny i wymowny prokurator dowiódł, że kradzież miała wspólników, że Jan Valjean należał do bandy rozbójników na Południu. Następnie Jan Valjean, uznany winnym, skazany został na śmierć. Zbrodzień nie chciał apelować. Ale król z niewyczerpanego miłosierdzia swego raczył zmienić karę śmierci na dożywotnie galery. Jan Valjean bezwłocznie wysłany został do Tulonu.“
Nie zapomnieliście zapewne, że Jan Valjean był bardzo pobożnym w M. — nad M. — Niektóre dzienniki, między innemi Constitutionnel upatrzyły w zmianie kary tryumf stronnictwa klerykalnego.
Jan Valjean zmienił numer na galerach. Nazywał się 9,430.
Zresztą powiedzmy to raz, by więcej o tem nie wspominać, że wraz z p. Madeleine zniknęła pomyślność M. — nad M. — Ziściło się wszystko co przewidział w owej nocy gorączki i wahania; w istocie, gdy go zabrakło, zabrakło duszy. Po jego upadku nastał w M. — nad M. — ów podział samolubny wielkich fortun upadłych, owe fatalne rozszarpanie rzeczy kwitnących, które codziennie w cieniu się dokonywa, wśród społeczeństwa ludzkiego; historja raz tylko o niem wspomniała, bo to było po śmierci Aleksandra. Namiestnicy przywłaszczają sobie korony, czeladnicy czynią się fabrykantami. Powstają zazdrosne współzawodnictwa. Obszerne warsztaty p. Madeleine zostały zamknięte: zwaliły się budynki, robotnicy rozpierzchli. Jedni opuścili okolicę, inni zarzucili rzemiosło. Odtąd wszystko zamiast na wielką, robiło się na małą skalę; dla zysku osobistego, nie dla pomyślności ogólnej. Nie było ogniska, punktu połączenia; wszędzie zawzięte współzawodnictwo. P. Madeleine wszystkiemu przewodniczył, nad wszystkiem górował. Po jego upadku każdy na swój młyn ciągnął wodę; miejsce wspólności pracy, zajęła walka, zamiast serdeczności sroga zawiść, zamiast życzliwości założyciela równej dla wszystkich, nienawiść jednych ku drugim; nici zawiązane przez p. Madeleine poplątały się i zerwały; zaczęto fałszować owoce przemysłu, używać podlejszych materjałów, zabito zaufanie; zmniejszył się odbyt, obstalunki znikły, płaca zniżyła się, warsztaty opróżniły, przyszło bankructwo. A przytem, nic dla biednych. Wszystko jak dym znikło.
Nawet ministerjum skarbu spostrzegło, że jakaś klęska nawiedziła tę okolicę. Nie upłynęło czterech lat od wyroku sądu kryminalnego, stwierdzającego tożsamość p. Madeleine i Jana Valjean, koszta egzekucji podatkowej podniosły się w okręgu M. — nad M. — P. Villèle zwrócił na to uwagę na trybunie w lutym 1827 roku.
Nim posuniemy się dalej, wypada nam nieco szczegółowo opowiedzieć dość dziwny wypadek, który jakoś w tym samym czasie zdarzył się w Montfermeil i zdaje się być w pewnym związku z domysłami prokuratorji.
W wiosce Montfermeil od dawnych czasów istnieje przesąd tem ciekawszy i szacowniejszy, że w okolicach Paryża przesądy ludowe są jak aloes na Syberji. Należym do ludzi, którzy szanują wszystko co rzadkie i osobliwe. Otóż w okolicach Montfermeil istnieje przesąd: wierzą, że djabeł od niepamiętnych czasów wybrał sobie las na miejsce, w którem zwykł zakopywać skarby. Poczciwe kumoszki utrzymują, że nieraz po zachodzie słońca spotkać można w gęstwinach lasu czarnego człowieka, wyglądającego na woźnicę lub drwala, w drewnianych trzewikach, w siermiędze i spodniach płóciennych: poznasz go po tem, że zamiast czapki lub kapelusza, ma na głowie dwa ogromne rogi. Po takim znaku w istocie łatwoby go poznać. Człowiek ten zwykle dół kopie. Trojakim sposobem korzysta się z tego spotkania. Pierwszy sposób jest zbliżyć się do człowieka i wejść z nim w rozmowę. Wówczas się spostrzega, że człek ten jest zwyczajnym wieśniakiem, że w zmroku wydaje się czarnym, że wcale nie kopie dołu, ale ścina trawę dla krów, że owe rogi to zęby wideł, które nosi na ramieniu z daleka wyglądające jakby wyrastały z głowy. Wraca się do domu i za tydzień umiera. Drugi sposób: mieć go na oku zdaleka, czekać aż dół wykopie, zasypie i sam odejdzie; wtedy biedz co tchu do dołu, odkopać i zabrać skarb, który musiał tam złożyć ów czarny człowiek. W takim razie umiera się w miesiąc. Nakoniec trzeci sposób jest taki: wcale nie rozmawiać z czarnym człowiekiem, nie patrzyć na niego i uciekać co żywo. Naówczas umiera się w ciągu roku dopiero.
Każdy z trzech sposobów ma swe niedogodności, ale że drugi z nich zapewnia posiadanie skarbu choćby przez miesiąc tylko, ogólnie więc jest przyjęty. Ludzie odważni na wszystko, często, jak zapewniają, odkopywali doły czarnego człowieka, próbując okraść djabła. Zdaje się jednak że interes nie bardzo jest korzystny. Przynajmniej, tak niesie podanie, i tak stoi w dwóch zagadkowych wierszach barbarzyńską łaciną napisanych przez niejakiego Tryphona, niegodziwego mnicha normandzkiego i trochę czarownika. Ten Tryphon leży pochowany w opactwie świętego Jerzego Bocherville pod Rouen, i na grobie jego rodzą się ropuchy.
Wysilasz się ogromnie, doły są zwykle bardzo głębokie, pocisz, grzebiesz, pracujesz noc całą, bo tylko w nocy tę czynność można odbywać, koszula ci moknie do ostatniej nitki, wypalasz świecę, szczerbisz łopatę, i gdy nareszcie dogrzebiesz się do dna dołu, gdy masz już zabrać skarb, cóż znajdujesz co to jest ów skarb djabelski? — grosz, niekiedy talar, kamień, skelet, trup krwawy, czasami widmo złożone we czworo jak arkusz papieru w tece, czasami nic zgoła. Zawiadamiają o tem ciekawych śmiałków te wiersze Tryphona:
Fodit, et in fossa thesauros condit opaca
As, nummos, lapides, cadaver, simulara nihilque.
Zresztą kto gra w te karty, niezawodnie straci cały majątek, proch zaś znaleziony w różku ma tę własność, że rozsadza fuzję na kawałki i twarz kaleczy.
Otóż wkrótce po tem, jak się zdawało prokuratorji, że uwolniony galernik Jan Valjean korzystając z kilko dniowej swobody po ucieczce z więzienia, krążył w okolicach Montfermeil, zauważono w tej wiosce, że pewien stary dróżnik nazwiskiem Boulatruelle za często chodził do lasu. Wiedziano, że Boulatruelle był niegdyś na galerach i zostawał pod nadzorem policyjnym, a że nigdzie nie mógł znaleźć roboty, administracja przyjęła go za zniżoną płacę na dróżnika gościńca poprzecznego między Gagny i Lagny.
Mieszkańcy wioski z ukosa patrzyli na Boulatruella, był nazbyt uniżony i pokorny, zdejmował czapkę przed wszystkimi, drżał i uśmiechał się na widok żandarmów, prawdopodobnie był w zmowie ze złodziejami; miano też podejrzenie, że o zmierzchu zaczajał się w lesie na przechodniów. Jedno tylko za nim przemawiało, że pił.
Zauważono, iż od pewnego czasu Boulatruelle wcześnie porzucał robotę na drodze i szedł do lasu z motyką. Spotykano go wieczorem na najsamotniejszych łączkach w lesie, w najdzikszych gęstwinach, jakby czegoś szukał; niekiedy widziano, że kopał doły. Poczciwe kobiety przechodzące lasem zrazu brały go za czarta, potem poznawały Boulatruella, ale nie bardzo to je uspakajało. Boulatruelle widocznie nie rad był tym spotkaniom i usiłował ukryć się; słowem było coś tajemniczego w jego postępowaniu.
Mówiono na wsi: — Oczywiście pokazał się djabeł. Boulatruelle go widział i teraz szuka. Bo też stworzony jest, by znalazł skarb Lucypera. — Wolterjanie dodawali: Ciekawa rzecz kto kogo oszuka, czy Boulatruelle djabła, czy djabeł Boulatruella? Stare baby żegnały się odganiając licho.
Tymczasem Boulatruelle zaniechał włóczęgi po lesie, i wrócił do roboty. Przestano mówić o tej przygodzie.
Ale niektórzy byli jeszcze ciekawi, myśląc, że prawdopodobnie nie chodziło o bajeczne skarby legendy, ale o lepszą i dotykalniejsza gratkę niż banknoty djabła, że prawdopodobnie dróżnik odkrył jakąś tajemnicę. Najbardziej zaciekawionemi byli bakałarz i karczmarz Thenardier, który żył w przyjaźni ze wszystkimi i nie gardził stosunkami z Boulatruellem.
— Był na galerach — mówił Thenardier. Miły Boże! a któż wie z pewnością, że się tam nie dostanie?
Pewnego wieczora bakałarz twierdził, że dawniej sądy pewnieby się dowiedziały co robił w lesie Boulatruelle, musiałby się przyznać, w potrzebie wzięłoby go na turtury, i Boulatruelle wyśpiewałby wszystko, szczególniej męczony wodą. — Weźmy, go na turturę winną, — rzekł Thenardjer.
Przydybali starego dróżnika, i zasadzili go za stół. Boulatruelle pił ogromnie, ale mówił mało. Z przedziwną sztuką i jakby z recepty, kombinował pragnienie pijaka z małomównością sędziego. Wszelako szturmując nieustannie bakałarz i Thenardier dobyli z niego kilka ciemnych słówek, które zestawiwszy i porównawszy, dowiedzieli się mniej więcej tego:
Pewnego poranku Boulatruelle udając się o świcie do roboty, zdziwił się zobaczywszy w lesie pod krzakami motykę i łopatę jakby schowane. Pomyślał jednak, że zapewne woziwoda ojciec Six-Four zostawił w lesie swą łopatę i motykę, — i zapomniał o tej przygodzie. Ale wieczorem tegoż dnia ujrzał, sam nie będąc widzianym, bo się schował za grube drzewo, jak zmierzał drogą, ku największej gęstwinie lasu „jakiś jegomość, nie będący z tych stron, ale którego Boulatruelle znał doskonale.“ (Przekład Thenardiera: Towarzysz z galer). Boulatruelle za nic w świecie nie chciał powiedzieć jego nazwiska. Jegomość ten niósł jakąś paczkę kwadratową, coś nakształt pudła lub szkatułki. Zdumiło to Boulatruella.
Ale dopiero w siedm czy ośm minut później przyszło mu do głowy pójść śladem owego jegomości. Było już zapóźno, jegomość wszedł w gęstwinę, noc zapadła i Boulatruelle nie mógł go dogonić. Postanowił czekać u skraju lasu. Świecił księżyc. We dwie lub trzy godziny później Boulatruelle ujrzał wychodzącego z gęstwiny owego jegomości; nie miał już przy sobie szkatułki tylko motykę i łopatę. Boulatruelle dał mu przejść spokojnie, nie przyszło mu na myśl go zaczepić, bo powiedział sobie, że jegomość był trzy razy od niego mocniejszym, uzbrojonym w motykę i prawdopodobnieby go zabił gdyby poznał i spostrzegł, że jest poznany. Czułe wylanie się dwóch starych towarzyszów, spotykających się po długiej rozłące. Spodziewał się, że zostawione łopata i motyka naprowadzą go na ślad dołu, i nazajutrz o świcie pobiegł do lasu, ale nie znalazł ani łopaty ani motyki. Wniósł, że jego jegomość wszedłszy w gęstwinę wykopał dół motyką, włożył kuferek i zasypał łopatą. Kuferek był mały, nie mógł pomieścić trupa, więc zawierał pieniądze. Boulatruelle rozpoczął poszukiwania. Rozpoznawał grunt, śledził, grzebał i kopał ziemię wszędzie, gdzie mu się zdawała świeżo poruszoną. Daremne trudy.
Nic nie znalazł. Przestano o tem myśleć w Monfermeil. Tylko niektóre poczciwe kumoszki mówiły: Możecie być pewni, że dróżnik z Gagny nie napróżno tak kręcił się po lesie; był tam djabeł niechybnie.
Pod koniec października tegoż roku 1823, mieszkańcy Tulonu ujrzeli wchodzący do portu dla naprawy, zagnany burzą okręt Orion z eskadry morza Śródziemnego, który później w Brescie służył do ćwiczeń morskich.
Okręt ten choć zdruzgotany, bo się z nim morze źle obeszło, sprawił pewne wrażenie wchodząc do portu. Miał wywieszoną nie wiemy już jaką banderę, którą według przepisów powitano jedenastu wystrzałami z armat, na co skrupulatnie tyląż strzałami odpowiedział; razem dwadzieścia dwa strzały. Obliczono, że na salwy, wszelkiego rodzaju grzeczności wojskowe, oznaki etykiety i formalności portowe i forteczne, na codzienne powitania wschodu i zachodu słońca przez wszystkie fortece i okręty wojenne, przy zamykaniu i otwieraniu portów i t. d. i t. d. świat ucywilizowany psuje prochu na całej kuli ziemskiej w przeciągu dwudziestu czterech godzin ze sto pięćdziesiąt tysięcy strzałów nieużytecznych. Licząc jeden strzał sześć franków, wyniesie to dziewięćset tysięcy franków dziennie, czyli trzysta miljonów rocznie ulatujących z dymem.
Rok 1823 nazywała restauracja „epoką wojny hiszpańskiej.“
Wojna ta była wypadkiem zawierającym w sobie mnóstwo drobnych i dosyć różnych osobliwości. Najprzód była to ważna sprawa familijna dla domu Burbonów; linja francuzka dawała pomoc i opiekę linji madryckiej, to jest, korzystała z praw starszeństwa; był to pozorny powrót do naszych tradycji narodowych, z dodatkiem niewoli i uległości dla gabinetów zagranicznych. Książe Angoulême mianowany przez dzienniki liberalne bohaterem z Andujar, w tryumfalnej postawie, nieco sprzecznej z jego spokojną miną, poskramiał stary aż nadto rzeczywisty terroryzm świętej inkwizycji, walczący z wrzekomym terroryzmem liberalnych; idee francuzkie obiegające świat, niespodzianie wstrzymane na drodze postępu; obok syna Francji naczelnego wodza, książę Carignan, późniejszy król Karol Albert zaciągnął się na tę krucjatę, jako ochotnik z wełnianemi, czerwonemi szlifami grenadjera; żołnierze cesarstwa ruszali w pole, ale po ośmiu latach spoczynku zestarzeli i posmutnieli pod białą kokardą; bohaterska garstka Francuzów za granicą rozpuszczała na wiatr trójkolorową chorągiew, jak trzydziestą laty wprzódy chorągiew białą wychodźcy w Coblentz: pomiędzy żołnierzami szły mnichy; wystrzały armatnie przycierały rogów zasadom; Francja niszczyła orężem co stworzyła swym genjuszem; zresztą dowódzcy nieprzyjacielscy zaprzedani, żołnierze niepewnej wierności, miasta oblegane przez miljony franków: żadnego niebezpieczeństwa wojennego, a jak najwięcej wrzawy i huku; mało krwi przelanej, mało zaszczytu, dla niektórych hańba, dla nikogo chwały: taką była ta wojna toczona przez potomków Ludwika XIV, pod kierunkiem jenerałów wyszłych z Napoleona. Smutny los dostał się jej w udziale: nie przypominała ani wielkiej wojny, ani wielkiej polityki.
Niektóre walki były rzeczywiście ważne; między innemi, zdobycie Trocadero, piękny czyn wojenny; w ogóle jednak powtarzamy, trąby tej wojny rozlegają się fałszywie, całość podejrzana, i historja pochwala Francję, że nie przyznaje się do tak wątpliwego tryumfu. Widocznem było, że kilku oficerów hiszpańskich, którym polecono stawiać opór, zbyt łatwo ustępowali; przekupstwo przebijało się przez zwycięztwo, raczej ujmowano sobie jenerałów niż wygrywano bitwy, żołnierz zwycięzca wracał upokorzony. W istocie upośledzająca to wojna, w której na fałdach chorągwi czytałeś napis Bank francuski.
Żołnierze z roku 1808, na których strasznie runęła Saragossa, marszczyli brwi w r. 1823 patrząc na łatwo otwierające się fortece i serjo żałowali Palafoxa. Taka już natura Francji, że woli mieć do czynienia z Roztopczynem niż Ballesterosem.
Zapatrując się z poważniejszego jeszcze stanowiska, na które także przycisk położyć trzeba, ta wojna obrażająca ducha wojennego Francji, oburzała idee ludu francuzkiego.
Wojna 1823 była fatalną dla Burbonów, a im się zdało, że świetne zdobywali tryumfy. Naiwność ich omyliła się tak grubo, że wprowadzili do swego systemu, niby żywioł nowej siły, niezmierne osłabienie. Duch zdradzieckich zasadzek wcisnął się do ich polityki. Rok 1830 kiełkował już w 1823. Kampanja hiszpańska stała się w ich naradach zachętą do awanturniczych zamachów. Francja, która przywróciła w Hiszpanji el rey neto, mogła znowu ustanowić u siebie nieograniczoną władzę królewską.
Powróćmy do okrętu Orion.
W czasie działań armji, którą dowodził książę naczelny wódz, eskadra krążyła na morzu Śródziemnem. Mówiliśmy, że Orion należał do tej eskadry i że burza zapędziła go do portu Tulońskiego.
Obecność okrętu wojennego w porcie ma coś przywabiającego i zaciekawiającego tłumy. Widok to w istocie wielki, a tłumy lubią wszystko co wielkie.
Okręt linjowy to jeden z najwspanialszych ślubów genjuszu ludzkiego z potęgę natury.
Okręt linjowy składa się i z tego co jest najcięższe, i z tego co jest najlżejsze, bo współcześnie ma do czynienia z trzema postaciami materji: ze stanem stałym, ciekłym i płynnym, i musi walczyć ze wszystkiemi trzema. Ma jedenaście szponów żelaznych do pochwycenia granitu w głębi morza, a więcej skrzydeł i rożków niż owad dla pochwycenia powietrza w obłokach. Oddycha stu dwudziestu armatami niby ogromnemi trąby, i dumnie odpowiada na grzmoty piorunów. Ocean usiłuje go zabłąkać w przerażającem podobieństwie swych fali, ale okręt ma duszę, busolę, która mu radzi i zawsze wskazuje na północ. W ciemnych nocach latarnie zastępuję mu gwiazdy. Tak przeciw wiatrom ma linę i płótno, przeciw wodzie drzewo, przeciw skale żelazo, miedź i ołów, przeciw cieniom światło, przeciw nieskończoności przestworzów igłę magnesową.
Kto chce powziąść wyobrażenie o tych wszystkich olbrzymich szczegółach, których całość ogólna stanowi okręt linjowy, niech wejdzie pod odkryty spód okrętu o sześciu piętrach, w porcie Brestu lub Tulonu. Okręty na warsztacie, są, że tak powiem, pod dzwonem. Ta olbrzymia belka to reja, ten gruby a bez końca długi słup drzewa leżący na ziemi, to wielki maszt. Mierząc go od końca na spodzie okrętu do szczytu ginącego w obłokach, ma sześćdziesiąt sążni długości, a trzy stopy średnicy u podstawy. Wielki maszt angielski wznosi się dwieście siedmnaście stóp po nad linją zanurzenia okrętu w wodzie. Marynarka za naszych ojców używała lin, dzisiejsza używa łańcuchów. Kupa łańcuchów okrętu o stu działach, ma cztery stopy wysokości, dwadzieścia stóp długości i ośm szerokości. A na budowę okrętu ile potrzeba drzewa? Trzy tysiące łokci sześciennych. Cały las pływający.
A przytem, proszę uważać, że mówimy tu jedynie o statku wojennym jaki był przed czterdziestą laty, o zwyczajnym okręcie żaglowym; para wówczas w kolebce, później dopiero dorzuciła nowych dziwów do tego cudu, który się zowie okrętem wojennym. Dziś naprzykład, okręt szrubowy jest zdumiewającą machiną ciągnioną przez żagle mające powierzchni trzy tysiące łokci kwadratowych i przez kocioł o sile dwóch tysięcy pięćset koni.
Niemówiąc o nowoczesnych cudach, dawny okręt Krzysztofa Kolumba i Ruytera należy do wielkich arcydzieł człowieka. Siła jego jak oddech nieskończoności jest niewyczerpaną, zgromadza wszystkie wiatry pod swe żagle, i z największą dokładnością wśród niezmiernego odmętu bałwanów płynie i panuje.
Zdarzają się jednak chwile, gdy wicher strzaska jak słomkę tę reję sześćdziesiąt stóp długą, gdy wiatr zegnie jak trzcinę ten maszt czterysta stóp wysoki, gdy kotwica ważąca trzysta centnarów skręca się w paszczy bałwanów jak haczyk rybacki w szczęce szczupaka, gdy potworne działa ryczą żałośnie i nieużytecznie, głuszone huraganem w samotności nocy, gdy cała ta majestatyczna potęga ginie w przepaści wyższej i majestatyczniejszej wszechmocy.
Ilekroć siła niezmierna wytęża się, by w końcu okazać niezmierną słabość, ludzie zatrzymują się i patrzą zadumani. Dlatego tylu ciekawych zbiega się do portu nie umiejąc wytłumaczyć sobie przyczyny, i przygląda się tym cudownym machinom wojennym i żeglarskim.
Codziennie więc od rana do wieczora, na wybrzeżach i bulwarach portu tulońskiego tłumy ciekawych i gapiów (jak mówią w Paryżu), przypatrywały się Orion’owi.
Orion oddawna był uszkodzony. W dawniejszych podróżach grube pokłady muszli zebrały się u spodu, i dwakroć powolniejszym bieg jego czyniły: poprzedniego roku włożono go na warsztat, oskrobano z muszli i znowu spuszczono na morze. Ale skrobanie popsuło dylowanie spodu. Przy wyspach Balearskich, deski się porozpadały, bo wówczas nie obijano spodu żelaznemi blachami, i woda wcisnęła się do nawy. Nastały gwałtowne wiatry równonocne, strzaskały róg lewego boku i strzelnice, i uszkodziły drabinki masztu. Skutkiem tych uszkodzeń Orion musiał wrócić do Tulonu.
Zarzucił kotwicę przy Arsenale. Wciągniono go na warsztat do naprawy. Wierzch prawego boku nie był uszkodzony, ale tu i owdzie, wedle zwyczaju, deski w pomoście wyrwano dla przepuszczenia powietrza wewnątrz.
Pewnego poranku przypatrujący się tłum był świadkiem dziwnej przygody.
Osada okrętowa zajęta była przywiązywaniem żaglów do rejów. Majtek, który miał zawiązać żagle bocianiego gniazda po prawej stronie okrętu, stracił równowagę. Zachwiał się na nogach, tłum stojący na brzegu pod Arsenałem wydał krzyk przerażenia, głowa pociągnęła za sobą korpus, potoczył się około rei, ręce opadły ku przepaści, chwycił się za szczebel jedną, potem drugą, i zawisł w powietrzu. Pod nim morze w głębinie, na którą wejrzenie nabawiało zawrotem głowy. Upadając silnie wstrząsnął drabinką, która poczęła kołysać się jak huśtawka. Człowiek kręcił się na sznurze jak kamień w procy.
Biedz na ratunek, było to narażać się na śmierć niechybną. Żaden z majtków, żaden z nadbrzeżnych rybaków świeżo zaciągniętych do marynarki, nie śmieli się odważyć. Tymczasem nieszczęśliwy majtek upadał na siłach; niepodobna było dojrzeć trwogi na jego twarzy, ale na wszystkich członkach widać było wyczerpanie. Ręce mu się łamały drgając okropnie. Za każdym wysileniem by dostać się na wierzch, drabinka kołysała się jeszcze mocniej. Nie krzyczał, by reszty sił nie utracić. Czekano już tylko chwili, gdy puści linę i odwracano głowy, żeby nie widzieć jak będzie spadał. Są chwile, gdy koniec liny, tyczka, gałęź drzewa, ratują życie, i straszna rzecz patrzeć jak istota żyjąca odrywa się i spada, niby owoc dojrzały.
Nagle ujrzano człowieka wdzierającego się po drabinach ze zwinnością tygrysa. Miał na sobie czerwoną opończę jak galernicy, i zieloną czapkę, był skazany na całe życie. Gdy dostał się na szczyt bocianiego gniazda, wicher uniósł jego czapkę i ujrzano głowę zupełnie siwą; nie był to więc młody człowiek.
W istocie jeden galernik pracujący pod strażą na pokładzie okrętu, zaraz w pierwszej chwili trwogi i wahania osady; gdy wszyscy marynarze drżeli i cofali się przed niebezpieczeństwem, pobiegł do nadzorcy i prosił o pozwolenie ocalenia majtka z narażeniem własnego życia. Na znak zezwolenia nadzorcy, jednem uderzeniem młota strzaskał obręcz kajdan na nodze, porwał sznur i rzucił się na drabiny. Nikt w tej chwili nie zwrócił uwagi na łatwość zerwania kajdan. Dopiero później przypomniano sobie tę okoliczność.
W oka mgnieniu stanął na rei. Zatrzymał się kilka sekund i zdawał się mierzyć ją wzrokiem. Te sekundy, podczas których wiatr kołysał majtkiem na końcu liny, wydały się patrzącym długiemi jak wieczność. Nakoniec galernik wzniósł oczy ku niebu i postąpił krok naprzód. Tłum odetchnął. Jednym pędem przebiegł reję i stanąwszy u szczytu, przywiązał koniec sznura który miał z sobą, drugi opuścił, potem zsuwał się po nim na rękach: niewysłowiona trwoga i niepokój ogarnęły tłumy, gdy zamiast jednego człowieka zawieszonego nad przepaścią, ujrzały dwóch.
Rzekłbyś pająk spuszczający się, by pochwycić muchę; ale ten pająk przynosił nie śmierć, lecz życie. Dziesięć tysięcy spojrzeń utkwionych było w tej grupie. Nie słyszałeś ani jednego krzyku, ani pół słówka; jedno drżenie marszczyło brwi wszystkie. Wszystkie usta zatrzymały oddech, jakby lękały się najlżejszem tchnieniem powiększyć wiatr wstrząsający dwoma nieszczęsnemi.
Tymczasem galernik zsunął się po linie aż do majtka. Czas był wielki; minutą później, człowiek ten wyczerpany i zrozpaczony spadłby w przepaść; galernik jedną ręką przywiązał go mocno do liny, której trzymał się drugą. Następnie widziano jak wdarł się znowu na reję, w ciągnął na nią majtka, potrzymał go trochę, by odzyskał siły, potem porwał na ręce i zszedł po rei do dolnego masztu, oddając majtka jego towarzyszom.
W tej chwili rozległy się oklaski w tłumie; widziano starych dozorców więzienia płaczących, kobiety całowały się nad brzegiem, ze wszystkich piersi wydarł się jeden głos niby rozczulonego szaleństwa: Łaski dla tego człowieka!
On tymczasem zstępował, bezwłocznie wracając do straży; by prędzej przybyć zsunął się po drabinach i jął biedz po dolnej rei. Wszystkie oczy go śledziły. Była chwila, że zdjął go przestrach; bądź ze znużenia bądź z zawrotu głowy, zawahał się, zachwiał na nogach, potoczył. Nagle tłum wydał okrzyk przerażenia; galernik wpadł do morza.
Upadek był niebezpieczny. Fregata Algeziras stała na kotwicy przy Orionie i biedny galernik wpadł między dwa okręty. Obawiano się, by nie dostał się pod jeden lub pod drugi. Czterech ludzi rzuciło się z pośpiechem do łodzi. Tłum ich zachęcał, trwoga znowu zdjęła wszystkich. Człowiek nie ukazał się na powierzchni. Zniknął w morzu bez śladu, nie zrobiwszy w wodzie ani jednego zmarszczka, jakby wpadł w beczkę oliwy. Sondowali, zanurzali się na dno. Daremnie; szukano do wieczora, nie znaleziono nawet trupa.
Nazajutrz w dzienniku Tulońskim stały wydrukowane te kilka wierszy: „17 listopada 1823 r. — Wczoraj galernik pracujący na pokładzie Oriona wracając ze szczytu gdzie uratował majtka, wpadł w morze i utopił się. Nie można było wynaleźć jego trupa. Domyślają że wpadł pod pale Arsenału. Człowiek ten zapisany był w księdze więziennej pod N. 9430 i nazywał się Jan Valjean.“
Montfermeil leży między Livry i Chelles, na południowym brzegu wyniosłej płaszczyzny, która dzieli Ourque od Marny. Dziś jest to spore miasteczko, corocznie ozdabiane pobielanemi willami, a co niedziela rozkwitłem wesołością mieszczaństwem. W r. 1823 nie było jeszcze ani tyle domów białych, ani tylu zadowolonych mieszczan. Tu i owdzie stały letnie mieszkania z ostatniego wieku, które poznawać było można po pańskiej minie, balkonach z kutego żelaza i długich oknach, których małe szyby odbijały na białych okiennicach zamkniętych, zieloność różnych odcieni. Z tem wszystkiem Montfermeil było wioską. Jeszcze tego zakąta nie odkryli zbogaceni kupcy sukienni i obrońcy sądowi, szukający wytchnienia na świeżem powietrzu. Miejsce było spokojne, rozkoszne, na uboczu; żyło się tu tanio życiem wieśniaczem, łatwem a obfitem. Tylko o wodę było trudno, z powodu wyniosłości płaszczyzny.
Trzeba było jej szukać dosyć daleko. Mieszkańcy wioski od strony Gagny czerpali wodę we wspaniałych stawach wśród lasu; mieszkający w przeciwnym końcu, przy kościele od strony Chelles, chodzili po wodę do picia o kwadrans drogi do Montfermeil do zdroju przy drodze Chelles.
Ciężka to była rzecz dla każdego gospodarstwa, zaopatrywać się w wodę. Porządne domy, arystokracja, (należała do niej i garkuchnia Thenardiera) płaciły szeląg od wiadra poczciwcowi, któremu rzemiosło woziwody w Montfermeil przynosiło dochodu około ośmiu su dziennie: ale poczciwiec ów pracował tylko do siódmej wieczór latem, a do piątej zimą; gdy noc zapadła i zamknęły się okienice na dole, kto nie miał wody do picia, musiał sam iść po nią, lub bez niej się obchodzić.
Było to wielką trwogą biednej istoty, której czytelnik pewnie nie zapomniał, małej Cozetty. Przypominamy, że Cozetta dwojako była użyteczną Thenardieróm: kazali za nią matce płacić, a dziecku służyć. To też, gdy zupełnie płacić przestała, — z poprzedzających rozdziałów wiadomo dlaczego, — Thenardierowie zatrzymali Cozettę. Zastępowała im służącą. Z tego powodu biegała po wodę, gdy jej zabrakło. Dziecię, truchlejąc na samą myśl chodzenia do zdroju w nocy, pamiętało zawsze, by wody nie brakowało w domu.
Boże Narodzenie 1823 roku było szczególniej świetne w Montfermeil. Początek zimy łagodny, nie marzło, śnieg jeszcze nie padał. Kuglarze z Paryża otrzymali od mera pozwolenie wystawienia baraków na głównej ulicy wioski; gromada wędrownych kramarzy, dla której również był łaskawy, zbudowała szopy na placu kościelnym aż do ulicy Piekarskiej, przy której, jak sobie przypominacie może, była garkuchnia Thenardierów. Przybysze zapełniali austerje i karczmy, budząc spokojną wioskę do życia gwarnego i wesołego. Dla wierności historycznej powiemy nawet, że do ciekawości, wystawionych na rynku, należała menarja, w której szkaradni pajace, odziani w łachmany, Bóg wie zkąd przybyli, pokazywali wieśniakom Montfermeil w roku 1823, z trójkolorowemi oczyma, niby kokardą, strasznych sępów Brazylijskich, które nasze Muzeum królewskie ma dopiero od r. 1845. Naturaliści, jeśli się się nie mylę, nazywają tego ptaka Caracara Polyborus; należy do rzędu krzywonosów a rodzaju sępów; kilku osiwiałych żołnierzy Bonapartystowskich, osiadłych w wiosce, ze czcią religijną, patrzyli na to zwierzę. Kuglarze powiadali, że ta trójkolorowa kokarda była zjawiskiem niesłychanem, które Bóg umyślnie zesłał dla ich menażerji.
Wieczorem w wigilję Bożego Narodzenia, wielu ludzi, furmanów i kramarzy, siedzieli za stołem i pili przy czterech lub pięciu świecach w dolnej izbie austerji Thenardiera. Izba podobna była do wszystkich izb gościnnych w karczmach; stoły, dzbany cynowe, pijący, palący tytuń, mało światła, dużo wrzawy. Bok 1823 poznać było można jednak z dwóch stojących na stole przedmiotów, wówczas modnych u mieszczan; były to kalejdoskop i lampa z blachy kolorowej. Thenardierowa pilnowała wieczerzy, piekącej się na dobrym ogniu; mąż jej pił z gośćmi i rozmawiał o polityce.
Oprócz gawęd politycznych, których główny przedmiot stanowiła wojna hiszpańska i książę Angoulême, słyszałeś w tej wrzawie pogadanki zupełnie miejscowej barwy; takie naprzykład:
— W okolicach Nanterne i Suresne wino obrodziło. Liczono na dziesięć beczek, a otrzymano dwanaście. Jagody wydały dużo moszczu pod prasą. — Ale nie musiały być dojrzałe? — O, w tych okolicach nie spodziewaj się dojrzałego wina: psuje się z pierwszą wiosną. — Więc to cienkie winko? — Jeszcze cieńsze niż tutejsze. Zbierają winogrona niedojrzałe. I t. d.
A młynarz jakiś dodawał:
— Alboż to my odpowiadać mamy za to, co jest w workach? Znajdujem w nich mnóstwo ziarnek — których przecież wybieraniem zabawiać się nie będziem; musi iść pod koła młyńskie wszystko: kąkól, lucerna, czarnuszka, wyka, siemie konopne i mnóstwo innych pigułek, nie licząc kamyków, w które obfitują pewne zboża, szczególniej zboża bretońskie. Mielę zboże bretońskie nie z większem upodobaniem od tracza, piłującego belki z gwoździami. Możecie sobie wyobrazić ile to się robi niepotrzebnego kurzu. I jeszcze się skarżą na mąkę. Zupełnie niesłusznie. Mąka nie naszą winą.
Pod oknem zdala od innych siedziało dwóch ludzi przy stole, kosarz i właściciel gruntu, i umawiali się o cenę sianokosu wiosennego. Kosarz mówił:
— Nic złego, że trawa mokra. Lepiej się kosi. Wilgoć jest dobrą. Zresztą pańska trawa jest młoda i trudno się kosi. To takie delikatne, gnie się pod kosą. I t. d. .
Cozetta siedziała w zwykłem miejscu na poręczy kuchennego stołu, w łachmanach, bose nogi w trzewikach drewnianych; przy świetle ogniska robiła pończochy wełniane dla małych Thenardierów. Młody kotek igrał pod krzesłami. Z sąsiedniej izby dochodziły śmiechy i szczebiotanie dwóch świeżych głosów dziecinnych; były to Eponina i Anzelma.
Przy kominie wisiała na gwoździu dyscyplina.
Czasami krzyk niemowlęcia z oddalonej izby rozległ się wśród wrzawy karczemnej. Był chłopczyk, najmłodsze dziecko, które Thenardierowa powiła jednej z zim poprzednich, „nie wiedząc jakim sposobem — mówiła: — chyba z zimna“; miał lat trzy niespełna. Matka karmiła go sama, ale nie kochała. Gdy zawzięty krzyk dziecka stawał się nieznośnym, Thenardier odzywał się do żony: — Twój syn wrzeszczy, zobacz tam czego chce. — Ba, odpowiedziała matka, nudzi mię.
I opuszczony dzieciak krzyczał w ciemnościach.
Dotychczas w tej książce widzieliśmy Thenardierów tylko z profilu; nadeszła chwila obejść ich dokoła i przyjrzeć się im ze wszystkich stron.
Thenardier skończył lat pięćdziesiąt; pani Thenardier zbliżała się do czterdziestki, która jest pięćdziesiątką kobiety; tym sposobem była równowaga wieku między mężem i żoną.
Zapewne czytelnik z pierwszego wejrzenia zachował w pamięci tę Thenardierowę, wysoką, jasnowłosą, czerwoną, tłustą, mięsistą, kanciastą, ogromną i ruchliwą; jakeśmy już powiedzieli, należała ona do rasy dzikich kolosów, które na jarmarkach uginają się pod ciężarem kamieni, zawieszonych na włosach. Była wszystkiem w domu; słała łóżka, sprzątała w izbach, prała, gotowała, była deszczem i pogodą, i djabłem. Jedyną służącą miała w Cozecie; mysz na usługach słonia. Na głos jej wszystko drżało, szyby sprzęty i ludzie. Szeroka jej twarz, upstrzona piegami, wyglądała jak warząchew. Broda jej zarastała. Był to ideał drągala, przebranego po kobiecemu. Klęła okrutnie. Chełpiła się z tego, że pięścią gniecie orzechy. Gdyby nie romanse, które czytała i które czasami nadawały jej dziwaczną postać mizdrzącej się i wymuszonej ludożerczym, nikomuby nie przyszło do głowy powiedzieć o niej: To kobieta. Thenardierowa była jakby owocem zaszczepionej pannicy na przekupce. Gdy krzyknęła mówiono: to żandarm; gdy piła wołano: to woźnica; gdy biła Cozettę szeptano: to kat. Gdy usnęła, jeden ząb sterczał jej z gęby otwartej.
Thenardier był mężczyzna nizki, chudy, wybladły, suchy, kościsty, wątły, wyglądał na chorego a zdrów był jak ryba; tu początek jego hultajstwa. Zwykle uśmiechał się przez ostrożność, był grzeczny prawie ze wszystkimi, nawet z żebrakiem, któremu odmawiał szeląga. Spojrzenie miał kuny, a minę literata. Bardzo był podobny do portretów księdza Delille. Dla przypodobania się pijał z furmanami. Nigdy nie widziano go pijanego. Palił z ogromnej fajki. Nosił bluzę, a pod nią starą czarną kamizelę. Miał pretensję do literatury i do materializmu. Na poparcie czegokolwiek chętnie wspominał pewne imiona, jak: Voltaira, Raynala, Parny, i rzecz dziwna, Ś-go Augustyna. Mawiał nawet, że ma swój system.
Zresztą łotr i oszust-filozof. Zdarzają się takie odcienia. Czytelnik sobie przypomina, że utrzymywał jakoby służył wojskowo; opowiadał z pewną chełpliwością, że pod Waterloo, będąc sierżantem w szóstym i dziewiątym jakimś pułku, sam przeciw całemu szwadronowi huzarów Śmierci zasłaniał swą piersią wśród gradu kul, i ocalił „jenerała niebezpiecznie ranionego“. Ztąd ów płomienisty szyld na jego murze, i nazwa karczmy sierżanta z pod Waterloo. Był liberał, klassyk i Bonapartysta. Podpisał składkę na Pole Ochrony. W wiosce mówiono, że się sposobił dawniej na duchownego.
Sądzimy raczej, że poprostu kształcił się w Hollandji na oberżystę. Łotr ten zbiorowej natury, według wszelkiego prawdopodobieństwa, był Flamandczykiem we Flandrji, Francuzem w Paryżu, Belgiem w Belgji, wszędzie jak w swoim domu. Znamy jego rycerski czyn pod Waterloo. Widzimy, że cokolwiek przesadzał. Przebiegi, wykręty, awanturnictwo były jego żywiołem; podarte sumienie wiedzie do życia rozpasanego i prawdopodobnie w burzliwej epoce 18 czerwca 1815 r., Thenardier należał do tej odmiany kramarzy-włóczęgów, o której już mówiliśmy, snujących się wszędzie, przedających tu, kradnących tam, podróżujących z żoną i dziećmi w jakiej starej dryndulce, zwykle za wojskiem w pochodzie, instynktowo czepiając się armji zwycięzkiej. Po skończonej kampanji, mając, jak mówił „certum quantum“ założył garkuchnię w Montfermeil.
To certum quantum złożone z sakiewek, zegarków, pierścieni i krzyżów srebrnych, zebranych w czasie żniwa w brózdach zasianych trupami, nie stanowiło wielkiej summy i niedaleko zaprowadziło markietana przemienionego na karczmarza.
Thenardier miał w ruchach coś sztywnego, co gdy klął przypominało koszary, a gdy się żegnał — seminarjum. Był płynnym gadułą. Udawał uczonego; ale bakałarz zauważył, że niepoprawnie, mówi po-francuzku. Wybornie redagował rachunki podróżnych, ale wprawne oko nieraz dostrzegło błędy ortograficzne. Thenardier był skryty, podstępny, niewstrzemięźliwy, rozwięzły i przebiegły. Nie gardził służącemi, i to było przyczyną, że ich żona nie trzymała. Olbrzymka była zazdrosną. Zdawało jej się, że o tego chudego i wyżółkłego człowieczka, dobijają się wszystkie kobiety.
Nadewszystko celujący w chytrości i równowadze, Thenardier był łotrem z rodzaju umiarkowanych. Gatunek to najgorszy, bo zmieszany z obłudą.
Nie idzie za tem, by Thenardier nie był czasami zdolny do gniewu przynajmniej takiego, jak jego żona: zdarzało się to wszakże rzadko, a wtedy, mając urazę do całego rodzaju ludzkiego, gdy w nim palił się ognisty piec nienawiści, należąc do tych ludzi, co wiecznie się mszczą i oskarżają lada przechodnia o wszystko, co na nich spadnie, i zawsze gotowi są cisnąć na pierwszego lepszego, jako słuszny zarzut, wszystkie zawody swoje, bankructwo i klęski całego życia; gdy to wszystko wrzało w nim i kipiało w ustach — zaiste był straszny. Biada temu, na kogo spadła jego wściekłość!
Oprócz innych przymiotów, Thenardier był uważny, przenikliwy, milczący lub gaduła stosownie do potrzeby, a zawsze bardzo rozumny. Wejrzenie jego przypominało marynarzy, przywykłych do mrużenia oczu, patrząc w lunetę.
Każdy nowoprzybyły, wchodząc do garkuchni, mówił, patrząc na Thenardierową. Oto gospodarz domu. Błąd. Nie była nawet gospodynią. Gospodarzem i gospodynią był mąż. Ona wykonywała co on rozkazał. Kierował wszystkiem jakimś wpływem magnetycznym, niewidzialnym a ciągłym. Dość mu było rzec słówko, niekiedy skinąć tylko: przedpotopowy słoń wykonywał ślepo. Nie domyślając się wcale, Thenardierowa miała swego męża za istotę wyjątkową, wszechwładną. I ona miała właściwe sobie cnoty: choć się kiedy nie zgadzała z „panem Thenardierem “ — przypuszczenie zresztą niemożliwe — nigdy nie mówiła otwarcie, że jej mąż myli się w czemkolwiek. Nigdy wobec obcych nie dopuściła się tego błędu, który tak często popełniają kobiety, błędu, zwanego w języku parlamentarnym: zdjęciem korony. Chociaż ich zgoda wydawała złe tylko, było coś zdumiewającego w tej uległości Thenardierowej dla swego męża. Ta góra wrzawy i cielska poruszały się za dotknięciem małego palca wątłego despoty. Była to strona karłowata i dziwaczna wielkiego faktu powszechnego: ubóstwienia materji przez ducha. Niektóre brzydoty mają przyczynę bytu w samych głębiach wiekuistej piękności. Było coś niepojętego w Thenardierze; ztąd jego bezwzględna władza nad tą kobietą. W pewnych chwilach patrzyła na niego, jak na zapaloną świecę; czasem znów czuła go w sobie jak szpony.
Straszne to stworzenie kochało tylko swe dzieci i bało się tylko męża. Było matką, bo należało do zwierząt ssących. Zresztą macierzyńska miłość Thenardierowej ograniczała się do córek, i jak zobaczymy nie rozciągała się na synów. Mąż jej żył jedną tylko myślą: jakby się zbogacić.
Nie powodziło mu się zgoła. Wielki ten talent nie znalazł godnego siebie pola, aby się rozwinąć. Thenardier rujnował się w Montfermeil, jeżeli zero może się zrujnować; w Szwajcarji lub w Pyreneach hołysz ten stałby się miljonerem. Ale gdzie los rzuci oberżystę, tam musi wegetować.
Ma się rozumieć, że wyraz oberżysta użyty tu jest w ścieśnionem znaczeniu, i nie rozciąga się do całej klassy.
W roku 1823 Thenardier miał blizko tysiąc pięćset franków długów naglących, i to go kłopotało.
Jakkolwiek los uporczywie był względem niego niesprawiedliwy, Thenardier należał do rzędu ludzi, co głęboko i w sposób zupełnie nowoczesny pojmują gościnność, cnotę ludów barbarzyńskich, a interes handlowy u ludów ucywilizowanych. Z resztą dobry strzelec potajemny, znany był z celności strzału. Miał właściwy sobie śmiech zimny i spokojny, szczególnie niebezpieczny.
Niekiedy jak błyskawice tryskały z niego teorje karczmarskie. Miał aforyzmy swego procederu, które wpajał w umysł połowicy. — „Obowiązkiem jest oberżysty — mówił do niej pewnego dnia gwałtownie i po cichu — sprzedać pierwszemu lepszemu jadło, spoczynek i światło, ogień, brudną pościel, służącą, pchły i uśmiech; zatrzymywać przechodniów, wypróżniać małe sakiewki i przyzwoicie dużym przychodzić w pomoc, by ścieśniały; z uszanowaniem przyjmować na nocleg podróżującą familję, obedrzeć mężczyznę, oskubać kobietę, wyiskać dziecko; nałożyć cenę na okno otwarte, na okno zamknięte, na miejsce przy kominku, na fotel, krzesło, stołek, stołeczek, piernat, materac i siennik; wiedzieć ile każde odbicie zużywa zwierciadło i to otaksować, i do kroćset tysięcy djabłów, kazać podróżnemu płacić za wszystko, nawet za muchy które jego pies połyka!“
Ten mąż i ta żona, chytrość i wściekłość zaślubione z sobą, było to stadło ohydne i straszne.
Gdy mąż rozważał i kombinował, Thenardierowa nie myślała o wierzycielach nieobecnych, nie troszczyła się o wczoraj ani o jutro, żyła zapyrzona tylko chwilą obecną.
Takie były te dwie postacie. Cozetta między niemi ulegała podwójnemu ciśnieniu, niby istota, którą współcześnie mają zgnieść na miazgę koła młyńskie i poszarpać na kawałki kleszcze. Mąż i żona dręczyli ją po swojemu; żona ją tłukła, mąż zmuszał chodzić boso w zimie.
Cozetta krzątała się, myła, czyściła, szorowała, zamiatała, biegała do upadłego, dźwigała ciężary, i drobna, wątła, do najcięższych używaną była robót. Żadnej litości; pani zła jak jędza, pan jadowity. Garkuchnia Thenardierów była jak pajęczyna, w którą wpadła Cozetta drżąc w niej nieustannie. Ta złowroga służba ziszczała ideał ucisku. Cozetta była niby muchą usługującą pająkom.
Biedne dziecię milczało, znosząc wszystko.
Gdy tak świeżo wyszedłszy z łona Bożego te duszyczki wpadną między ludzi maluczkie, odarte, nagie — co się tam w wnętrzu ich dzieje?
Przybyło czterech nowych podróżnych. Cozetta rozmyślała smutnie, bo choć dopiero lat ośm przeżyła już tyle wycierpiała, że marząc, twarz jej przybierała posępny wyraz staruszki.
Na jednej jej powiece czerniło się sine piętno od pięści Thenardierowej, która też patrząc na nią mruczała niekiedy:
— Jaka śliczna z tym guzem nad okiem!
Cozetta myślała o nocy, o głębokiej już nocy, że wypadnie może napełnić dzbanki i karafki w izbach podróżnych nowo przybyłych, a w wanience wody już niema.
Jedno ją nieco uspakajało, że w domu Thenardierów mało pijano wody. Ludzi spragnionych nie brakowało, ale pragnienie to chętniej gaszono z butelki niż z dzbana. Gdyby kto między szklenice z winem postawił szklankę wody, wszyscy by go wzięli za barbarzyńcę. Była jednak chwila, gdy dziecię zadrżało; Thenardierowa podniosła pokrywę garnka wrzącego na kominie, potem schwyciła szklankę i żywo zbliżyła do wanienki. Zakręciła kruczek, dziecię podniosło głowę i śledziło jej poruszenia; cienka struga wody popłynęła z kruczka i napełniła pół szklanki. — Oho — rzekła — niema wody! potem umilkła na chwilę. Dziecię wstrzymało oddech.
— Ba! — mówiła dalej Thenardierowa, przypatrując się szklance z wodą; — tego wystarczy.
Cozetta zabrała się znów do roboty, ale przez dobry kwadrans serce gwałtownie skakało jej w piersiach.
Rachowała upływające minuty, pragnąc jak najprędzej doczekać się jutra.
Niekiedy pijący za stołem wyglądając na ulicę wołali: — Ciemno jak w piecu! — lub: — kot by zabłądził bez latarki o tej godzinie!
Nagle wszedł kramarz, który stanął na nocleg w oberży i rzekł surowo:
— Nie napojono mojego konia.
— Gdzież tam, napojono — rzekła Thenardierowa.
— Powiadam ci moja matko, że nie — odparł kramarz.
Cozetta wylazła z pod stołu.
— Ale tak, panie, koń pił, pił z wiadra pełniuteńkiego, samam mu podawała wodę i mówiłam do niego.
Nie było to prawdą. Cozetta kłamała.
— Patrzajcie ją, nie większa od pięści a łże aż ściany trzeszczą — zawołał kramarz. Powiadam ci mała hultajko, że nie pił. Dyszy on w taki sposób, gdy się nie napije, że poznam zaraz.
Cozetta upierała się dodając głosem ochrzypłym z trwogi ledwie dosłyszanym:
— I jak pił jeszcze!
— No, dość tego — zawołał rozgniewany kramarz — napoić mego konia i basta!
Cozetta wróciła pod stół.
— Naturalnie — rzekła Thenardierowa — jeżeli koń nie pił, trzeba go napoić.
Potem oglądając się, dorzuciła:
— No, ty tam gdzie się chowasz?
Schyliła się i zobaczyła Cozettę skurczoną w drugim końcu stołu prawie pod nogami pijących.
— Pójdź tu! — wołała Thenardierowa.
Cozetta wyszła ze skrytki. Thenardierowa mówiła dalej:
— Panno Suczko bezimienna, ruszaj po wodę dla konia.
— Ależ proszę pani — rzekła Cozetta po cichu — nie ma wody.
Thenardierowa otwarła na rozcież drzwi od ulicy:
— To idź po nią!
Cozetta spuściła głowę, i wzięła próżną konewkę stojącą przy kominie.
Konewka była większą od niej i dziecię wygodnieby się w niej pomieściło.
Thenardierowa wróciła do pieca i próbowała warząchwią potrawy, która się gotowała w garnku, mrucząc pod nosem:
— Jest we zdroju. Nie dość ostre. Możeby jeszcze dołożyć cebuli.
Potem zaczęła szukać w szufladzie, gdzie leżały miedziaki, pieprz i szczypiorek.
— Słuchaj panno Ropucho — dodała — wracając przyniesiesz duży bochenek chleba od piekarza. Masz tu sztukę piętnasto susową.
Cozetta nie rzekłszy słowa wzięła pieniądz i włożyła do kieszonki, którą miała przy fartuchu.
Potem stała nieporuszona z konewką w ręku, przed otwartemi drzwiami, jakby czekała, czy jej kto nie przyjdzie w pomoc.
— Ruszaj! — zawołała Thenardierowa.
Cozetta wyszła. Drzwi się zamknęły.
Rzęd kramików pod gołem niebem ciągnął się jak sobie przypominacie, od kościoła do oberży Thenardierów. Ponieważ wkrótce mieszczanie mieli iść na pasterkę, odprawiającą, się o północy, kramy oświecone były świecami w rurach papierowych, co, jak mówił bakałarz w tej chwili siedzący za stołem u Thenardierów, sprawiało „czarodziejski widok.“ Za to, ani jednej gwiazdy na niebie.
Ostatni barak na wprost drzwi Thenardierów mieścił kram z zabawkami dziecinnemi; cały błyszczał od szkiełek, świecidełek i wspaniałych wyrobów blaszanych. Na przodzie straganu, kramarz postawił na kawałku białego obrusa ogromną lalkę, dwie stopy wysoką, ze złotemi kłosami na głowie, w sukni z różowej gazy; lalka miała włosy prawdziwe i oczy emaljowe. Codziennie przechodnie mniej niż dziesięcioletni, rozdziawiwszy gęby podziwiali to cudo; w całem Montfermeil nie znalazła się matka tak bogata lub tak rozrzutna, by ją kupiła dla swego dziecka. Eponina i Anzelma po całych godzinach przypatrywały się lalce; Cozetta także rzucała na nią ukradkowe spojrzenia.
W chwili gdy Cozetta wyszła z konewką w ręku, choć ponura i znękana, nie mogła się oprzeć pokusie i spojrzała na cudowną lalkę, na damę, jak ją nazywała. Biedne dziecię osłupiało ze zdumienia. Nie widziała jeszcze z blizka tej lalki. Cały kram wydał się jej pałacem, lalka nie była lalką, ale jakiemś widzeniem czarownem. Radość, przepych, bogactwo, szczęście ukazały się w ułudnym blasku nieszczęśliwej małej istocie, tak głęboko wtrąconej w grobową i chłodną nędzę. Cozetta z naiwną i smutną przenikliwością dziecięcia mierzyła przepaść ją dzielącą od tej lalki. Mówiła sobie, że trzeba być królową lub przynajmniej księżniczką; by mieć coś podobnego. Wpatrywała się w śliczną suknię różową, w piękne gładkie włosy i myślała: Jaka szczęśliwa być musi ta lalka! Nie mogła oderwać oczów od fantastycznego kramu. Im dłużej patrzyła, tem bardziej ją olśniewał. Zdało jej się, że widzi raj. Inne mniejsze lalki stojące za tą wielką, wydały się wróżkami i genjuszami. Kupiec przechadzający się w głębi baraku sprawiał na niej wrażenie Istoty najwyższej.
Zapatrzywszy się tak z uwielbieniem, zapomniała o wszystkiem, nawet po co była posłaną. Nagle gruby głos Thenardierowej zbudził ją z marzenia i wrócił do rzeczywistości: — Ach ty błaźnico! jeszcześto nie poszła! Poczekaj, dam ja tobie! Ciekawam co ten bęben tam robi! A ty mały potworze, ruszaj żywo?
Thenardierowa wyjrzała na ulicę i zobaczyła Cozettę stojącą w zachwyceniu przed kramem.
Cozetta porwała konewkę i uciekała jak mogła najprędzej.
Oberża Thenardierów była w tej części wioski, gdzie jest kościół, Cozetta więc musiała iść po wodę do zdroju w lesie w stronę ku Chelles.
Nie patrzyła już na żaden stragan kramarski. Dopóki szła ulicą Piekarską i bliżej kościoła, oświecone sklepy wskazywały jej drogę, ale wkrótce znikło światło ostatniego kramu. Biedne dziecię pogrążone było w coraz większej ciemności. Strach zdejmował dziewczynkę, dla dodania sobie odwagi, machała jak mogła konewkę, by przynajmniej szmer jej towarzyszył.
Im dalej szła, tem gęstsza otaczała ją ciemność. Nikogo już nie było na ulicy. Spotkała tylko jedną kobietę, która obejrzała się i stanąwszy za nią mruknęła pod nosem: — Dokąd idzie to dziecko? Czyżby to był mały wilkołak? A poznawszy Cozettę dodała: Ach prawda, to Skowronek!
Cozetta przeszła labirynt krętych i pustych uliczek, któremi kończy się wioska Montfermeil od strony Chelles. Dopóki widziała domy i jakie takie mury po obu stronach drogi, raźniej jej jeszcze było. Niekiedy promień świecy przedzierał się przez szczelinę okiennicy, i niby światło życia dodawał jej odwagi: tam byli ludzie. Ale w miarę jak oddalała się od wioski, wolniały jej kroki. Minąwszy róg ostatniego domu, Cozetta się zatrzymała. Trudno było puszczać się za sklep ostatni, niepodobieństwem pójść dalej za ostatni dom. Postawiła na ziemi konewkę, wpiła palce we włosy i zaczęła drapać się w głowę, jak to zwykły czynić dzieci przerażone i niepewne. Była już nie w Montfermeil, lecz na polu. Przed nią roztaczała się przestrzeń pusta, ciemna. Z rozpaczą spojrzała na tę noc, w której żywej duszy nie było widać, gdzie krążyły tylko dzikie zwierzęta, a może duchy. Patrzyła przed siebie, i usłyszał stąpania zwierząt po trawie, zobaczyła wyraźnie nieboszczyków poruszających się na drzewach. Wówczas schwyciła konewkę, strach dodał jej odwagi: — Ha — rzekła — powiem jej, że nie ma wody! — I śmiało zawróciła do Montfermeil.
Uszedłszy ze sto kroków zatrzymała się i znowu zaczęła drapać w głowę. Teraz ukazała się jej Thenardierowa; Thenardierowa ohydna, z gębą hyeny i iskrzącemi się od gniewu oczyma. Dziecię rzuciło żałosne spojrzenie przed siebie i za siebie. Co począć? gdzie się obrócić? dokąd pójść? Przed nią jędza Thenardierowa, za nią wszystkie widma nocy i lasów. Thenardierowa wydała się jej straszniejszą. Zawróciła do zdroju i biedz zaczęła. Przebiegła wioskę, wpadła do lasu nie patrząc już na nic, nie słuchając niczego. Zwolniła kroku gdy jej tchu zabrakło, ale szła dalej przed siebie, jak obłąkana.
Tak biegnąc brała ją ochota płakać. Nocne drżenie lasu ogarniało ją całą.
Przestała myśleć, przestała patrzeć. Niezmierna noc walczyła z tą drobną istotą. Z jednej strony nieskończoność cieni, z drugiej — pruszynka.
Od skraju lasu do zdroju było siedm lub ośm minut drogi. Cozetta dobrze znała drogę, odbywając ją kilka razy we dnie. I dziwna rzecz nie zabłąkała się wcale. Ślepy instynkt ją prowadził. A jednak się patrzyła ani na prawo ani na lewo, z obawy, by nie ujrzała czego na gałęziach lub w krzakach. Tak doszła do zdroju.
Była to jakby kadź naturalna, wydrążona wodą w gliniastej ziemi, głęboka dwie stopy, otoczona mchem i baldaszkowatem zielskiem, które nazywano krezą Henryka IV, wyłożona kilku ogromnemi kamieniami, z których ciekł strumyk szemrząc łagodnie.
Cozetta nie zatrzymała się nawet by spocząć. Noc była ciemna, ale dziecię przywykło chodzić do zdroju. Lewą ręką szukała w ciemnościach pochylonego nad zdrojem młodego dębu, na którym zwykle się opierała, schwyciła gałęź, zawiesiła się na niej, pochyliła ku ziemi, i zanurzyła konewkę w wodzie. Uczyniła to z taką gwałtownością, że w tej chwili potroiły się jej siły. Tak pochylona nie zwróciła uwagi, że z kieszeni jej fartuszka wypadł pieniądz do zdroju. Cozetta nie widziała ani słyszała jak padał w wodę. Wydostała konewkę prawie pełną i postawiła na murawie.
Wtedy poczuła, że jej sił zabrakło. Chciałaby odejść natychmiast, ale tak się wysiliła na zaczerpnienie wody, że ani kroku postąpić już nie mogła. Musiała usiąść. Padła na trawę i leżała skurczona.
Zamknęła oczy, potem nie wiedząc dlaczego otworzyła je znowu, czuła bowiem, że inaczej być nie może. Obok niej poruszona woda w konewce tworzyła kółka podobne do wężyków białego ognia.
Nad jej głową niebo gęstemi chmurami pokryte, niby kłębami dymu. Tragiczna maska nocy zdawała się spuszczać na to dziecię.
Jowisz zachodził w głębinach.
Dziecie spojrzało błędnym wzrokiem na tę wielką gwiazdę, której nie znało i bało się. W istocie planeta ten w tej chwili bardzo bliski widnokręgu, przerzynał gęstą mgłę, która mu nadawała okropną czerwoność. Mgła posępnie purpurowa rozszerzała gwiazdę. Rzekłbyś świecąca rana.
Chłodny wiatr dął od równiny. Las był ciemny jak noc, żadnego drżenia liści, ani odrobiny bladej, a świeżej jasności lata. Straszne gałęzie wyciągały wychudłe ramiona. Wątłe niekształtne krzewiny syczały na łąkach. Wysokie trawy niby węgorze mruczały smagane wiatrem. Ciernie wiły się, jak długie ręce ze szponami po łup wyciągnięte. Suche gałązki pędzone wiatrem przesuwały się szybko, jakby ze strachem, uciekając przed czemś co je goni. Dokoła posępne przestrzenie.
Noc sprawia zawrót w głowie. Człowiekowi potrzebne jest światło. Ktokolwiek zagłębi się w przeciwny światłości biegun, czuje, że mu się serce ściska. Gdy oko patrzy na ciemność, umysł się zaciemnia. W czasie zaćmienia, w nocy, w gęstym zmroku, najdzielniejszego męża przejmuje trwoga i niepokój. Nikt bez drżenia nie przechodzi lasu sam w nocy. Drzewa i cienie — dwa straszne gąszcze. W niewyraźnej głębi zwodniczą wydaje się rzeczywistość. Rzeczy niepojęte stają o kilka kroków przed tobą z wyrazistością widma. W przestrzeni czy też we własnym mózgu widzisz, jak kołysze się coś nieujętego, niby marzenia kwiatów uśpionych. Widnokrąg przybiera jakieś dzikie postawy. Wciągasz w siebie tchnienie wielkiej czarnej przepaści. Razem lękasz się i masz ochotę spojrzeć za siebie. Pieczary nocy, każda rzecz przybierająca dziką postać, milczące profile, które za zbliżeniem się rozpraszają, rozczochrany zamęt, gniewne drzew kępy, wybladłe trzęsawiska, ponurość żałobna, ogrom grobowego milczenia, istoty nieznane zdające się poruszać, tajemnicze pochylanie się gałęzi, straszne kadłuby drzew, długie pęki ziół drżących, — niemasz przeciw temu wszystkiemu żadnej obrony. Nie znam takiego śmiałka, któryby nie zadrżał i nie uczuł sąsiedztwa trwogi. Doświadczasz coś ohydnie przykrego, jakby dusza twoja zlewała się z ciemnością. To przenikanie cieniów działa niewymownie złowrogo na dziecię.
Lasy są jak apokalipsy; trzepotanie skrzydeł duszyczki szemrze głosem konania pod ich potwornem sklepieniem.
Nie zdając sobie sprawy z tego co doświadczała, Cozetta czuła, że ją porywa czarny ogrom natury. Nie przerażenie ją ogarniało, ale coś jeszcze okropniejszego od przerażenia. Drżała. Braknie nam słów do wyrażenia, jak dziwnym był ten dreszcz przeszywający ją lodem do głębi serca. Oczy jej pałały dziko. Zdało się jej, że nic powstrzymać nie potrafi, by nie powróciła tu jutro o tej samej godzinie.
Wówczas, jakimś instynktem wiedziona, by wyjść z osobliwszego a niepojętego stanu, który ją przerażał, zaczęła głośno rachować raz, dwa, trzy, cztery, aż do dziesięciu, a skończywszy rozpoczęła znowu. To przywróciło jej pojęcie rzeczy otaczających. Uczuła zimno w rękach, które zwilżyła czerpiąc wodę. Powstała. Wrócił przestrach naturalny i nieprzezwyciężony. Jedną tylko myślą, była zajęta, jakby uciec, uciec co tchu, przez lasy, przez pola, aż do domów, aż do okien, aż do świec zapalonych. Spojrzenie jej padło na konewkę przed nią stojącą. Thenardierowa tak wielką trwogę w niej budziła, że nie śmiała uciec nie zabrawszy konewki z wodą. Chwyciła oburącz za ucho, ale zaledwie mogła podnieść konewkę.
Uszła tak dwanaście kroków, konewka była pełna, ciężka, musiała ją znowu postawić na ziemi. Odetchnęła chwilę, potem podniosła konewkę i szła nieco dłużej. Musiała jednak zatrzymać się znowu. Po kilku sekundach odpoczynku, szła dalej. Szła pochylona naprzód, ze spuszczoną głową, jak staruszka; ciężar konewki wytężał i drętwił jej ręce wychudłe. Od żelaznego ucha zmarzły i skostniały jej zmoczone rączyny; czasami gdy zmuszoną była zatrzymać się, zimna woda wylewała się z konewki i padała na jej obnażone nogi. Działo się to w głębi lasu, nocą, w zimie, zdala od oczu ludzkich; dziecie miało lat ośm; w tej chwili Bóg tylko patrzył na tę rzecz smutną.
I niewątpliwie matka jej, niestety!
Są bowiem rzeczy, które otwierają oczy nieboszczykom w grobie.
Dyszała chrapliwie i boleśnie; łkania zamierały w gardle, nie śmiała płakać, tak się bała Thenardierowej nawet z daleka. Zwyczajem jej było wystawiać sobie wciąż Thenardierową za sobą.
Jednakże nie mogła tak iść długo, i ciężkiemi krokami posuwała się zwolna. Daremnie skracała przestanki i starała się iść jak najdłużej. Z trwogą pomyślała, że godzina upłynie nim powróci do Montfermeil, że Thenardierowa ją obije. Ta trwoga łączyła się z przestrachem osamotnienia, lasu i nocy. Już upadała ze znużenia a jeszcze nie wyszła z lasu. Doszedłszy do starego kasztana, który znała dobrze, zatrzymała się dłużej, by dobrze wypocząć, zebrała wszystkie siły, podniosła konewkę i odważnie puściła się w dalszą drogę. Ale biedna mała zrozpaczona nie mogła się wstrzymać od wykrzyku: O mój Boże! mój Boże!
W tej chwili uczuła nagle, że konewka wcale jej nie cięży. Jakaś ręka, która jej się wydała ogromną, porwała za ucho i silnie dźwignęła konewkę. Podniosła głowę. Wysoka, wyprostowana postać czarna szła przy niej w ciemności. Był to jakiś mężczyzna, który idąc za nią przyspieszył kroku i nie rzekłszy słowa chwycił za ucho konewkę, którą niosła.
Są instynkta we wszystkich życia spotkaniach.
Dziecię się nie zlękło.
Boulatruella.
Tejże wilji Bożego Narodzenia 1823 r. jakiś mężczyzna przechadzał się dość długo po południu po najsamotniejszej części bulwaru Szpitalnego w Paryżu. Człowiek ten zdawał się szukać mieszkania i zaglądał do najniepozorniejszych domów w zniszczonym skraju przedmieścia St. Marceau.
Później przekonamy się, że w istocie najął izbę w tej samotnej dzielnicy.
Z ubioru i całej postaci mężczyzna ten wyglądał na żebraka z lepszego towarzystwa; największa nędza łączyła się w nim z nadzwyczajnem ochędóstwem. Typ to rzadki budzący w zacnych sercach podwójny szacunek dla wielkiego ubóstwa i uczucia własnej godności. Miał na sobie kapelusz okrągły, bardzo stary, połyskujący od częstego czyszczenia szczotką, wytarty surdut z grubego sukna koloru żółtego ugru, który w owym czasie nie miał nic dziwacznego, długą kamizelkę z kieszeniami odwiecznego kroju, spodnie czarne na kolanach poszarzałe od wytarcia, pończochy czarne wełniane i obszerne trzewiki z mosiężnemi sprzączkami. Wziąć go było można za nauczyciela dobrego domu, powracającego z wychodźtwa. Sądząc z włosów jak śnieg białych, pomarszczonego czoła, wybladłych ust i rozlanego na twarzy znękania i przesytu życia, rzekłbyś, że ma przeszło sześćdziesiąt lat wieku. Ale wnosząc z chodu pewnego choć powolnego i ze szczególnej siły, przebijającej we wszystkich jego poruszeniach, nie dałbyś mu więcej nad lat pięćdziesiąt. Zmarszczki czoła regularne uprzedzały na jego korzyść każdego, coby mu się z uwagą przypatrzył. Przy ustach dziwny fałd, który zdawał się oznaczać surowość, w istocie wyrażał pokorę. W głębi jego spojrzenia była jakaś smutna pogoda. W lewej ręce niósł zawiniątko chustką okryte; prawą wspierał się na kiju wyłamanym z płota. Kij był starannie ostrugany i nie miał złej miny; sęki ociosane, główka koralowa z czerwonego laku; prosta pałka, a wygląda jak laska.
Mało kto przechadza się po tym bulwarze, zwłaszcza zimą. A jednak mężczyzna zdawał się raczej unikać niż szukać przechodniów.
W owym czasie król Ludwik XVIII prawie codziennie jeździł do Choisy-le-Roi. Był to ulubiony jego spacer. Około drugiej, nieodmiennie, widziano powóz i orszak królewski przebiegające czwałem przez bulwar Szpitalny.
Zastępowało to zegar biednym mieszkańcom tego kąta; zwykle też mawiali: — Już druga, patrzcie powraca do Tuilerjów.
Niektórzy wybiegali naprzeciw, inni zatrzymywali się na drodze, bo przejeżdżający król zawsze ściąga tłumy. Zresztą ukazywanie się i znikanie Ludwika XVIII sprawiało pewne wrażenie na ulicach Paryża. Było szybkie, majestatyczne. Bezsilny król miał upodobanie jeździć wielkim czwałem; nie mogąc chodzić chciał biegać; człek ten beznogi miał ochotę błyskawice wprządz do powozu. Przejeżdżał spokojny i surowy, otoczony szpalerem dobytych szabli. Powóz ciężki, cały wyzłocony, z wielkiemi gałęźmi lilji malowanemi po bokach, toczył się z wielkim łoskotem. Ledwie dojrzeć go było można. W głębi po prawej stronie w spierała się na białych atłasowych poduszkach twarz szeroka, sztywna i czerwona; głowa świeżo upudrowana à l’oiseau royal, spojrzenie dumne, surowe i przenikliwe, uśmiech literata, dwie grube szlify z buljonami na surducie cywilnym, Złote runo, krzyż Św. Ludwika, krzyż legji honorowej, gwiazda srebrna Św. Ducha, ogromny brzuch i wstęga niebieska — znamionowały króla. Za rogatkami Paryża kładł kapelusz z białemi piórami na kolanach, owiniętych w kamasze angielskie, gdy powracał do miasta miał kapelusz na głowie i kłaniał się rzadko. Zimno patrzył na lud, który też odpłacał mu chłodem.
Niezawodny przejazd króla o tej samej godzinie był więc codziennym wypadkiem na bulwarze szpitalnym.
Mężczyzna w żółtym surducie widocznie nie mieszkał w tej dzielnicy, a może i nie był z Paryża, bo nie wiedział o tem. Gdy o godzinie drugiej powóz królewski, otoczony szwadronem przybocznej gwardji w srebrnych galonach, wjechał na bulwar, zakręciwszy około Salpêtière, człowiek zdawał się zdziwiony, prawie przestraszony. Sam jeden był w alei; usunął się prędko i schował za róg muru, ale książę Havré go zobaczył. Książe Havré w tym dniu dowodzący gwardją przyboczną, siedział w powozie naprzeciw króla. I rzekł do najjaśniejszego pana: To jakiś człowiek dość podejrzanej miny. Policja rozstawiona na drodze którą król przejeżdżał, także go zauważyła; jeden z policjantów otrzymał polecenie mieć go na oku. Ale mężczyzna skręcił w samotne uliczki przedmieścia, zaczynało się ściemniać, i ajent zgubił go z oczów, jak stało w raporcie wysłanym tegoż wieczora do hrabiego Anglês ministra stanu i prefekta policji.
Zmyliwszy pogonie ajenta, mężczyzna w surducie podwoił kroku, obracając się kilka razy, by się przekonać, że nikt go nie śledzi. O kwadrans na piątą, to jest gdy noc już zapadła, przechodził około teatru Port. St. Martin, gdzie w tym dniu przedstawiano Dwóch Galerników. Afisz oświecony latarnią, teatralną zwrócił jego uwagę, chociaż szedł prędko i widocznie się spieszył, zatrzymał się, by przeczytać. Po chwili skręcił w zamkniętą uliczkę i wszedł do Plat d’etain, gdzie wówczas było biuro poczty, krążącej między Paryżem i Lagny. Powóz odjeżdżał o w pół do piątej. Konie były zaprzężone, podróżni zawołani przez woźnicę z pośpiechem wdzierali się po żelaznych stopniach do środka powozu.
Mężczyzna zapytał:
— Czy jest jeszcze miejsce?
— Jedno tylko przy mnie na koźle — odpowiedział woźnica.
— Biorę je.
— Siadajże pan.
Jednakże nim ruszył z miejsca, woźnica rzucił spojrzenie na lichą odzież podróżnego, na małe jego zawiniątko i zażądał zapłaty.
— Pan jedzie do Lagny? — zapytał woźnica.
— Tak.
Podróżny zapłacił aż do Lagny.
Ruszono w drogę. Przejechawszy rogatki, woźnica chciał zawiązać rozmowę, ale podróżny odpowiadał tylko półsłówkami. Zawiedziony woźnica zaczął świstać i kląć na konie.
Było zimno. Woźnica owinął się płaszczem. Podróżny zdawał się nie zważać na ostre powietrze. Tak przejechali Gournay i Neuilly nad Marną.
Około szóstej wieczór stanęli w Chelles. Konie były zmęczone, woźnica dla odpoczynku zatrzymał się przed oberżą furmańską, urządzoną w starych budynkach opactwa królewskiego.
— Zsiądę tu — rzekł podróżny.
Wziął paczkę i kij i skoczył z powozu.
Po chwili zniknął w ciemnościach.
Nie wstąpił do austerji.
Gdy po kilku minutach powóz odjechał do Lagny, już go nie spotkał na gościńcu Chelles.
Woźnica obrócił się do podróżnych siedzących wewnątrz powozu.
— A to jakiś człowiek nie tutejszy — rzekł — nie znam go wcale. Wygląda jakby nie miał ani grosza, a nie dba o pieniądze; płaci do Lagny choć jedzie tylko do Chelles. Noc, wszystkie domy zamknięte, nie wstępował do oberży, nie ma go nigdzie. Chyba się zapadł pod ziemię.
Człowiek nie zapadł się w ziemię, ale wielkim krokiem przebiegł główną ulicę Chelles, później nie dochodząc do kościoła skręcił na lewo na boczną drogę wiodącą do Montfermeil i szedł po nocy pewnym krokiem, jakby doskonale znał miejscowość.
Doszedłszy do miejsca, gdzie ścieżkę przerzyna wysadzony drzewami stary gościniec idący z Gagny do Lagny, usłyszał kroki przechodzących. Prędko skrył się do rowu i czekał aż się przechodnie oddalą. Ostrożność prawie zbyteczna, bo jakeśmy powiedzieli, noc grudniowa była zupełnie ciemną. Dwie lub trzy gwiazdy ledwie błyszczały na niebie.
W tym właśnie punkcie rozpoczyna się grunt górzystszy. Podróżny nie wszedł na drogę do Montfermeil, lecz zawrócił na prawo i przez pola zmierzał wielkim krokiem do lasu.
Wszedłszy do lasu, zwolnił chodu, oglądał starannie wszystkie drzewa, stąpał ostrożnie, jakby szukając tajemniczej drogi sobie tylko znanej. Przez chwilę zdało się że błądził, stanął niepewny. Nakoniec po długiem krążeniu omackiem wyszedł na łączkę, gdzie leżał stos grubych, szarych kamieni. Żywo pobiegł ku kamieniom i przypatrywał się im uważnie w zmroku nocnym, jakby odbywał przegląd. O kilka kroków od stosu kamieni stało grube drzewo okryte naroślami, które są tem dla roślin, czem brodawki u ludzi. Poszedł do drzewa, pociągnął ręką po korze pnia, jakby chciał poznać i obliczyć wszystkie brodawki.
Naprzeciw tego drzewa, które było jesionem, stał odarty z kory chorowity kasztan, opasany cynkową przepaską. Wspiął się na palcach i dotknął opaski cynkowej.
Potem dreptał czas pewien po ziemi między drzewem i kamieniami, widocznie dla upewnienia się, że grunt nie został świeżo poruszony.
To uczyniwszy, zorjentował się i dalej szedł lasem.
Ten to człowiek spotkał później Cozettę.
Idąc przez zarośla ku Montfermeil spostrzegł ten cień maluczki poruszający się z jękiem, widział jak składała jakiś ciężar na ziemi, potem podnosiła go i szła znowu. Przybliżył się i poznał, że to była młodziutka dziecina, dźwigająca ogromną konewkę z wodą. Wówczas przystąpił do niej i milcząc schwycił ucho konewki.
Mówiliśmy, że Cozetta się nie zlękła.
Mężczyzna przemówił do niej głosem poważnym i cichym:
— Moje dziecko, bardzo to ciężkie co niesiesz?
Cozetta podniosła głowę i odpowiedziała mu:
— Tak, panie.
— Daj — rzekł mężczyzna — ja ci to zaniosę.
Cozetta puściła konewkę. Mężczyzna szedł obok niej.
— W istocie to bardzo ciężkie — szepnął jakby do siebie. Potem dodał:
— Ile masz lat, mała?
— Ośm, panie.
— A zdaleka tak idziesz?
— Od zdroju w lesie.
— I daleko ci nieść?
— Dobry ztąd kwadrans drogi.
Mężczyzna umilkł przez chwilę, potem zapytał żywo:
— Więc nie masz matki?
— Nie wiem — odpowiedziało dziecię.
Nim mężczyzna miał czas nowe zadać pytanie, dodała:
— Nie zdaje mi się. Inne dzieci mają matki, ja nie mam.
A po chwili dodała jeszcze:
— Myślę, że jej nigdy nie miałam.
Mężczyzna zatrzymał się, postawił konewkę na ziemi, pochylił się, złożył obie ręce na ramionach dziecka, i usiłował przypatrzeć się jej twarzy w ciemnościach.
Trudno było rozpoznać rysy chudej i mizernej twarzy Cozetty przy bladem świetle niebios.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Cozetta.
Mężczyzna doznał jakby elektrycznego wstrząśnienia. Popatrzył jeszcze na Cozettę, opuściła ręce, podniósł konewkę i szedł dalej:
Nareszcie zapytał.
— Mała, gdzie mieszkasz?
— W Montfermeil, jeżeli pan zna to miejsce.
— I tam idziemy?
— Tak, panie.
Po chwili milczenia, zapytał znowu:
— I któż to cię posłał o tej godzinie do lasu po wodę?
— Pani Thenardier.
Mężczyzna odrzekł głosem, który drżał dziwnie, choć go chciał uczynić obojętnym:
— Co za jedna twoja pani Thenardier?
— To moja pani — rzekło dziecię. Trzyma oberżę.
— Oberżę? — powtórzył mężczyzna. Dobrze, będę tam nocował. Prowadź mię.
— Idziemy tam panie — odpowiedziało dziecię.
Mężczyzna szedł dość prędko. Cozetta bez trudności za nim zdążała, nie czując już znużenia. Niekiedy podnosiła oczy na tego człowieka z jakąś spokojnością i niewymownem zaufaniem. Nigdy jej nie uczono zwracać myśli do Opatrzności i modlić się. W tej chwili jednak uczuła coś niby nadzieję i radość wznoszące ją ku niebiosom.
Upłynęło kilka minut. Mężczyzna zapytał:
— Alboż niema służącej u pani Thenardier?
— Nie ma, panie.
— Więc jesteś sama?
— Tak panie.
Nowa przerwa. Tym razem odezwała się Cozetta:
— To jest, są jeszcze dwie dziewczynki.
— Co za dziewczynki?
— Ponina i Zelma.
Dziecię w ten sposób zmieniało romansowe imiona drogie Thenardierowej.
— Któż są te Ponina i Zelma?
— To panienki pani Thenardier, jakby to powiedzieć, jej córki.
— A cóż robią te dziewczęta?
— O! — zawołało dziecię — mają piękne lalki, cacka złote i pełno ślicznych rzeczy. Bawią się.
— Cały dzień?
— Cały, panie.
— A ty?
— Ja, pracuję.
— Cały dzień?
Dziewczynka podniosła wielkie oczy pełne łez, których nie można było dojrzeć w nocy i odpowiedziała z cicha:
— Cały, panie.
Dodając po chwili milczenia:
— Zdarza się, że jak skończę robotę, a pozwolą, to się bawię także.
— A jak się bawisz?
— Jak mogę. Zostawiają mi do woli. Ale mało mam cacek. Ponina i Zelma nie pozwalają mi bawić się swemi lalkami. Mam tylko małą szabelkę ołowianą, ot tak długą.
Dziecię pokazało mały palec.
— I która nic nie tnie?
— Owszem, proszę pana — odpowiedziało dziecię — tnie sałatę i głowy muchom ucina.
Doszli do wioski. Cozetta prowadziła podróżnego przez ulice. Przechodzili około sklepu piekarza, ale Cozetta zapomniała o chlebie, który miała kupić. Mężczyzna przestał wypytywać i milczał ponuro. Gdy minęli kościół, widząc tyle kramów pod gołem niebem, zapytał Cozettę:
— Macie jarmark?
— Nie panie, to Boże Narodzenie.
Gdy się zbliżali do oberży, Cozetta nieśmiało trąciła go w ramię:
— Panie?
— Co, moje dziecko?
— Jesteśmy już blizko domu.
— Więc cóż?
— Pozwól mi pan wziąć teraz konewkę.
— Na co?
— Boby mię pani wybiła, gdyby zobaczyła, że nie sama przyniosłam.
Mężczyzna oddał konewkę. Po chwili stanęli u drzwi garkuchni.
Cozetta mimowolnie rzuciła ukradkowe spojrzenie na wielką lalkę stojącą jeszcze na straganie przekupnia zabawek dziecinnych; potem zastukała. Drzwi się otwarły. Ukazała się Thenardierowa ze świecą w ręku.
— A! to ty mała łajdaczko! Zmarnowałaś tyle czasu, pewnieś się bawiła hultajko?
— Pani — odpowiedziała Cozetta drżąca — oto pan, który przychodzi na nocleg.
Thenardierowa zmieniła prędko opryskliwą minę na uprzejmy grymas, jak to często zdarza się oberżystkom i chciwie szukała oczyma nowo przybyłego.
— To pan? — zapytała.
— Tak pani — odpowiedział mężczyzna, przykładając rękę do kapelusza.
Bogaci podróżni nie bywają tak grzeczni. Po tym ruchu i obejrzeniu jednym rzutem oka odzieży i zawiniątka nieznajomego, znikł z twarzy Thenardierowej uprzejmy grymas, wróciła opryskliwość gniewna. Odparła oschle:
— Wejdźcie dobry człeku.
Dobry człek wszedł. Thenardierowa spojrzała nań powtórnie, badała szczególniej jego surdut zupełnie wytarty, kapelusz nieco pogięty, i kiwając głową, kręcąc nosem, mrugając oczyma radziła się męża, który ciągle pił z furmanami. Mąż odpowiedział nieznacznie poruszeniem wskazującego palca i nadęciem warg, które w takim razie znaczyło; golizna zupełna. Zobaczywszy to Thenardierowa zawołała:
— Doprawdy poczciwy człowiecze, przykro mi bardzo, ale wszystkie izby zajęte.
— Pomieść mię pani gdziekolwiek — rzekł podróżny: w stodole, w stajni. Zapłacę jak za pokój.
— Czterdzieści su.
— Niech będzie czterdzieści su.
— To co innego.
— Czterdzieści su! — rzekł pocichu do Thenardierowej zdziwiony furman — przecież bierzecie tylko dwadzieścia su.
— On musi zapłacić czterdzieści — odparła Thenardierowa tym samym głosem. Za mniejszą opłatą nie przyjmuję na noc ubogich.
— Rzeczywiście — dodał słodkim głosem mąż — przyjmowanie takich ludzi szkodzi tylko domowi.
Tymczasem podróżny położywszy na ławce zawiniątko i kij, usiadł przy stole, na którym Cozetta skwapliwie postawiła butelkę wina i szklankę. Kupiec, który się upominał o wodę, sam zaniósł konewkę do stajni. Cozetta usiadła pod stołem kuchennym i zabrała się do pończochy.
Podróżny zaledwie umaczawszy usta w szklance wina, wpatrywał się w dziecię z dziwną uwagą.
Cozetta była brzydką. W szczęściu możeby była ładniejszą. Opisaliśmy już rysy tej smutnej twarzyczki. Cozetta chuda i blada, miała blisko lat ośm, a wyglądała ledwie na sześć. Wielkie jej oczy zanurzone w głębi ciemnej, były prawie zagasłe od ciągłego płakania. Końce jej ust przybrały ten wyraz przerażenia, który postrzegamy u skazanych na śmierć i chorych bez nadziei. Ręce jej, matka to odgadła, były całe odziębione. Ogień oświecający w tej chwili, uwydatnił jej kości sterczące i straszną chudość. Ciągle drżąc z zimna, nawykła do ściskania kolan jedno o drugie. Cała jej odzież była łachmanem, budzącym litość latem a zgrozę w zimie. Miała na sobie sukienkę płócienną dziurawą, nic wełnianego. Tu i owdzie świeciła naga skóra z sinemi lub czarnemi piętnami od uderzeń pięści Thenardierowej. Bose nogi były chude i czerwone. Na płacz się zbierało patrząc na jej obojczyk. Cała postać tego dziecka, chód, postawa, dźwięk głosu, przestanki między jednym a drugim wyrazem, wzrok, milczenie, ruch najmniejszy wyrażały i tłumaczyły jedną myśl: bojaźń.
Bojaźnią tchnęła cała jej postać, była nią że tak powiem okryta; bojaźń ściągała jej łokcie ku biodrom, tuliła pięty pod spódniczkę, kazała jej jak najmniej zajmować miejsca, nie pozwalała tchnąć spokojnie, i stawszy się niejako nałogiem ciała, nie mogła się zmienić, wzrastać tylko mogła coraz bardziej. W głębi jej źrenicy tkwiło przerażenie.
Bojaźń jej była tak wielką, że przyszedłszy cała zmoczona, Cozetta nie śmiała osuszyć się przy ogniu, i milcząc siadła do roboty.
Oczy ośmioletniej dziewczynki zwykle smutne nabierały niekiedy tak tragicznego wyrazu, jakby wkrótce stać się miała idiotką lub szatanem.
Nigdy, jakeśmy mówili, nie znała co to modlitwa, nigdy nogą nie postała w kościele.
— Alboż ja mam czas? — mawiała Thenardierowa.
Człowiek w żółtym surducie nie odrywał oczu od Cozetty.
Nagle Thenardierowa zawołała:
— Ale! a chleb?
Cozetta, jak zwykle gdy Thenardierowa głos podniosła, prędko wyszła z pod stołu.
Zupełnie zapomniała o chlebie. Uciekła się do pospolitego wybiegu dzieci zawsze wylękłych. Skłamała.
— Proszę pani, sklep piekarza był zamknięty.
— Trzeba było stukać.
— Stukałam, proszę pani.
— I cóż?
— Nie otworzyli.
— Dowiem się jutro czy to prawda — rzekła Thenardierowa — a jeżeli kłamiesz, będziesz się miała z pyszna. Tymczasem oddaj sztukę piętnastosusową.
Cozetta wsunęła rękę do kieszeni fartuszka i zzieleniała. Pieniądza nie było w kieszeni.
— No! — krzyknęła Thenardierowa — czyś nie słyszała?
Cozetta wywróciła kieszeń, była próżną. Gdzie się podział pieniądz? Nieszczęśliwa nie mogła wyrzec słowa. Stanęła jak wryta.
— Co! zgubiłaś sztukę piętnastosusową? warczała Thenardierowa, a może chcesz mi ją ukraść?
I wyciągnęła rękę po dyscyplinę zawieszoną w rogu komina.
To poruszenie przywróciło przytomność Cozecie. Zawołała:
— Przebacz pani! przebacz, już więcej tego nie zrobię.
Thenardierowa zdjęła dyscyplinę.
Tymczasem człowiek w żółtym surducie nieznacznie poszukał w kieszeniach kamizelki. Inni podróżni pili lub grali w karty i nie zwracali uwagi.
Przerażona Cozetta wcisnęła się z przestrachem w kąt komina, usiłując skryć swe członki w pół nagie. Thenardierowa podniosła rękę.
— Za pozwoleniem pani — rzekł człowiek — w tej chwili widziałem coś wypadającego z kieszeni tej małej. Może to samo.
Pochylił się i zdawał czegoś szukać na ziemi.
— Właśnie! proszę — rzekł podnosząc się.
I podał Thenardierowej sztukę srebrną.
— Ta sama — odpowiedziała.
Nie ta sama, była to sztuka dwudziestosusowa, ale Thenardierowa widziała w tem zysk oczywisty. Schowała pieniądz do kieszeni i rzuciła tylko dzikie spojrzenie na dziecko, mówiąc: — Żeby mi tego drugi raz nie było, pamiętaj!
Cozetta wróciła do swego jak Thenardierowa nazywała „legowiska“ i wielkie jej oko, utkwione w podróżnym, przybrało wyraz, jakiego nigdy nie miało. Było to naiwne zdziwienie, połączone z ufnością i osłupieniem razem.
— Czy będziecie wieczerzać? — zapytała podróżnego Thenardierowa.
Nie odpowiadał, tak głęboko zdawał się być zamyślony.
— Co to może być za człowiek? — mruczała pod nosem. — To jakiś straszny nędzarz. Niema grosza na wieczerzę. Może nie zapłaci mi za nocleg? Wielkie jeszcze szczęście, że nie przyszło mu do głowy skraść pieniądz, leżący na ziemi.
Drzwi się otwarły weszły Eponina i Anzelma.
Były to w istocie ładne dziewczynki, raczej mieszczańskie niż chłopskie: jedna z ciemnemi, świecącemi warkoczami, druga z czarną kosą, spuszczoną na plecy, obie żywe, schludne, tłuściutkie, świeże i zdrowe, oczy się radowały patrząc na nie. Odziane ciepło ale z pewnem staraniem, które łączyło elegancję z wygodą ciepłej sukienki. Przewidziano zimę, nie zapominając o wiośnie. Obiedwie małe jaśniały szczęściem. Prócz tego, widocznie królowały w domu. W ich stroju, wesołości, krzyku było coś wszechwładnego. Gdy weszły, Thenardierowa rzekła do nich, niby łając tonem, w którym przebijał się zachwyt macierzyński: — A! przecież przyszłyście, niedobre!
Brała je na kolana jednę po drugiej, gładziła włosy, poprawiała kokardy i wstrząsnąwszy łagodnie ruchem, matkom właściwym, puszczała je, wołając: Ależ poubierane!
Dziewczynki siadły przed ogniem. Miały lalkę, którą nieustannie przewracały na kolanach, szczebiocząc wesoło. Niekiedy Cozetta podniosła oczy od pończochy i ponuro spojrzała na ich zabawę.
Eponina i Anzelma nie patrzyły na Cozettę: była ona psem dla nich. Trzy te dziewczynki, nie mając razem dwudziestu czterech lat, przedstawiały już całe społeczeństwo ludzkie; z jednej strony zazdrość, z drugiej pogarda.
Lalka sióstr Thenardierek była zniszczona, stara i potłuczona, nie mniej jednak wydawała się cudowną Cozecie, która nigdy w życiu nie miała lalki, prawdziwej lalki, że użyjem wyrażenia, które wszystkie dzieci zrozumieją.
Nagle Thenardierowa, krzątająca się po izbie, spostrzegła, że Cozetta była roztargniona, i zamiast pracować, patrzyła na bawiące się dzieci.
— A! złapałam cię! — zawołała. To ty tak pracujesz! Nauczę ja cię pracować dyscypliną.
Nieznajomy, nie wstając z siedzenia, obrócił się ku Thenardierowej.
— Pani — rzekł z uśmiechem prawie lękliwym — czemu się jej bawić nie pozwolicie!
Gdyby to życzenie wyraził inny podróżny, któryby zjadł kawał baraniny, wypił parę butelek wina i nie miał miny strasznego nędzarza, Thenardierowa usłuchałaby go jak rozkazu. Ale człowiek z takim kapeluszem ośmielił się mieć życzenie! ale człowiek w takim surducie pozwolił sobie mieć wolę — tego Thenardierowa znieść nie mogła. Odparła więc kwaśno:
— Musi pracować kiedy je. Nie na to ją żywię, by próżnowała.
— A cóż to ona robi? — pytał nieznajomy głosem łagodnym, dziwnie sprzecznym z jego ubraniem żebraka i barkami tragarza.
Thenardierowa raczyła odpowiedzieć:
— Pończochy, alboż nie widzicie? Pończochy dla moich córeczek, które ich prawie nie mają, i ot chodzą teraz boso.
Człowiek spojrzał na biedne czerwone nóżki Cozetty i mówił dalej:
— A kiedy skończy tę parę pończoch?
— Ma jeszcze roboty na dobre trzy lub cztery dni, próżniaczka.
— A ile może być warta taka para pończoch ukończona?
Thenardierowa spojrzała na niego pogardliwie.
— Najmniej trzydzieści su.
— Oddałabyś je pani za pięć franków? — zapytał człowiek.
— Do djaska! — zawołał parskając grubym śmiechem furman, który się przysłuchiwał — pięć franków! Chyba kpi sobie! pięć franków.
Thenardier, uznał za stosowne głos zabrać.
— Niezawodnie, jeżeli pan masz fantazją je nabyć, oddamy tę parę pończoch za pięć franków. Nie możemy odmawiać podróżnym.
— Ale trzeba natychmiast zapłacić — dodała Thenardierowa krótko i stanowczo.
— Kupuję tę parę pończoch — odpowiedział, wyjmując z kieszeni sztukę pięciofrankową i kładąc na stole dodał — płacę zaraz.
Potem obrócił się do Cozetty:
— Teraz twoja praca do mnie należy. Baw się, moje dziecko.
Furman był tak wzruszony sztuką pięciofrankową, że porzucił szklankę i przybiegł.
— Dalibóg prawda! — zawołał przypatrując się: — Prawdziwe zadnie koło! i niefałszywe!
Thenardier zbliżył się i milcząc schował pieniądz do kieszeni.
Thenardierowa nie mogła odmówić. Zagryzła wargę, twarz jej przybrała wyraz nienawiści.
Ale Cozetta drżała ze strachu. Ośmieliła się wreszcie zapytać:
— Proszę pani czy to prawda? mogę się bawić?
— Baw się! — rzekła Thenardierowa przerażającym głosem.
— Dziękuję pani — odpowiedziała Cozetta.
I gdy ustami dziękowała Thenardierowej, cała jej dusza składała dzięki podróżnemu.
Thenardier siadł za stołem i pił. Żona szepnęła mu do ucha:
— Co to być może za jeden ten żółty człowiek?
Thenardier odpowiedział tonem wyroczni:
— Widziałem miljonerów w takich samych surdutach.
Cozetta położyła pończochę, lecz pozostała pod stołem. Zawsze starała się jaknajmniej poruszać, by nie sciągnąć na się uwagi. Z pudła stojącego za nią wyjęła kilka starych gałganów i szabelkę ołowianą.
Eponina i Anzelma nie zważały na to, co się dokoła nich działo. Właśnie dokonały wielkiego dzieła; złapały kota. Lalkę rzuciły na ziemię, a Eponina, starsza, powijała mnóstwem szmatek czerwonych i niebieskich kotka, który kręcił się i miauczał. Zajęta tą ważną i trudną robotą, mówiła do siostry tym miłym i rozkosznym językiem dzieci, którego wdzięk, jak blask skrzydeł motylich znika, gdy chcesz go ująć.
— Widzisz, siostro, ta lalka jest zabawniejsza jak tamta. Rusza się, krzyczy, jest ciepła. Nieprawdaż siostro? bawmy się z nią. To będzie moja córeczka. Ja będę damą. Przyjdę do ciebie z wizytą, a ty będziesz na nią patrzeć. Powoli dostrzeżesz jej wąsy i to cię zadziwi. Później zobaczysz jej uszy, a później zobaczysz ogon i to cię zdziwi. I powiesz do mnie: A! mój Boże! A ja ci powiem: Tak, pani, mam taką córeczkę. Teraz dziewczątka są takie.
Anzelma zdziwiona słuchała Eponiny.
Tymczasem pijący za stołem zaczęli śpiewać sprosną, piosneczkę i śmieli się aż pułap trzeszczał. Thenardier ich zachęcał śpiewając także.
Jak ptaki lada czem wyściełają gniazda, tak i dzieci z byle czego robią lalki. Gdy Eponina i Anzelma powijały kota, Cozetta owijała w gałganki szabelkę. Obwinąwszy złożyła ją na ręku i pocichu śpiewała, kołysząc do snu.
Lalka jest jedną z najgwałtowniejszych potrzeb i zarazem najmilszych instynktów dziecinnego wieku kobiety. Pielęgnować, ubierać, stroić, odziewać, rozdziewać, znowu odziewać, uczyć, łajać trochę, kołysać, pieścić, usypiać, wyobrażać sobie, że ta rzecz to istota żyjąca, — w tej zabawie dziecka jest cała przyszłość kobiety. Tak marząc i szczebiocząc, robiąc pieluszki, szyjąc — sukienki, staniki i fartuszki, dziecię staje się dziewczynką, dziewczynka dziewicą, dziewica kobietą. Pierwsze dziecko jest jakby dalszym ciągiem ostatniej lalki.
Dziewczynka bez lalek jest prawie tak nieszczęśliwą i niemożliwą, jak kobieta bez dzieci.
Cozetta więc zrobiła sobie lalkę z szabelki.
Thienardierowa zbliżyła się do żółtego człowieka. Mój mąż ma słuszność, pomyślała w duchu, może to sam pan Laffitte. Bogaci bywają tacy pocieszni!
Usiadła przy jego stole.
— Panie — rzekła...
Usłyszawszy ten wyraz panie, człowiek się odwrócił. Thenardierowa nazywała go dotychczas poczciwcem lub dobrym człowiekiem.
— Widzi pan — mówiła dalej, przybierając słodziutką minę, jeszcze nieznośniejszą od srogiej, chętnie pozwalam na to, żeby dziecko bawiło się, nic nie mam przeciw temu, ale to dobre na jeden raz, bo pan jesteś wspaniałomyślny. Patrz pan, to biedota... musi pracować.
— Więc to nie córka pani, to dziecię? — zapytał człowiek.
— A mój Boże, gdzie zaś! to biedactwo, które z litości podjęliśmy z bruku. Dziecko niedołężne. Musi mieć wodę w głowie. Widzi pan jaką ma dużą głowę. Robimy dla niej co możem, bo nie jesteśmy bogaci. Piszem i piszem do jej rodzinnego miejsca, a już od pół roku nie ma odpowiedzi. Widać matka jej umarła.
— Ah! — rzekł człowiek i wpadł w głęboką zadumę.
— Nie było to nic osobliwego ta matka — dodała Thenardierowa. — Porzuciła swe dziecko.
W czasie tej rozmowy. Cozetta, jakby ją instynkt przestrzegał, że o niej mówiono, nie spuszczała oczu: z Thenardierowej. Słuchała, lecz zaledwie kilka słów bez związku doleciały jej uszu.
Biesiadnicy dobrze już podochoceni powtarzali wszeteczną zwrotkę z coraz wrzaskliwszą wesołością. Była to tłusta piosnka z rodzaju bluźnierczych, do której mięszano Matkę Boską i Dzieciątko Jezus. Thenardierowa zbliżyła się do śpiewających i śmiała wraz z nimi. Cozetta, skulona pod stołem, patrzyła na ogień, który odbijał się w jej nieruchomych oczach, i kołysząc na ręku powiniętą szabelkę, śpiewała cichym głosem: Matka moja umarła... Umarła moja matka! matka moja umarła!
Na nowe nalegania gospodyni, żółty człowiek, „miljoner“ zgodził się jeść wieczerzę.
— Co pan rozkaże?
— Proszę o kawałek chleba i sera — rzekł człowiek.
— E! to taki żebrak — pomyślała Thenardierowa.
Pijacy śpiewali jeszcze swą piosnkę, a dziecię pod stołem swoją.
Nagle Cozetta umilkła. Obróciwszy się spostrzegła lalkę Thenardierek rzuconą dla kota, na ziemi o kilka kroków od kuchennego stołu.
Puściła więc owiniętą szabelkę. która w połowie tylko jej wystarczała i zwolna powiodła oczyma dokoła izby. Thenardierowa szeptała coś mężowi i liczyła pieniądze, Ponina i Zelma bawiły się z kotem, podróżni jedli, pili, lub śpiewali, nikt na nią nie patrzył. Nie miała chwili do stracenia. Pełznęła z pod stołu czołgając się na kolanach i rękach, raz jeszcze upewniła się, że jej nie szpiegują, przysunęła się żywo do lalki i pochwyciła ją. Po chwili była znów na swojem miejscu nieruchoma, ale odwrócona, by nie widziano lalki, którą trzymała na rękach. Szczęście bawienia się lalką tak rzadko ją spotykało, że było dla niej jakby gwałtowną rozkoszą.
Nikt jej nie widział, prócz podróżnego, który powolnie spożywał skromną wieczerzę.
Radość ta trwała blizko kwadrans.
Chociaż Cozetta bardzo troskliwie ukrywała lalkę, jednakże jedna jej noga wyglądała, a ogień z komina ją oświecał. Noga różowa i jaśniejąca w cieniu zwróciła spojrzenie Anzelmy, która rzekła do Eponiny: — Patrzajno, siostro!
Obydwie siostry stanęły zdumione. Cozetta poważyła się wziąść lalkę!
Eponina puściła kota, poszła do matki i pociągnęła ją za suknię.
Dajże mi pokój! — rzekła matka. — Czego chcesz odemnie?
— Matko — szepnęła dziewczynka — spojrzyjno!
I pokazała palcem na Cozettę.
Cozetta zachwycona posiadaniem lalki, nie widziała i nie słyszała co się dokoła niej działo.
Twarz Thenardierowej przybrała ów szczególny wyraz, który lada drobnostkę zmienia w coś przerażającego i przezeń to nazywają tego rodzaju kobiety jędzami.
Tym razem obrażona duma gniew jej podwoiła. Cozetta przekroczyła wszelkie granice, Cozetta poważyła się dotknąć lalki „panienek“. Nie inną minę miałaby księżna patrząc na prostego chłopa, który wdziewa na się ubranie jej syna.
Zawołała głosem ochrzypłym z oburzenia:
— Cozetta!
Cozetta zadrżała jakby pod nią ziemia się zatrzęsła. Obróciła głowę.
— Cozetta! — powtórzyła Thenardierowa.
Cozetta położyła po cichu lalkę na ziemi ze czcią i rozpaczą. Nie spuszczając z niej oczów, złożyła ręce, i rzecz straszna w dziecięciu tak młodem, załamała je z rozpaczą; potem — czego nie mogły wydobyć z niej ani wzruszenia dnia, ani bieganie do lasu, ani ciężar konewki z wodą, ani strata pieniędzy, ani widok dyscypliny, ani nawet ponure słowo, które wyrzekła Thenardierowa — przyszły łzy, zapłakała szlochając głośno.
Podróżny powstał.
— Co się stało? — zapytał Thenardierowej.
— Alboż pan nie widzisz? — rzekła Thenardierowa ukazując palcem na corpus delicti leżące u stóp Cozetty?
— No i cóż takiego? — powtórzył człowiek.
— Ta łajdaczka — odpowiedziała Thenardierowa — ośmieliła się dotknąć lalki moich dzieci!
— I oto tyle wrzawy — rzekł człowiek. I cóż w tem złego, że się bawiła lalką?
— Śmiała jej dotknąć brudnemi łapami! — mówiła dalej Thenardierowa — swemi szkaradnemi ręczyskami!
Cozetta łkała coraz głośniej.
— Będziesz ty cicho! — krzyknęła Thenardierowa.
Człowiek postąpił ku drzwiom od ulicy, otworzył je i wyszedł.
Jak tylko wyszedł, Thenardierowa korzystając z jego nieobecności wyciągnęła nogę pod stół i kopnęła Cozettę tak silnie, że dziecko zakrzyczało w niebogłosy.
Drzwi się otworzyły, powrócił człowiek, niosąc w obu rękach bajeczną lalkę, tę samą, której dzieciaki wioski przypatrywały się od rana, i postawił ją, przed Cozettą, mówiąc:
— Masz to dla ciebie.
Zdaje się, że od godziny tu siedząc pogrążony w zadumie, musiał spostrzedz sklep zabawek dziecinnych oświecony lampami i świecami tak wspaniale, że można go było dojrzeć przez szybę karczmy, niby świetną illuminację.
Cozetta podniosła oczy, widziała podchodzącego ku niej człowieka z tą lalką jak wschodzące słońce, usłyszała niesłychane słowa to dla ciebie, spojrzała na niego, spojrzała na lalkę, potem cofnęła się powoli i skryła w najciemniejszym kącie pod stołem.
Nie płakała już, nie krzyczała, zdawała się nie śmieć odetchnąć.
Thenardierowa, Eponina, Anzelma patrzyły osłupiałe. Nawet pijacy powstali od stołu. Całą karczmę zaległa uroczysta cisza.
Thenardierowa zdumiona i milcząca gubiła się w domysłach: — Co za jeden ten stary? nędzarz? czy miljoner? Może jedno i drugie, najpewniej złodziej.
Twarz małżonka Thenardier wykrzywił fałd wyrazisty występujący na oblicze ludzkie, ilekroć przeważny instynkt błyśnie na niem z całą potęgą zwierzęcą. Oberżysta patrzył to na lalkę, to na podróżnego i zdawał się wąchać tego człowieka, jakby zwąchał worek z pieniędzmi. Trwało to chwilę. Zbliżył się do żony i rzekł po cichu:
— Ta machina kosztuje najmniej trzydzieści franków. Proszę cię, tylko żadnych głupstw! Pełzać przed tym człowiekiem!
Natury bydlęce mają to wspólnego z duszami naiwnemi, że gwałtownie przerzucają się z jednych ostateczności w drugie.
— Cóż Cozetto — rzekła Thenardierowra głosem złych kobiet, słodziutkim jak miód zgorzkniały — czemu nie bierzesz swej lalki?
Cozetta ośmieliła się wyjść ze swej nory.
— Moja Cozetko — dodał Thenardier pieszczotliwym tonem — pan daje ci lalkę, weźże, to twoja.
Cozetta z przestrachem patrzyła na cudowny lalkę. Twarz jej była jeszcze zalana łzami, ale w oczach, niby słońce w brzasku porannym, promieniała dziwna radość. Doświadczała w tej chwili uczucia, jakiegoby doznała gdyby nagle powiedziano: Mała, jesteś królową francuzką.
Zdawało się jej, że gdy dotknie lalki, piorun z niej wyskoczy.
I pod pewnym względem było to prawdą, bo pewna była, że Thenardierowa ją wyłaje i obije.
Ale przeważyła przyciągająca siła lalki. Po długiem wahaniu postąpiła ku niej i szepnęła bojaźliwie, obracając się ku Thenardierowej:
— Czy mogę, proszę pani?
Żaden wyraz nie odda tego dźwięku pełnego rozpaczy, przestrachu i zachwytu razem.
— A jużciż! — odpowiedziała Thenardierowa — to twoje, kiedy pan ci daje.
— Doprawdy panie? — rzekła Cozetta — to na prawdę moja, ta dama?
Nieznajomy zdawał się mieć oczy łez pełne. Wzruszenie jego było tak wielkie, że bojąc się rozpłakać, słowa wymówić nie mógł. Za całą odpowiedź skinął głową i włożył rękę „damy“ w ręce Cozetty.
Cozetta żywo usunęła swe ręce, jakby ją ręka damy paliła, i spuściła oczy na podłogę. Zmuszeni jesteśmy dodać, że tejże chwili wyciągnęła język nad miarę. Nagle obróciła się i namiętnie porwała lalkę.
— Nazwę ją Katarzyną — rzekła.
Dziwna była chwila, gdy łachmany Cozetty zetknęły się ze wstążkami i świeżym różowym muślinem lalki.
— Proszę pani — zapytała — czy mogę ją posadzić na krześle?
— Owszem, moje dziecko — odpowiedziała Thenardierowa.
Teraz z kolei Eponina i Anzelma patrzyły zazdrośnie na Cozettę.
Cozetta położyła Katarzynę na krześle, usiadła przed nią na ziemi, i nieruchoma, słowa nie rzekłszy, pożerała ją oczyma.
— Bawże się Cozetto — rzekł nieznajomy.
— O! ja się bawię — odpowiedziało dziecię.
Ten nieznajomy, obcy, który ukazał się Cozecie jak zesłanie Opatrzności, budził w tej chwili najgłębszą nienawiść w Thenardierowej. A jednak musiała się powstrzymywać. Za wiele wszakże wzruszeń spadło na nią, jakkolwiek przywykłą do udawania, bo starała się naśladować we wszystkiem swego męża. Pośpiesznie wysłała córki do sypialnego pokoju, i zapytała żółtego człowieka, czy pozwoli także pójść spać Cozecie, która jest dziś bardzo zmęczona, dodała z troskliwością macierzyńską. Cozetta poszła spać unosząc na rękach Katarzynę.
Thenardierowa co chwila prawie przechodziła na drugi koniec izby do męża, żeby jak mówiła ulżyć swemu sercu. I szeptała tem wścieklej, że nie śmiała powiedzieć głośno:
— Stary dureń! czy go djabeł opętał? poco wlazł tutaj! każe się bawić małemu potworowi! daje mu lalki! daje lalki za czterdzieści franków suce, którąbym oddała za czterdzieści groszy! Zobaczysz, niedługo nazwie ją królewską mością jak księżnę Berry! Gdzie tu rozum? oszalał ten stary tajemniczy!
— Czemu? Nic nad to prostszego, odparł Thenardier. Jeśli go to bawi! Ciebie bawi, gdy mała pracuje, jego bawi, gdy nic nie robi. Jest zupełnie w swem prawie. Podróżny może robić co mu się spodoba, byle płacił. Jeśli ten stary jest filantropem, co nas to obchodzi? jeśli jest niedołęgą, nic nam do tego. Poco się w to mięszasz, kiedy ma pieniądze!
Mowa gospodarza i rozumowanie oberżysty — były nieodwołalnym wyrokiem.
Człowiek wsparł się łokciem na stole, i znowu pogrążył w marzeniach. Wszyscy inni podróżni kupcy i furmani usunęli się nieco i przestali śpiewać. Patrzyli nań z daleka z pewną obawą i uszanowaniem. Jegomość ten tak biednie odziany, a z taką łatwością dobywający z kieszeni tylne koła i obdarzający ogromnemi lalkam i brudasów w drewnianych trzewikach, niezawodnie był jakimś poczciwcem dostojnym i strasznym zarazem.
Upłynęło kilka godzin. Odprawiono mszę pasterską, wilja się skończyła, pijacy się rozeszli, zamknięto karczmę, izba gościnna opustoszała, zagasł ogień na kominie, ale nieznajomy siedział na tem samem miejscu w tej samej postawie. Niekiedy tylko przekładał głowę z jednej ręki na drugą. Słowa nie wyrzekł od czasu jak wyszła Cozetta.
Thenardierowie pozostawszy sami, siedzieli w izbie przez przyzwoitość i z ciekawości.
— Czy myśli całą noc tak przepędzić? mruczała Thenardierowa. Gdy wybiła druga po północy, nie mogła wytrzymać dłużej i rzekła do męża: — Pójdę spać. Rób sobie z nim co chcesz. Mąż usiadł w kącie przy stole, zapalił świecę i zaczął czytać Kurjera francuskiego.
Tak przeszła dobra godzina. Zacny oberżysta ze trzy razy przeczytał Kurjera francuskiego od daty numeru do nazwiska drukarza. Nieznajomy ani się ruszył.
Thienardier krzątał się, kasłał, pluł, ucierał nos, stukał krzesłem. Człowiek siedział nieruchomy. — Czy śpi? pomyślał Thenardier. — Człowiek nie spał, ale nic go nie mogło rozbudzić.
Nakoniec Thenardier zdjął czapkę, zbliżył się pocichu i odważył zapytać:
— Czy pan nie pójdzie na spoczynek?
Nie pójdzie spać wydawało mu się nazbyt poufałem. Pójdzie na spoczynek trąciło wytwornością językową i wyrażało uszanowanie. Tego rodzaju wyrazy mają tajemniczą przedziwną własność mnożenia liczb nazajutrz rano, gdy się podaje rachunek do zapłacenia. Izba w której się śpi kosztuje dwadzieścia su; izba w której się spoczywa kosztuje dwadzieścia franków.
— Prawda! — odpowiedział nieznajomy; — masz pan słuszność. Gdzież wasza stajnia?
— Panie — rzekł z uśmiechem Thenardier — ja sam pana zaprowadzę.
Szedł ze świecą, człowiek zabrał swój kij i zawiniątko. Thenardier zaprowadził go na pierwsze piętro do wcale przyzwoitego pokoju, ze sprzętami machoniowemi i dużem łóżkiem osłonionem firanką z czerwonego perkaliku.
— Co to za izba? — zapytał podróżny.
— To nasz własny pokój ślubny — odpowiedział oberżysta. Teraz moja małżonka i ja sypiamy w innym. Ledwie trzy lub cztery razy do roku tu się wchodzi.
— Wolałbym stajnię — żywo odparł człowiek.
Thenardier udał że nie słyszy tej niegrzecznej uwagi.
Zapalił dwie świece woskowe nowiuteńkie stojące na kominku, w którym palił się dość dobry ogień.
Na tym kominku było pod szklanym dzwonem okrycie na głowie kobiety, tkane srebrem z kwiatem pomarańczowym.
— A to co znowu? — zapytał nieznajomy.
— Panie — odpowiedział Thenardier — to okrycie miała na głowie moja żona, gdy ją prowadziłem do ołtarza.
Podróżny spojrzał na nie wzrokiem zdającym się mówić: no proszę, ten potwór był kiedyś dziewicą! Zresztą Thenardier kłamał. Gdy najmował tę ruderę na garkuchnię, wziął ów pokój umeblowany wraz z kwiatami pomarańczowemi, w przekonaniu że to upoetyzuje nieco „jego małżonkę“ i wzbudzi pewien szacunek dla domu.
Gdy podróżny się obrócił, nie było już gospodarza. Thenardier wysunął się dyskretnie, nie śmiejąc życzyć dobrej nocy, bo to wydawało mu się zbyteczną, poufałością względem człowieka, którego postanowił obedrzeć po królewsku nazajutrz rano.
Oberżysta odszedł do swego pokoju. Żona leżała już w łóżku, ale jeszcze nie spała. Gdy usłyszała wchodzącego męża, obróciła się ku niemu i rzekła:
— Wiesz że jutro wypędzę precz Cozettę.
Thenardier odpowiedział zimno:
— O, jaka z ciebie gorączka!
Nie mówili więcej i po kilku chwilach świeca zgasła.
Podróżny złożył w kącie kij i zawiniątko. Gdy wyszedł gospodarz, usiadł na krześle i jakiś czas siedział zamyślony. Później zdjął trzewiki, wziął jednę świecę, drugą zgasił, popchnął drzwi i wyszedł z pokoju patrząc dokoła jakby czego szukał. Przeszedł korytarz i stanął przy schodach. Tu usłyszał szmer łagodny niby oddech dziecięcia. Idąc w kierunku tego szmeru doszedł do trójkątnej skrytki pod schodami, niczem nie osłonionej. Między staremi koszami i szczątkami naczyń rozbitych, w kurzu i pajęczynie było łóżko, jeśli można nazwać łóżkiem dziurawy siennik i kołdrę podartą, bez prześcieradła, leżące na podłodze. Na tem łóżku spała Cozetta.
Człowiek zbliżył się i patrzył na nią.
Cozetta spała mocno, cała ubrana. Nie rozbierała się w zimie, żeby mniej czuć zimna.
Trzymała w objęciach swoich lalkę, której wielkie otwarte oczy błyszczały w ciemności. Czasami głęboko wzdychała, jakby się miała obudzić i konwulsyjnie prawie przyciskała lalkę. Przy łóżku leżał tylko jeden trzewik.
Otwarte drzwi przy schodach prowadziły do dość obszernego ciemnego pokoju. Nieznajomy tam wszedł. W głębi przez drzwi szklane można było widzieć dwa bielutkie łóżeczka stojące przy sobie. Spały w nich Anzelma i Eponina. Za łóżkami kryła się napół kolebka łozowa bez firanek; w niej spoczywał chłopczyk, który krzyczał cały wieczór.
Nieznajomy domyślił się, że ta izba prowadzi do sypialnego pokoju małżonków Thenardier. Już chciał odejść gdy spojrzenie jego padło na kominek, jeden z tych wielkich kominków w austerjach, gdzie zwykle bywa mało ognia gdy się pali, których widok takiem zimnem przejmuje. W kominku tym nie było ognia, nie było nawet popiołu, wszelako coś zwróciło uwagę podróżnego. Były to dwa nierównej wielkości eleganckie trzewiczki dziecinne; podróżny przypomniał sobie miły i od niepamiętnych czasów zachowywany zwyczaj, że dzieci w wilję Bożego Narodzenia kładą swe obuwie w kominku, w nadziei iż dobra wróżka włoży im jaki piękny podarunek. Eponina i Anzelma nieomieszkały włożyć do kominka każda po trzewiczku.
Podróżny schylił się i zajrzał.
Wróżka, to jest matka, już je nawiedziła; w każdym trzewiku błyszczał nowiuteńki pieniądz dziesięcio susowy.
Człowiek podniósł się i chciał odejść, gdy w najciemniejszym kącie komina poznał trzewik, szkaradny trzewik drewniany na wpół złamany, okryty popiołem i wyschłem błotem. Był to trzewik Cozetty. Cozetta z rozczulającem zaufaniem dzieci, które zwodzone zawsze nigdy się nie zniechęcają, postawiła także swój trzewik w kominie.
Wzniosłą i rzewną jest nadzieja w dziecku, które tylko rozpacz znało.
Nie było nic w trzewiku.
Nieznajomy poszukał w kamizelce, pochylił się i włożył luidora do trzewika Cozetty.
Potem na palcach wrócił do swego pokoju.
Nazajutrz rano, we dwie godziny przed świtem, pan Thenardier siedział z piórem w ręku w izbie gościnnej przy stole, na którym paliła się świeca, i układał rachunek podróżnego w żółtym surducie.
Żona stojąc pochylona nad nim śledziła oczyma poruszenia jego ręki. Nie mówili do siebie ani słowa. Z jednej strony było rozmyślanie głębokie, z drugiej religijne podziwienie z jakiem się patrzy na rodzący się i rozwijający cud ludzkiego rozumu. Słychać było jakiś szelest w domu; Skowronek zamiatał schody.
Po dobrym kwadransie i kilku przekreśleniach, Thenardier wydał następujące arcydzieło:
|
— Dwadzieścia trzy franki! — zawołała żona z entuzjazmem, w którym przebijało się zwątpienie.
Jak wszyscy wielcy artyści. Thenardier nie był jeszcze zadowolony.
— Mało! — rzekł tonem Castlereagh’a redagującego na kongresie wiedeńskim likwidację, którą miała Francja zapłacić.
— Panie Thenardier, masz słuszność, wart tego, mruczała żona, myśląc o lalce danej Cozecie w oczach jej córek, to sprawiedliwie, ale za wiele. Nie zechce zapłacić.
Thenardier roześmiał się zimno i rzekł:
— Zapłaci.
Ten śmiech był najwyższą oznaką pewności i siły. Musiało się stać co było powiedziane takim tonem. Żona nie nalegała więcej. Zaczęła ustawiać stoły, mąż przechadzał się wzdłuż i wszerz po izbie. Po chwili dodał:
— Zadłużyłem się tysiąc pięćset franków! Usiadł przed kominem i rozmyślał stawiąc nogi na ciepłym popiele.
— Ale! — odezwała się żona — nie zapominaj, że dziś wyrzucam za drzwi Cozettę? Ten potwór pożera mi serce swoją lalką. Wolałabym zaślubić Ludwika XVIII, niż trzymać ją w domu jeden dzień dłużej!
Thenardier zapalił fajkę i odpowiedział puszczając kłęby dymu:
— Oddasz rachunek człowiekowi.
Potem wyszedł.
Ledwie opuścił izbę, gdy wszedł do niej podróżny.
Thenardier natychmiast wrócił się za nim i stał nieruchomy we drzwiach na pół otwartych, widzialny tylko dla żony.
Człowiek żółty miał w ręku kij i zawiniątko.
— Tak rano pan wstał! — rzekła Thenardierowa — czy nas już opuszcza?
Mówiąc to, zakłopotana obracała w rękach kartę z rachunkiem, i gniotła ją paznokciami. Gruba jej twarz wyrażała niezwyczajne uczucie bojaźliwości i skrupułu.
Podać taki rachunek człowiekowi, który miał najzupełniej minę „ubogiego“, wydawało się jej rzeczą niełatwą.
Podróżny był roztargniony i jakby czemś zajęty; odpowiedział:
— Tak pani, odchodzę.
— Więc pan — mówiła dalej — nie ma interesów w Montfermeil?
— Nie mam. Przechodzę tędy, nic więcej. — Pani — spytał — ile jestem winien?
Thenardierowa nie odpowiadając podała mu złożoną kartę.
Człowiek rozwinął papier i spojrzał, ale widocznie myślał o czem innem.
— Pani — zapytał — czy dobrze się wam powodzi w Montfermeil?
— Nie bardzo panie — odpowiedziała Thenardierowa zdumiona, że nie widzi innego wybuchu.
I mówiła dalej żałośnie i płaczliwie:
— O panie, ciężkie czasy! przytem tak mało mieszczan w naszych stronach! Same wieśniaki, jak pan widzi. Nie wiem coby było gdyby czasami nie zajrzeli do nas podróżni hojni i bogaci jak pan! Mamy ogromne wydatki. Ot, naprzykład ta mała kosztuje nas okropnie.
— Jaka mała?
— Ależ ta mała, pan wie! Cozetta! Skowronek jak ją tu nazywają!
— A! — rzekł człowiek.
Thenardierowa mówiła dalej:
— Jacy głupi ci wieśniacy ze swemi przezwiskami: ma prędzej minę nietoperza niż skowronka. Widzi pan, my nie prosimy jałmużny, ale też i dawać jej nie możemy. Nic nie zarabiamy, a płacić trzeba grubo. Konsens, podatki, opłaty od drzwi i okien, dodatkowe centymy! Pan wie, że skarb żąda strasznych pieniędzy. A mam córki i nie widzę potrzeby żywić cudzego dziecka.
Człowiek odpowiedział głosem drżącym, choć usiłował mówić obojętnie:
— A gdyby panią uwolniono od niej?
— Od kogo? od Cozetty?
— Tak.
Czerwona i namiętna twarz karczmarki zajaśniała ohydną radością.
— Ach, panie! mój dobry panie! bierz ją sobie, trzymaj, prowadź, zabieraj, ocukrz ją, nadziej truflami, wypij ją, zjedz ją, i niech ci błogosławi Najświętsza Panna i wszyscy święci niebiescy!
— Zgoda.
— Doprawdy? zabierzesz ją pan?
— Zabiorę.
— Zaraz?
— Zaraz. Zawołaj pani dziecko.
— Cozetta — krzyknęła Thenardierowa.
— Tymczasem — mówił dalej człowiek — zapłacę moją należność. Ile to tam?
Rzucił okiem na papier i mimowolnie zawołał zdziwiony:
— Dwadzieścia trzy franki!
Spojrzał na oberżystkę i powtórzył:
— Dwadzieścia trzy franki?
Wymówił te wyrazy powtórzone dwa razy tonem dzielącym wykrzyknik od znaku zapytania.
Thenardierowa miała czas przygotować się na wybuch. Odpowiedziała więc niezachwianie:
— Dalibóg, tak panie, dwadzieścia trzy franki.
Podróżny położył na stole pięć sztuk pięciofrankowych.
— Idź pani po małą — rzekł.
W tej chwili Thenardier wszedł na środek izby i rzekł:
— Pan winieneś tylko dwadzieścia sześć su.
— Dwadzieścia su za pokój — dodał Thenardier zimno — a sześć su za wieczerzę! Co się tyczy, małej, mam kilka słów do pomówienia z panem. Zostaw nas samych żono.
Thenardierowa uczuła się olśnioną tą nieprzewidzianą błyskawicą talentu. Uczuła, że wielki aktor występuje na scenę, i nie rzekłszy słowa, wyszła.
Gdy zostali sami. Thenardier podał krzesło podróżnemu. Podróżny usiadł; Thenardier stał przed nim, a jego twarz przybrała dziwny wyraz dobroduszności i prostoty.
— Muszę panu powiedzieć — rzekł — że ja ubóstwiam to dziecię.
Nieznajomy bystro nań spojrzał.
— Jakie dziecię?
Thenardier mówił dalej:
— Śmieszna rzecz! człowiek się przywiązuje. Co mi po tych wszystkich pieniądzach? zabierz pan swoje stosusowe sztuki. Nie o nie mi chodzi, ja ubóstwiam dziecię.
— Kogo? jakie? — zapytał nieznajomy.
— Ależ naszą drogą Cozetkę! Wszakże pan chcesz ją nam zabrać? Otóż powiadam panu otwarcie i świętą prawdę, jakeś pan człowiek uczciwy, że się na to zgodzić nie mogę. Czułbym pustki w domu, gdyby nie było tego dziecka. Urosła pod mojem okiem. Prawda, że nas dużo kosztuje pieniędzy, prawda że ma wady, prawda, że nie jesteśmy bogaci, prawda, że zapłaciłem przeszło czterysta franków za lekarstwa w czasie jednej tylko jej choroby! Ale trzeba coś czynić dla miłości pana Boga. Nie ma to ani ojca ani matki, sam ją wychowałem. Mam chleb dla siebie i dla niej. Doprawdy to dziecię mi jest drogie. Pan pojmuje, człek się przywiązuje; jestem głupi osieł; nie rozumuję, kocham tę małą; moja żona jest porywcza ale także, ją kocha. To proszę pana, jakby nasze dziecko rodzone. Potrzeba mi, żeby to szczebiotało w domu.
Nieznajomy ciągle patrzył mu w oczy. Thenardier mówił dalej:
— Prawdziwie, przepraszam pana najmocniej, ale nie oddaje się swego dziecka tak sobie, pierwszemu lepszemu przechodniowi. Wszak mam słuszność? Zresztą nie mówię tego do pana, jesteś pan bogaty, masz minę bardzo uczciwego człowieka; gdybym przynajmniej wiedział, że to zapewni jej szczęście, ale trzebaby wprzód się przekonać. Pojmuje pan? Przypuśćmy, że zrobię z siebie poświęcenie i pozwolę ją zabrać, chciałbym przynajmniej wiedzieć dokąd się udaje, nie radbym jej stracić z oczu, pragnąłbym wiedzieć u kogo jest, żeby czasami ją odwiedzić, by nie wątpiła, że dawny opiekun pamięta o niej i czuwa nad jej losem.
Nakoniec żąda pan rzeczy niemożliwej. Nie znam nawet pańskiego nazwiska. Weźmiesz ją pan, ja zostanę ciemny jak w rogu i powiem: a gdzie to uleciał Skowronek? Chciałbym przynajmniej widzieć jaki tak i papier, kawałek paszportu, cokolwiek.
Nieznajomy nie przestając patrzyć nań wzrokiem przenikającym, że tak rzeknę do głębi sumienia, odpowiedział poważnie i z mocą:
— Panie Thenardier, nie bierze się paszportu udając o pięć mil za Paryż. Jeśli mam zabrać z sobą Cozettę, to ją zabiorę bez żadnych ceremonji. Nie dowiesz się o mojem mieszkaniu, nie dowiesz się gdzie będzie Cozetta i życzę sobie, abyś już nigdy w życiu jej nie widział. Zrywam sznurek, którym była przywiązana za nogę — i mała odchodzi. Przystajesz na to? Mów: tak lub nie.
Jak demony i genjusze poznają z pewnych znaków obecność wyższego boga, podobnie Thenardier zrozumiał, że ma do czynienia z kimś bardzo mocnym. Był to rodzaj intuicji; poznał tę wyższość od razu, jednym rzutem myśli bystrym i przenikliwym. Wczoraj, pijąc z furmanami, paląc fajkę i śpiewając tłuste piosenki, nie przestawał cały wieczór śledzić nieznajomego, czając się jak kot i studjując jak matematyk. Śledził go z własnego popędu, dla przyjemności, i zarazem szpiegował jakby mu za to zapłacono. Ani jedno spojrzenie, ani jeden ruch człowieka w żółtym surducie nie uszły jego uwagi. Nim jeszcze nieznajomy tak wyraźnie okazał, że zajmuje się losem Cozetty, już Thenardier to odgadł. Widział głębokie spojrzenia starca ciągle zwrócone na dziecko. Zkąd to zajęcie? co za jeden ów człowiek? dlaczego tyle pieniędzy w kieszeni, a tak nędzne ubranie? Takie zadawał sobie pytania, nie mogąc ich rozwiązać i to go gniewało. Myślał o tem noc całą. Ojcem Cozetty być nie mógł. Może jaki dziadek? to czemuż się nie dał poznać odrazu? Kto ma prawo, ten śmiało z niem występuje. Widocznie ten człowiek nie miał prawa do Cozetty. Cóż więc za jeden? Thenardier gubił się w domysłach. Przewidywał wszystko, a nie widział nic. Jakkolwiek bądź, zawiązując rozmowę z człowiekiem, pewny, że we wszystkiem kryje się jakaś tajemnica, pewny, że człowiekowi wiele zależy na tem, by pozostał w cieniu, Thenardier czuł się mocnym; ale gdy otrzymał odpowiedź nieznajomego krótką i węzłowatą, gdy poznał, że ta osoba tajemnicza jest tak tajemniczą poprostu i bez żadnych ogródek, uczuł się słabym. Nic podobnego się nie spodziewał. Pierzchnęły wszystkie jego domysły. Zebrał myśli i w jednej sekundzie rozważył wszystko. Thenardier był z tych ludzi, co jednym rzutem oka obejmują położenie. Uznał, że nadeszła chwila zmierzyć wprost do celu. Jak wielcy wodzowie w chwilach stanowczych, które sami tylko poznać umieją, nagle odsłonił swe baterje.
— Panie — rzekł — trzeba mi dać tysiąc pięćset franków.
Nieznajomy wyjął z kieszeni stary pugilares skórzany, otworzył, wyjął trzy bilety bankowe i położył je na stole. Potem przycisnął palcem bilety i rzekł do oberżysty:
— Przyprowadź Cozettę.
Gdy się to działo, co robiła Cozetta?
Obudziwszy się Cozetta pobiegła do swego trzewika. Znalazła w nim złoty pieniądz. Nie był to napoleon, ale jedna z tych sztuk nowych dwudziestofrankowych z czasów restauracji, na których zamiast wieńca wawrzynowego, odciśnięto harcap pruski. Cozetta była olśnioną. Los odurzać ją zaczynał. Nie wiedziała co to jest pieniądz złoty, nie widziała go nigdy, skryła go żywo do kieszeni jakby skradziony. Później jednak pewna, że był jej własnością, odgadła kto go mógł włożyć do trzewika i radowała się trochę przestraszona. Była zadowoloną, ale nadewszystko zdumioną. Rzeczy tak wspaniałe i ładne nie zdawały się jej rzeczywistemi. Lalka ją przestraszała, pieniądz złoty przestraszał także. Jakiś dreszcz ją przejmował, gdy patrzyła na te wspaniałości. Nieznajomego się nie bała. Przeciwnie on ją uspokajał. Od wczoraj, we śnie i na jawie dziecinny jej umysł marzył o tym człowieku, który miał minę starca ubogiego i smutnego, a był tak bogaty i dobry. Od chwili jak spotkała tego poczciwca w lesie, wszystko dla niej się zmieniło. Cozetta mniej szczęśliwa od najdrobniejszej jaskółki na niebie, nigdy nie znała co to się przytulić pod opiekuńcze skrzydło matki. Od pięciu lat, to jest jak daleko sięgały jej wspomnienia, drżała i trzęsła się z zimna. Zawsze była nagą na ostrym wichrze niedoli, teraz jej się zdało, że została odzianą. Dawniej zimno było jej duszy, teraz przenikało ją ciepło. Cozetta mniej się już bała Thenardierowej. Nie była samą, ktoś czuwał nad nią.
Wcześnie zabrała się do porannej roboty. Luidor leżący w kieszonce, z której wczoraj wypadła sztuka piętnasto susowa, ciągle ją zaprzątał. Nie śmiała go dotknąć, ale po kilka minut wpatrywała się w niego, i dodać trzeba — z wyciągniętym językiem. Zamiatając schody, zatrzymywała się i nieruchoma, zapomniawszy o miotle i świecie całym, patrzyła na tę gwiazdę błyszczącą w głębi kieszeni.
Właśnie na jednem z takich wpatrywań zeszła ją Thenardierowa.
Na rozkaz męża poszła jej szukać. Rzecz niesłychana, nie dała jej szturchańca, nie klęła.
— Cozetto — rzekła prawie łagodnie — chodź prędzej.
Po chwili Cozetta weszła do izby gościnnej.
Nieznajomy rozwiązał zawiniątko, które miał z sobą. Były w niem: sukienka wełniana, fartuszek, kaftanik, spódniczka, chustka na szyję, pończochy wełniane, trzewiki, zupełne ubranie dla dziewczynki siedmioletniej. Wszystko czarnego koloru.
— Moje dziecko — rzekł człowiek — weź to i idź ubierz się prędko.
Świtało, gdy mieszkańcy Montfermeil, którzy już zaczynali otwierać drzwi swoich domów, ujrzeli idącego ulicą Paryzką jakiegoś poczciwca odzianego ubogo i prowadzącego za rękę dziewczynkę w żałobie, która niosła na ręku różową lalkę. Zmierzali ku Livry.
Byli to nasz podróżny i Cozetta.
Nikt nie znał tego człowieka, mało kto poznał Cozettę, bo nie miała na sobie łachmanów.
Cozetta odchodziła. Z kim? nie wiedziała. Dokąd? nie wiedziała także. Jedno tylko rozumiała, że zostawia za sobą garkuchnię Thenardierów. Nikt nie myślał z nią się pożegnać, ani się ona z kimkolwiek żegnała. Wychodziła z tego domu nienawidzona i nienawiści pełna.
Biedna istota, głos jej serca był dotychczas nieustannie tłumiony!
Cozetta szła poważnie, otwierając wielkie oczy i patrząc w niebo. Włożyła swój luidor do kieszeni nowego fartuszka. Niekiedy schyliła głowę i rzuciła nań spojrzenie, potem patrzyła na poczciwca. Czuła coś jakby przy niej był Pan Bóg.
Thenardierow a wedle zwyczaju, nie w trącała się w czynności męża. Spodziewała się jednak ważnych wypadków. Gdy człowiek i Cozetta odeszli, Thenardier chodził i myślał dobry kwadrans czasu, potem wziął ją na ustęp i pokazał tysiąc pięćset franków.
— Wielka mi rzecz! — rzekła z lekceważeniem.
Poraz to pierwszy od czasu, jak się pobrali, ośmieliła się zganić czynności swego pana.
Cios był dobrze wymierzony.
— Prawda, masz słuszność — rzekł — jestem ciemięga. Daj mi kapelusz.
Złożył trzy bilety bankowe, schował je do kieszeni i wyszedł z pośpiechem, ale omylił się w drodze, zwracając naprzód na prawo. Sąsiedzi, których się rozpytywał, w skazali mu dobrą drogę; widzieli bowiem, że Skowronek i człowiek poszli ku Livry. Udał się wedle wskazówek i szedł wielkim krokiem, głośno rozmawiając z sobą.
Oczywiście ten człowiek jest miljonem żółto ubranym, a ja głupim jak bydle. Dał najprzód dwadzieścia su, potem pięć franków, potem pięćdziesiąt franków, potem tysiąc pięćset franków, zawsze z równą łatwością. Dałby piętnaście tysięcy franków. Ale go przydybię.
A przytem, to zawiniątko z ubraniem dla małej, wcześnie przygotowanem, czyż to nie osobliwość? W tem wszystkiem tkwi jakaś tajemnica. Głupi kto puszcza tajemnice, które trzyma w ręku. Tajemnice bogaczów są gąbkami pełnemi złota, trzeba tylko umieć je wycisnąć.
Takie myśli snuły mu się po głowie. — Dalibóg bydle ze mnie — mówił do siebie.
Wychodząc z Monfermeil, na zawrocie drogi do Livry roztacza się przed oczyma szeroka płaszczyzna. Doszedłszy do skraju, Thenardier był pewny, że zobaczy gdzieś w dali człowieka i małą. Patrzył jak tylko wzrok mógł dosięgnąć i nic nie widział. Rozpytywał się jeszcze i to mu trochę zabrało czasu. Przechodnie powiedzieli, że człowiek i dziecię, których szuka, zawrócili ku lasowi w stronę Gagny. Pospieszył w tym kierunku.
Wprawdzie byli dość daleko, ale dziecię idzie powoli, a on szedł jak mógł najprędzej. Przytem doskonale znał miejscowość.
Nagle stanął i uderzył się w czoło jak człowiek, który zapomniał o najważniejszej rzeczy i gotów był zawrócić.
— Powinienem był wziąć strzelbę — rzekł do siebie.
Thenardier należał do tych dwoistych charakterów, co niekiedy mimo naszej wiedzy pośród nas się kręcą i znikają niepoznani, bo los tylko jedną ich stronę odsłonił. Przeznaczono jest wielu ludziom żyć tak na wpół zanurzonym w mroku. W warunkach życia zwyczajnych, w położeniu spokojnem, Thenardier miał wszystkie przymioty potrzebne, by wydawać się — nie powiadamy być w istocie — tem co nazywają pospolicie uczciwym przemysłowcem, dobrym mieszczaninem; współcześnie jednak przy sprzyjających okolicznościach, przy wstrząśnieniach, dobywających z głębi jego naturę, był w gotowości stać się zbrodniarzem. W kramarzu tym mieszkała potwora. Czart nie raz musiał przysiąść się w kącie zamieszkałym przez Thenardiera i marzyć o tem ohydnem arcydziele.
Po chwili wahania, pomyślał:
— Ba! mieliby czas umknąć!
I szedł dalej prędko, pewny siebie jak lis, który zwąchał stado kuropatw.
W istocie okrążywszy stawy i przeszedłszy w poprzek wielką łąkę na prawo drogi do Bellevue, gdy doszedł do alei zielonej, okrążającej prawie wzgórze i pokrywającej kanał wodny opactwa Chelles, ujrzał nad krzakami ów kapelusz, na którym budował zamki powietrzne. Był to kapelusz owego człowieka. Krzaki były dość nizkie, wniósł więc, że nieznajomy i Cozetta siedzieli na ziemi. Dziecka nie widział dla jego wzrostu, ale wyraźnie dostrzegł głowę lalki.
Thenardier się nie mylił. Człowiek usiadł, by dać wypocząć trochę Cozecie. Oberżysta okrążył krzaki i z nienacka ukazał się oczom tych, których szukał.
— Przepraszam, bardzo przepraszam pana — rzekł zadyszany — ale oddaję tysiąc pięćset franków.
Mówiąc to, wyciągnął ku nieznajomemu trzy bilety bankowe.
Człowiek podniósł oczy:
— Co to ma znaczyć?
Thenardier odpowiedział z uszanowaniem:
— To znaczy panie, że odbieram Cozettę.
Cozetta zadrżała i przytuliła się do człowieka.
On, przeszywszy na wskroś wzrokiem Thenardiera, odpowiedział zwolna, wymawiając każdą zgłoskę:
— Od-bie-rasz — Cozettę?
— Tak panie, odbieram. Powiem panu dlaczego, namyśliłem się. W istocie nie mam prawa nią rozporządzać. Jestem uczciwy człowiek jak pan widzisz. Ta mała nie należy do mnie, ale do matki. Matka mi ją powierzyła, matce tylko mogę ją oddać. Powiesz pan: Matka umarła. Dobrze. W takim razie oddam dziecko tylko tej osobie, która przyniesie pismo od matki, że jej mam oddać dziecię. Spodziewam się, że to jasne.
Człowiek nie odpowiadając, sięgnął do kieszeni i Thenardier ujrzał znowu pugilares z biletami bankowemi.
Oberżysta zadrżał z radości.
— Dobryś! pomyślał — już go mam. Chce mię przekupić!
Nim otworzył pugilares, podróżny obejrzał się dokoła. Miejsce było zupełnie puste. Żywej duszy w lesie i dolinie. Człowiek rozłożył pugilares i wyjął nie garść biletów bankowych, których spodziewał się Thenardier, ale prosty kawałek papieru, który rozwinął i podał otwarty oberżyście, mówiąc:
— Masz słuszność. Przeczytaj.
Thenardier wziął papier czytał:
Panie Thenardier!
Oddasz pan Cozettę oddawcy tego listu. — Zapłacą panu wszystkie drobne długi.
— Znasz ten podpis? — dodał człowiek.
Podpis był Fantiny. Thenardier go poznał.
Nie wiedział co odpowiedzieć. Miotał nim gniew podwójny: był zły, że musiał się zrzec spodziewanego przekupstwa, był zły, że został pobity. Człowiek dodał:
— Możesz sobie zachować ten papier dla spokojności sumienia.
Thenardier rejterował w porządku:
— Podpis jest wcale nie źle naśladowany — mruczał pod nosem. Zresztą niech i tak będzie!
Potem zdobył się na rozpaczliwy wysiłek.
— Bardzo dobrze — rzekł — kiedy pan jesteś ową osobą. Ale trzeba mi zapłacić „wszystkie drobne długi.“ A należy się grubo.
Człowiek powstał i rzekł, strzepując szczutkami kurz z wytartego rękawa:
— Panie Thernadier, w styczniu matka obrachowała, że winna ci jest sto dwadzieścia franków, w lutym wysłałeś jej rachunek na pięćset franków, otrzymałeś w końcu lutego trzysta franków i drugie trzysta na początku marca. Od tego czasu upłynęło dziewięć miesięcy, po piętnaście franków według umówionej ceny, to czyni sto trzydzieści pięć franków. Dostałeś sto franków nadto. Należy ci się trzydzieści pięć franków. Dałem ci teraz tysiąc pięćset franków.
Thenardier stał jak wilk, który się czuje ukąszonym i ujętym w żelazne kleszcze zastawionej pułapki.
— A to djabeł nie człowiek! — pomyślał.
I, postąpił sobie jak wilk, silnie wstrząsnął matnią. Śmiałość już raz wyszła mu na dobre.
— Mój panie — którego nie znam nazwiska — rzekł zuchwale, usuwając na bok wszelkie oznaki uszanowania, albo mi zapłacisz natychmiast tysiąc talarów, lub zabiorę Cozettę.
Nieznajomy rzekł spokojnie:
— Pójdź Cozetto.
Podał Cozecie lewą rękę a prawą podniósł kij leżący na ziemi.
Thenardier spostrzegł, że pałka była ogromną, a miejsce zupełnie samotne.
Człowiek wszedł z dzieckiem do lasu, zostawiając za sobą nieruchomego i zdumionego karczmarza.
Gdy się oddalali, Thenadier przypatrywał się jego szerokim plecom nieco przygarbionym i ogromnym pięściom.
Później wzrok jego padł na własne nędzne ramiona i wychudłe ręce. — Dalibóg trzeba być kompletnym osłem, pomyślał, żeby nie wziąć strzelby, kiedym szedł na polowanie!
Oberżysta jednakże nie ustępował.
— Muszę wiedzieć dokąd się udaje — rzekł i szedł za nim z daleka. Miał w rękach dwie rzeczy, lichy świstek, podpisany przez Fantinę i na pociechę tysiąc pięćset franków.
Człowiek uprowadzał Cozettę w kierunku Livry i Bondy. Szedł zwolna, z pochyloną głową, zamyślony i smutny. Zima przerzedziła, las i Thenadier chociaż z daleka nie tracił ich z oczu. Niekiedy człowiek się obrócił i patrzył, czy za nim kto idzie. Nagłe spostrzegł Thenardiera i żywo skręcił w zarosłe, w których oboje zniknęli. — Do djaska! — rzekł Thenardier i przyspieszył kroku.
Gęstwina krzaków zmuszała go zbliżyć się ku nim. Gdy weszli w najciemniejszy gąszcz, mężczyzna się obrócił. Thenardier chciał się skryć za gałęzie, ale napróżno, człowiek go zobaczył, spojrzał nań niespokojnie, potrząsł głową i szedł dalej. Oberżysta puścił się za nim w pogoń. Nagle człowiek obejrzał się jeszcze i zobaczył oberżystę. Tym razem spojrzał nań tak ponuro, że Thenardier osądził, iż byłoby „daremnem“ iść dalej. I zawrócił do domu.
Jan Valjean umarł.
Wpadając do morza, albo raczej rzucając się w nie był, jakeśmy widzieli, bez kajdan. Płynął czas jakiś między dwoma prądami, dostał się pod stojący na kotwicy okręt, do którego przywiązaną była szalupa. Znalazł sposób ukryć się w szalupie aż do wieczora. W nocy rzucił się w pław i dostał do niedalekiego przylądka Brun. Tu mając dość pieniędzy, kupił sobie ubranie. W okolicy Balaguier stała karczma, w owym czasie dostarczająca odzieży zbiegłym galernikom, co znaczne jej zyski przynosiło. Później, jak wszyscy ci smutni zbiegowie, usiłujący zmylić pogonie prawa i fatalności społecznej, Jan Valjean szedł krętemi i ciemnemi drogami. Pierwsze schronienie znalazł w Pradeaux w bliskości Beausset. Następnie udał się ku Grand-Villard w pobliżu Briançon w górnych Alpach. Ucieczka niespokojna, po omacku, drogą krętą, której odnogi są nieznane. Później można dostrzedz ślady jego przejścia w Ain około Civrieux, w Pireneach w Accons, w miejscu zwanem Grange-de-Doumecq, w pobliżu wioski Chavailles i w okolicach Perigueux, w Brunies, w kantonie Chapelle-Gonaquet. Dostał się do Paryża. Widzieliśmy go teraz w Montfermeil.
Przybywszy do Paryża, kupił zaraz żałobne ubranie dla dziewczynki siedmio do ośmioletniej i najął mieszkanie. Następnie udał się do Montfermeil.
Przypominamy, że zaraz po pierwszej ucieczce z więzienia, odbył w okolicy tajemniczą podróż, o której władze sądowe miały pewne poszlaki.
Zresztą miano go za umarłego i to zgęszczało ciemności go otaczające. W Paryżu wpadł mu w rękę dziennik spisujący ważniejsze zdarzenia w kraju. Przeczytawszy wiadomość o swojej śmierci, uczuł się bezpiecznym, prawie spokojnym, jakby rzeczywiście umarł.
Wieczorem dnia tego, w którym wydobył Cozettę ze szponów Thenardierów, Jan Valjean powracał do Paryża. Wracał o zmroku z dzieckiem rogatką Monceaux. Tu wsiadł do kabrjoletu i pojechał na plac Obserwatorjum. Wysiadł, zapłacił woźnicy, wziął Cozettę za rękę i oboje ciemną nocą szli przez samotne ulice obok Ourcine i Glaciève ku bulwarowi Szpitalnemu.
Dzień był dziwny, pełen wzruszeń dla Cozetty; jedli za płotami chleb i ser, kupione w samotnych garkuchniach, często wsiadali na wozy, wysiadając gdy dojeżdżali do wsi; szli pieszo większą część drogi, ale dziewczynka się nie skarżyła; była jednak znużoną.
Jan Valjean spostrzegł to, bo idąc, coraz mocniej ciągnęła jego rękę. Wziął ją na plecy: Cozetta nie puszczając Katarzyny, pochyliła głowę na ramieniu Jana Valjean i usnęła.
Przed czterdziestu laty samotny przechodzień, któryby odważył się zapuścić w puste okolice Salpetrière, idąc bulwarem aż do rogatek Włoskich, zaszedłby w miejsca, gdzie rzec można, niknął Paryż. Nie było to pustkowie, bo napotykałeś przechodniów, nie wieś, bo były kamienice i ulice, nie miasto, bo ulice trawą zarastały i zorane były brózdami i kolejami jak na wielkich gościńcach, wreszcie nie miasteczko, bo domy były zbyt wysokie. Cóż to więc było? Było to miejsce mieszkalne, w którem nikt nie mieszkał, pustynia na której żyli ludzie; był to bulwar wielkiego miasta, ulica Paryża, dziksza w nocy niż las, posępniej cicha we dnie niż cmentarz.
Była to stara dzielnica Targów Końskich.
Gdyby ów przechodzień zapuścił się dalej za walące się cztery mury Targów Końskich, gdyby miał odwagę przejść ulicę Małego Bankiera, rzucając na prawo ogródek otoczony wysokiemi murami, dalej plac z szychtami dębczaków, podobnemi do olbrzymich domków bobrów, dalej podwórko zawalone materjałem ciesielskim, stosem pieńków, kupą trocin i wiórów na których szczekało ogromne psisko, potem mur długi, niski i odarty z czarną bramą w żałobie, porosłą mchem, który okrywał się kwiatami na wiosnę, a dalej jeszcze szkaradny budynek w gruzach, na którym stał napis wielkiemi literami: Niewolno przylepiać ogłoszeń, — śmiały ten przechodzień stanąłby na rogu ulicy Vignes-Saint-Marcel, w miejscu mało znanem. Tu przy fabryce, między dwoma murami ogrodu, stała w owym czasie kletka, która z pierwszego rzutu oka zdawała się małą jak chałupa, a w istocie była wielką jak kościół katedralny. Od ulicy widziano tylko jedną jej wystającą ścianę muru, i dlatego zdawała się tak szczupłą. Prawie cały dom był ukryty. Widać było tylko drzwi i jedno okno.
Kletka ta miała tylko jedno piętro.
Przypatrując się jej uderzał najprzód ten szczegół, że drzwi mogły być tylko drzwiami jakiej kletki, kiedy przeciwnie okno, gdyby było wyrobione z ciosowego kamienia, nie zaś ze zwyczajnego, mogłoby pałac ozdobić.
Drzwi składały się z kilku spróchniałych desek poprostu spojonych poprzeczną belką, niby klocem źle ociosanym. Prowadziły wprost na spadziste schody, o wysokich stopniach, zawalanych błotem, gliną i kurzem, równie jak do drzwi szerokich: otworzywszy drzwi widziałeś z ulicy te schody sterczące jak drabina i ginące w cieniu między dwiema ścianami. Szczyt niezgrabnego otworu, który te drzwi zajmowały, zatkany był wązką deską, z wyciętą pośrodku trójkątną dziurą, która była zarazem okienkiem i lufcikiem, gdy drzwi zostały zamknięte. Wewnątrz drzwi gruby pędzel malarza namazał atramentem liczbę 52, a nad lufcikiem tenże pędzel wymalował numer 50, tak iż byłeś w niepewności gdzie się znajdujesz? Drzwi mówiły: pod numerem 50, a wnętrze ich odpowiadało: fałsz, jesteś pod numerem 52. Jakieś szmaty barwy kurzu, wisiały niby draperje przy trójkątnym lufciku.
Okno szerokie, dostatecznie wzniesione, miało żaluzje i ramy z wielkiemi szybami; tylko, że na wielkich szybach tu i ówdzie rozmaite rany, które ukrywał i zdradzał zarazem dowcipny pasek naklejonego papieru; a te żaluzje stare i rozpadające się, raczej groziły przechodniom niż osłaniały mieszkańców. Tu i owdzie brakowało deszczułek poziomych, a ich miejsce zastąpiono naiwnie deskami przybitemi prostopadle, tak iż zaczynało się to od żaluzyj, a kończyło okienicą.
Te drzwi tak niechlujne i okno mające tak porządną choć zniszczoną minę, spotykające się w tym samym domu, podobne były do dwóch niedobranych żebraków, idących obok siebie w jednakich łachmanach, lecz z dwiema różnemi fizjognomjami; jeden z nich zawsze był nędzarzem, a drugi zawsze szlachcicem.
Schody prowadziły do korpusu kamienicy, który był bardzo obszerny i podobny do wozowni przerobionej na dom mieszkalny. W środku tego budynku ciągnął się długi korytarz, z którego na prawo i na lewo wchodziło się do izb różnego rozmiaru, w najgorszym razie mieszkalnych, ale podobnych raczej do szop niż do stancyjek. Do tych izb przedzierało się niepewne światło z okolicznych posesji. Wszystkie były ciemne, przykre, melancholiczne, grobowe; przenikały do nich albo zimne promienie lub mroźne wiatry, wedle tego czy szczeliny były w dachu czy we drzwiach. Ciekawym i malowniczym szczegółem tego rodzaju mieszkań są ogromne żyjące w nich pająki.
Na lewo drzwi od ulicy był w murze od strony bulwaru otwór zamurowany w kształcie niszy kwadratowej, pełnej kamieni, które rzucały przechodzące dzieci.
W ostatnich czasach zburzono część tego budynku, ale z tego co jeszcze pozostało można wnosić o tem czem był dawniej. Ogół istniał od stu lat nie dłużej. Sto lat, to młodość kościoła a starość kamienicy. Zdaje się, że mieszkanie człowieka jest w stosunku z krótkiem jego życiem, tak jak mieszkanie Boga z Jego wiecznością.
Roznosiciele listów nazywali tę ruderę numerem 50 — 52, ale w cyrkule znaną była pod nazwą domu Gorbeau.
Powiedzmy zkąd powstała ta nazwa.
Zbieracze drobnych wiadomostek, niby zielnicy anegdot, przypinający śpilką do swej pamięci pierzchliwe daty, wiedzą, że w zeszłym wieku około r. 1770 byli w Paryżu dwaj prokuratorowie przy Trybunale, zwani jeden Corbeau drugi Renard. Obydwa nazwiska (Kruk i Lis) przewidziane przez Lafontaina. Była to wyborna sposobność do drwinek dla urzędników sądowych. Niebawem zaczęły krążyć po salach sądowych kulawe wierszyki trawestowane z Lafontaina:
„Imć pan Kruk, siedząc na akt stosie
Wyrok zajęcia trzymał w swoim dziobie;
Imć pan Lis zapachem zwabiony
Prawił do niego mniej więcej w ten sposób:
A dzień dobry!“ i t. d.
Dwaj zacni prawnicy wystawieni na szyderstwa i śmiechy, które ich ścigały gdziekolwiek się ruszyli, postanowili wyrzec się swoich nazwisk i w tym celu podali prośbę do króla. Prośbę przedstawiono Ludwikowi XV w chwili, gdy nuncjusz z jednej strony, a kardynał Roche-Aymon z drugiej, nabożnie klęcząc wkładali w przytomności najjaśniejszego pana pantofelki na dwie bose nóżki pani Dubarry, wstającej z łóżka. Król, śmiejąc się wesoło, przeszedł od dwóch biskupów do dwóch figur sądowych i raczył cokolwiek przemienić ich nazwiska. Z rozkazu króla pozwolono, aby Imć pan Corbeau dołączył ogonek do początkowej głoski nazwiska, i zwał się Gorbeau; Imć pan Renard nie był tak szczęśliwy; pozwolono mu tylko postawić P przed R i nazywać się Prenard, tak iż drugie nazwisko prawie było podobne do pierwszego.
Otóż wedle miejscowego podania, ten Imć pan Gorbeau był właścicielem domu oznaczonego numerem 50 — 52 na bulwarze Szpitalnym. Był nawet twórcą pomnikowego okna.
Dlatego owa rudera nazywała się domem Gorbeau.
Naprzeciw numeru 50 — 52 między drzewami bulwaru, stoi ogromny wiąz prawie zupełnie wyschły; naprzeciw także idzie ulica rogatki Gobelinów, wówczas bez domów, niebrukowana, zasadzona lichemi drzewami, zielona lub błotnista stosownie do pory roku, i dochodząca aż do murów, opasujących Paryż. Zapach koperwasu zalatywał od dachów sąsiedniej fabryki.
Rogatki były niedaleko. W roku 1823 istniał jeszcze mur, opasujący miasto.
Sama rogatka budziła smutne myśli. Tędy szła droga do Bicêtre. Tędy za cesarstwa i restauracji wjeżdżali do Paryża w dniu tracenia skazani na śmierć. Tu w r. 1828 spełniono tajemnicze zabójstwo, zwane od rogatki „Fontainebleau“, którego sprawców nie odkryły władze, — smutna tajemnica nierozjaśniona, straszna zagadka nierozwiązana. Postąpiwszy kilka kroków znajdujesz się na fatalnej ulicy Croulebarbe, gdzie Ulbach zabił sztyletem pastuszkę z Yvry, wśród grzmotów, jak w melodramie. O kilka kroków dochodzisz do szkaradnych wiązów z obciętemi wierzchołkami rogatki Ś-go Jakóba, filantropijnego wybiegu dla ukrycia rusztowania, tego nędznego i haniebnego placu Gréve, społeczeństwa kramarzy i mieszczan, które ulękło się kary śmierci, nie śmiejąc ani jej odrzucić z wielkością umysłu, ani utrzymać z powagą.
Przed laty trzydziestu siedmiu, opuściwszy ów plac Ś-go Jakóba, zawsze straszny jakby przeznaczony na miejsce złowrogie, najposępniejszym punktem na całym tym posępnym bulwarze było miejsce i dziś jeszcze niepowabne, gdzie stała kletka 50 — 52.
Domy mieszczańskie zaczęto tu budować dopiero we dwadzieścia pięć lat później. Miejsce było smutne. Prócz grobowych myśli, które mimowoli cię tu ogarniały, czułeś jeszcze, że się znajdujesz między Salpetière, szpitalem warjatek, którego kopułę widziałeś zdaleka, i Bicêtre, którego dotykałeś sztachet; to jest byłeś między szaleństwem kobiety, a szaleństwem mężczyzny. Jak daleko sięgnęło oko, widać było same szlachtuzy, mur okopowy, tu i owdzie facjaty fabryk podobnych do koszar lub klasztorów; wszędy budy i gruzy, stare mury czarne jak katafalki, mury nowe białe jak całuny; wszędzie rzędy drzew równoległe, budowle wyciągnięte pod sznur, płaskie gmachy, długie zimne linje, smutek kątów prostych. Żadnej rozmaitości na ziemi, żadnej fantazji w architekturze, żadnego fałdu. Ogół lodowaty, regularny, ohydny. Nic tak nie ściska serca, jak symetrja. Symetrja to nudy, a nudy to samo jądro żałoby. Rozpacz poziewa. Można wymarzyć coś straszniejszego nad piekło, w którem cierpią, to piekło, w którem się nudzą. Gdyby to piekło istniało, drogą do niego byłby ów kawałek bulwaru Szpitalnego.
Gdy noc zapadła, gdy znikły światła, zimą zwłaszcza wieczorny wiatr zrywał z wiązów ostatnie liście wyżółkłe, gdy ciemność zaległa głęboka bez gwiazd, gdy księżyc i wicher rozdzierały obłoki, — wówczas ten bulwar stawał się prawdziwie strasznym. Czarne linje zanurzały się i gubiły w ciemnościach, jak odłamki nieskończoności. Przechodzień mimowolnie myślał o niezliczonych katowskich podaniach tego miejsca. Samotność, w której tyle popełniono zbrodni, miała w sobie coś przerażającego. Czułeś prawie zasadzki w tej ciemności, wszystkie bezładne kształty nocy były podejrzane, długie doły kwadratowe między drzewami, wydawały się wykopanemi grobami. We dnie było to brzydkie, wieczorem posępne, w nocy złowrogie.
W lecie o zmroku siadały gdzieniegdzie stare baby pod wiązami na ławkach, zbutwiałych od deszczu. Staruszki te chętnie wyciągały rękę po jałmużnę.
Zresztą dzielnica ta raczej przestarzałej niż starożytnej postaci wkrótce miała się przeistoczyć. Już w owym czasie musiał się spieszyć kto ją chciał zobaczyć. Codziennie znikał jakiś szczegół tej całości. Dziś i od lat dwudziestu dworzec kolei żelaznej Orleańskiej stoi obok starego przedmieścia i codzień go zarywa. Wszędy, gdzie na skraju stolicy budują dworzec kolei żelaznej, zamiera przedmieście, a rodzi się miasto. Zdawałoby się, że dokoła tych wielkich ognisk ruchu ludów, przy warkocie potężnych machin, pod oddechem potwornych rumaków cywilizacji, co pasą się węglem i zioną ognie, — drży ziemia zarodów pełna i otwiera się, by pochłonąć stare domostwa ludzkie, a wydać nowe. Stare kamienice rozpadają się w gruzy, powstają nowe.
Odkąd przystali kolei Orleańskiej zagarnęła budowy, Salpêtrière, zachwiały się stare wązkie ulice dołów Ś-go Wiktora i Ogrodu Botanicznego, trzy lub cztery razy dziennie przerzynane prądem dyliżansów, dorożek i omnibusów, które z czasem rozpychają domy na prawo i na lewo; dziwnie się bowiem wyda choć jest najściślejszą prawdą, gdy powiemy, że jak w wielkich miastach słońce zdaje się w południe budzić do wzrostu domy i rozszerzać facjaty, równie jest pewną rzeczą, że częsty przejazd powozów rozszerza ulice. Symptomata nowego życia są widoczne. W starym cyrkule prowincjonalnym, w najdzikszych zaułkach, ukazuje się bruk, chodniki zjawiają się i przedłużają tam nawet, gdzie niema jeszcze przechodniów. Pewnego pamiętnego poranku w lipcu 1845 r. nagle ujrzano tam dymiące się czarne kotły smołowca; w dniu tym, można powiedzieć, cywilizacja zajrzała na ulicę Orcine i Paryż wszedł do przedmieścia St. Marceau.
Przed tą ruderą Gorbeau zatrzymał się Jan Valjeau. Jak dzikie ptaki, obrał to miejsce samotne na swe gniazdo.
Poszukał w kamizelce, wyjął rodzaj wytrycha, otworzył drzwi, wszedł, potem zamknął starannie i wstępował na schody niosąc Cozettę.
Wszedłszy na górę, wyjął z kieszeni inny klucz i otworzył drzwi drugie. Pokój, który otworzył i natychmiast zamknął, był rodzajem dość obszernego poddasza, w którym stało kilka krzeseł, stół, a na ziemi leżał materac. Piec był ogrzany, w kącie widać było jeszcze żarzące się węgle. Latarnia z bulwaru słabo oświecała te ubogie mieszkanie. W głębi był alkierzyk z łóżkiem na pasach. Jan Valjean zaniósł dziecię na to łóżko i położył nie budząc.
Skrzesał ogień i zapalił świecę; wszystko było przygotowane na stole; Jan Valjean podobnie jak wczoraj wpatrywał się w Cozettę wzrokiem pełnym zachwytu i rozczulenia, dochodzącego prawie do obłąkania. Dziewczynka, z zaufaniem właściwem najwyższej mocy lub najwyższej słabości, zasnęła nie wiedząc z kim była i spała ciągle, nie wiedząc gdzie się znajdowała.
Jan Valjean pochylił się i pocałował rękę dziecięcia.
Dziewięć miesięcy przed tem całował rękę jej matki, która także była uśpioną.
To samo uczucie bolesne, religijne, przejmujące, przepełniało jego serce.
Ukląkł przy łóżku Cozetty.
Już dobrze rozwidniało, a dziecię spało jeszcze. Blady promień grudniowego słońca przedzierał się przez okno poddasza i snuł po pułapie długie snopy światła i cienia. Nagle ogromny wóz, ciężko wyładowany węglem kamiennym, jadąc bulwarem uderzył o ruderę i jak piorun wstrząsnął nią całą.
— Jestem, proszę pani! — zawołała Cozetta zrywając się z łóżka — jestem! jestem!
Zeskoczyła na podłogę, z oczyma na wpół zamkniętemi od snu ciążącego na jej powiekach, i wyciągnęła ręce ku kantowi muru.
— A mój Boże — rzekła — gdzie moja miotła!
Otworzyła oczy zupełnie i ujrzała uśmiechniętą twarz Jana Valjean.
— Ah, tak! prawda! — rzekło dziecię. Dzień dobry panu.
Dzieci bez wahania i poufale przyjmują radość i szczęście, bo z natury są same radością i szczęściem.
Cozetta zobaczyła Katarzynę w nogach swego łóżka, wzięła ją i bawiąc się zadawała tysiące pytań Janowi Valjean: — Gdzie jest? Czy bardzo wielki Paryż? Czy pani Thenardier jest daleko? Czy nie wróci i t. d. i t. d. Nagle zawołała: — Jak tu ładnie!
Ciupa była szkaradna, ale dziecię czuło się w niej wolnem.
— Czy mam zamiatać? — zapytała w końcu.
— Baw się — rzekł Jan Valjean.
Tak przeszedł dzień cały. Cozetta nie troszcząc się że nic nie rozumie, była niewymownie szczęśliwa z tą lalką i tym poczciwym człowiekiem.
Nazajutrz o świcie Jan Valjean był jeszcze przy łóżku Cozetty. Stał nieruchomy i patrzał czekając aż się obudzi.
Jakieś nowe uczucie napełniało jego duszę.
Jan Valjean nigdy nie kochał. Od lat dwudziestu pięciu był sam jeden na świecie. Nie znał uczuć ojca, kochanka, męża, przyjaciela. Na galerach był złym, ponurym, ciemnym, czystym, dzikim. Serce starego galernika pełne było dziwactwa. Po siostrze i jej dzieciach zostały mu dalekie i blade wspomnienia, które w końcu rozwiały się zupełnie. Robił co mógł żeby je odszukać, ale nie znalazłszy zapomniał o nich. Taką jest natura człowieka. Inne tkliwe uczucia młodości jeśli ich kiedy doznał, wpadły jak w przepaść.
Gdy zobaczył Cozettę, gdy ją zabrał i oswobodził, uczuł w sobie poruszające się wnętrzności. Cokolwiek było w nim serdecznego i namiętnego rozbudziło się nagle i skierowało na to dziecię. Podchodził do łóżka, na którem spała i drżał z radości; czuł dziwne zachcenia jak matka, nie pojmując co to znaczyło; rzecz to bowiem bardzo ciemna i miła zarazem — ten wielki i dziwny ruch serca zaczynającego kochać.
Biedne stare serce jeszcze było dziewiczem.
Ale że miał pięćdziesiąt pięć lat a Cozetta ośm, cała potęga miłości jaką mógł mieć w swem życiu, stopiła się w jakieś światło niewysłowione.
Była to druga biała postać, która mu ukazała się w życiu. Biskup zwiastował na jego widnokręgu jutrzenkę cnoty; z Cozettą weszła doń jutrzenka miłości.
Ze swej strony Cozetta, biedna drobna istota, także stała się inną, sama nie wiedząc o tem! Matka opuściła ją tak małą, że wcale jej sobie nie przypominała. Jak wszystkie dzieci, podobne do latorośli winnych czepiających się wszystkiego, próbowała kochać. Ale daremnie. Wszyscy ją odpychali: Thenardierowie, ich dzieci i dzieci obce. Kochała psa, ale zdechł, potem żaden człowiek i żadne stworzenie znać jej nie chciało. Smutna rzecz, Cozetta, jakeśmy już wspomnieli, w ósmym roku miała serce zimne. Nie była to jej wina, ani jej brakło zdolności kochania; niestety! brakło możliwości. To też od pierwszego dnia wszystko co w niej czuło i myślało, jęło kochać tego poczciwca. Czego nie znała dotychczas, uczuła teraz — potrzebę wylania się.
Poczciwy człowiek nie wydawał się jej ani starym, ani ubogim. Owszem, Jan Valjean był dla niej pięknym, równie jak ta szkaradna ciupa wydawała się jej ładną.
Są to wrażenia jutrzenki dzieciątka, młodości i szczęścia. Młodość ziemi i życia przyczyniają się do tego. Nic powabniejszego jak ten barwny odblask szczęścia oświetlający poddasze. Wszyscy mieliśmy w przeszłości to poddasze lazurowe.
Natura, pięćdziesiąt lat różnicy wieku, stawiały głęboki przedział między Janem Valjean i Cozettą; ten przedział zapełniły losy. Losy połączyły nagle i związały nieprzepartą siłą te dwa byty wyrwane z korzenia, różne wiekiem, podobne żałobą. W istocie jedno uzupełniało drugie. Instynkt Cozetty szukał ojca, instynkt Jana Valjean pragnął dziecięcia. Spotkać się, było to się znaleźć. W tajemniczej chwili gdy zetknęły się te ręce, sprzęgły się na zawsze. Gdy ujrzały się te dwie dusze, poznały zaraz, że jedna potrzebuje drugiej i przytuliły się wzajem.
Biorąc wyrazy w znaczeniu najzrozumialszem i najbezwzględniejszem, możnaby powiedzieć, że Jan Valjean oddzielony od wszystkiego mogiłą, był wdowcem jak Cozetta była sierotą. To położenie sprawiło, że Jan Valjean stał się w sposób niebiański ojcem Cozetty.
W istocie, tajemnicze wrażenie, którego doznała Cozetta w głębi lasu Chelles, gdy ręka Jana Valjean chwyciła w ciemnościach jej rękę, nie było złudzeniem ale rzeczywistością. Bóg zstępował, gdy ten człowiek łączył się z losami tego dziecięcia.
Zresztą Jan Valjean dobre obrał sobie schronienie. Był tam prawie zupełnie bezpieczny.
Izba i alkierzyk, które zajmował z Cozettą, miały okno wychodzące na bulwar. To okno było jedyne w całym domu, nie można się było przeto lękać spojrzeń sąsiadów ani z boku ani z przeciwka.
Dół numeru 50 — 52, rodzaj krytego ganku, walącego się w gruzy, służył za skład warzywa i owoców ogrodnikom paryzkim, i nie miał żadnego związku z pierwszem piętrem; dzieliły je deski bez drzwi i schodów, niby brzuszna błona kletki. Na pierwszem piętrze były, jakeśmy mówili, różne izby i poddasza, z których jedno tylko zajmowała stara kobieta usługująca Janowi Valjean. Inne nie były zamieszkane.
Ta to stara kobieta przezwana główną lokatorką, a w rzeczy samej spełniająca obowiązki odźwiernej, najęła mu mieszkanie w wilją Bożego Narodzenia. Powiedział jej, że jest kapitalistą, który stracił na bonach hiszpańskich, i chce zamieszkać na ustroniu ze swą wnuczką. Zapłacił za pół roku z góry i polecił starej umeblować izbę i alkierzyk. Ta to staruszka zapaliła w piecu i przygotowała wszystko wieczorem przed ich przybyciem.
Upływały tygodnie. Dwie istoty pędziły życie szczęśliwe w tej nędznej ciupie.
Cozetta od świtu śmiała się, gwarzyła, śpiewała. Dzieci miewają śpiew poranny jak ptaki.
Niekiedy zdarzało się, że Jan Valjean wziął jej rączkę czerwoną, popękaną od odziębienia i pocałował.
Biedne dziecko przywykłe do tego by ją bito, nie wiedziało co to znaczy i odchodziło zawstydzone.
Czasami stawała się poważną i patrzyła na swą czarną sukienkę. Cozetta nie chodziła już w łachmanach, miała na sobie żałobę. Wyszła z nędzy, rozpoczynała życie.
Jan Valjean zaczął uczyć ją czytania. Sylabizując z nią, przychodziło mu niekiedy na myśl, że ze złą myślą uczył się czytać na galerach. Wyszło na to, że teraz uczył czytać dziecię. Pomyślawszy o tem stary galernik uśmiechał się zamyślonym uśmiechem aniołów.
Czuł w tem przeznaczenie z góry, wolą czyjąś nadludzką, i pogrążał się w zadumie. Dobre myśli mają swe przepaści jak złe.
Uczyć czytać Cozettę, i dać jej się bawić, to było prawie całe życie Jana Valjean. Później mówił jej o matce i kazał się modlić.
Nazywała go ojcem i innego nazwiska nie znała.
Po całych godzinach patrzył jak ubierała i rozbierała lalki, i przysłuchiwał się jej szczebiotaniu. Życie wydawało mu się pełne zajęcia, ludzie dobrzy i sprawiedliwi, nikomu w duchu nie czynił żadnych wyrzutów, nie wiedział przyczyny dla którejby nie miał dożyć późnej starości, mając przy sobie to kochające dziecię. Niby rozkoszne światło Cozetta oświecała całą jego przyszłość. Najlepsi ludzie nie są wolni od samolubnych myśli. Były chwile, że Jan Valjean z pewną radością myślał, że Cozetta będzie brzydką.
Jest to nasza opinja osobista, ale jeśli mamy całą myśl naszą wypowiedzieć, wyznać musimy, że wówczas gdy Jan Valjean zaczął kochać Cozettę, nie wiemy czy nie potrzebował tego odświeżenia i pokrzepienia duszy, aby wytrwać w dobrem. Ujrzał w nowych postaciach złość ludzką, i nędzę społeczeństwa, w postaciach niezupełnych, które ukazywały jedną tylko stronę prawdy, los kobiety streszczony w Fantinie, władzę publiczną uosobioną w Javercie: powrócił na galery tym razem za to, że dobrze robił; pił z kielicha nowych goryczy; czuł znowu wstręt i znękanie, samo wspomnienie biskupa zaczynało się zaćmiewać, by później ukazać jaśniejsze i tryumfujące; ale bądź co bądź, to święte wspomnienie zbladło. Kto wie czy Jan Valjean nie był bliskim zniechęcenia i upadku? Kochał, i znów stał się silny. Niestety! Nie mniej chwiał się od Cozetty. Dawał jej opiekę, ona go umacniała. Dzięki jemu mogła stawiać kroki w życiu; dzięki jej mógł dalej iść drogą cnoty. Był podporą tego dziecięcia, a dziecię jego punktem oparcia. O niezgłębiona i boska tajemnico równowagi losów!
Jan Valjean przez ostrożność nigdy nie wychodził we dnie. Co wieczór przechadzał się o zmroku godzinę lub dwie, niekiedy sam, często z Cozettą, wybierając boczne aleje i najsamotniejsze bulwary, wstępując do kościołów gdy noc zapadła. Chętnie chodził do Św. Medarda, który był najbliższym kościołem. Gdy nie brał z sobą dziewczynki, pozostawała ze starą, ale największą jej uciechą było wychodzić ze starcem. Przekładała nawet jego obecność nad rozkoszną zabawę z Katarzyną. Szedł trzymając ją za rękę i rozmawiając pieszczotliwie.
Zwykle Cozetta była bardzo wesoła.
Stara zajmowała się gospodarstwem i kuchnią i chodziła na miasto za sprawunkami.
Żyli skromnie, wygodnie, ale jak ludzie niedostatni. Jan Valjean nic nie zmienił w sprzętach pierwszego dnia kupionych; tylko zamiast szklanych drzwi alkierza Cozetty, kazał zrobić drzwi zupełnie. Nosił zawsze żółty surdut, czarne spodnie i stary kapelusz. Na ulicy brano go za ubogiego. Zdarzało się, że dobre kobiety zatrzymywały się i dawały mu grosze. Jan Valjean brał jałmużnę i kłaniał się głęboko. Zdarzało się także, iż spotkał jakiego nędzarza proszącego jałmużny; wtedy obejrzał się czy go kto nie widzi, ukradkiem zbliżył się do nieszczęśliwego, kładł mu w rękę pieniądz, często srebrny, i prędko się oddalał. Miało to swoją niedogodną stronę. Zaczynano go nazywać w cyrkule żebrakiem który daje jałmużnę.
Stara główna lokatorka, stworzenie kwaśne i zazdrością względem bliźniego tchnące, bacznie śledziła Jana Valjean, choć się tego nie domyślał. Była trochę głucha, więc gaduła. Z przeszłości pozostały jej dwa zęby, jeden u góry drugi u dołu, które gryzła nieustannie. Wypytywała Cozettę, lecz ta o niczem nie wiedząc, to tylko mogła powiedzieć, że przybyła z Montfermeil. Pewnego poranku szpieg ten spostrzegł, że Jan Valjean wszedł do jednej z niezamieszkałych izb rudery, mając coś w fizjognomji, jak się zdawało kumoszce niezwykłego. Przyczaiła się za nim jak kot, i niewidzialna patrzyła przez szparę drzwi będących naprzeciwko. Jan Valjean, zapewne przez większą ostrożność, obrócił się do tych drzwi plecami. Stara widziała jak szukał w kieszeni, wyjął igielnik, nożyczki i nici, potem odpruł podszewkę surduta, wydobył z niej kawałek żółtawego papieru i rozwinął. Baba z przerażeniem poznała, że to był bilet tysiąc frankowy. Od czasu jak przyszła na świat był to drugi lub trzeci, który zdarzyło się jej widzieć. Uciekła przestraszona.
Po chwili Jan Valjean przyszedł do niej i prosił, by poszła zmienić ten bilet tysiąc-frankowy, dodając, że to półroczna rata jego renty, którą wczoraj odebrał. — Gdzie? pomyślała stara. Wyszedł dopiero o szóstej wieczór, a kassy skarbowe nie bywają otwarte o tej godzinie. — Baba pobiegła zmienić bilet czyniąc rozmaite domysły. Ten bilet tysiąc-frankowy był przedmiotem mnóstwa rozmów szalonych i przesadnych między kumoszkami ulicy Vignes St. Marcel.
Następnych dni zdarzyło się, że Jan Valjean tylko w kamizelce piłował drzewo na korytarzu. Stara uprzątała w izbie. Była samą, bo Cozetta wyszła podziwiać piłowane drzewo; stara zobaczyła wiszący na gwoździu surdut i zaczęła go oglądać. Podszewka była znów zaszyta. Baba obmacała ją z uwagą i uczuła w połach i pod pachami pakiety papierów. Niezawodnie inne bilety tysiąc-frankowe.
Prócz tego zauważała mnóstwo rzeczy w kieszeniach. Nietylko igły, nożyczki i nici, które już widziała, ale gruby pugilares, długi nóż, rzecz podejrzaną, i kilka peruk różnych kolorów. Każda kieszeń mieściła jakieś przedmioty na wszelki niespodziewany wypadek.
Mieszkańcy kletki dożyli tych ostatnich dni zimy.
Pod kościołem św. Medarda siedział zwykle na ocembrowaniu starej zasypanej studni żebrak, któremu Jan Valjean chętnie dawał jałmużnę. Rzadko się zdarzało, by przechodząc nie wsunął mu w rękę kilku groszy. Czasami z nim zagadał. Zazdrośnicy mówili, że ten żebrak należał do policji. Był to dziad kościelny lat siedmdziesięciu pięciu, który nieustannie szeptał pacierze.
Pewnego wieczora Jan Valjean przechodząc sam bez Cozetty, zobaczył żebraka w zwykłem miejscu pod latarnią niedawno zapaloną. Człowiek ten, wedle zwyczaju, zdawał się modlić skurczony. Jan Valjean postąpił ku niemu i dał zwykłą jałmużnę. Żebrak żywo podniósł głowę, bystro spojrzał na Jana Valjean, i równie prędko spuścił głowę. Ruch ten był jak błyskawica, Jan Valjean zadrżał. Zdawało mu się, że przy blasku latarni ujrzał nie spokojną i głupowatą twarz dziada kościelnego, lecz postać straszną i znaną. Doznał wrażenia, jakby spotkał się nocą oko w oko z tygrysem. Cofnął się przerażony i osłupiały, nie śmiejąc oddychać, ani przemówić, ani pozostać, ani uciekać, i patrzył na żebraka, który spuścił głowę okrytą łachmanami i zdawał nie wiedzieć, że on nie odszedł. W tej dziwnej chwili jakiś instynkt, zapewne tajemniczy instynkt zachowawczy, sprawił, że Jan Valjean nie wyrzekł ani słowa. Żebrak miał ten sam wzrost, te same łachmany i tę samą postać jak codzień. — Ba! — rzekł do siebie Jan Valjean, chyba zwarjowałem! marzę! to niepodobna! — Lecz powrócił mocno wzruszony.
Zaledwie ośmielił się wyznać przed sobą, że owa twarz którą ujrzał, zdała mu się być twarzą Javerta.
Rozmyślając nad tem w nocy, żałował, że nie zadał pytania człowiekowi, by go zmusić do podniesienia głowy powtórnie.
Nazajutrz gdy zmrok zapadł, wyszedł ku kościołowi. Żebrak był na swojem miejscu. — Dzień dobry poczciwy człecze — rzekł śmiało Jan Valjean podając mu grosz. Żebrak podniósł głowę i odpowiedział głosem żałosnym: — Dziękuję łaskawemu panu. — Był to w istocie stary dziad kościelny.
Jan Valjean uspokoił się zupełnie i śmiać się zaczął. Zkąd u licha przywidział mi się Javert? pomyślał. Czyżbym już miewał wzrok zaćmiony? — I przestał o tem myśleć.
W kilka dni jednak, około ósmej wieczór siedział w pokoju i słuchał sylabizującą głośno Cozettę, gdy nagle usłyszał jak drzwi od rudery otworzyły się i zaraz zamknęły. Wydało mu się to niezwykłą rzeczą. Stara, która sama mieszkała z nim w tym domu, zwykle kładła się spać o zmroku, by nie palić świecy. Jan Valjean słuchał. Chód był ciężki jakby mężczyzny; ale stara nosiła grube trzewiki, a nic nie jest podobniejszem do chodu mężczyzny jak stąpania starej kobiety. Jednakże Jan Valjean zgasił świecę.
Posłał Cozettę do łóżka mówiąc do ucha. — Kładź się pocichu; kiedy ją całował w czoło, kroki się zatrzymały. Jan Valjean siedział w ciemności milczący, nieruchomy, tyłem do drzwi na krześle, którego nie ruszył, zatrzymując oddech. Po długim przeciągu czasu, nic już nie słysząc, podniósł oczy ku drzwiom swego pokoju i zobaczył światło przez dziurkę od klucza. Światło było jak złowroga gwiazda w ciemnościach drzwi i ściany. Widocznie ktoś stał ze świecą w ręku i podsłuchiwał.
Upłynęło kilka minut, światło się oddaliło. Ale nie usłyszał już stąpania, z czego wniósł, że podsłuchujący pod drzwiami zdjął trzewiki.
Jan Valjean rzucił się w ubraniu na łóżko i całą noc nie mógł zmrużyć oka.
Nad ranem zdrzemnął się ze znużenia, ale go rozbudził zgrzyt zawiasy jakichś drzwi otwierających się w głębi korytarza, potem usłyszał to samo stąpanie człowieka, który wczoraj wszedł na schody. Rzucił się na ziemię i przyłożył oko do dość dużej dziurki od klucza, spodziewając się, że zobaczy ktosia, co wszedł nocą do kletki i podsłuchiwał pod jego drzwiami. W istocie przechodził jakiś mężczyzna, lecz tym razem nie zatrzymywał się przed pokojem Jana Valjean. Na korytarzu zbyt było jeszcze ciemno, by rozpoznać rysy jego twarzy, ale gdy człowiek doszedł do schodów, padł na niego promień światła z zewnątrz i Jan Valjean zobaczył go doskonale z tyłu. Człowiek był wysokiego wzrostu, odziany w długi surdut, miał pałkę pod pachą. Była to straszna postać Javerta.
Jan Valjean mógłby go jeszcze zobaczyć z okna od bulwaru, ale trzeba je było otworzyć, a nie śmiał.
Oczywiście człowiek ten wszedł z kluczem, jakby do siebie. Kto mu go dał? co to mogło znaczyć?
O siódmej rano gdy stara weszła, by uporządkować w izbie, Jan Valjean rzucił na nią wzrok badawczy, ale nie pytał. Baba miała minę zwyczajną.
Zamiatając izbę, rzekła:
— Zapewne pan słyszał jak ktoś wchodził tej nocy?
W tej porze, na bulwarze, ósma wieczór to noc najgłębsza.
— A prawda — odpowiedział tonem najnaturalniejszym. Ktoż to był taki?
— Mamy nowego lokatora — odrzekła stara.
— Nazwiskiem?
— Nie pamiętam dobrze. Dumont czy Daumont, coś podobnego.
— A co za jeden ten pan Dumont?
Stara spojrzała nań kuniemi oczkami i odpowiedziała:
— Kapitalista jak pan.
Zapewne powiedziała to bez myśli, ale Jan Valjean dopatrzył jakąś myśl ukrytą.
Gdy odeszła stara, złożył w rulonik sto franków które miał w szafie, i schował do kieszeni. Chociaż bardzo ostrożnie układał pieniądze, jedna sztuka pięciofrankowa wysunęła się mu z ręki i z brzękiem potoczyła po podłodze.
O zmroku wyszedł przed sień i patrzył uważnie na wszystkie strony bulwaru. Nie widać było nikogo. Bulwar zdawał się pusty zupełnie. To prawda, że można było skryć się za drzewami.
Powrócił do izby.
— Pójdź — rzekł do Cozetty.
Wziął ją za rękę i wyszli oboje.
Tu widzimy potrzebę wtrącić jednę uwagę konieczną dla objaśnienia następujących stronnic i innych, które później przyjść mają.
Od wielu lat, autor tej książki, z żalem zmuszony mówić o sobie, nie jest obecny w Paryżu. Od czasu jak go opuścił, Paryż się odmienił. Powstało nowe miasto, w pewnym względzie dlań nieznane. Nie potrzebuje zaręczać, że kocha Paryż; Paryż jest miastem rodzinnem jego ducha. W skutku zburzeń i przebudowań, Paryż jego młodości, ten Paryż, który religijnie przechował w pamięci, obecnie jest już Paryżem starym. Niech mu wolno będzie mówić o tym Paryżu, jakby on istniał jeszcze. Może tam gdzie autor prowadząc czytelników mówi: „Na tej a tej ulicy jest taki dom“, nie ma już dzisiaj ani domu, ani ulicy. Czytelnicy sprawdzą jeśli zechcą zadać sobie tę pracę. Co do autora, nie zna on nowego Paryża i pisze, mając przed oczyma dawny Paryż w złudzeniu, które mu jest drogie. Z roskoszą marzy sobie, że pozostało za nim coś na co patrzył, będąc w swym kraju, że nie wszystko zniknęło. Póki tam i sam chodzisz po ziemi rodzinnej, zdaje ci się, że te ulice są dla ciebie obojętne, że te okna, dachy i drzwi są dla ciebie niczem, że te mury są ci obce, że te drzewa są pierwszemi lepszemi drzewami, że te domy, do których nie wchodzisz są dla ciebie obojętne, że ten bruk po którym stąpasz, to zwyczajne kamienie. Później, gdy cię tam niema, spostrzegasz, że te ulice są ci drogie, że ci brakuje tych dachów, drzwi i okien, że potrzebujesz tych murów, że kochasz te drzewa, że do tych domów, do których nie wchodziłeś, wstępowało się codziennie, że wnętrzności swoje, krew i serce zostawiłeś na tym bruku. Wszystkie te miejsca, których nie widzisz, i może nigdy nie zobaczysz, a których obraz przechowałeś w duszy, nabierają bolesnego uroku, stają ci przed umysłem jak melancholiczna widzenie, uprzytomniają ci ziemię świętą, i są, że tak powiem, postacią samej Francji; kochasz je i wywołujesz takiemi jak były, trzymasz je uporczywie, nie chcesz nic w nich zmienić, bo postać ojczyzny drogą ci jest, jak oblicze rodzonej matki.
Niech więc wolno nam będzie mówić dziś o przeszłości. Wypowiedziawszy, to prosimy czytelnika pamiętać, i idziemy dalej.
Jan Valjean bezzwłocznie opuścił bulwar i skręcił w uliczki, robiąc jak najwięcej linji krzywych, wracając niekiedy nazad, by się upewnić, że go nie ścigają.
Takiego sposobu zwykł używać jeleń obsaczony. Na gruntach, gdzie pozostają ślady przejścia, sposób ten ma między innemi tę korzyść, że myli strzelców i psy wyciskami stóp w przeciwnych kierunkach. W myślistwie gończem, nazywa się to fałszywem nawracaniem zwierza do kniei.
Tej nocy księżyc świecił w pełni. Jan Valjean był prawie rad temu. Księżyc dość jeszcze nisko na widnokręgu dzielił ulice na wielkie płachty cienia i światła. Jan Valjean mógł przesuwać się pod murami i domami stroną ciemną, a patrzeć co się dzieje w stronie oświeconej. Nie dość może zastanowił się, że właśnie strona ciemna mu się wymykała. Jednakże na wszystkich samotnych uliczkach obok ulicy Poliveau, był prawie pewny, że nikt za nim nie idzie.
Cozetta szła nie zadając pytań. Sześcioletnie cierpienia lat dziecinnych wyrobiły coś biernego w jej charakterze. Przytem, czynimy tu uwagę, do której nieraz będziemy mieli sposobność powrócić — nie wiedząc dobrze dlaczego, przyzwyczaiła się do osobliwego postępowania poczciwego starca i do dziwactw losu. Zresztą czuła się bezpieczną przy jego boku.
Jan Valjean nie lepiej od Cozetty wiedział dokąd idzie. Powierzał się Bogu, jak ona powierzała się jemu. I jemu zdawało się, że trzyma za rękę kogoś potężniejszego od siebie, czuł, że go prowadziła istota niewidzialna. Nie powziął też żadnego zamiaru, żadnego planu ani projektu. Nie był nawet zupełnie pewny, że spotkał Javerta, a choćby to był Javert, mógł nie poznać w nim Jana Valjean. Wszakże był przebrany? wszak miano go za umarłego? A jednak od kilku dni działy się rzeczy w istocie osobliwe. Więcej mu nie było potrzeba. Postanowił nie wracać już do domu Gorbeau. Jak zwierz wypłoszony z legowiska szukał jamy, by się ukryć nim znajdzie dogodniejsze schronienie.
Jan Valjean skreślił kilka przeróżnych gzygzaków w dzielnicy Mouffetard już uśpionej, jakby istniała tam jeszcze karność średniowieczna i prawo nakazujące gasić światło o siódmej wieczór; z uczoną strategją przebiegł w różnych kierunkach ulice Censier i Copeau Batoir St. Victor i Puits-l’Hermite. Były tam oberże, ale do nich nawet nie zachodził, bo nie zdawały mu się stosownem schronieniem. Nie wątpił zresztą, że gdyby przypadkiem śledzono jego tropy, zgubiono by je niezawodnie.
Gdy wybiła jedenasta na kościele świętego Szczepana du Mont, przechodził ulicę Pontoise około biura komisarza policji będącego pod Nr. 14. W kilka minut potem, instynkt, o którym mówiliśmy wyżej, kazał mu się obejrzeć. W tej chwili zobaczył wyraźnie przy świetle latarni przed biurem komisarza, trzech ludzi, którzy szli za nim z dość bliska w ciemnej stronie ulicy. Jeden z nich wstąpił do sieni domu komisarza. Idący na przedzie wydał mu się bardzo podejrzanym.
— Chodź moje dziecko — rzekł do Cozetty, i spiesznie mijał ulicę Pontoise.
Okrążył przejście Patrjarchów zamknięte z powodu późnej godziny, przeszedł wielkim krokiem ulicę Epée de Bois i Arbalète, i zapuścił się w ulicę Pocztową.
Tam są drogi rozstajne w miejscu, gdzie dziś jest kollegjum Rollina i gdzie się rozpoczyna ulica Nowa Ś-tej Genowefy.
(Nie potrzebujemy mówić, że ulica Nowa Ś-tej Genowefy jest starą ulicą i że przez dziesięć lat ani jeden dyliżans nie przejeżdża ulicą Pocztową. Zresztą ta ulica Pocztowa, w trzynastym wieku zamieszkana przez garncarzy, właściwie nazywa się ulicą Garncarską).
Księżyc rzucał żywe światło na rozstajne drogi. Jan Valjean przyczaił się pod bramą, przypuszczając, jeśli ci ludzie pójdą dalej za nim, że im się dobrze przypatrzy, gdy przechodzić będą oświecony pas ulicy.
W istocie nie upłynęło trzech minut, ukazali się ludzie. Było ich teraz czterech, wszyscy wysokiego wzrostu, w długich surdutach brunatnych, w okrągłych kapeluszach, z grubemi kijami w ręku. Złowrogi ich chód w ciemnościach niemniej niepokoił jak ogromne postacie i szerokie pięście. Rzekłbyś cztery widma przebrane po mieszczańsku.
Zatrzymali się na środku dróg rozstajnych i utworzyli gromadkę, jakby się naradzali. Na twarzach ich malowała się wątpliwość. Ten, który się zdawał ich prowadzić, obrócił się i żywo wskazał prawą ręką kierunek, w którym poszedł Jan Valjean; inny z pewną uporczywością pokazywał przeciwny. W chwili, gdy pierwszy się obrócił, księżyc całą jego twarz oświecił. Jan Valjean doskonale poznał Javerta.
Znikła więc w szelka niepewność dla Jana Valjean; szczęściem, ci ludzie właśnie nie byli pewni co począć. Postanowił skorzystać z ich wahania i zyskać czas przez nich stracony. Opuścił bramę, pod którą się wsunął, i skręcił w uliczkę Pocztową ku dzielnicy Ogrodu Botanicznego. Cozetta była znużona, wziął ją na ręce i niósł. Nikt nie przechodził, latarni nie zapalano z powodu, że księżyc świecił.
Przyspieszył kroku.
W kilku susach dostał się do garncarni Goblet, na facjacie której, czytać było można wyraźnie przy świetle księżycowem ten stary napis:
Tu jest fabryka Gobleta syna,
Chodźcie po dzbany i garnki,
Rynki, wazony i cegłę.
Czerwień każdemu sprzedaje Dzwonki.
Rzucił za sobą w tyle ulicę Klucza, później wodotrysk Ś-go Wiktora, obszedł Ogród Botaniczny dolnemi ulicami i przybył na brzeg rzeki. Tu obejrzał się. Wybrzeże było puste. Ulice samotne, nikogo w tyle. Odetchnął.
Doszedł do mostu Austerlickiego.
W owym czasie istniały jeszcze opłaty mostowe.
Stanął przed budką i dał su.
— Należy się dwa su — rzekł inwalida mostu. Niesiecie dziecko, które może chodzić. Zapłaćcie za dwoje.
Zapłacił, niezadowolony, że jego przejście dało powód do spostrzeżeń. Każda ucieczka winna być jakby ślizganiem.
Duży wóz przebywał Sekwannę w tym samym co i on kierunku. To mu było na rękę. Przeszedł most w cieniu tego wozu.
W środku mostu, Cozetta, której zdrętwiały nogi, chciała iść także. Puścił ją na ziemię i wziął za rękę.
Przeszedłszy most zobaczył nieco na prawo szychty drzewa i udał się w tym kierunku. Ale, żeby dojść do nich, należało przebyć przestrzeń dość obszerną i oświeconą. Nie wahał się. Ci, co go ścigali widocznie zgubili trop i Jan Valjean czuł się bezpiecznym. Szukali go zapewne, ale już nie szli za nim.
Między dwiema szychtami, otoczonemi murem, ciągnęła się uliczka zwana Chemin Vert-St. Antoine, wązka, ciemna, jakby umyślnie zrobiona dla niego. Nim wszedł obejrzał się za siebie.
Z punktu, na którym się znajdował, widzieć mógł całą długość mostu Austerlickiego.
Cztery cienie weszły na most.
Te cienie obróciły się tyłem do Ogrodu Botanicznego i skierowały kroki ku prawemu brzegowi.
Cztery te cienie, były owemi czterema ludźmi.
Jan Valjean zadrżał jak powtórnie schwytane zwierzę.
Jedna zostawała mu nadzieja, że może ci ludzie nie weszli byli jeszcze na most i nie spostrzegli go w chwili, gdy przechodził wielki plac oświecony, trzymając Cozettę za rękę.
W takim razie, zapuściwszy się w uliczkę, którą miał przed sobą, zdołałby dosięgnąć szycht, ogrodów, pól uprawnych, miejsc nie zabudowanych i umknąć.
Zdawało mu się, że może zaufać tej uliczce milczącej, i wszedł na nią.
Uszedłszy trzysta kroków stanął w miejscu, gdzie ulica rozpada się na dwie odnogi, z których jedna skręca na lewo, druga idzie prosto na prawo. Jan Valjean miał przed sobą jakby dwa ramiona litery Y. Które wybrać?
Nie wahał się i obrał prawe.
Dlaczego?
Bo ramię lewe prowadziło na przedmieście, to jest do miejsc zamieszkałych, a prawe w pole, to jest ku miejscom pustym.
Jednakże nie szli już tak prędko. Kroki Cozetty opóźniały chód Jana Valjean.
Wziął ją znowu na ręce. Cozetta wsparła głowę na ramieniu poczciwca i nie rzekła ani słowa.
Czasami obracał się i patrzał za siebie. Starannie obierał zawsze ciemną stronę ulicy. Ulica ciągnęła się prosto przed nim. Obrócił się dwa lub trzy razy, nie zobaczył nikogo, milczenie było zupełne, szedł więc dalej nieco spokojniejszy. Nagle obróciwszy się raz jeszcze, zdawało mu się, że widzi w części ulicy, którą minął, coś poruszającego się zdaleka w ciemnościach.
Rzucił się naprzód w nadziei, że znajdzie jaką uliczkę boczną, w której się skryje i raz jeszcze zmyli pogonie.
Doszedł do muru.
Mur ten wszakże nie przeszkadzał iść dalej; był on ścianą uliczki poprzecznej kończącej ulicę, którą szedł Jan Valjean.
I tu trzeba było się zdecydować; zwrócić na prawo lub na lewo.
Spojrzał na prawo. Uliczka ciągnęła się między budowlami, które były wozowniami i stodołami; i w końcu nie miała wyjścia. Wyraźnie w głębi widać było mur biały.
Spojrzał na lewo. Z tej strony uliczka była otwarta i po dwustu krokach schodziła się z inną ulicą. Z tej więc strony było zbawienie.
Już Jan Valjean miał zawrócić — na lewo, by dojść do ulicy którą widział zdaleka, gdy spostrzegł na jej rogu coś niby posąg czarny nieruchomy.
Był to człowiek oczywiście postawiony na czatach, który czekał nań tamując drogę.
Jan Valjean cofnął się.
Był teraz w punkcie Paryża między przedmieściem Św. Antoniego i Rapée, jednym z tych, które świeże, roboty publiczne zmieniły, oszpeciwszy według jednych, ozdabiając je wedle drugich. Znikły ogrody, szychty drzewa i stare budynki. Dziś są tam wielkie ulice zupełnie nowe, place, cyrki, hippodromy, dworce kolei żelaznej i więzienie: postęp jak widzimy, wraz z dodatkiem karnym.
Przed laty pięćdziesięciu, w ukształconym na podaniach języku ludowym, uporczywie nazywającym Instytut Czterema Narodami, a Operę komiczną Feydeau, miejsce, do którego doszedł Jan Valjean nazywało się Picpus mały. Brama Św. Jakóba, brama Paryzka, rogatka Sierżantów, Świniarki, Galjota, Celestyni, Kapucyni, Wałek, Błocko, Drzewo krakowskie, Małopolska, Picpus mały — są to nazwiska starego Paryża, które dożyły nowego. Pamięć ludu unosi się nad gruzami przeszłości.
Picpus mały, który zresztą zaledwie istniał i zawsze był tylko jakby zarodkiem osobnego cyrkułu, miał postać klasztorną hiszpańskiego miasta. Drogi mało brukowane, ulice niezabudowane prawie. Prócz dwóch lub trzech ulic, o których mówić będziemy, zresztą mury i samotność. Ani jednego sklepu, żadnego powozu; ledwie tu i owdzie paliła się w oknach świeca; po dziesiątej wszelkie światło gasło. Ogrody, klasztory, szychty drzewa, sady, rzadkie małe domki, mury tylko wysokie jak kamienice.
Taką była ta dzielnica w ostatnim wieku. Już rewolucja srodze ją nadwerężyła. Republikańska dyrekcja budowli publicznych burzyła, przebijała, dziurawiła ten cyrkuł. Tu były składy gruzu. Przed laty trzydziestu dzielnica ta znikała, ustępując miejsca nowym budowlom. Dziś nie pozostało z niej ani śladu.
Picpus mały, którego nie ma wcale śladów na teraźniejszych planach miasta, wyraźnie jest oznaczony na planie 1727 r. wydanym w Paryżu u Dyonizego Thierry przy ulicy św. Jakóba naprzeciw ulicy Plâtres i w Lyonie u Jana Girin przy ulicy Mercière. Picpus mały ma dwie ulice w kształcie litery Y, utworzonej ulicą Chemin Vert St. Antoine, dzielącą się na dwie ulice: na lewo biorącą nazwę małej uliczki Picpus, a na prawo ulicy Polonceau. Dwa ramiona Y łączyły się u wierzchołka rodzajem wału, który miał nazwę ulicy Droit Mur. Tu kończyła się ulica Polonceau; mała ulica Picpus szła dalej aż do rynku Lenoir. Idąc do Sekwany, dochodziło się do końca ulicy Polonceau, mając po lewej stronie ulicę Droit Mur, a nagle zawróciwszy przy rogu prawym, przed sobą mur tej ulicy, po prawej zaś stronie przerwane przedłużenie ulicy Droit Mur bez wyjścia zwane niecałą ulicą Genrot.
Tu właśnie był Jan Valjean.
Jakeśmy powiedzieli, zobaczywszy czarną postać stojącą na czatach w rogu ulicy Droit Mur i małej ulicy Picpus, cofnął się. Nie było wątpliwości. Widmo go szpiegowało.
Co czynić?
Zawrócić w tył już było zapóźno. To co przed chwilą widział poruszające się w cieniu w tyle za sobą, niewątpliwie był to Javert ze swą zgrają. Prawdopodobnie Javert wszedł już na ulicę, w końcu której był Jan Valjean. Widocznie Javert znał te kręte miejsca i przedsięwziął środki ostrożności, posyłając jednego dla strzeżenia wyjścia. Domysły te tak podobne do oczywistości, niby garść prochu nagłym wiatrem uniesiona, zakołowały w biednej głowie Jana Valjean. Przyjrzał się niecałej ulicy Genrot; zamknięta. Przyjrzał się małej uliczce Picpus, tam placówka. Widział tę ponurą postać rysującą się czarno na bruku oświeconym promieniami księżyca. Iść naprzód, to zejść się z tym człowiekiem. Cofnąć się to spotkać Javerta. Jan Valjean czuł, że wpadł w matnię, która go ściskała z daleka, i z rozpaczą spojrzał w niebo.
Dla lepszego zrozumienia tego co niżej opowiemy, trzeba sobie dokładnie przedstawić uliczkę Droit Mur, a szczególniej róg zostawiony na lewo, przy skręcie z ulicy Polonceau na tę uliczkę. Na całej uliczce Droit Mur aż do małej ulicy Picpus ciągnął się rzęd domków niepoczesnej powierzchowności; na lewo stał jeden, gmach surowej miny, złożony z wielu mieszkań stopniowo wznoszących się w górę jednem lub dwoma piętrami, w miarę jak się zbliżało do małej ulicy Picpus, tak iż budynek ten bardzo wysoki od strony małej ulicy Picpus, był niziuteńki od ulicy Polonceau. Tu, w rogu, o którym mówiliśmy, kończył się on nizkim murem. Mur ten nie stanowił właściwego rogu ulicy, ale był zaklęśniętą ścianą, której końców nie widać było ani z ulicy Polonceau, ani z ulicy Droit Mur.
Od dwóch rogów tej ściany mur ciągnął się ulicą Polonceau aż do domu pod Nr. 49 i na ulicę Droit Mur, gdzie był nierównie krótszy, aż do posępnego budynku o którym mówiliśmy, którego przecinał szczyt tworząc tym sposobem na ulicy nowy kąt zaklęsły. Szczyt ten muru miał ponurą postać; jedno tylko było w nim okno, albo raczej dwie okiennice cynkowe zawsze zamknięte.
Opis nasz miejscowości jest najściślej wierny i zapewne obudzi dokładne wspomnienia w umyśle dawnych mieszkańców tego cyrkułu.
Ścianę narożną, zapełniało coś nakształt wrót olbrzymich, lichego pozoru. Było to niekształtne wiązanie z desek prostopadłych, u góry szerszych niż u dołu, spojonych długiemi poprzecznemi sztabami żelaza. Obok brama zwyczajnej wielkości wybita w murze widocznie nie dawniej, jak przed pięćdziesięciu laty.
Po nad ścianą narożną widać było gałęzie lipy, bluszcz okrywał mur od strony ulicy Polonceau.
Wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa, coś ciągnęło Jana Valjean do tego samotnego i jak się zdawało, mieszkalnego budynku. Szybko przebiegł go oczyma. Powiedział sobie, że jeśli mu się uda dostać wewnątrz, może być ocalony. Myśl ta obudziła w nim nadzieję.
W środkowej części przodu tego budynku, od strony ulicy Droit Mur były przy wszystkich oknach różnych piętr stare ołowiane rynienki z rurkami. Różne odnogi rurek, wychodzące z głównej rury łączyły się u wszystkich rynienek, tworząc jakby jedno drzewo. Te gałęzie rur tysiącznemi zakrzewieniami naśladowały stare ogołocone z liści latorośle winne, wijące się na przednich ścianach dawnych budynków folwarcznych.
Ten dziwny szpaler gałązi blaszanych i żelaznych, najprzód zwrócił uwagę Jana Valjean. Posadził Cozettę przy barjerze, zalecając milczenie i pobiegł do miejsca, gdzie główna rura dotykała ziemi. Może z jej pomocą dałoby się wedrzeć na wierzch, wejść do domu. Ale rura była zniszczona, na nic nieprzydatna i ledwie trzymała się ściany. Przytem wszystkie okna tego ponurego gmachu były okratowane grubemi prętami żelaza, nawet pod strychem. Dalej promienie księżyca zupełnie oświecały facjatę, i człowiek stojący na rogu ulicy widziałby pnącego się w górę Jana Valjean. Nakoniec co zrobić z Cozettą, jak ją wciągnąć na dom trzypiętrowy?
Zaniechał myśli wdzierania się po rurze i czołgnął wzdłuż muru ku ulicy Polonceau.
Gdy doszedł do ściany narożnej, przy której zostawił Cozettę, zauważył, że tam nikt go nie mógł dojrzyć. Wytłumaczyliśmy powody, dla których z żadnej strony nie był widzialny. Prócz tego stał w cieniu. Wreszcie były dwie bramy. Możeby dało się którą wyważyć. Mur, nad którym widział lipę i bluszcz oczywiście wychodził na ogród, w którym chociaż nie było jeszcze liści na drzewach, można się było jako tako ukryć i przepędzić resztę nocy.
Czas upływał. Należało szybko działać.
Obmacał bramę i zaraz poznał, że była zabitą z zewnątrz i ze środka.
Z większą nadzieją zbliżył się do drugiej wielkiej bramy. Była strasznie stara i zrujnowana, sam jej ogrom czynił ją mniej trwałą, deski przegniłe, wiązania żelazne, których było trzy, rdzą zjedzone. Można było oderwać stare żelaztwa.
Przypatrzywszy się dobrze przekonał się, że to nie była brama. Nie miała ani zawias, ani wiązadeł, ani szczeliny w środku. Tu i owdzie przybite były poprzeczne sztaby żelazne bez związku z sobą. Przez szpary w deskach widział mur i kamienie grubo ociosane, które istniały jeszcze przed dziesięciu laty. Z przerażeniem poznał, że pozorna brama była poprostu zewnętrzną ścianą drewnianą budynku do którego była przypartą. Łatwo było oderwać deski, ale za deskami spotykało się z murem.
W tej chwili dał się słyszeć w pewnej odległości głuchy, miarowy szelest. Jan Valjean ośmielił się rzucić wzrokiem za róg ulicy. Oddział siedmiu lub ośmiu żołnierzy wszedł na ulicę Polonceau. Widział ich błyszczące bagnety; dążyli w jego stronę.
Żołnierze ci, na których czele odznaczała się wysoka postać Javerta, szli powoli i ostrożnie, zatrzymując się często. Widocznem było, że rozpatrywali wszystkie zakątki murów, wszystkie zakątki bram i zaułki ulicy.
Łatwo można się było domyśleć, że Javert spotkał ten patrol i wezwał jego pomocy.
Dwaj pachołkowie Javerta należeli do oddziału.
Sądząc z powolnego ich chodu i częstych przestanków, ledwie za kwadrans mogli dojść do miejsca, w którem był Jan Valjean. Nastała straszna chwila. Kilka minut dzieliły Jana Valjean od okropnej przepaści, która po raz trzeci przed nim się otwierała. Teraz nietylko jego czekały galery; Cozecie groziła zguba, życie podobne do wnętrza grobu.
Jedna tylko rzecz była możliwą.
Jan Valjean miał w sobie to szczególnego, iż rzec można, nosił zawsze dwie sakwy; w jednej miał myśli człowieka świętego, w drugiej straszne talenta galernika. Stosownie do okoliczności sięgał do jednego lub drugiego worka.
Między innemi talentami, dzięki licznym ucieczkom z galer, był, jak sobie przypominacie, mistrzem w niesłychanej sztuce wdzierania się od rogu muru do wysokości szóstego piętra, i to bez drabinki, bez żadnej pomocy, jedynie siłą muskularną, opierając się głową, plecami, lędźwiami i kolanami, i czepiając najlżejszej wypukłości kamieni; ta to sztuka uczyniła strasznym i zarazem sławnym ów kąt więzienia paryzkiego Conciergerie, którędy uciekł przed dwudziestu laty skazany Battemolle.
Jan Valjean zmierzył oczyma mur, nad którym widział lipę. Miał do osiemnastu stóp wysokości. Kąt, który tworzył z przednią ścianą wielkiego budynku u dołu, był zapełniony cegłą wmurowaną w kształcie ostrosłupa, prawdopodobnie aby ten kącik uchronić od nieczystości, których tak często dopuszczają się w podobnych miejscach przechodnie. Takie uprzedzające zapełnienie murem kątów jest bardzo zwyczajne w Paryżu.
Ta massa cegły miała najmniej pięć stóp wysokości. Od jej szczytu do wierzchołka muru pozostawało nie więcej nad stóp czternaście.
Na murze leżały płaskie kamienie bez daszku.
Jedyną trudność stanowiły Cozetta. Biedna Cozetta nie umiała wdzierać się na mury. Porzucić ją? O tem ani na chwilę nie pomyślał Jan Valjean. Zabrać ją było niepodobieństwem. Wszystkie siły człowieka potrzebne są do tej dziwnej wędrówki w górę. Najmniejszy ciężar niweczy równowagę i obala na ziemię.
Potrzebny był sznur. Jan Valjean go nie miał. Gdzie szukać sznura o północy na ulicy Polonceau? Niewątpliwie, gdyby w tej chwili Jan Valjean miał królestwo, oddałby je za kawał sznura.
We wszystkich położeniach nadzwyczajnych zdarzają się błyskawice, które raz ślepią, drugi raz oświecają.
Rozpaczliwe spojrzenie Jana Valjean padło na słup latarni w niecałej ulicy Genrot.
W owym czasie nie znano w Paryżu światła gazowego. Gdy noc zapadła, zapalano stojące w pewnych odległościach latarnie, które spuszczano i podnoszono sznurem przywiązanym w rowku słupa. Kółko, na którem sznur się obracał zatknięte było w małej szafce żelaznej, od której klucz miał zapalający światło, sam zaś sznur był w metalowej rurce.
Jan Valjean z energją, jaką daje walka ostateczna, jednym skokiem przebiegł ulicę, podważył końcem noża szafkę latarni, i po chwili wrócił do Cozetty. Miał sznur. Prędko zabierają się do roboty posępni wynalazcy w zapasach z fatalnością.
Wytłumaczyliśmy, dlaczego latarnie nie były tej nocy zapalone. Latarnia ulicy niecałej Genrot, była ciemną jak inne, i można było przejść koło niej, nie spostrzegłszy nawet, że nie stała na swojem miejscu.
Jednakże późna godzina, miejsce samotne, noc, dziwne zajęcie Jana Valjean, jego szczególne ruchy, bieganie tu i owdzie, wszystko to zaczęło niepokoić Cozettę. Każde inne dziecię oddawnaby głośno krzyczało. Dna pociągnęła tylko — Jana Valjean za połę surduta. Słyszano coraz wyraźniej stąpania zbliżającego się patrolu.
— Ojcze. — rzekła pocichu — boję się. Kto to nadchodzi?
— Sza! — rzekł nieszczęśliwy — to Thenardierowa.
Cozetta zadrżała. Valjean dodał:
— Ani słówka. Nie przeszkadzaj mi. Jeśli krzykniesz, lub zapłaczesz, Thenardierowa nadejdzie i porwie cię.
Wówczas nie spiesząc się, ale też nie robiąc jednego dwa razy, z dokładnością szybką a pewną, tembardziej zdumiewającą, że lada chwila mógł nadejść patrol Javerta, odwiązał z szyi chustkę, opasał nią Cozettę pod pachami, tak żeby nie skaleczyła dziecięcia, przywiązał krawat do jednego końca sznura na supeł w marynarce, jaskółczym zwany, drugi koniec sznura wziął w zęby, zdjął trzewiki i pończochy, przerzucił je za mur, wskoczył na podmurowanie i zaczął — wdzierać się do góry od rogu ściany z taką pewnością i mocą, jakby miał szczeble pod piętami i łokciami. Nie upłynęło pół minuty, już na kolanach stał u szczytu.
Cozetta patrzyła nań osłupiała, słowa nie rzekłszy. Rozkaz Jana Valjean i nazwisko Thenardjerowej krew jej lodem ścięło w żyłach.
Nagle usłyszała głos Jana Valjean, który wołał pocichu:
— Oprzej się plecami o ścianę.
Usłuchała.
— Nie mów ani słowa, i nie lękaj się — dodał Jan Valjean.
Uczuła, że ją podnoszą z ziemi.
Mim mogła zrozumieć co się z nią dzieje, już była na wierzchu muru.
Jan Valjean porwał ją na plecy, dwie rączki chwycił w lewą rękę, położył się krzyżem na murze i przyczołgał do ściany narożnej. Jak był przewidział, stał tam budynek, którego dach łagodną pochyłością zniżał się dość blizko ziemi, dotykając lipy.
Okoliczność bardzo przyjazna, gdyż mur z tej strony był nierównie wyższy niż od ulicy. Jan Valjean widział ziemię w dalekiej głębi przed sobą.
Właśnie spuścił się na dach, trzymając się jeszcze rękoma szczytu muru, gdy rozległy się krzyki przybywającego patrolu. Usłyszano gromki głos Javerta:
— Szperać w uliczce zamkniętej! Ulica Droit-Mur jest strzeżona, mała ulica Picpus także. Ręczę, że jest w uliczce niecałej!
Żołnierze rzucili się w uliczkę Genrot.
Jan Valjean zsunął się z dachu, podtrzymując Cozettę, dostał do lipy i skoczył na ziemię. Czy z przerażenia czy z odwagi, Cozetta ani pisnęła. Miała tylko trochę startą skórę na rękach.
Jan Valjean znajdował się w pewnym rodzaju obszernego ogrodu dziwnego pozoru, w jednym z tych smutnych ogrodów, które zdają się umyślnie przeznaczone na to, aby je oglądano zimą i w nocy. Miał kształt podłużny, w głębi widać było aleję z wyniosłych topoli, w kącie gęste zarośla, w środku jakaś przestrzeń bez cienia, dalej kilka drzew owocowych krzywych i nastrzępionych jak duże krzaki, kwatery z warzywem, cieplarnia z zasianemi melonami, których szklane dzwony odbijały promienie księżyca, i stara sadzawka. Tu i owdzie ławki kamienne czarnym mchem pokryte. Przy alejach stały drzewka sztywne i ponure. Trawa sięgała do połowy pnia, resztę kryła pleśń zielonawa.
Obok Jana Valjean był budynek, z którego dachu się spuścił, stos drzew i chrustu, a za tym stosem tuż przy murze posąg kamienny, którego twarz mocno uszkodzona, była tylko niekształtną maską, niepewnie zarysowującą się w ciemnościach.
Budynek ów był starym, niegdyś mieszkalnym domem; widać było jeszcze pokoje opustoszałe, z których jeden cały zawalony, widocznie służył za skład rupieci.
Wielki gmach ulicy Droit-Mur, zachodzący na małą ulicę Picpus, tworzył przy ogrodzie dwie facjaty pod kątem prostym. Facjaty miały jeszcze tragiczniejszą postać z wnętrza, niż z zewnątrz. Wszystkie okna opatrzone były kratami. W żadnem nie było światła. Na górnych piętrach były kosze jak w więzieniach. Jedna facjata rzucała na drugą cień, który spadał na ziemię jak ogromna czarna płachta.
Innych domów nie było widać. Głąb ogrodu tonęła w mgle i nocy. Wszelako dostrzedz było można mury, po za któremi zdawały się być inne ogrody, i nizkie dachy od ulicy Polonceau.
Niepodobna sobie wyobrazić coś dzikszego i samotniejszego nad ten ogród. Nikogo w nim nie było, co zresztą o tej porze mogło być rzeczą bardzo naturalną; zdawało się jednak, że w tem miejscu nikt nie chodzi nawet w samo południe.
Jan Valjean najprzód poszukał trzewików i obuł się, potem wszedł z Cozettą do szopy. Uciekającemu zdaje się, że nigdy nie jest dość ukryty. Dziecię ciągle myślało o Thenardierowej, i jakby dzieląc jego instynkt, szukało najciemniejszej kryjówki.
Cozetta drżała i tuliła się do Jana Valjean. Słychać było hałaśliwe okrzyki patrolu szperającego w ulicy niecałej, rozlegały się uderzenia kolb o kamienie, wołania Javerta na policjantów, których stawił na czatach, i jego klątwy zmięszane ze słowami, których nie można było zrozumieć.
Po kwadransie burzliwa wrzawa zaczynała się oddalać. Jan Valjean ledwie oddychał.
Zlekka przymknął ręką usta Cozetty.
Zresztą samotność, w której zostawali, była tak dziwnie spokojna, że straszny harmider, wściekły i tak blizki, nie wzbudził tu nawet cienia niepokoju. Zdawało się, że te mury zbudowane były z głuchych kamieni, o których mówi Pismo.
Nagle wśród ciszy najgłębszej, rozległ się szmer nowy; szmer niebieski, boski, niewysłowiony, równie zachwycający, jak był okropnym pierwszy. Był to hymn, wychodzący z ciemności, błysk modlitwy i harmonji w ciemnem i strasznem milczeniu nocy; niewieście głosy, ale głosy złożone zarazem z czystych dźwięków dziewic i naiwnych dźwięków dzieci, głosy nieziemskie, podobne do tych, jakie słyszą jeszcze nowonarodzeni, jakie słyszeć zaczynają konający. Śpiew wychodził z ponurego gmachu, górującego nad ogrodem. Rzekłbyś, że w chwili, gdy oddaliła się piekielna wrzawa, zbliżał się w cieniu chór aniołów.
Cozetta i Jan Valjean padli na kolana.
Nie pojmowali co to znaczy, nie wiedzieli gdzie są, ale oboje, człowiek i dziecię, pokutnik i niewinna istota uczuli, że trzeba uklęknąć.
Głosy miały to jeszcze dziwnego w sobie, że pomimo nich, gmach wydawał się pustym. Był to jakby śpiew nadprzyrodzony w miejscu niezamieszkałem.
Gdy rozlegał się ten śpiew nadludzki, Jan Valjean nie myślał o niczem. Nie widział już nocy, tylko błękity niebios. Zdał się czuć rozwijające się skrzydła duszy, które wszyscy mamy w sobie.
Umilkły śpiewy. Trwały może dość długo. Jan Valjean nie umiał tego powiedzieć. Godziny zachwytu zawsze wydają się minutami.
Znowu nastała cisza. Żadnego szmeru na ulicy, ani w ogrodzie. I to, co groziło, i to, co uspakajało, wszystko znikło. Tylko suche liście, poruszane wichrem na szczycie murów, szeleściły łagodnie i smutnie.
Zerwał się wicher nocny, co wskazywało, że już musiało być między pierwszą i drugą po północy. Biedna Cozetta nie przemówiła ani słowa. Siadła przy nim wsparłszy głowę na jego ramieniu i Jan Valjean myślał, że usnęła. Schylił się i spojrzał na nią. Cozetta miała otwarte wielkie oczy i minę zamyśloną, co zasmuciło Jana Valjean.
Drżała nieustannie.
— Chce ci się spać? — zapytał Jan Valjean.
— Zimno mi — odpowiedziała.
I dodała po chwili:
— Czy jeszcze jest tutaj?
— Kto — spytał Jan Valjean.
— Pani Thenardier.
Jan Valjean zapomniał już jakiego sposobu użył, by skłonić Cozettę do milczenia.
— A! — rzekł — już odeszła. Nie bój się niczego.
Dziecię westchnęło jakby ciężar spadł mu z piersi.
Ziemia była wilgotną, szopa ze wszech stron otwartą, wiatr dął coraz ostrzejszy. Poczciwy człowiek zdjął z siebie surdut i okrył nim Cozettę.
— A teraz nie tak ci zimno? — zapytał.
— O mniej, ojcze!
— No, poczekaj trochę, zaraz powrócę.
Wyszedł z rudery i sunął się wzdłuż wielkiego budynku szukając lepszego schronienia. Napotkał drzwi, ale zamknięte. Wszystkie okna na dole były opatrzone kratami.
Minąwszy wewnętrzny kąt gmachu, spostrzegł okna zagięte w łuk, a w nich światło. Wspiął się na palcach i zajrzał w jedno okno. Wszystkie należały do obszernej sali z marmurową posadzką, ze słupami i arkadami, słabo oświeconej jedną lampą gorejącą w kącie. Sala była pustą, i nic się w niej nie poruszało. Wszelako dobrze się rozpatrzywszy, zobaczył na posadzce coś pokrytego całunem i mającego postać ludzką. Leżało to krzyżem, twarzą obrócone do kamieni, z wyciągniętemi rękoma, nieruchome jak śmierć. Sądząc z wężykowatej linji ciągnącej się po posadzce marmurowej, zdawało się, że ta postać złowroga miała stryczek u szyi.
Całą salę zalegało pół światła, pół cieniu, pomnażające zgrozę.
Jan Valjean często później opowiadał, że chociaż w jego życiu dużo przesunęło się grobowych widowisk, nic jednak nie widział okropniejszego i bardziej przejmującego dreszczem nad tę zagadkową nocną postać, spełniającą jakąś nieznaną tajemnicę w tem miejscu samotnem. Strasznem było pomyśleć, że to był może nieboszczyk, straszniejszem, że to był może człowiek żyjący.
Odważnie przycisnął czoło do szyby i badał czy ta postać się porusza. Napróżno czekał czas, jak mu się zdawało, dość długi: nie zrobiła najmniejszego pokruszenia. Nagle zdjął go taki strach niewymowny, że uciekł. Biegł bez pamięci ku szopie, nie śmiejąc się obejrzeć. Zdawało mu się, że spojrzawszy za siebie ujrzy idącą za nim wielkim krokiem ową postać potrząsającą rękoma.
Zadyszany dostał się do rudery. Kolana uginały się pod nim, zimny pot ściekał z czoła.
Co to za miejsce? ktoby wyobrażał sobie, że jest tego rodzaju grób pośród Paryża? co za dziwny dom? Gmach pełen tajemnicy nocnej, wywołujący dusze w cieniach głosem aniołów, a gdy przyjdą, dający im znienacka przerażające widzenia, obiecujący otworzyć promieniste wrota niebios, a otwierający okropne bramy mogiły! I rzeczywiście był to budynek, dom mający swój numer na ulicy! To nie senne marzenie! By uwierzyć temu, czuł potrzebę dotknąć się kamieni!
Zimno, trwoga, niepokój, wzruszenia wieczora nabawiły go prawdziwej gorączki, wszystkie te myśli biły się w jego mózgu.
Zbliżył się do Cozetty. Ona spała.
Dziecię położyło głowę na kamieniu i usnęło.
Usiadł przy niem i patrzył. Powoli wpatrując się w Cozettę, uspokajał się i odzyskiwał swobodę umysłu.
Teraz jasno poznał tę prawdę, która odtąd miała być tłem jego życia, że dopóki Cozetta pozostanie przy nim, wszystko czego będzie potrzebował — to tylko dla niej, czego będzie się lękał, to jedynie z jej powodu. Nie czuł nawet zimna, bo swym surdutem osłonił dziecię. Tak marząc, słyszał od kilku minut dziwny szelest, jakby brzęk poruszanego dzwonka. Szelest wychodził z ogrodu. Słyszał go wyraźnie, chociaż był dość cichy. Podobne to było do odgłosu dzwoneczków bydła na pastwisku w nocy.
Jan Valjean obrócił głowę na ten szelest.
Spojrzał i zobaczył, że jest ktoś w ogrodzie.
Istota podobna do człowieka chodziła między szklannemi dzwonami cieplarni, podnosząc się, pochylając i zatrzymując z regularnemi poruszeniami, jakby coś ciągnęła po ziemi i rozkładała. Istota ta zdawała się utykać na nogę.
Jan Valjean zadrżał tem ciągiem drżeniem nieszczęśliwych, dla których wszystko jest nieprzyjazne i podejrzane. Nie ufają dniowi, bo ten widoczniejszem ich czyni, nie ufają nocy, bo pomaga do schwytania ich znienacka. Przed chwilą drżał na myśl, że ogród jest pusty, teraz zląkł się, bo kogoś zobaczył.
Z urojonej trwogi wpadł w rzeczywistą. Pomyślał, że Javert i policjanci pewnie nie odeszli, że zapewne zostawili czaty na ulicy, że jeśli ten człowiek zobaczy go w ogrodzie, krzyknie na złodzieja i odda go policji. Wziął po cichu na ręce Cozettę uśpioną i złożył za stosem starych sprzętów, w najciemniejszym kącie szopy. Cozetta się nie poruszała.
Ztąd przypatrywał się ruchom człowieka w cieplarni. Dziwnem się zdawało, że brzęk dzwonka towarzyszył wszystkim jego poruszeniom. Gdy człowiek się zbliżył i brzęk się zbliżył, gdy się oddalał i brzęk się oddalał, gdy zrobił ruch nagły, rozległo się drganie dzwonka, gdy stanął brzęk ucichał. Widocznie dzwonek był przywiązany do tego człowieka; ale w takim razie cóż to miało znaczyć? co za jeden ten człowiek, na którym wisiał dzwoneczek jak na byku lub baranie?
Zadając sobie te pytania, dotknął rąk Cozetty. Były zlodowaciałe.
— A mój Boże! — rzekł.
I zawołał po cichu:
— Cozetto!
Nie otwierała oczu.
Wstrząsnął nią mocno.
Nie budziła się.
— Czyżby umarła! — pomyślał i powstał, drżąc cały.
Najokropniejsze myśli bezładnie snuły mu się po głowie. Są chwile, w których najstraszniejsze przeczucia trapią nas jak gromada jędz i gwałtownie rozsadzają komórki naszego mózgu. Gdy chodzi o życie osób kochanych, rozsądek nasz wynajduje tysiące szaleństw. Przypomniał sobie, że w chłodną noc na świeżem powietrzu sen może być śmiertelnym.
Cozetta blada, nieruchoma, padła wyciągnięta u nóg jego.
Słuchał jej oddechu; oddychała, ale słabem, zamierającem tchnieniem.
Jak ją rozgrzać? jak rozbudzić? Wszystko ustępowało przed tą jedną myślą. Jak obłąkany wyskoczył z rudery.
Potrzeba było koniecznie nim upłynie kwadrans, złożyć Cozettę w łóżku przed ogniem.
Szedł prosto do człowieka, którego zobaczył w ogrodzie. Po drodze wydobył z kieszeni kamizelki rulonik z pieniędzmi.
Człowiek ów, ze schyloną ku ziemi głową, nie widział go nadchodzącego. W kilku susach Jan Valjean stanął przed nim i zawołał:
— Sto franków!
Człowiek podskoczył i podniósł głowę.
— Sto franków zarobicie — powtórzył Jan Valjean, jeżeli mi dacie na tę noc schronienie!
Promienie księżyca padły na wylękłą twarz Jana Valjean.
— Ach, to wy, ojcze Madeleine! — rzekł człowiek.
Na to nazwisko wymówione tym tonem, o tak późnej godzinie, w miejscu nieznanem, przez nieznajomego człowieka, cofnął się Jan Valjean.
Przygotowany był na wszystko, wyjąwszy na to jedno. Ten co do niego mówił był to starzec zgarbiony, kulawy, odziany prawie jak wieśniak, przy kolanie miał opaskę rzemienną, u której wisiał spory dzwonek. Rysów twarzy nie można było rozpoznać, bo stał w cieniu.
Poczciwiec zdjął z głowy czapkę i zawołał drżący.
— A mój Boże, jak się tu dostaliście, ojcze Madeleine! którędyście weszli, Chryste Panie! Spadacie jak z obłoków. To prawda, że jeśli spadniecie kiedy, to chyba ztamtąd. A jak to wyglądacie. Bez chustki na szyi, bez kapelusza, bez surduta! Wiecie że nastraszylibyście każdego, coby was nie znał? Bez surduta! Panie Boże, czy święci teraz warjują! Ale jakeście tu weszli?
Słowa płynęły jedne za drugiemi. Starzec trzepał z tą gadatliwością wieśniaczą, w której nie ma nic niepokojącego. We wszystkiem co mówił malowało się osłupienie i dobroduszna szczerota.
— Kto jesteście? i co to za dom tutaj? — zapytał Jan Valjean.
— A doprawdy, tego nadto — zawołał starzec; jestem ten, któremuście tu dali miejsce, a ten dom, to dom, w którym daliście mi miejsce. Jak to! nie poznajecie mię!
— Nie — rzekł Jan Valjean. A jakim sposobem wy mię znacie?
— Ocaliliście mi życie — rzekł człowiek.
Obrócił się, promień księżyca odznaczył rysy jego twarzy i Jan Valjean poznał starego Fauchelevent.
— A! — rzekł Jan Valjean — to wy? tak, poznaję was teraz.
— Prawdziwe szczęście! — rzekł stary tonem wyrzutu.
— A co tu robicie o tej porze! — zapytał Jan Valjean.
— Ba! przecież okrywam moje melony!
W istocie stary Fauchelevent w chwili, gdy Jan Valjean do niego przystąpił, trzymał w ręku koniec słomianki, którą rozciągał na cieplarnię. Położył już tak kilka słomianek od godziny jak był w ogrodzie. Przy tej to czynności robił szczególne poruszenia, które zauważył z szopy Jan Valjean.
Stary mówił dalej:
— Powiedziałem sobie: księżyc jest w pełni, będzie przymrozek. Gdybym odział moje melony surdutem? I dodał patrząc na Jana Valjean z prostaczym śmiechem: dalibóg, powinnibyście tak samo uczynić! Ale jakeście się tu dostali?
Jan Valjean widząc, że jest poznany przez tego człowieka, przynajmniej pod nazwiskiem Madeleina, postępował teraz bardzo ostrożnie. Zadawał mnóstwo zapytań. Rzecz dziwna, role zdawały się zmienione. On niespodziany przybysz, rozpytywał.
— Co to za dzwonek macie u kolana?
— To? — odpowiedział Fauchelevent — to żeby mię unikano.
— Jakto! żeby was unikano?
Stary Fauchelevent mrugnął okiem z miną nie dającą się opisać.
— A do licha! tu same kobiety w tym domu, wiele młodych dziewcząt. Zdaje się, że byłbym niebezpiecznym. gdyby mię spotkały. Dzwonek je przestrzega. Gdy się zbliżam, one odchodzą.
— Cóż to za dom?
— Ba! alboż nie wiecie!
— Ależ nie, nie wiem.
— Wszakżeście mię tu umieścili jako ogrodnika!
— Odpowiadajcie, jakbym o niczem nie wiedział.
— A więc, przecież to klasztor Picpusa Małego!
Jan Valjean teraz sobie przypomniał. Przypadek, to jest Opatrzność, sprowadzała go właśnie do klasztoru dzielnicy Św. Antoniego, w którym stary Fauchelevent, kaleka od czasu jak upadł pod wóz, przed dwoma laty przyjęty został na jego rekomendacje. Powtórzył jakby sam mówiąc do siebie:
— Klasztor Picpusa-Małego!
— Ale wracając do rzeczy — zapytał z kolei Fauchelevent — jakim u licha sposobem dostaliście się tutaj, ojcze Madeleine? Prawda że jesteście świętym, ale zawsze mężczyzną, a mężczyźni tu nie wchodzą.
— A jednak wy tu jesteście?
— Ale nikt więcej.
— Wszelako — dodał Jan Valjean — muszę tu zostać.
— A mój Boże! — zawołał Fauchelevent.
Jan Valjean zbliżył się do starca i rzekł głosem poważnym:
— Ojcze Fauchelevent, ocaliłem ci życie.
— Ja pierwszy to przypomniałem — odpowiedział Fauchelevent.
— Otóż dziś możecie zrobić to dla mnie, com niegdyś dla was uczynił.
Fauchelevent ujął staremi pomarszczonemi i drżącemi rękoma dwie silne ręce Jana Valjean, i kilka chwil nie mógł wyrzec ani słowa. Nakoniec zawołał:
— Oh! byłoby to błogosławieństwo Boże, gdybym mógł odpłacić się wam trochę! Ja! mam ocalić wam życie! panie merze, rozporządzaj starym poczciwcem.
Przedziwna radość przeistoczyła starca. Z jego twarzy zdawały się tryskać promienie.
— Co mam czynić? — zapytał.
— Zaraz wam wytłumaczę. Macie izbę?
— Mam samotną chałupę, za ścianą starego klasztoru tam w kącie, której nikt nie widzi. Są trzy izby.
W istocie chałupa była tak ukrytą za ruiną, że jej nikt nie mógł widzieć, i Jan Valjean nie spostrzegł.
— Dobrze — rzekł Jan Valjean. Teraz żądam od was dwóch rzeczy.
— Jakich, panie merze?
— Najprzód, nie powiecie nikomu co o mnie wiecie. Powtóre, nie będziecie się starali dowiedzieć nic więcej.
— Wola pańska. Wiem że pan nic nieuczciwego nie możesz zrobić i zawsze byłeś człowiekiem bożym. A przytem, pan mię tu umieściłeś. To już dotyczy pana. Jestem na pańskie rozkazy.
— Dobrze. A teraz chodźcie ze mną. Zabierzemy dziecko.
— A! — rzekł Fauchelevent. Jest dziecko!
Nie dodał ani słowa i szedł za Janem Valjean, jak pies za swym panem.
W niespełna pół godziny potem, Cozetta rumiana od płomieni dobrego ognia, spała w łóżku starego ogrodnika. Jan Valjean włożył chustkę i surdut, odszukano i podniesiono kapelusz przez mur przerzucony; gdy Jan Valjean wdziewał surdut, Fauchelevent odpasał rzemień z dzwonkiem, który teraz zawieszony na gwoździu przy koszu, ozdabiał ścianę. Dwaj ludzie grzeli się oparci łokciami o stół, na który Fauchelevent podał bochenek czarnego chleba, kawał sera, butelkę wina i dwie szklanki; stary rzekł do Jana Valjean kładąc rękę na jego kolanie:
— A! ojcze Madeleine! nie poznaliście mię od razu! Ocalacie życie ludziom, a potem ich nie poznajecie! O, to źle! ale oni pamiętają o was! niewdzięczni jesteście!
Wypadki, których przed chwilą widzieliśmy, że tak powiem lewą stronę, spełniły się w sposób jak najprostszy.
Gdy Jan Valjean nocą tego samego dnia, w którym Javert aresztował go przy śmiertelnem łożu Fantiny, uciekł z więzienia municypalnego w W. — nad M. — policja domyśliła się, że zbiegły galernik musiał obrać drogę ku Paryżowi. Paryż jest stekiem wszelkiego tułactwa; wszystko gubi się i znika w tem mrowisku ludzkiem jak w przepaściach morza. W żadnym borze lepiej się nie ukryje, jak w tej gęstwinie ludzkiej. Wiedzą o tem zbiegowie wszelkiego rodzaju. Udają się do Paryża, jak do otchłani, w której głębiach znaleźć mogą ocalenie. Wie o tem i policja, to też w Paryżu szuka tego, co gdzieindziej zgubiła. Szukała tam byłego mera M. — nad M. — Javert powołany został do Paryża, by kierował poszukiwaniami. W istocie Javert potężnie się przyczynił do schwytania Jana Valjean. Gorliwość i rozum, jakich dał dowody Javert w tej okoliczności, zwróciły na niego uwagę p. Chabouillet, sekretarza prefektury przy hrabim Anglès. P. Chambouillet, który zresztą protegował Javerta, kazał go umieścić jako inspektora M. — nad M. — przy policji paryzkiej. Tu Javert okazał się rozmaicie — i dodajmy, choć słówko, wyda się dziwnem w tego rodzaju usługach — uczciwie użytecznym.
Przestał myśleć o Janie Valjean — tego rodzaju psy gończe zapominają, o wczorajszym wilku dla dzisiejszej zwierzyny — gdy w grudniu 1823 przeczytać mu przyszło jeden dziennik, jemu co nigdy nie czytywał gazet; ale Javert, człowiek zasad monarchicznych, pragnął dowiedzieć się o szczegółach tryumfalnego wjazdu „księcia generalisimusa“ do Bayonny. Kończąc czytanie artykułu, który go zajmował, przypadkiem rzucił oko na nazwisko Jan Valjean, będące u spodu gazety. Dziennik donosił, że galernik Jan Valjean umarł, i ogłaszał ten fakt w tak formalnych wyrazach, że Javert nie powątpiewał. Rzekł tylko: teraz to już siedzi dobrze zamknięty, potem rzucił dziennik i myślał o czem innem.
Po pewnym przeciągu czasu, przesłała prefektura policji Sekwany i Oisy do prefektury policji paryzkiej notę o porwaniu dziecka, co miało miejsce, jak opowiadano ze szczegółowemi okolicznościami, w gminie Montfermeil. Mała dziewczynka siedmio do ośmioletnia — stało w nocie — powierzona przez matkę miejscowemu oberżyście, została skradzioną przez nieznajomego człowieka; ta mała imieniem Cozetta była córką dziewczyny nazwiskiem Fantina, zmarłej w szpitalu, nie wiadomo gdzie i kiedy. Nota dostała się w ręce Javerta i dała mu wiele do myślenia.
Znał dobrze nazwisko Fantiny. Przypomniał sobie, że Valjean pobudził jego, Javerta, do śmiechu, prosząc o trzydniową zwłokę, by odszukać dziecię tej istoty. Przypomniał sobie, że Jan Valjean aresztowany został w Paryżu w chwili, gdy wsiadał do dyliżansu idącego do Montfermeil. Kilka wskazówek naprowadzały już nawet w owym czasie na domysł, że poraz drugi wsiadał do dyliżansu, i że poprzedniego dnia odbył pierwszą wycieczkę w okolice wioski, bo w samej wiosce go nie widziano. Po co udawał się do Montfermeii? nie można było odgadnąć. Javert teraz to zrozumiał. Znajdowała się tam córka Fantiny. Jan Valjean jeździł po nią. Otoż dziecko to zostało skradzione przez nieznajomego. Kto mógł być owym nieznajomym? Może Jan Valjean? ale Jan Valjean nie żył. — Nie mówiąc nikomu, Javert zamówił miejsce na dyliżansie w Plat d’etain, przy ulicy Planchette i odbył podróż do Montfermeii.
Spodziewał się powziąć tam ważne objaśnienia, a znalazł wielką ciemność.
W pierwszych dniach wygadali się rozzłoszczeni Thenardierowie. Zniknienie Skowronka narobiło hałasu w wiosce. Wylęgły się różne historje, które w końcu przybrały podobieństwo do kradzieży dziecka. Ztąd nota policji. Ale gdy pierwsza złość minęła, Thenardier przedziwnym instynktem wiedziony, prędko zrozumiał, że było rzeczą niebezpieczną poruszać pana prokuratora królewskiego i że jego skargi z powodu porwania Cozetty w najbliższem następstwie zwróciłyby iskrzącą źrenicę sprawiedliwości na niego, na Thenardiera, i na wiele jego ciemnych sprawek. Sowy przedewszystkiem nie lubią, gdy im przynoszą zapaloną świecę. A najprzód jakżeby się wykręcił z otrzymanych tysiąca pięćset franków? Zwinął więc chorągiewkę, zakneblował gębę żonie, i udał zdziwionego, gdy mu gadano o skradzionemu dziecku. Zgoła tego nie pojmował; prawda, że się żalił w pierwszej chwili, gdy mu tak prędko „porwano“ ukochane dziecię i z czułości opiekuna rad był je zatrzymać jeszcze dni parę; ale przyszedł po nie jego „dziadek“ i zabrał w sposób najnaturalniejszy w świecie. Dodał: jego dziadek, bo to robiło dobre wrażenie. Na taką to historję trafił Javert przyjechawszy do Montfermeil. Wobec dziadka: rozwiała się postać Jana Valjean.
Jednakże Javert zapuścił kilka pytań, niby sądy w historję Thenardiera. — Co za jeden ów dziadek i jak się nazywa? — Thenardier odpowiedział z stotą: — To bogaty rolnik. Widziałem jego paszport. Zdaje mi się, że się nazywa Wilhelm Lambert.
Lambert jest nazwisko uczciwe i wielce uspokajające. Javert powrócił do Paryża.
— Jan Valjean naprawdę umarł — rzekł do siebie — jestem gapa!
Zaczynał już zapominać o całej tej historji, gdy w marcu 1824 r. usłyszał o dziwnym jegomości, mieszkającym w parafji Św. Medarda, przezwanym „żebrakiem, który daje jałmużnę.“ Jegomość ten, jak mówiono, był kapitalistą niewiadomego nazwiska, i mieszkał samotnie z dziewczynką ośmioletnią, która tyle tylko wiedziała, że pochodzi z Montfermeil. Montfermeil! to nazwisko wracało nieustannie i Javert nadstawiał ucha. Stary żebrak i szpieg, dawny dziad kościelny, któremu ów jegomość dawał jałmużnę, dodał kilka szczegółów. — Ow kapitalista był bardzo dziki — wychodził tylko wieczorem, — nie rozmawiał z nikim, czasem tylko z ubogiemi, — i nikt nie mógł do niego przystąpić. Nosił strasznie stary surdut żółty, który jednak wart był kilka miljonów, bo cały był podszyty biletami bankowemi. — Zaciekawiło to Javerta. By przypatrzyć się zbliska fantastycznemu kapitaliście i nie spłoszyć go, pewnego dnia pożyczył od dziada nędzną odzież, i zajął miejsce, gdzie stary szpieg stał codziennie skurczony, szepcąc przez nos pacierze i podsłuchując przechodniów.
Podejrzany jegomość w istocie zbliżył się do tak przebranego Javerta, i dał mu jałmużnę; w tej chwili Javert podniósł głowę i wstrząśnienie, jakiego doznał Jan Valjean sądząc, że poznał Javerta, udzieliło się także Javertowi, któremu się zdało, że poznał Jana Valjean.
Wszelako mógł się omylić w ciemności: śmierć Jana Valjean była urzędownie potwierdzoną. Javert jeszcze wątpił, a gdy wątpił, to jako człowiek skrupulatny, Javert nikogo nie chwytał za kołnierz.
Poszedł za Janem Valjean aż do pustki Gorbeau, wyciągnął starą na słowa, co nie było rzeczą trudną. Stara potwierdziła mu fakt o surducie podszytym miljonami. i opowiedziała szczegół o bilecie tysiąc frankowym. Sama widziała! dotykała własnemi rękoma! Javert najął izbę. Wieczorem tegoż dnia przeniósł się do pustki Gorbeau. Podsłuchiwał pod drzwiami tajemniczego lokatora, spodziewając się, że jego głos usłyszy, ale Jan Valjean spostrzegł jego świecę przez dziurkę od klucza, i omylił szpiega, zachowując milczenie.
Nazajutrz Jan Valjean wyniósł się z pustki. Ale brzęk padającej monety pięcio frankowej obudził czujność starej, która słysząc poruszane pieniądze, pomyślała, że się przeprowadzają i spiesznie uprzedziła Javerta. W nocy, gdy Jan Valjean wyszedł, Javert czekał nań za drzewami bulwaru z dwoma ludźmi.
Javert zażądał w prefekturze pomocy zbrojnej, nie wymienił jednak nazwiska osoby, którą spodziewał się schwytać. Była to jego tajemnica, której dochowywał z trzech powodów: najprzód, ponieważ najmniejszy rozgłos mógł obudzić podejrzenie Jana Valjean; dalej, że schwytać starego galernika, który uciekł i miany był za zmarłego, ująć skazanego, którego noty władz sądowych pomieściły niegdyś między złoczyńcami najniebezpieczniejszego rodzaju, było to powodzenie niesłychane, któregoby dawniejsi urzędnicy policji pewnie nie ustąpili nowo przybyłemu Javertowi, i słusznie obawiał się, by mu nie odebrali jego galernika; nakoniec, Javert jako artysta lubił niespodzianki. Niecierpiał powodzenia zawczasu otrąbionego; to zapowiadanie z góry tryumfu, odejmowało wszelki urok w oczach Javerta. Chciał więc wykonać swoje arcydzieło w cieniu, i potem dopiero nagle je odsłonić.
Javert szedł za Janem Valjean od drzewa do drzewa, potem od rogu do rogu ulic, i ani chwili nie stracił go z oczów; nawet wtenczas, gdy Jan Valjean sądził się zupełnie bezpiecznym. Javert miał go na oku. Dlaczego Javert nie aresztował Jana Valjean? bo jeszcze wątpił.
Trzeba sobie przypomnieć, że w owym właśnie czasie policja niebardzo była swobodną; liberalna prasa ją krępowała. Kilka samowolnych aresztowań, podniesionych w dziennikach, rozległy się aż w Izbach, i przejęły bojaźnią prefekturę. Nastawać na wolność osobistą — był to krok wielce ważny. Ajenci lękali się pomyłki; prefekt się ich czepiał, za lada błąd groził dymisją. Proszę sobie wyobrazić coby powiedziano w Paryżu, przeczytawszy taki artykulik, powtórzony przez dwadzieścia dzienników: — Wczoraj sędziwy starzec, szanowny kapitalista, przechadzając się ze swoją wnuczką ośmioletnią, został aresztowany i zamknięty w więzieniu prefektury, jako zbiegły galernik!
Dodajmy do tego, że Javert miał swoje własne skrupuły; z przestrogami prefekta łączyły się upomnienia własnego sumienia. Rzeczywiście wątpił.
Jan Valjean obrócony był tyłem i szedł w ciemnościach.
Smutek, niepokój, trwoga, znękanie, nowe nieszczęście być zmuszonym uciekać nocą i szukać na chybi trafi schronienia w Paryżu dla siebie i Cozetty, konieczność miarkowania swych kroków wedle chodu dziecięcia, wszystko to mimo wiedzy Jana Valjean zmieniało jego ruchy i nadawało jego postaci coś tak zgrzybiałego, że nawet policją uosobioną w Javercie mogło oszukać i w istocie oszukało. Niepodobieństwo przystąpienia z bliska, ubiór starego nauczyciela z emigracji, oświadczenie Thenardiera, że był rodzonym dziadkiem dziecięcia, nakoniec wiara, że umarł na galerach, pomnażały niepewności gęszczące się w umyśle Javerta.
Raz przyszło mu na myśl zapytać go nagle o paszport. Ale jeśli człowiek ten nie był Janem Valjean, ani też zacnym starym kapitalistą, prawdopodobnie w takim razie był wytrawnym filutem, uczenie i głęboko wtajemniczonym w podziemne knowania złoczyńców paryzkich, jakim hersztem niebezpiecznej bandy, dającym jałmużnę, by ukryć inne swe talenta — stare, wiadome rzeczy. Miał wspólników i powierników, gotowe mieszkanie na wszelki wypadek, i pewnieby umknął. Jego kołowania po ulicach wskazywać się zdawały, że nie był zwyczajnym poczciwcem. Aresztować go pospiesznie, było to „zabić kurę znoszącą złote jaja.“ Co szkodziło poczekać? Javert był pewnym, że mu się z rąk nie wyśliźnie.
Szedł więc trochę zakłopotany, tysiączne tworząc domysły o tym zagadkowym jegomości.
Dopiero dość późno, na ulicy Pontoise, przy żywem świetle z okien szynkowni, zupełnie poznał Jana Valjean.
Na tym świecie są dwie istoty, którym drżą wnętrzności: matka znajdująca swe dziecię i tygrys, gdy swój łup przydybie. Javert doznał tego drżenia wnętrzności.
Skoro stanowczo poznał Jana Valjean, strasznego galernika, spostrzegł, że było ich tylko trzech i zażądał pomocy od komisarza policji przy ulicy Pontoise. Nim się chwyci w garść cierniową pałkę, wdziewa się rękawice.
Przez to opóźnienie i zatrzymanie się na rozstajnych drogach Rollina dla narady z ajentami o mało nie stracił tropu swej zwierzyny. Prędko jednak odgadł, że Jan Valjean chciałby się rzeką od myśliwców odgrodzić. Pochylił głowę i rozmyślał jak ogar, który dotyka nosem ziemi, by lepiej zwietrzyć drogę.
Javert z potężną trafnością instynktu szedł prosto na most austerlicki. Jedno słowo poborcy mostowego objaśniło go zupełnie.
— Widzieliście człowieka z dziewczynką?
— Żądałem od niego dwa su — była odpowiedź.
Javert przybył do mostu dość wcześnie, by ujrzeć po drugiej stronie rzeki Jana Valjean, jak prowadząc za rękę Cozettę, przechodził przestrzeń oświeconą promieniami księżyca. Widział, jak zawracał w kierunku ulicy Chemin Vert St. Antoine; pomyślał o zamkniętej uliczce Genrot niby pułapce, i o jedynem wyjściu z ulicy Droit Mur na małą, ulicę Picpus. Zabezpieczył główne wyjścia, jak mówią myśliwi i pospiesznie wyprawił krętemi drogami jednego ze swych ajentów, aby je strzegł. Zatrzymał patrol wracający do Arsenału i kazał mu iść z sobą. W grach tego rodzaju, żołnierze są kozerami. Zresztą jest zasadą, że dla upolowania dzika trzeba umiejętności myśliwskiej i licznej sfory psów. Skombinowawszy te rozporządzenia i czując pochwyconego Jana Valjean między zamkniętą uliczką Genrot z prawej strony, swoim ajentem z lewej, a nim, Javertem, z tyłu, zadowolony z siebie zażył tabaki.
Potem zaczął się bawić. W tej chwili czuł rozkosz piekielną, Pozwolił swej ofierze iść swobodnie, pewny, że ją trzyma w ręku, i pragnąc zarazem opóźnić ile możności chwilę jej uwięzienia; szczęśliwy, że wpadła w matnię choć jeszcze czuje się swobodną, pożerał ją oczyma z rozkoszą pająka, który pozwala trzepotać się musze, i kota co pozwala biedz myszy. Szpony mają czułość potworną, ciemne ruchy zwierza uwięzionego w ich kleszczach drażnią je przyjemnie. Co za rozkosz to duszenie powolne!
Javert rozkoszował się. Oka jego sieci były mocno zawiązane. Pewny był powodzenia; pozostawało mu tylko położyć rękę na ofiarę.
Mając silną eskortę, nie przypuszczał nawet oporu, jakkolwiek energicznym, mocnym i zrozpaczonym mógł być Jan Valjean.
Gdy doszedł do środka pajęczyny, nie znalazł muchy.
Możecie sobie wyobrazić jego wściekłość.
Rozpytał placówkę ulic Droit Mur i Picpus; ajent, który stał najspokojniej na swojem miejscu, wcale nie widział przechodzącego człowieka.
Zdarza się niekiedy, że jeleń nagle zniknie chociaż tuż za nim pędziła smycz chartów; wtedy najdoświadczeńsi myśliwi nie wiedzą, co to znaczy. Duvivier, Ligniville i Despres zapominają języka w gębie. W przygodzie tego rodzaju Artonge zawołał: To nie jeleń, to czarownik.
Javert miał ochotę krzyknąć podobnie.
Pewną jest rzeczą, że Napoleon popełnił błędy w wojnie 1812 roku, że Aleksander popełnił błędy w wojnie Indyjskiej, że Cezar popełnił błędy w wojnie Afrykańskiej, Cyrus w wojnie ze Scytami, a Javert w wyprawie na Jana Valjean. Może nie powinien był wahać się w poznaniu dawnego galernika. Zbłądził, że odrazu i poprostu nie aresztował go w ruderze. Zbłądził, gdy poznawszy go stanowczo, nie przytrzymał na ulicy Pontoise. Zbłądził, naradzając się z pomocnikami przy świetle księżyca na rozstajnych drogach Rollina. Wprawdzie rady są użyteczne i nie szkodzi rozpytać psów zasługujących na wiarę; ale strzelec nie może być dość ostrożny, gdy poluje na niespokojnego zwierza, jak np. wilka lub galernika. Javert, zbytecznie zajęty napędzaniem na drogę ogarów, spłoszył zwierzynę, ostrzegając ją o pogoni. Zbłądził szczególniej, że gdy odszukał trop na moście Austerlitzkim, pozwolił sobie strasznej i dziecinnej igraszki trzymania na uwięzi podobnego człowieka. Miał się za silniejszego niż był w istocie, i sądził, że może igrać jak lew z myszą. Współcześnie miał się za zbyt słabego, gdy uznał potrzebę wezwania w pomoc żołnierzy. Ostrożność fatalna, strata drogiego czasu. Javert popełnił te błędy, a jednak był on w całem znaczeniu wyrazu tem, co w myśliwstwie nazywa się psem roztropnym. Ale któż jest doskonały?
Wielcy strategicy miewają swoje zaćmienia.
Często wielkie głupstwa jak grube sznury składają się z mnóstwa ździebeł. Wyskubuj nitkę po nitce, rozważaj każdą z drobnych pobudek, wpływających na postanowienie, a zerwiesz je jedne po drugich i powiesz: to taka bagatela! Ale skręć je razem, a wydadzą się potwornie silnemi; to Attylla wahający się między Marcjanem na Wschodzie i Walentynianem na Zachodzie, to Hannibal opóźniający się w Kapui, to Danton zasypiający w Arcis sur Aube.
Jakkolwiekbądź, w tejże chwili gdy spostrzegł, że mu się wymknął Jan Valjean, Javert nie stracił głowy. Pewny, że zbiegły galernik nie może być daleko, rozstawił czaty, urządził pułapki i zasadzki, i całą noc obiegał dzielnicę. Zaraz z początku spostrzegł nieład latarni, której sznur był ucięty. Szacowna wskazówka, która jednak omyliła go do tyla, że wszystkie poszukiwania skierował ku zamkniętej ulicy Genrot. W tej niecałej ulicy są dość niskie mury od ogrodów sąsiadujących z rozległemi ugorami. Widocznie Jan Valjean uciekł tędy. To prawda, że gdyby nieco wcześniej wszedł w kąt ulicy niecałej Genrot, prawdopodobnie takby uczynił i byłby zgubiony. Javert przepatrzył ogrody i pola jakby szukał igły.
O świcie zostawił dwóch rozumnych pachołków na straży i wrócił do prefektury policji zawstydzony jak policjant, którego schwytał złodziej.
Przed pięćdziesięciu laty nic nie było podobniejsze do pierwszej lepszej bramy, jak brama pod numerem 62 przy małej ulicy Picpus. Przez tę bramę, zwykle bardzo gościnnie otwartą, można było widzieć dwie rzeczy, miny wcale nie grobowej: podwórko otoczone murami, na których wiła się winna latorośl, i twarz wałęsającego się stróża. W głębi nad murem widać było wysokie drzewa. Gdy promień słońca rozweselił podwórko, a szklanka wina obliczę stróża, przechodzący około numeru 62 małej ulicy Picpus mimowoli unosił z sobą najmilsze wrażenie. A jednak, jakeśmy widzieli, było to miejsce ponure.
Próg się uśmiechał; dom modlił i płakał.
Jeśli przeszedłeś za furtę, co było niełatwem, a nawet prawie niepodobnem, bo należało znać pewne hasło niby Sezam, otwórz się! — jeśli przeszedłeś za furtę, dostawałeś się na prawo do małego przedsionka, zkąd prowadziły schody zaciśnięte między dwoma murami i tak wązkie, że dwie osoby razem iść po nich nie mogły; jeśli nie odstraszały cię jasno-żółto pomalowane ściany z czekoladowem podmurowaniem, wchodziłeś na pierwsze piętro na korytarz, gdzie jasno-żółte malowanie i czekoladowy lampas towarzyszyły ci ze spokojną zawziętością. Dwa piękne okna oświecały schody i korytarz. Korytarz przy skręcie pod kątem prostym stawał się ciemnym. Zapuściwszy się w tę ciemną część korytarza, po kilku krokach dochodziłeś do drzwi tembardziej tajemniczych, że nie były zamknięte. Pchnąwszy je, znajdowałeś się w pokoiku sześć stóp kwadratowych przestrzeni, wyłożonym posadzką taflową, wymytym, czystym, obitym papierem nankinowym z zielonemi kwiatkami, rulon po piętnaście su. Blade światło przedzierało się dużem oknem z małemi szybkami, będącem na lewo i zajmującem całą szerokość ściany. Patrzyłeś i nic nie widziałeś; słuchałeś i nie słyszałeś ani stąpania, ani szmeru ludzkiego. Ściany nagie, w pokoju żadnych sprzętów, nawet krzesła.
Patrzyłeś jeszcze i dostrzegałeś w murze naprzeciwko drzwi otwór czworograniasty obszerności stopy kwadratowej, gęsto wzdłuż i wszerz okratowany żelaznemi pręty, które czarne i mocne tworzyły kwadraciki, powiedziałbym prawie oka, mające półtora cala średnicy. Zielone kwiatki nankinowego papieru spokojnie w porządku dochodziły do krat żelaznych; to grobowe zetknięcie nie przestraszało ich ani płoszyło. Przypuszczając, że jest istota ludzka dość przedziwnie chuda, coby próbowała wejść lub wyjść przez otwór kwadratowy, krata byłaby jej nie puściła. Ciało tędy nie przeszło, ale przechodził wzrok, to jest duch. Widać pomyślano o tem, bo w tyle za kratą zasłaniała otwór blacha osadzona w murze i pokłuta na tysiączne drobne dziurki, jak przetak. U spodu blachy wązka szczelina, podobna do otworów w skrzynkach na listy. Pas spokojny z szyjką od dzwonka wisiał na prawo okratowanego otworu.
Gdy pociągnął za pasek, dzwonek zabrzęczał i usłyszałeś głos tuż przy sobie, co cię przejmowało dreszczem.
— Kto tam? — zapytywał głos.
Był to głos kobiecy, głos cichy, tak cichy, że zdawał się grobowym.
I tu należało znać słówko magiczne. Jeśliś go nie umiał, głos umilkał, ściany stawały się ciche i milczące, jakby z drugiej strony zaległa wystraszona noc grobowa.
Jeśliś znał słówko, głos odzywał się znowu:
— Wejdźcie na prawo.
Wówczas spostrzegałeś na prawo, naprzeciw okna, drzwi szklane w ramach pomalowanych zielono. Podnosiłeś zasówkę, przechodziłeś drzwi i doświadczałeś zupełnie podobnego wrażenia, jak gdy wchodzisz na widowisko do loży okratowanej, nim kratę spuszczą i zapalą pająki. W istocie byłeś w rodzaju loży teatralnej, oświeconej bladem światłem drzwi oszklonych, wązkiej, z dwoma staremi krzesełkami i wystrzępioną matą; prawdziwa loża z przodem po pas, na którym leżała czarna, drewniana tabliczka. Loża była okratowaną, ale nie drewnianą wyzłacaną kratą, jak w teatrze Opery, ale potworną siecią prętów żelaznych, strasznie poplątanych i przykutych do muru ogromnemi końcami, niby zamknięte pięści.
Upłynęło kilka minut nim wzrok przyzwyczaił się do tego półświatła piwnicy i spróbował przedrzeć się za kratę, lecz dalej nad sześć cali nie sięgał. Tu spotykał zawadę w czarnej okienicy, umocnionej poprzecznemi listwami drewnianemi, pomalowanemi żółto-piernikowym kolorem. Okienice złożone z wązkich, długich deszczułek, zakrywały całą długość kraty. Były zawsze zamknięte.
Po chwili słyszałeś głos, wołający na cię z za okienicy i mówiący:
— Jestem tu. Czego chcesz odemnie?
Był to głos kochany, niegdyś może ubóstwiany. Nie widziałeś nikogo. Ledwieś słyszał szmer oddechu. Zdawało się, że wywołany cień rozmawiał z tobą przez grobową deskę.
Gdy byłeś w pewnych wymaganych warunkach, nader rzadkich, wązka deszczułka okiennicy otwierała się na prost ciebie, i wywołany cień stawał się widzeniem. Za kratą, za okiennicą dostrzegałeś o ile dozwalała widzieć krata, głowę a właściwie tylko usta i brodę, reszta pokryta czarna zasłoną. Dostrzegałeś czarny zakonny fartuszek na piersiach i zaledwie wyraźne kształty osłonione czarnym całunem. Ta głowa mówiła do ciebie, ale nie patrzyła na cię i nie uśmiechała się nigdy.
Światło z tyłu ciebie padało w ten sposób, że widziałeś ją białą, a ona ciebie czarnym. To światło było symbolem.
Tymczasem oczy zatapiały się chciwie przez wązki otwór w miejscu zamkniętem wszystkim spojrzeniom. Głęboka ciemność otaczała tę postać w żałobie. Oczy szperały w ciemności, pragnąc rozpoznać co było dokoła widziadła. Po pewnym czasie spostrzegałeś, żeś nic nie widział. Widziałeś noc, próżnię, ciemności, zmrok zimowy, pomięszany z wyziewami grobu, rodzaj strasznego spokoju, milczenie, w którem nie dolatywało twych uszów nawet westchnienie, ciemność, w której nawet widm nie dostrzegałeś.
Coś widział, było to wnętrze klasztoru.
Było to wnętrze posępnego i surowego domu, który zwano klasztorem Bernardynek Nieustającej Adoracji. Ta loża to parlatorjum. Ten głos pierwszy, który do ciebie przemówił, to głoś furtjanki, która nieustannie siedziała nieruchoma i milcząca z drugiej strony muru przy kwadratowym otworze, opatrzonym kratą żelazną i blachą o tysiącu dziurkach niby podwójną przyłbicą.
Ciemność, zalegająca okratowaną lożę, ztąd pochodziła, że parlatorjum miało jedno okno od strony świata, a żadnego od strony klasztoru. Oczy profanów nie powinny były nic widzieć w tem świętem miejscu.
Jednakże było coś po za tą ciemnością, było światło; było życie w tej śmierci. Chociaż klasztor zamurowany był dla wszystkich, spróbujemy do niego wprowadzić czytelnika, i z zachowaniem pewnego umiarkowania opowiedzieć rzeczy, których powieściopisarze nigdy nie widzieli, a następnie też, nigdy nie opowiadali.
Klasztor, który w roku 1824 istniał od dawnych czasów przy małej ulicy Picpus, należał do zgromadzenia Bernardynek reguły Marcina Verga.
Bernardynki te nie stanowiły gałęzi zakonu Klerwalonskiego, jak Bernardyni, lecz z Benedyktynami należały do Citeaux. Czyli innemi słowy, podlegały Świętemu Benedyktowi, nie zaś Świętemu Bernardowi.
Kto trochę grzebał w starych księgach wie, że Marcin Verga założył w roku 1425 zgromadzenie Bernardynek-Benedyktynek, którego główną stolicę, była Salamanca, a filją Alcala.
Zgromadzenie to rozgałęziło się po wszystkich katolickich krajach Europy.
Te szczepienia jednego zakonu na drugim nie są niezwyczajne w kościele łacińskim. Że wymienim tylko sam zakon Św. Benedykta, o którym tu mowa; z zakonem tym łączyły się, nie licząc reguły Marcina Verga, cztery kongregacje: dwie we Włoszech, Monte Cassino i Św. Justyny Padewskiej, dwie we Francji, Cluny i Św. Maur, i dziewięć zakonów, Valambrosa, Grammont, Celestyni, Kameduły, Kartuzi, Pokorni, Oliwatorowie, Sylwestrjanie i nakoniec Cystersi; albowiem Cystersi, będący pniem innych zakonów, sami są odnogą św. Benedykta. Cystersi datują od Św. Roberta, opata Molesme w djecezji Langres w r. 1098. Wiadomo zaś, że w roku 529 djabła, który osiadł na pustyni Subiaco (był już stary, czy dlatego stał się pustelnikiem?) wypędził siedemnastoletni Ś-ty Benedykt z dawnej świątyni Apollina, w której zamieszkiwał.
Po regule Karmelitów bosych, chodzących bez obuwia, noszących na szyi sznur z Łoziny i nie siedzących nigdy, najtwardszą jest reguła Bernardynek-Benedyktynek Marcina Verga. Ubrane są czarno z fartuszkiem, który według wyraźnego przepisu Św. Benedykta, dochodzi pod brodę. Suknia z grubego sukna z szerokiemi rękawami, długa zasłona wełniana, fartuszek sięgający twarzy, kwadratowy na piersiach, przepaska dochodząca do oczów, taki był ich habit. Wszystko czarne, wyjąwszy przepaski, która była białą. Nowicjuszki noszą taki sam habit, cały białego koloru. Profeski mają prócz tego różaniec przy boku.
Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga praktykują Nieustającą Adorację, podobnie jak Benedyktynki zwane Pannami Sakramentkami, które na początku bieżącego stulecia miały w Paryżu dwa domy, jeden w Temple, drugi przy ulicy Nowej Św. Genowefy. Zresztą Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego, o którym mówimy, były zupełnie innego zakonu, niż Panny Sakramentki, zamknięte w Temple i na ulicy Nowej Św. Genowefy. Liczne różnice zachodziły w regule, były także i w ubiorze. Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego nosiły fartuszki czarne, a Benedyktynki Sakramentki z ulicy Nowej Św. Genowefy białe, nadto miały na piersiach wizerunek Najśw. Sakramentu z pozłacanego srebra lub miedzi, wielkości prawie trzech cali. Zakonnice Picpusa Małego wcale nie nosiły Najśw. Sakramentu. Pomimo Nieustającej Adoracji, wspólnej klasztorowi Piepus Mały i domowi Temple, dwa te zakony były zupełnie różne. Podobieństwo było jedynie w odprawianiu nabożeństw do Najświętszego Sakramentu; zupełnie tak samo jak w czczeniu wszelkich tajemnic, dotyczących dziecinnego wieku życia i śmierci Jezusa Chrystusa i Najświętszej Panny; podobne były dwa zakony zresztą bardzo różne, a czasem nawet sobie nieprzyjazne, do Oratorjanów włoskich, ustanowionych we Florencji przez Filipa Nereusza i Oratarjanów francuzkich, ustanowionych w Paryżu przez Piotra Berulle. Oratorjanie paryscy chcieli mieć pierwszeństwo, gdyż Filip Nereusz był tylko świętym, a Berulle był kardynałem.
Wróćmy do twardej reguły hiszpańskiej Marcina Verga.
Bernardynki-Benedyktynki tej obserwacji poszczą rok cały, suszą w poście i wielu innych dniach, im tylko właściwych; w stają z pierwszego snu o pierwszej po północy i do trzeciej godziny czytają brewiarz i śpiewają jutrznię, śpią pod grubą sukienną kołdrą w każdej porze roku, na sienniku, nie używają nigdy kąpieli, nie palą w piecach, biją się dyscyplinami w piątek, przestrzegają ścisłego milczenia, mówią tylko w czasie rekreacji bardzo krótkich, i zamiast koszuli noszą włosiennicę przez sześć miesięcy od 14 września, uroczystości Podniesienia Krzyża, aż do Wielkiej Nocy. Te sześć miesięcy są złagodzeniem reguły, która przepisuje nosić włosiennicę rok cały, ale w lecie jest tak nieznośną, że sprowadza gorączki i spazmy nerwowe. Należało ograniczyć jej użycie. Pomimo nawet tego złagodzenia, gdy 14 września zakonnice włożą tę koszulę, przez trzy lub cztery dni chorują na gorączkę. Posłuszeństwo, ubóstwo, czystość, nieustanna klauzura, takie są śluby, które reguła jeszcze zaostrza.
Przełożoną wybierają na trzy lata matki, zwane matkami głosującemi, bo mają głos w kapitule. Przełożoną można powtórnie wybrać tylko dwa razy, panowanie jej przeto nigdy nie trwa dłużej nad lat dziewięć.
Nigdy nie widzą księdza odprawiającego nabożeństwo, zakrywa go zawsze zasłona z grubego sukna, dziewięć stóp długa. W czasie kazania, gdy kaznodzieja jest w kaplicy, spuszczają na twarz woale; muszą zawsze mówić pocichu, chodzić ze spuszczoną głową i oczyma utkwionemi w ziemię. Jeden tylko mężczyzna może wejść do klasztoru — arcybiskup djecezji.
Jest tam wprawdzie i drugi, ogrodnik, ale tym zawsze bywa starzec, i żeby nieustannie był samotny i przestrzegał zakonnice, by go unikały, przywiązują mu dzwonek do kolana.
Ulegają przełożonej z posłuszeństwem bezwarunkowem i biernem. Jest to uległość kanoniczna z całem zaparciem siebie. Jak na głos Chrystusa, ut voci Christi, na skinienie, na pierwszy znak, ad nutum, ad primum signum, natychmiast z radością, wytrwałością i pewnem ślepem posłuszeństwem, prompte, hilariter, perseveranter et coeca quadem obedientia; nie mogą czytać ani pisać bez wyraźnego pozwolenia, legere vel scribere non adiscerit sine expressa superioris licentia.
Każda z nich kolejno odbywa to, co nazywają przebłaganiem. Przebłaganie jest to modlitwa za wszystkie zdrożności, gwałty, niegodziwości i zbrodnie, jakie się popełniają na ziemi. Przez dwanaście godzin z rzędu, od czwartej wieczór do czwartej z rana, lub od czwartej z rana do czwartej wieczór siostra, odbywająca przebłaganie, klęczy na kamieniach przed Najświętszym Sakramentem, ze złożonemi rękoma i stryczkiem u szyj. Gdy nie może wytrzymać ze znużenia, pada krzyżem, twarzą do ziemi, z wyciągniętemi na krzyż rękoma; to cała ulga. W takiej postawie modli się za wszystkich winowajców na święcie. Jest to wielkie aż do szczytności.
Akt ten spełnia się przed słupem, na którym goreje świeca woskowa; mówią też bez różnicy, czynić przebłaganie, lub być u słupa. Zakonnice przez pokorę wolą nawet to ostatnie wyrażenie, bo zawiera myśl kary i poniżenia.
Czynność taka pochłania całą duszę. Siostra u słupa nie obróciłaby się, choćby za nią piorun uderzył.
Prócz tego zawsze jedna zakonnica klęczy przed Najświętszym Sakramentem. Stacja trwa godzinę. Zmieniają się jak żołnierze na warcie. W tem jest Nieustająca Adoracja.
Przełożone i matki zwykle miewają imiona, tchnące niezwykłą powagą, przypominające nie już świętych i męczenników, ale ważniejsze chwile z życia Jezusa Chrystusa, jako to: matka Narodzenie, matka Poczęcie, matka Męka i t. p. Wszelako imiona świętych nie są zabronione.
Gdy na nie patrzysz, spostrzegasz tylko ich usta. Wszystkie mają żółte zęby. Nigdy szczoteczka od zębów nie postała w klasztorze. Czyszczenie zębów mieści się na najwyższym szczeblu drabiny, u której spodu czytasz: zguba duszy.
Nie zowią nic mój, moja, moje. Nie mają nic własnego i nie powinny być do niczego przywiązane. O każdej rzeczy mówią: nasza, tak: nasza zasłona, nasz szkaplerz; mówiąc o swej koszuli powiedziałyby nasza koszula. Niekiedy przywiązują się do dobrej rzeczy, do książki z godzinkami, do relikwji, do święconego medalika. Skoro spostrzegą to przywiązanie, powinny natychmiast rzecz oddać. Przypomina to słówko Ś-ej Teresy, do której pewna wielka dama, w chwili wstąpienia do zakonu, powiedziała: Pozwól mi matko posłać po moją Biblję, mam do niej wielkie przywiązanie. — A! masz przywiązanie do czegoś! W takim razie nie wchodź do klasztoru.
Żadnej nie wolno się zamknąć, mieć swój kącik, swój pokój. Mieszkają w otwartych celach. Spotykając się, jedna mówi: Niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakrament Ołtarza. Druga odpowiada: Na wieki wieków! Jak we wszystkich praktykach, staje się to mechanicznem z nałogu; często się zdarza, że jedna powie na wieki wieków, nim druga ma czas wypowiedzieć dość długi zresztą frazes: Niech będzie pochwalony i uwielbiony Najświętszy Sakrament Ołtarza!
U Wizytek wchodząca mówi: Ave Maria, a ta, do której wchodzi, odpowiada: Gratia plena. Powitanie pełne wdzięku w istocie.
O każdej godzinie dnia biją trzy dodatkowe uderzenia we dzwon kościelny klasztoru. Na ten znak przełożona, matki głosujące, profeski, siostry służebne, nowicjuszki i aspirantki przerywają cokolwiek mówiły, czyniły, lub myślały, i wszystkie mówią, jeśli naprzykład wybije piąta: — O piątej godzinie i w każdej godzinie niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakramant Ołtarza! Jeśli wybije ósma: O ósmej godzinie i w każdej godzinie i t. d., i t. d., stosownie do godziny.
Zwyczaj ten, mający na celu przerywać myśli i zawsze je zwracać do Boga, istnieje w wielu zgromadzeniach; tylko formula się zmienia. Tak u Dzieciątka Jezus mówią: — W godzinie obecnej i w każdej godzinie niech miłość Jezusa zapala me serce!
Benedyktynki-Bernardynki Marcina Verga przed laty pięćdziesięciu zamknięte w klasztorze Picpusa Małego, śpiewają nabożne pieśni tonem poważnym, śpiewem czysto chóralnym, zawsze głośno przez cały czas trwania nabożeństwa. Gdziekolwiek jest w mszale przestanek, milkną, dodając pocichu: Jezus-Marja-Józef. Podczas nabożeństwa za umarłych dobierają tak nizkiego tonu, że głos kobiecy prawie nie może się bardziej zniżyć. Sprawia to przejmująco tragiczne wrażenie.
Zakonnice Picpusa Małego kazały zrobić groby pod wielkim ołtarzem dla chowania swych zmarłych. Rząd, jak one mówią, nie pozwala, żeby do tych grobów składano trupy. Więc po śmierci opuszczały klasztor. Smuciło to je i przerażało, jakby wielkie naruszenie reguły.
Ustąpiono im w tem — co je zresztą nie bardzo pocieszyło — iż dozwolono grzebać ciała w oznaczonej przez nie godzinie na dawnym cmentarzu Vaugirard, który niegdyś był własnością zgromadzenia.
We czwartki zakonnice te słuchają sumy, nieszporów i całego nabożeństwa jak w niedzielę. Prócz tego skrupulatnie obchodzą wszelkie drobne święta, których ludzie światowi nie znają, a których pełno było niegdyś we Francji i dziś jest w Hiszpanji i we Włoszech. Stacje ich w kaplicy nie mają końca. Co do długości trwania ich modłów najlepsze damy o niej wyobrażenie, powtarzając naiwne słówko jednej zakonnicy: Modlitwy aspirantek są straszne, modlitwy nowicjuszek jeszcze straszniejsze, gorsze, a modlitwy profesek jeszcze straszniejsze.
Raz na tydzień zbiera się kapituła, prezyduje przełożona, asystują matki głosujące. Każda siostra przychodzi z kolei, klęka na posadzce kamiennej, i głośno wyznaje przed wszystkiemi swe błędy i grzechy, które popełniła w ciągu tygodnia. Po każdej spowiedzi naradzają się matki głosujące, i naznaczają pokutę.
Oprócz głośnej spowiedzi z grzechów ważniejszych, za grzechy powszednie czynią tak zwaną winę. Odpokutować swą winę, znaczy leżeć podczas nabożeństwa krzyżem przed przełożoną, dopóki ta, którą nie inaczej nazywają jak matką, nie zawiadomi pokutnicy stuknięciem w stalę, że może powstać. Odpokutowuje się winę za byle co, za stłuczenie szklanki, za rozdarcie zasłony, za mimowolne opóźnienie o kilka sekund na nabożeństwo, za fałszywą nutę w kościele i t. p.; więcej nie potrzeba, by odbywać pokutę. Pokuta ta zresztą jest dobrowolną, która zawiniła sama się sądzi i wyznacza sobie karę. W niedziele i dni świąteczne, cztery matki kantorki śpiewają w czasie nabożeństwa przy wielkim pulpicie czworobocznym. Pewnego dnia jedna matka kantorka zaintonowała psalm, rozpoczynający się od Ecce, lecz zamiast Ecce zaśpiewała głośno te trzy nuty: ut, si, sol i za to roztargnienie pokutowała przez cały czas trwania nabożeństwa. Wina była tem większą, że kapituła się śmiała.
Gdy zakonnica wezwaną jest do parlatorjum, choćby to była przełożona, spuszcza zasłonę tak, iż, jak sobie przypominacie, widać tylko jej usta.
Tylko przełożona ma styczność z obcemi. Inne mogą się widywać z najbliższem rodzeństwem i to bardzo rzadko. Jeśli przypadkiem ktoś chce zobaczyć zakonnicę, którą znał lub kochał na świecie, musi zawiązywać długie negocjacje. Jeżeli kobieta czasami otrzymuje upoważnienie: zakonnica przychodzi i mówi przez okienicę, która otwiera się tylko dla matki lub siostry. Zbytecznem byłoby dodawać, że mężczyznom zawsze jest odmówione pozwolenie.
Taką jest reguła Ś-go Benedykta, obostrzona przez Marcina Verga.
Zakonnice te nie są wesołe, rumiane i świeże, jak często bywają w innych klasztorach. Są poważne i blade. Od r. 1825 do 1880 trzy z nich dostały pomięszania zmysłów.
Najmniej dwa lata trwa postulacja, często cztery, cztery lata nowicjat. Rzadko czynią ostatnie śluby przed dwudziestym trzecim lub dwudziestym czwartym rokiem. Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga nie przyjmują wdów do swego zakonu.
W celach swoich zadają sobie mnóstwo nieznanych umartwień cielesnych, o których nie powinny nigdy mówić.
W dniu, w którym nowicjuszka czyni profesję, stroją ją w najpiękniejsze szaty, głowę zdobią białemi różami, włosy pomadują i zwijają w sploty, — potem pada krzyżem na ziemię; rozciągają nad nią wielką czarną zasłonę i śpiewają psalmy za umarłych. Zakonnice dzielą się na dwa szeregi, jeden przechodzi koło niej, śpiewając żałośnie: nasza siostra umarła, drugi rzęd odpowiada na wysoką nutę: żyje w Jezusie Chrystusie!
W epoce, na którą przypada nasze opowiadanie, do klasztoru przyłączoną została pensja panien. Pensja dziewcząt szlacheckich, po większej części bogatych, między któremi były panny Saint-Aulaire i Béllissen i angielka, nosząca znakomite nazwisko katolickie Talbot. Te dziewczynki, wychowywane przez zakonnice, rosły z uczuciem zgrozy dla świata i jego marności. Jedna z nich mówiła nam pewnego dnia: na widok bruku ulicy drżałam od stóp do głów. Nosiły sukienki niebieskie, białe czepeczki, a na piersiach pozłacane wyobrażenie Św. Ducha ze srebra lub miedzi. W pewne dni uroczyste, szczególniej na Św. Martę, pozwalano im, jako najwyższy dowód łaski i niewymowne szczęście, przebierać się za zakonnice, odprawiać przez cały dzień modlitwy i odbywać wszelkie praktyki wedle reguły Św. Benedykta. Dawniej zakonnice pożyczały im swych sukien czarnych. Wydało się to profanacją, i przełożona zabroniła. Godnem jest uwagi, że te reprezentacje, którym zakonnice pobłażały, a nawet zachęcały do nich, kierowane tajemną, myślą prozelityzmu, i dla dania dzieciom pewnego przedsmaku rozkoszy świętego habitu — były rzeczywistem szczęściem i prawdziwą rozrywką dla pensjonarek. Po prostu bawiło je to bardzo. Była to nowość, to je zmieniało. Naiwne pobudki dziecinnego wieku, które przecież nie przekonywają nas światowców, że może być szczęście w trzymaniu kropielnicy i staniu po całych godzinach przed pulpitem, śpiewając na cztery głosy.
Wychowanki, z wyjątkiem surowości umartwień, zresztą stosowały się do wszystkich praktyk klasztoru. Niejedna młoda kobieta, wróciwszy do świata, po kilkoletniem pożyciu małżeńskiem nie mogła się odzwyczaić od wołania z pośpiechem, ilekroć zapukano do drzwi: na wieki wieków! Jak zakonnice, pensjonarki widywały rodziców i krewnych tylko w parlatorjum. Nawet matkom nie pozwalano ich całować. Tak daleko posuwano surowość. Pewnego dnia przyszła do pensjonarki matka z trzyletnią siostrzyczką. Dziewczynka się rozpłakała, bo chciała pocałować siostrę. Niepodobna. Błagała przynajmniej, żeby pozwolono przesunąć rączkę dziecięcia za kratę, by ją pocałowała. I tego odmówiono prawie z oburzeniem.
Niemniej jednak młode dziewczęta zasiały rozkosznemi wspomnieniami ten dom poważny.
W pewnych godzinach dziecięca radość jaśniała na tle posępnego klasztoru. Wybiła godzina rekreacji, drzwi obróciły się na zawiasach. Ptaszki zawołały: brawo, przybywają dzieci! Powódź młodości zalewała ogród wycięty w krzyż, niby całun. Promieniejące twarze, jasne czoła, naiwne oczy pełne wesołego światła, różnego rodzaju jutrzenki promieniły się w ciemnościach. Po psalmach, śpiewach, sygnaturkach, grobowych biciach we dzwony, po różnych nabożeństwach, nagle rozlegał się szmer małych dziewczynek, milszy od szmeru pszczół około ula. Otwierał się ul wesołości, do którego każda swój miód przynosiła. Bawiły się, wołały na siebie, gromadziły się, biegały: piękne białe ząbki szczebiotały w kątach; zasłony zdala czuwały nad tym śmiechem, cienie szpiegowały te promienie, co to szkodzi! dziewczynki śmiały się i promieniały radością. Cztery posępne mury miały swe chwile jasne. Zlekka pobielone odblaskiem tyla radości, patrzyły na ten słodki gwar rojów wiosennych. Był to jakby deszcz z róz, przerywający żałobę. Dziewczynki swywoliły pod okiem zakonnic; spojrzenie bezgrzeszne nie kłopoce niewinności. Dzięki tym dzieciom, pośród tylu godzin surowych była godzina naiwna. Małe skakały, starsze tańczyły. Zabawa w klasztorze mieszała się z czemś niebiańskiem. Nic bardziej zachwycającego i dostojniejszego nad te świeże dusze, rozkwitłe radością. Homer byłby tu przyszedł śmiać się z Perraultem; w tym czarnym ogrodzie była młodość, wrzawa, krzyki, pustota, rozkosz i szczęście, mogące rozpogodzić zmarszczone czoła wszystkich prababek, z epopei czy baśni, czy siedziały na tronie, czy pod słomianą strzechą, od Hekuby do Matki Wielkiego.
W tym domu więcej może niż gdzieindziej wypowiedziano tych słówek dziecinnych, tak wdzięcznych, budzących śmiech pełen zadumy. Między temi posępnemi murami pięcioletnie dziecię zawołało pewnego razu: — Moja matko! ta duża powiada, że już mam tylko dziewięć lat i dziesięć miesięcy siedzieć tutaj! Co za szczęście!
Tu także miała miejsce ta pamiętna rozmowa:
Matka głosująca: — Czego płaczesz, moje dziecko?
Dziecko (sześcioletnie) łkając: — Mówiłam Alicji, że umiem historję francuzką. Powiedziała mi, że nie umiem, a ja umiem.
Alicja duża, (dziewięć lat). — Nie. Nie umie.
Matka. Dlaczego, moje dziecko?
Alicja. — Powiedziała, żebym otworzyła książkę gdziekolwiek i zadała jej pytanie, jakie natrafię, a ona odpowie.
— I cóż?
— Nie odpowiedziała.
— A o cóżeś ją pytała?
— Otworzyłam książkę, jak żądała, i zadałam jej pierwsze, na jakiem trafiła pytanie.
— Cóż to było za pytanie?
— Było takie: co dalej następuje?
Tu także uczyniono to głębokie spostrzeżenie o papudze trochę łakomej, która należała do pewnej damy pensjonarki.
— Doskonała sobie! ogryza mi z wierzchu grzankę jak słuszna osoba!
Na kamiennych taflach tego klasztoru znaleziono spowiedź, którą siedmioletnia grzesznica spisała na kartce, żeby nie zapomnieć:
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam łakomstwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam cudzołóztwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że rzucałam oczyma na panów“.
Na murawie tego ogrodu różane usta sześcioletnie zaimprowizowały tę powieść, której słuchały niebieskie oczy cztero i pięcioletnie.
„Były sobie raz cztery koguciki i mieli sobie kraj pełen kwiatów. Zrywali kwiaty i chowali do kieszeni. Później oskubywali listki i kładli je do swych cacek. Był w kraju wilk, a było tam dużo lasów; wilk był w lesie, i zjadł koguciki“.
I ten drugi poemat.
„ — Trafiło się uderzenie od kija.
„To poliszynel wybił kota.
„Nie wyszło mu to na dobre, wyszło na złe.
„Wtedy dama zamknęła Poliszynela do więzienia“.
Tu także opuszczone dziecię, podrzutek, z miłosierdzia wychowywany w klasztorze, powiedział miłe i bolesne słówko. Słysząc inne mówiące o swych matkach, dziecię szepnęło w kąciku: — Ja, gdym się rodziła, nie było tam wtedy mojej matki.
Była gruba furtjanka, imieniem siostra Agata, która zawsze się uwijała po korytarzu z pękiem kluczy. Wielkie, duże — nad dziesięć lat — nazywały ją Agatoklesem.
Refektarz, duża sala w kształcie podłużnego prostokąta, oświecona jednemi drzwiami szklanemi, okratowanemi z archiwoltą, wychodzącemi na ogród, był ciemny i wilgotny, a jak mówiły dzieci — pełen zwierząt. Wszystkie sąsiednie miejsca dostarczały tu potrosze robactwa. Każdy z czterech kątów otrzymał w języku pensjonarek osobną wyrazistą nazwę. Był kąt Pająków, kąt Gąsiennic, kąt Stonogów i kąt Świerszczów. Kąt Świerszczów dotykał kuchni i był wielce ceniony. Nie był tak zimny, jak inne. Nazwy przeszły z refektarza na pensje i wyróżniały, jak w dawnem kolegjum Mazarina, cztery narody. Każda wychowanica należała do jednego z czterech narodów, stosownie do kąta refektarza, w którym siadała do obiadu. Pewnego dnia ksiądz arcybiskup, odbywając wizytę pasterską, zobaczył wchodzącą do klasy, przez którą przechodził, dziewczynkę rumianą z prześlicznemi jasnemi włosami, i zapytał drugiej pensjonarki pięknej brunetki o świeżych jagodach, przy nim stojącej:
— Co to za jedna ta mała?
— To pająk, proszę Waszej Ekscelencji.
— Ba, a ta druga?
— To świerszcz.
— A tamta?
— To gąsiennica.
— Doprawdy, a któż panna jesteś?
— Ja jestem stonóg, proszę Waszej Ekscelencji.
Każdy dom tego rodzaju ma swoje właściwości. Na początku bieżącego stulecia Ecouen było jednem z tych miejsc miłych i surowych, gdzie w cieniu prawie szczęśliwym, rosły sobie małe dziewczynki. W Ecouen podczas procesji z Najświętszym Sakramentem, panienki dzieliły się na dwa rzędy, na dziewice i kwieciarki. Były także „baldachimy“ i „kadzielnice“, bo jedne podtrzymywały końce baldachimu, a drugie okadzały Najświętszy Sakrament. Kwiaty z prawa dostawały się kwieciarkom. Cztery „dziewice“ szły na czele. Rano w tym dniu uroczystym często słyszano to zapytanie w sypialni:
— Która z was jest dziewicą?
Pani Campan przytacza te słówko „małej“ siedmioletniej, powiedziane do dużej szesnastoletniej, która szła na przodzie procesji, gdy ona, mała, zostawała w tyle: — Ty bo jesteś dziewicą, a ja nią nie jestem.
Nad drzwiami refektarza napisaną, była dużemi czarnemi literami następująca modlitwa zwana białym Pacierzem i mająca tę własność, że prowadziła wprost do nieba.
„Paciorek biały, który Bóg ułożył, który Bóg odmawiał i który Bóg osadził w raju. Wieczorem idąc spać zastałam trzech aniołów przy mem łóżku, jednego w nogach, dwóch w głowach, a w środku świętą Panienkę Marją, która mi rzekła bym się położyła a o niczem nie wątpiła. Pan Bóg jest moim ojcem. Najświętsza Panna moją matką, trzej apostołowie memi braćmi, a trzy dziewice memi siostrami. Giezłeczko, w którem Bóg się urodził, osłania moje ciało; krzyż Św. Małgorzaty wyryty jest na mojej piersi. Najświętsza Panna szła w pole, Bóg płakał, spotkała pana Św. Jana. — Panie Św. Janie, zkąd przychodzisz? — Idę z Ave Salus. — Nie widziałeś Pana Boga, gdzie jest? Jest na drzewie krzyża, nogi zwieszone, ręce przybite gwoździami, kapelusik z białych cierniów na głowie. Kto odmówi tę modlitwę trzy razy wieczór i trzy razy rano, dostąpi w końcu raju.“
Charakterystyczna ta modlitwa zniknęła w r. 1827 z muru pod potrójnym pokładem wapna. Obecnie zaciera się w pamięci kilku naówczas młodych dziewcząt dziś starych kobiet.
Wielki krucyfiks, zawieszony na murze, dopełniał ozdób refektarza, którego jedyne drzwi — zdaje się żeśmy to już mówili — wychodziły na ogród. Dwa wązkie stoły, obok każdego dwie ławki drewniane, ciągnęły się linjami równoległemi wzdłuż refektarza z końca do końca. Ściany białe, stoły czarne; te dwa kolory są je dyną rozmaitością w klasztorach. Obiady i wieczerze niesmaczne, nawet posiłek dzieci surowy. Jedna potrawa z mięsa i jarzyn razem, lub ryba wędzona, to cały zbytek. Skromny ten posiłek przeznaczony dla samych pensjonarek, był jednak wyjątkiem. Dzieci jadły i milczały pod czujnem okiem matki dyrektorki, która czasami, gdy musze przyszła ochota latać i brzęczyć przeciw regule, hałaśliwie otwierała i zamykała księgę drewnianą. Milczenie to przyprawione było żywotami świętych, czytanemi głośno z małej katederki z pulpitem, stojącej u stóp krzyża. Lektorką była tygodniowo jedna ze starszych wychowanek. W pewnych odległościach stały na stole niepokrytym wazy gliniane polewane, w których uczennice same płukały swe kubki i talerze, a niekiedy rzucały tam niedojedzone potrawy, twarde mięso lub zepsutą rybę, za co bywały karane. Nazywano te wazy sadzawkami.
Dziecię, które przerwało milczenie, robiło krzyż językiem. Gdzie? na ziemi. Zlizywało podłogę. Proch, koniec wszelkich uciech, karał biedne małe listki za to, że śmiały szeleścić.
Była w klasztorze książka, której tylko jeden egzemplarz był wydrukowany; obcy jej czytać nie mieli prawa. Była to reguła św. Benedykta. Oko profana nie mogło przeniknąć tej tajemnicy. Nemo regulas, seu constitutiones nostras, externis communicabit.
Pewnego dnia pensjonarki ukradkiem wzięły tą książkę i zabrały się chciwie do czytania, często przerywając sobie z przerażeniem, by ich matki nie zeszły znienacka, i nagle zamykając książkę. Wielkie to jednak niebezpieczeństwo małą im przyjemność sprawiło. Najciekawszymi wydały się im kilka niezrozumiałych, stronnic o grzechach młodych chłopców.
Bawiły się w jednej alei ogrodu, wysadzonej lichemi drzewami owocowemi. Pomimo nadzwyczajnej czujności matek i surowości kar, gdy wiatr wstrząsnął drzewa, udawało się im niekiedy podnieść ukradkiem zielone jabłko, zepsutą brzoskwinię, lub robaczywą gruszkę. Przytaczamy tu dosłownie list pisany przed dwudziestu pięciu laty przez byłą pensjonarkę, dzisiejszą księżnę de —, jedną z najwykwintniejszych kobiet Paryża. „Ukrywa się jabłko lub gruszkę, jak kto może. Gdy wchodzim na górę posłać łóżko, nim podadzą wieczerzę, wsuwamy je pod poduszkę, a wieczorem jemy w łóżku, lub gdy nie można, jemy w komórce.“ Była to jedna z najżywszych rozkoszy.
Razu jednego, było to także w czasie wizyty księdza arcybiskupa, jedna z dziewczynek, panna Bouchard, pochodząca trochę z arystokracji rodowej, założyła się, że poprosi go o dzień urlopu, rzecz niesłychana w tak surowym klasztorze. Przyjęto zakład, ale żadna pensjonarka nie wierzyła, by był na serjo czyniony. Gdy chwila nadeszła i arcybiskup przechodził około pensjonarek, panna Bouchard, z nieopisanem przerażeniem swych koleżanek, wyszła z szeregu i rzekła: Wasza, Ekscellencja, proszę o dzień urlopu. Panna Bouchard była świeża i dorosła, miała najpiękniejsze jagody różowe. Ksiądz Quelen uśmiechnął się i odpowiedział: „Co znowu kochane dziecko, tylko jeden dzień urlopu! Trzy jeśli zechcesz. Udzielam trzy dni.“ Przełożona nie mogła przeszkodzić, arcybiskup zawyrokował. Zgorszenie dla klasztoru, ale radość dla pensjonarek. Możecie wyobrazić sobie jakie to sprawiło wrażenie.
Jednakże straszna klauzura nie była tak zamurowaną, by niekiedy nie przedzierały się do niej namiętności życia światowego, dramata a nawet romanse. Na dowód poprzestaniemy na opowiedzeniu tu pokrótce rzeczywistego i niezaprzeczonego wypadku, który zresztą nie ma żadnego związku z naszą powieścią. Wzmiankujemy o tym fakcie, by uzupełnić w myśli czytelnika fizjonomję klasztoru.
W owym czasie mieszkała w klasztorze kobieta tajemnicza, która nie była nawet zakonnicą; obchodzono się z nią z wielkiemi względami i nazywana ją panią Albertyną. Tyle tylko o niej wiedziano, że była warjatką i że na świecie miano ją za umarłą. Mówiono, że historja jej ukrywa pewne układy majątkowe, potrzebne do zawarcia świetnego małżeństwa.
Kobieta ta zaledwie trzydziestoletnia, dość piękna szatynka, błędnie patrzyła dużemi czarnemi oczyma, Czy co widziała? Wątpiono. Przesuwała się jak cień raczej niż chodziła; nigdy nie mówiła, powątpiewano nawet czy oddychała. Nozdrza jej były ściągnięte i blade, jak po skonaniu. Dotknąć jej ręki było to samo co dotknąć śniegu. Miała dziwne powaby widma, Gdziekolwiek weszła, uczuwano chłód. Jedna zakonnica, widząc ją przechodzącą, rzekła do drugiej: — Uchodzi za umarłą. — Może nią jest naprawdę, odpowiedziała druga.
Tysiące rzeczy opowiadano o pani Albertynie. Był to przedmiot ciągłej ciekawości pensjonarek. W kaplicy była loża zwana Wole oko. W tej loży, mającej tylko jeden otwór okrągły w kształcie oka, zwykle słuchała nabożeństwa Albertyna. Siedziała sama, loża była na pierwszem piętrze i można z niej było widzieć kaznodzieję lub celebransa, co było wzbronione zakonnicom. Pewnego dnia kazał młody ksiądz wysokiego stopnia, książę Rohan, par Francji, oficer muszkieterów czerwonych w r. 1815, gdy był księciem Leon, zmarły po r. 1830 kardynałem i arcybiskupem Besançon. Po raz to pierwszy ksiądz Rohan miał kazanie w klasztorze Picpusa Małego. Pani Albertyna zwykle siedziała na kazaniu i nabożeństwie najspokojniejsza i jak głaz nieruchoma. W tym dniu, gdy zobaczyła księdza Rohan, podniosła się na pół z siedzenia i zawołała głośno wśród ciszy kaplicy: — A, to August! Całe zgromadzenie osłupiałe obróciło głowę, kaznodzieja podniósł oczy, ale pani Albertyna wpadła w zwykłą nieruchomość. Tchnienie zewnętrznego świata, promyk życia na chwilę przemknęły przez tę postać zagasłą, i zlodowaciałą, potem wszystko znikło, i obłąkana znowu została trupem.
Wszystko co żyło w klasztorze, gubiło się w domysłach z powodu tych słówek. Ile odkryć w tem: A. to August! Oczywiście pani Albertyna pochodziła z najświetniejszego świata, kiedy znała pana Rohan; musiała sama zajmować wysokie stanowisko, kiedy tak poufale mówiła o tak wielkim panu; musiały zachodzić między niemi jakieś stosunki, może pokrewieństwa, ale najpewniej bardzo ścisłe, kiedy go nazwała po imieniu.
Dwie księżne surowych obyczajów, panie Choiseul i Serent, często odwiedzały klasztor, do którego wchodziły zapewne na mocy przywileju Magnates mulieres, i nabawiały strachu pensjonarki. Gdy około nich przechodziły te dwie stare damy, biedne dziewczynki drżały i spuszczały oczy.
Z resztą p. Rohan nie wiedząc o tem, był przedmiotem uwagi pensjonarek. W owym czasie mianowany został wikarjuszem jeneralnym arcybiskupa paryzkiego, i oczekiwał infuły. Miał zwyczaj przychodzić dość często do kaplicy zakonnic Picpusa Małego, i śpiewać nieszpory. Żadna z pensjonarek nie mogła go widzieć, bo go zasłaniała firanka z grubego sukna, ale miał głos łagodny, nieco stłumiony, po którym go poznawały. Był muszkieterem, a przytem uchodził za bardzo zalotnego, ciemne jego włosy pięknie ufryzowane, spadały w puklach dokoła głowy, miał na sobie szeroki pas ze wspaniałej mory i czarną sutannę najwykwintniejszego kroju. Szesnastoletnie wyobraźnie bardzo się nim zajmowały.
Żaden głos z zewnątrz nie dochodził do klasztoru, wszelako jednego roku przedarły się dźwięki fletu. Był to ważny wypadek i ówczesne pensjonarki dziś jeszcze go sobie przypominają.
Ktoś w sąsiedztwie wygrywał na flecie, zawsze jedną piosnkę, teraz zupełnie zapomnianą: Zetulbé moja, przyjdź królować mojej duszy. Słyszano ją dwa lub trzy razy dziennie. Młode dziewczęta słuchały po całych godzinach, matki głosujące były strwożone, roiło się w wyobraźniach, kary jak grad spadały. Trwało to kilka miesięcy. Wszystkie pensjonarki były mniej więcej zakochane w nieznajomym muzyku. Każda marzyła że jest Zetulbé. Dźwięk fletu dochodził od ulicy Droit-Mur; dałyby nie wiedzieć co, odważyłyby się na wszystko, żeby choć na chwilkę zobaczyć „młodzieńca“, który tak roskosznie wygrywał na flecie i nie domyślając się tego, współcześnie grał na wszystkich tych duszach. Kilka śmielszych pensjonarek chciały zakraść się za bramę i wejść na trzecie piętro wychodzące na ulicę Droit-Mur. Niepodobieństwo. Jedna wyciągnęła rękę przez kratę i po nad głową powiewała chustką białą. Inne były jeszcze odważniejsze. Udało im się wedrzeć na dach i nakoniec zobaczyły, „młodzieńca“. Był to stary szlachcic wychodziec, ślepy i biedny, który dla rozpędzenia nudów poddasza, wygrywał na flecie.
W obrębie murów Picpusa Małego były trzy zupełnie różne budynki: wielki klasztor zajmowany przez zakonnice, pensja, gdzie mieszkały wychowanice, i nakoniec to co nazywano małym klasztorem. Był to osobny budynek z ogrodem, w którym mieszkały wspólnie wszelkiego rodzaju stare zakonnice różnych reguł, szczątki klasztorów skasowanych w czasie rewolucji; połączenie wszelkiej, różnych odcieni pstrocizny; czarno-szaro-białej ze wszystkich zgromadzeń. Możnaby to nazwać, gdyby przyzwoitość nie wzbraniała podobnego łączenia wyrazów — rodzajem klasztoru-pstrokatego.
Za cesarstwa pozwolono wszystkim biednym zakonnicom, rozproszonym i pozbawionym rodzinnego kąta, schronić się pod skrzydła Bernardynek-benedyktynek. Rząd płacił im małą pensyjkę, a panny Picpusa Małego przyjęły je otwartemi rękoma. Była to dziwaczna mięszanina. Każda zakonnica zachowywała swoją regułę. Niekiedy pozwalano pensjonarkom odwiedzać je w czasie rekreacji, i dlatego niektóre z nich zachowywały pamięć matki świętej Bazylji, matki świętej Scholastyki i matki Św. Jakób.
Jedna z tych wygnanek wróciła prawie jakby do własnego domu. Była to zakonnica z Sainte-Aure, jedyna, która swój zakon przeżyła. Dawny klasztor panien Saint-Aure zajmował w początkach ośmnastego wieku ten dom właśnie, który później należał do Benedyktynek Marcina-Verga. Święta ta panna, zbyt uboga by nosić wspaniały habit swego zakonu, składający się z sukni białej i szkarłatnego szkaplerza, pobożnie ubrała weń dużą lalkę, którą pokazywała chętnie, a umierając zapisała klasztorowi. W r. 1824 z całego zakonu pozostała tylko jedna zakonnica, dziś została tylko lalka.
Oprócz zacnych tych matek, kilka starych kobiet światowych otrzymały od przełożonej, podobnie jak pani Albertyna, pozwolenie zamieszkania w małym klasztorze. W tej liczbie były pani Beaufort d’Hautpoul i margrabina Dufresne. Jeszcze jedną znano w klasztorze tylko ze strasznie głośnego ucierania nosa. Pensjonarki przezwały ją panią Grzmotnicką.
Około 1820 lub 1821 r. pani Genlis, która w owym czasie wydawała pismo perjodyczne pod t. Nieulękniony, prosiła o pozwolenie zamieszkania w klasztorze Picpus Mały. Książę Orleański ją polecał. Zrobił się popłoch w ulu; matki głosujące drżały z przerażenia; pani Genlis pisała romanse, oświadczyła jednak sama, że pierwsza się niemi brzydzi, a przytem w owym czasie stała się srogą dewotką. Przy pomocy Boga, i trochy księcia dostała się do klasztoru. Opuściła jednak klauzurę po sześciu czy ośmiu miesiącach pod pozorem, że w ogrodzie nie było cienia. Zakonnice były zachwycone. Chociaż bardzo stara, grywała jeszcze na harfie i wcale dobrze.
Imparibus meritis pendent tria corpora ramis.
Dismas et Gesmas, media est divina potestas;
Alta petit Dismas, infelix infima Gesmas,
Nos et res nostras conservet summa potestas,
Hos versus dicas, ne tu furto tua perdas.[14]
Te wiersze pisane łaciną szóstego wieku, budzą wątpliwość czy dwaj łotry z Kalwarji nazywali się jak sądzą powszechnie Dimas i Gestas, czy też Dysmas i Gesmas. Pisownia ta mogła zaszkodzić roszczeniom wice hrabiego Gestas, który w zeszłym wieku wywodził swój ród od złego łotra. Zresztą moc przywiązywana do tych wierszy jest artykułem wiary w zakonach szpitalnych.
Kościół zakonu zbudowany w ten sposób, że zupełnie przedzielał wielki klasztor od pensji, ma się rozumieć był wspólnym dla pensji, wielkiego i małego klasztoru. Wpuszczano nawet publiczność przez pewnego rodzaju drzwiczki kwarantanny od ulicy. Wszystko jednak było w ten sposób urządzone, że żadna z mieszkanek klasztoru nie mogła widzieć twarzy zewnątrz będących. Przedstawcie sobie kościół, w którym jakaś ręka olbrzymia schwyciła chór i zgięła tak, iż nie tworzy jak zwykłe w kościołach przedłużenia za ołtarzem, ale rodzaj sali lub ciemnej jaskini po prawej stronie celebransa; przedstawcie sobie zamykającą tę salę firankę siedm stóp długą, o której jużeśmy mówili, nagromadźcie za tą firankę w cieniu, na drewnianych stalach chór zakonnic po lewej stronie, pensjonarki po prawej, a siostry służebne i nowicjuszki w głębi, a mieć będziecie niejakie wyobrażenie o zakonnicach Picpusa Małego, słuchających Mszy świętej. Tę pieczarę, którą, zwano chórem, łączył z klasztorem korytarz. Kościół miał światło od ogrodu. Gdy reguła przepisywała zakonnicom zachowywać milczenie podczas nabożeństwa w kościele, publiczność wiedziała o ich obecności tylko ze stuku ławeczek przy stalach, podnoszących się i opadających z łoskotem.
Kto był w trumnie? wiemy. Jan Valjean.
Jan Valjean tak się urządził, by żyć wewnątrz trumny i prawie oddychał.
Rzecz dziwna, do jakiego stopnia spokojne sumienie czyni spokojnym o resztę. Cała kombinacja, obmyślona przez Jana Valjean od wczoraj postępowała szybko w wykonaniu. Jak Fauchelevent, liczył na ojca Mestienne. Nie wątpił o pomyślnym końcu. Nigdy położenie nie było krytyczniejszem, ani zupełniejszą spokojność.
Cztery deski trumny wydają z siebie jakąś straszną ciszę. Zdawało się, że pokój, jakiego doznawał Jan Valjean miał w sobie coś z pokoju umarłych.
Z głębi trumny mógł śledzić i śledził wszystkie przemiany strasznego dramatu, który odgrywał ze śmiercią.
Wkrótce potem, gdy Fauchelevent skończył zabijanie wieka, Jan Valjean uczuł, że go wynoszą, potem wiozą. Gdy zmniejszyło się trzęsienie, poznał, że zjechano na drogę niebrukowaną, na bulwary. Z głuchego turkotu odgadł, że przejeżdżano most Austerlicki. Przy pierwszym przystanku zrozumiał, że zatrzymano się przed cmentarzu, po drugim powiedział sobie: otóż i dół.
Nagle uczuł, że ręce chwytają trumnę, potem jakieś ostre tarcie po deskach, domyślił się, że zawiązywano sznur około trumny, by ją spuścić do dołu.
Potem uczuł się jakby nieprzytomnym.
Prawdopodobnie żałobnicy i grabarze nie utrzymali równowagi w trumnie i spuścili wprzód głowę niż nogi. Przyszedł do siebie zupełnie, gdy uczuł, że leży poziomo i nieruchomy. Był na dnie dołu.
Uczuł trochę chłodu.
Nad nim rozległ się głos lodowaty i uroczysty.
Usłyszał wymawiane tak zwolna, że mógł zapamiętać wyrazy łacińskie, których nie rozumiał.
— Qui dormiunt in terrae pulvere evigilabunt; alii in vitam aeternam et alii in opprobium ut videant semper.[15]
Głos dziecinny rzekł:
— De profundis.
— Głos poważny rozpoczął znowu:
— Requiem aeternam dona ei Domine.
Głos dziecinny odpowiedział:
— Et lux perpetua luceat ei.
— Uczuł coś lekko padające na wieko, niby krople deszczu. Prawdopodobnie była to woda święcona.
Pomyślał sobie: Wkrótce się to skończy. Trochę cierpliwości jeszcze. Ksiądz odejdzie. Fauchelevent zabierze Mestienna na wino. Zostawią mię, potem powróci sam Fauchelevent i wyjdę. Potrwa to z dobrą godzinę.
Głos poważny odezwał się:
— Requiescat in pace.
Głos dziecinny odpowiedział:
— Amen.
Jan Valjean wytężył słuch i usłyszał jakby oddalające się kroki.
— Odchodzą — pomyślał. — Zostaję sam.
Nagle uczuł nad głową huk, jak uderzenie piorunu.
To ziemia rzucona łopatą na trumnę.
Drugi raz spadła ziemia.
Zatkała się jedna z dziurek, któremi oddychał.
Trzeci raz spadła ziemia.
Potem czwarty.
Bywają rzeczy silniejsze od najsilniejszego człowieka. Jan Valjean zemdlał.
Miał swoje teorje. Oto jedna z nich: „Kiedy mężczyzna lubi namiętnie kobiety i kiedy ma własną żonę, o którą mało się troszczy, brzydką, cierpką, prawną, pełną praw, opierającą się na kodeksie i zazdrosną w potrzebie, nie ma on innego sposobu odczepić się od niej i mieć spokój, jak oddać jej klucz od kasy. Ustępstwo to uczyni go wolnym. Żona wówczas zaczyna się zajmować, rozmiłowuje się w obracaniu pieniędzmi, wala niemi palce, uczy dzierżawców i tresuje czynszowników, zwołuje adwokatów, prezyduje notarjuszom, rozprawia przed dependentami, odwiedza sądowników, śledzi za procesami, układa umowy dzierżawne, dyktuje kontrakty, czuje się panią, sprzedaje, kupuje, urządza, rozkazuje, przyrzeka i wyrzeka, wiąże i rozwiązuje, ustępuje i odstępuje, zezwala, zaprowadza ład i sprowadza nieład, nastraja i rozstraja, składa pieniądze, rozrzuca je, robi głupstwa, ale z własnem zadowoleniem i to ją pociesza. Kiedy mąż nią pogardza, ona ma tę przyjemność, że go rujnuje. P. Gillenormand zastosował tą teorję do siebie, i stała się ona jego historją. Jego żona, druga, zarządzała jego majątkiem w taki sposób, że kiedy pewnego, pięknego dnia został wdowcem, zostało mu właśnie tyle tylko, co na życie, umieszczając prawie wszystko na dożywocie, z piętnaście tysięcy franków renty, trzy czwarte których odpadały po jego śmierci. Nie wahał się to zrobić, mało troszcząc się o pozostawienie spadku. Zresztą, widział, że dziedzictwa ulegały przypadkom i stawały się dobrami narodowemi, pamiętał, że wierzytelności skarbowe redukowano do trzeciej części, i mało wierzył w wielką księgę długu państwowego. Ulica Quincampoix i nic więcej! — powiadał. Dom jego na ulicy Filles-du-Calvaire — jak mówiliśmy — należał do niego. Miał dwoje sług: „mężczyznę i kobietę.“ P. Gillenormand, przyjmując sługę, dawał jej nowe imię. Mężczyzn nazywał odpowiednio do ich prowincji: Nimois, Comtois, Poitevin, Picard. Jego ostatni służący gruby, otyły, astmatyczny, mający pięćdziesiąt lat, nie mógł ubiedz dwudziestu kroków, ale że się urodził w Bajonie, więc p. Gillenormand nazwał go Baskijczykiem[16]. Służące zaś wszystkie (nawet Magnon, o której następnie mówić będziemy) nazywały się u niego: Nikoleta. Pewnego dnia pewna zawołana kucharka, dumna z wysokiej rasy odźwiernych, zgłosiła się do niego. — Ile chcesz na miesiąc? — zapytał ją p. Gillenormand. — Trzydzieści franków. — Jak się nazywasz? — Olimpja. — Dam ci pięćdziesiąt franków i będziesz się nazywała Nikoleta.
Kiedy p. Gillenormand mieszkał na ulicy Servandoni, uczęszczał wówczas do kilku salonów bardzo dobrych i bardzo szlacheckich. Przyjmowano tam p. Gillenormanda, chociaż mieszczanina. Ponieważ miał podwójny rozum: ten, który w istocie posiadał, i ten, który mu przypisywano; więc poszukiwano go i fetowano. Bywał tylko tam, gdzie panował. Są, ludzie, którzy pragną za jakąkolwiekbądź cenę mieć wpływ i zwracać na siebie uwagę; tam więc, gdzie nie mogą być wyrocznią, stają się szydercami. P. Gillenormand nie był człowiekiem tego rodzaju; jego panowanie w salonach rojalistycznyeh, do których uczęszczał, nie odbywało się kosztem poszanowania samego siebie. Był wyrocznią wszędzie. Zdarzyło się mu stawić czoło p. de Bonald, a nawet p. Bengy-Puy-Vallée.
Około 1817 roku niezmiennie przepędzał dwa razy na tydzień południe w jednym z domów sąsiednich, na ulicy Férou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, której mąż za Ludwika XVI był ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., który za życia swego zajmował się ekstazami i wizjami magnetycznemu umarł na emigracji zrujnowany, pozostawiając za cały majątek dziesięć tomów rękopisu, oprawnych w safian czerwony ze złoconemi brzegami; były to bardzo ciekawe pamiętniki o Mesmerze i jego cebrzyku. Pani de T. przez uczucie godności nie ogłosiła tych pamiętników i utrzymywała się z małej renty, która nie wiedzieć jak ocalała. Pani de T. żyła z daleka od dworu, świata bardzo pomieszanego — jak powiadała — w odosobnieniu szlachetnem, dumnem i ubogiem. Kilku przyjaciół zbierało się dwa razy na tydzień koło jej wdowiego kominka i w ten sposób tworzył się salon czysto rojalistyczny. Pito tam herbatę, i stosownie do usposobienia elegicznego, lub dytyrambicznego, albo ubolewano, albo oburzano się na wiek, na kartę konstytucyjną, na bounapartystów, na prostytucję orderu św. Ducha rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i mówiono po cichu o nadziejach, które budził Monsieur, następnie Karol X.
Z uniesieniem radości witano tam piosenki gminne, gdzie Napoleona nazywano Nicolas. Księżniczki, najdelikatniejsze i najmilsze kobiety światowe, zachwycały się zwrotkami, skierowanemi „do sfederowanych.“
Renfoncez dans vos colutes
Le bont d’chemis’ qni vons pend.
Qu’on n’dis’ p as qu’les patriotes
Ont arbore l’drapean blanc![17]
Bawiono się kalamburami, które uważano za straszne, grą słów niewinnych, które wyobrażano sobie, że są jadowite, czterowierszami, a nawet dwuwierszami. I tak z powodu ministerstwa Dessolles, gabinetu umiarkowanego, do którego wchodzili pp. Decazes i Deserre, ułożono:
Pour raffermir le trône ébranle sur sa base,
Il faut changer de sol, et de serre et de case.[18]
W świecie tym parodjowano rewolucję. Miano jakąś dziwną chętkę pobudzenia tego samego gniewu w odwrotnym kierunku. Śpiewano więc:
Ah! ça ira! ça ira! ça ira!
Les bonnapartist’ a la lanterne!
Piosenki są tak jak gilotyna: ucinają obojętnie dzisiaj tę, jutro drugą głowę, tylko w odmienny sposób.
W sprawie Fualdesa, która odbywała się w tej epoce, 1816 r. stawano po stronie Bastidea i Jansiona, ponieważ Fualdes był „buonapartysta“. Liberalnych nazywano braćmi i przyjaciółmi, był to ostatni stopień zniewagi.
Jak pewne dzwonice kościelne, tak salon pani baronowej de T. miał dwóch kogutków. Jednym był p. Grillenormand; drugim hrabia de Lamothe-Valois. O którym mówiono na ucho z pewnym rodzajem szacunku: „Wiesz pan? Jest to Lamothe ze sprawy naszyjnika... Stronnictwa miewają takie dziwne amnestje“.
Dodajmy przytem: „w burżuazji“ zaszczytne stanowiska tracą na znaczeniu przez stosunki zbyt łatwe; trzeba zwracać na to uwagę, kogo się przyjmuje: tak, jak traci się ciepło w sąsiedztwie tego, co jest zimne, tak zmniejsza się poważanie przez zbliżanie się osób pogardzanych. Dawny świat wielki sądził się być wyższym od tego prawa jak i od wszelkich innych. Marigny, brat Pompadour, bywał u księcia de Soubise. Chociaż nie, ponieważ du Barry, ojciec chrzestny Vauborniera, doznawał bardzo dobrego przyjęcia u marszałka de Richelieu. Świat ten, oto Olimp. Merkury i książę de Gueménèe są tu jakby u siebie w domu. Złodzieja, byleby był bogiem, przyjmują tam chętnie.
Hrabia de Lamothe, który w 1815 roku był: starcem siedmdziesięcioletnim, odznaczał się tylko postawą, milczącą i poważną, twarzą kątowatą i zimną, zachowaniem się bardzo grzecznem, surdutem zapiętym aż po krawatę i długiemi nogami, zawsze skrzyżowanemi, w długich pantalonach luźnych, koloru wypalonej ziemi Sienne. Twarz jego była tegoż koloru co i pantalony.
Tego p. Delamothe „zaliczano“ do tego salonu, z powodu jego „sławy“ i — rzecz dziwna, ale pewna — z powodu nazwiska de Valois.
Co do p. Gillenormand, to znaczenie jego było zupełnie dobrego gatunku. Miał powagę. Pomimo swej lekkości i bez ujmy dla swej wesołości, miał pewny właściwy sobie sposób zachowania się, imponujący, godny, uczciwy, i z mieszczańska dumny, podeszły wiek jego także wiele dodawał. Nie napróżno żyje się cały wiek. Z latami wreszcie włosy wzbudzają poszanowanie.
Oprócz tego, miewał takie słówka, w których błyszczała iskra starego rodu. I tak, kiedy król pruski, przywróciwszy rządy Ludwika XVIII, złożył mu wizytę pod imieniem hrabiego de Ruppin, potomek Ludwika XIV przyjął go potrosze jak margrabiego brandeburskiego, z impertynencją najdelikatniejszą. P. Gillenormand pochwalił to. — „Wszyscy królowie, którzy nie są królem Francji, są królami prowincyonalnymi“ — powiedział. Pewnego dnia rzucono mu takie zapytanie i taką odpowiedź: Na co skazano redaktora Gońca francuskiego? — „Na zawieszenie“ (à être suspendu[19]) — „Sus jest zbyteczne“ — zauważył p. Gillenormand. Słówka tego rodzaju przyczyniają się do wyrobienia stanowiska.
Widząc p. de Talleyranda, idącego na Te Deum rocznicy powrotu Burbonów — powiedział:
— Oto, jego ekscelencja, Zło!
P. Gillenormaud przychodził zwykle w towarzystwie swojej córki, tej długiej panny, która skończyła już wówczas czterdzieści lat a zdawała się mieć ich pięćdziesiąt i w towarzystwie pięknego, małego chłopca siedmiu lat, białego, różowego, świeżego, z oczami pełnemi szczęścia i zaufania, który, ile razy zjawił się w tym salonie, słyszał jak szeptano dokoła niego: Co za piękny chłopiec! Jaka szkoda! Biedne dziecię! Było to dziecko, o którem mówiliśmy przed chwilą. Nazywano je — biednem dziecięciem — ponieważ miał ojca „zbója z nad Loary“.
Zbójem tym z nad Loary był zięć p. Gillenormand, o którym już wspominaliśmy i którego p. Gillenormand nazywał wstydem swojej rodziny.
Salon pani de T. było to wszystko, co Marjusz Pontmercy znał ze świata. Był to jedyny otwór, przez który mógł patrzeć na życie. Otwór ten był ciemny i przez to okienko więcej dochodziło chłodu niż ciepła, więcej przeglądała noc niż dzień. Dziecko, które wchodząc do tego dziwnego świata było tylko radością i światłem, stawało się w nim wkrótce smutnem i — co bardziej jeszcze sprzeciwia się temu wiekowi — poważnem. Otoczone przez wszystkie te imponujące i szczególne postacie, patrzało do koła siebie z prawdziwem zdziwieniem. Wszystko składało się na to, by powiększyć tę jego osłupiałość. W salonie pani de T. były stare szlachetne damy bardzo czcigodne, które nazywały się: Mathan, Noe, Lévis wymawiane Levi, Cambis wymawiane Cambyze. Te starożytne twarze i te biblijne imiona łączyły się w umyśle dziecka ze starym testamentem, którego uczyło się na pamięć, i kiedy zebrały się one tam wszystkie, zasiadłszy dokoła gasnącego ognia, zaledwie oświetlone lampą, którą przyćmiewała zielona zasłona, z surowym profilem, z włosami siwemi lub białemi, z długiemi sukniami z innego wieku o ponurych kolorach, przerywające kiedy niekiedy milczenie wyrazami zarówno majestatycznemi jak dzikiemi, mały Marjusz patrzał na nie wylęknionemi oczami, sądząc, że widzi nie kobiety, lecz patrjarchów i magów, nie istoty rzeczywiste, lecz widma.
Z temi widmami mieszało się kilku księży, przyzwyczajonych do tego salonu starego i kilku ze szlachty: markiz de Sassenaye, główny sekretarz pani de Berry; wicehrabia de Valory, który ogłaszał pod pseudonimem Karola-Antoniego (Charles-Antoine) ody jednorymowe; książę Beanffremont, który, będąc dość młodym, miał głowę siwiejącą i ładną i dowcipną żonę, której toaleta z aksamitu szkarłatnego z fręzlami złotemi, bardzo wygorsowana, przestraszała owe ciemności; markiz de Coriolis d’Espinouse, obywatel Francji, który znał najlepiej „miarę grzeczności“; hrabia d’Amandre, poczciwiec z podbródkiem, znamionującym uprzejmość; oraz kawaler de Port-de-Guy, podpora bibljoteki Luwru, zwanej gabinetem króla. Pan de Port-de-Guy, łysy i raczej staro wyglądający, niż stary, opowiadał, że w 1793 r., mając lat szesnaście, był posłany na galery jako buntownik i skuty razem z ośmdziesięcioletnim starcem, biskupem de Mirepoix, także buntownikiem, ale ten jako ksiądz, a tamten jako żołnierz. Było to w Tulonie. Przeznaczono ich do tego, ażeby w nocy zbierali na rusztowaniu głowy i ciała, pogilotynowanych w ciągu dnia; nieśli na grzbiecie tułowy krwią spływające, i ich czerwone kaptury galernika miały z tyłu koło szyi skorupę krwi, suchej z rana, mokrej wieczorem. Wiele było takich, tragicznych opowiadań w salonie pani de T., i złorzecząc Maratowi, przez to samo przyklaskiwano Trestaillonowi. Kilku deputowanych z rodzaju nie dającego się odszukać[20] grało tam w wista: p. Thibord du Chalard, p. Lemarchant de Gomicourt i słynny szyderca prawicy, p. Cornet-Dincourt. Sędzia de Ferrette, w krótkich spodniach i z chudemi nogami, przechodził niekiedy przez ten salon, udając się do p. Talleyranda. Był towarzyszem uciech hrabiego d’Artois i w przeciwieństwie do Arystotelesa, skulonego pod Kampaspą, zmusił Guimard chodzić na czworakach; w ten sposób w oczach świata sędzia pomścił filozofa.
Co do księży, byli tam: opat Halma, ten sam, do którego pan Larose, jego współpracownik w Piorunie — powiadał: — Ba! Któż nie ma pięćdziesięciu lat? Chyba kilku smarkaczy? opat Letourneur, kaznodzieja królewski; opat Fraysinous, który nie był jeszcze ani hrabią, ani biskupem, ani ministrem, ani parem, i który nosił starą sutanę, której brakło guzików; także opat Karavenant, proboszcz Saint-Germain des Prés; dalej nuncjysz papieski, wówczas przewielebny Macchi, arcybiskup Nisibi, późniejszy kardynał, odznaczający się długim zadumanym nosem i inny przewielebny, tytułujący się: abbate Palmieri, prałat domowy, jeden z siedmiu protonotarjuszów kancelarji papieskiej, kanonik znakomity bazyliki liberyjskiej, adwokat świętych, postulatore di santi, co się stosuje do spraw kanonizacji i co znaczy prawie tyle, co referendarz sekcji raju. Nakoniec dwóch kardynałów; pan de la Luzerne i pan de Clermont-Tonnerre. Kardynał de la Luzerne był pisarzem i w kilka lat później miał zaszczyt w Conservateur podpisywać artykuły obok Chateaubrianda; de Clermont-Tonnere był arcybiskupem Tuluzy i często przyjeżdżał na wypoczynek do Paryża, do swego synowca, markiza de Tonnere, który był ministrem marynarki i wojny; kardynał de Clermont-Tonnere był to mały starzec wesoły, pokazujący swoje pończochy czerwone pod zakasaną sutaną; specjalnie nienawidził encyklopedji i grał szalenie w bilard, i ludzie, którzy w tym czasie przechodzili letniemi wieczorami przez ulicę Madame, gdzie znajdował się pałac Clermont-Tonnere, zatrzymywali się i słuchali, jak uderzały bile, i jak ostrym głosem kardynał krzyczał do swego konklawisty, wielebnego Cottret, biskupa in partibus w Caryste: — opacie, zaznacz, robię karambol. Kardynała de Clermont-Tonnere przyprowadził do pani de T. najbliższy jego przyjaciel, pan de Roquelaure, dawny biskup de Senlis i jeden ze czterdziestu. Part de Roquelaure odznaczał się wysokim wzrostem i pilnem uczęszczaniem na posiedzenia Akademji; przez drzwi szklanne sali sąsiedniej z bibljoteką, gdzie Akademja francuska odbywała swoje posiedzenia, ciekawi, mogli co czwartek oglądać biskupa Senlis, który zwykle stał, upudrowany, w pończochach fioletowych i zwrócony do drzwi widocznie dla tego, by lepiej widziano jego małą pelerynkę. Wszyscy ci duchowni, chociaż po większej części tyleż dworacy, co i kapłani, dodawali powagi salonowi pani de T., a pięciu jego parów Francji: margrabia de Vibraye, margrabia de Talaru, margrabia d’Herbouville, wicehrabia Dambry i książę Valentinois, uwydatniali cechę pańskości. Ten książę de Valentinois, chociaż książę Monaco, t. j. panujący książę cudzoziemski, miał jednak tak wysokie pojęcie o Francji i parostwie, że wszystko widział przez nie. On to powiadał: — Kardynałowie są parami Francji i Rzymu; lordowie są parami Francji i Anglji. Wreszcie, ponieważ w tym wieku rewolucja musiała być wszędzie, w tym więc feodalnym salonie, jak to już mówiliśmy, mieszczanin rej wodził, pan Gillenormand w nim panował.
Była to esencja i kwintesencja paryskiego białego towarzystwa. Trzymano tam w kwarantanie znakomitości nawet rojalistyczne. Zawsze jest trochę anarchji w sławie. Chateaubriand, wchodząc tam, zrobiłby wrażenie takie, jak Pere Duchêne. Jednakże niektórzy ze zbliżonych dostawali się przez tolerancję do tego prawowiernego świata. Hrabiego Beugnot’a przyjęto dla poprawy.
Dzisiejsze salony „szlacheckie“ nie są już podobne do ówczesnych. Teraźniejsze przedmieście Saint-Germain trąci herezją. Spółcześni rojaliści są demagogowie — powiedzmy na ich pochwałę.
U pani de T. świat był wyższy, smak więc był wykwintny i wyniosły w formach wyszukanej grzeczności. Zwyczaje dopuszczały tam wszelkiego rodzaju subtelności mimowolnych, które były nawet dawną regułą, pogrzebaną, lecz żywą. Niektóre z tych zwyczajów, w mowie zwłaszcza, wydawały się dziwacznemi. Znawcy powierzchowni widzieliby w tem parafiańszczyznę, a była to starość. Kobietę nazywano: pani jenerałowa. Niekiedy używano także: pani pułkownikowa. Śliczna pani de Léon, zapewne przez pamięć o księżniczkach de Longueville i de Chevreuse, wolała tę nazwę, aniżeli swój tytuł księżny. Mieszczanka de Créqui nazywała także siebie panią pułkownikową.
Ten to właśnie mały a wysoki świat wymyślił, aby w Tuilerjach, zwracając się poufale do króla, mówić: „król“ w trzeciej osobie, a nie używać nigdy: „wasza królewska mość“, ponieważ ów tytuł panującego został „skalany przez uzurpatora“.
W salonie tym wydawano wyroki o wypadkach i ludziach. Szydzono z wieku, co zwalniało od zrozumienia go. Dopomagano sobie wzajemnie do wydziwiania się. Dzielono się tą ilością światła, którą posiadano. Matuzalem nauczał Epimenidesa. Głuchy dawał wieści ślepemu. Mówiono, że czas, który upłynął od Koblencji, nie istniał. Tak samo jak Ludwik XVIII, z łaski Boga, był w dwudziestym piątym roku swego panowania; tak samo emigranci, z prawa, byli w dwudziestym piątym roku swej młodości.
Wszystko to było w harmonji; nic nie żyło zanadto; słowo zaledwie było tchnieniem; dziennik, stosownie do salonu, wydawał się papyrusem. Byli ludzie młodzi, lecz trochę martwi. W przedpokoju liberje były podstarzałe. Tym ludziom, należącym zupełnie do przeszłości, usługiwali ludzie takiegoż rodzaju. Zdawało się, że wszystko to żyje oddawna i opiera się pogrzebowi. Zachować, Zachowanie, Zachowawca, był to prawie cały słownik; mieć dobrą, reputację: (être en bonne odeur), stanowiło kwestję. W samej rzeczy był pewny zapach w przekonaniach tych grup szanownych, czuć było pleśnią ich myśli. Był to świat mumji. Panowie byli zabalsamowani, słudzy wypchani.
Pewna dostojna stara margrabina, emigrantka zrujnowana, chociaż miała jedną służącą, zawsze mówiła: „Moi ludzie“.
Co robiono w salonie pani T.? Zachowywano się ultra. Być ultra; ten wyraz, chociaż to, co przedstawia nie zniknęło może, ten wyraz dzisiaj nie ma już znaczenia. Wyjaśnijmy to zaraz. Być ultra, to znaczy przekraczać granicę. To znaczy uderzać na berło w imię tronu i na infułę w imię ołtarza; to znaczy bić leżącego, wierzgać w zaprzęgu, natrząsać się ze stosu, że niedostatecznie piecze heretyków; wyrzucać przedmiotowi bałwochwalstwa, że za mało ma bałwochwalczości; obrażać nadmiarem szacunku, znajdować, że w papieżu jest za mało papizmu, w królu nie dosyć królewskości, w nocy zanadto światła; być niezadowolonym z alabastru, śniegu, łabędzia i lilji w imię białości; być stronnikiem pewnych rzeczy do takiego stopnia, by stać się przeciw. Nastrój ultra szczególnie charakteryzuje pierwszą fazę Restauracji.
Nic nie ma w historji, coby było podobne do tego kwadransu, który rozpoczął się 1814 roku, a skończył się około 1820 roku, z przyjściem do steru pana de Villèle, praktycznego człowieka z prawicy. Sześć tych lat była to chwila nadzwyczajna: — jasna i posępna zarazem, wesoła i ponura, pokryta ciemnościami wielkich katastrof, które napełniały horyzont i zwolna cofały się w przeszłość. W tem świetle i w tym cieniu był cały światek nowy i stary, przecierający sobie oczy; nic tak nie przypomina przebudzenia jak powrót; kupa ludzi, którzy patrzyli na Francję żartobliwie, a na których Francja patrzała z ironją; poczciwi starzy puhacze, margrabiowie na każdym kroku, widma i upiory „dawniejsi ludzie“, dziwiący się wszystkiemu, dzielni i szlachetni szlachcice, rozpromienieni, że byli we Francji i płaczący także, z zachwytu, że zobaczyli ojczyznę, i z rozpaczy, że nie znaleźli już monarchji; szlachta krzyżowych wojen, plwająca na szlachtę cesarstwa, to jest na szlachtę miecza; plemiona historyczne, które straciły zmysł historyczny; synowie towarzyszów Karola Wielkiego, pogardzający towarzyszami Napoleona. Miecze — jak to już powiedzieliśmy — znieważały siebie wzajemnie; miecz z pod Fontenoy był śmieszny i był tylko zardzewiałem żelaztwem; miecz z pod Marengo był znienawidzony i był tylko pałaszem. Niegdyś nie uznawało Wczoraj. Stracono poczucie te go, co było wielkie, i tego, co było śmieszne. Znalazł się ktoś, co nazwał Bonapartego Scapin’em. Świat ten już nie istnieje. Powtórzmy — nic nie pozostało dzisiaj z tego. Jeżeli przywołamy na pamięć którąkolwiek z tych postaci i w myśli postaramy się ją ożywić wydaje się nam dziwaczną, jakby ze świata przedpotopowego. Istotnie bowiem potop ją pochłonął. Zniknęła pod dwiema rewolucjami. Jakież to fale te ideje! Jak prędko zalewają wszystko, co mają zniszczyć i pogrzebać, i jak szybko otwierają straszne przepaści!
Taka to była fizjonomja salonów z tych czasów odległych naiwnych, w których pan Martainville miał więcej dowcipu, aniżeli Wolter.
Salony te miały własną literaturę i własną politykę. Wierzono tam w Fiévée. Pau Agier był tam prawodawcą. Komentowano pana Colnet publicystę antykwarskiego z wybrzeża Malaquais. Napoleon był tam w zupełności ludożercą z Korsyki. Późniejsze wprowadzenie do historji pana margrabiego Bonapartego, głównego dowódzcy wojsk królewskich, było ustępstwem dla ducha wieku.
Salony te nie długo były czyste. Od 1813 roku zaczęli się tam pojawiać niektórzy doktrynerowie, odcień niepokojący. Zachowywali się w taki sposób, że byli rojalistami i tłómaczyli się z tego. Tam, gdzie ultrasowie byli bardzo dumni, doktrynerzy byli trochę zawstydzeni. Mieli rozum, umieli milczeć; ich dogmat polityczny był odpowiednio nakrochmalony pychą: musieli mieć powodzenie. Nadużywali, zresztą korzystnie, krawatki białej i surduta zapiętego. Była to wina, czy nieszczęście, partji doktrynerskiej, że stworzyła młodzież starą. Pozowała ona na ludzi rozsądnych. Marzyła o zaszczepieniu władzy umiarkowanej na zasadzie absolutnej i nieograniczonej. Przeciwstawiała, i niekiedy z rzadkim sprytem, liberalizmowi, burzącemu liberalizm zachowawczy. Słyszano, jak powiadała: „Łaski dla rojalizmu: niejedną oddał usługę. Przywrócił tradycję, kult, religję, poszanowanie. Jest wierny, mężny, rycerski, kochający, pełen poświęcenia. Miesza, jakkolwiek z żalem, wielkości nowe narodu z wielkościami wiekowemi monarchji. Jest to jego wina, że nie rozumie rewolucji, cesarstwa, sławy, wolności, nowych myśli, młodych pokoleń, bieżącego wieku. Lecz winy tej, którą popełnia względem nas, czyż nie popełniamy — niekiedy także względem niego? Rewolucja, której spadkobiercami jesteśmy, powinna wszystko rozumieć. Uderzać na rojalizm, jest to bezsens liberalizmu. Co za błąd! i jakie zaślepienie! Francja rewolucyjna nie ma szacunku dla Francji historycznej, t. j. dla swojej matki, t. j. dla samej siebie. Po 5-ym września traktują szlachtę monarchji tak, jak po 8-ym lipca traktowano szlachtę cesarstwa. Tamci byli niesprawiedliwi dla orła, my jesteśmy niesprawiedliwi dla kwiatu lilji. Zawsze więc jest chęć prześladowania czegoś! Czyż to jest użyteczna, oddzierać ze złota koronę Ludwika XIV i odrapywać tarczę herbowną Henryka IV? Śmiejemy się z pana de Vaublanc, który zmazywał N z mostu Jena! Cóż on jednak robił? To, co i my robimy. Bouvines tak samo do nas należy, jak Marengo. Kwiaty lilji są tak samo nasze, jak i N. To nasze dziedzictwo. Poco mamy je zmniejszać? Nie trzeba zapierać się ojczyzny w przeszłości, jak i w teraźniejszości. Dla czego nie chcieć całej historji? Dla czego nie kochać całej Francji?“
W taki sposób doktrynerowie krytykowali i protegowali rojalizm, niezadowolony, że go krytykowano, i wściekły, że go protegowano. Ultrasowie zaznaczyli pierwszą epokę rojalizmu, kongregacja charakteryzowała drugą. Po zapalczywości nastąpiła zręczność. Na tem kończymy ten szkic.
W ciągu tej opowieści autor tej książki napotkał po drodze tę chwilę ciekawą historji spółczesnej, musiał więc mimochodem rzucić na nią pogląd i nakreślić kilka pojedyńczych rysów tego społeczeństwa, dzisiaj nieznanego. Lecz robi to szybko i bez żadnego uczucia goryczy lub szyderstwa. Wspomnienia, serdeczne i pełne uszanowania, ponieważ dotyczą jego matki, przywiązują go do tej przeszłości. Zresztą — wyznajmy to — nawet ten mały światek miał wielkość. Można śmiać się z niego, lecz nie można nim pogardzać, ani go nienawidzieć. Była to dawniejsza Francja.
Marjusz Pontmercy uczył się, jak i wszystkie dzieci. Kiedy wyszedł z rąk ciotki Gillenormand, dziadek powierzył go pewnemu poważnemu profesorowi, najczystszej niewinności klasycznej. Młoda ta, otwierająca się dusza przeszła z rąk skromności do pedanta. Marjusz odbył swoje lata w kolegjum, następnie wszedł do szkoły prawa. Był rojalista, fanatyk, surowy. Dziadka swego, którego wesołość i cynizm raziły go, mało kochał, względem ojca zaś był ponury. Wreszcie był to chłopiec gorący i zimny, szlachetny, wspaniałomyślny, dumny, religijny, egzaltowany; zacny aż do surowości, czysty aż do dzikości.
W tej epoce, indyferentnej pozornie, przebiegał niewyraźnie pewien dreszcz rewolucyjny. W powietrzu czuć było powiewy, które wracały z głębin 1789 i 1792 roku. Młodzież była w porze — że użyjemy wyrazu — lenienia się. Zachodziła zmiana, której prawie nie spostrzegano, w skutek samego biegu czasu. Wskazówka, co się posuwa na tarczy zegarowej, posuwa się także w duszach ludzkich. Każdy robił krok naprzód, jaki miał do zrobienia. Rojaliści stawali się liberałami, liberali stawali się demokratami.
Było to przybieranie morza, skomplikowane tysiącznemi odpływami; odpływy mają tę własność, że przyczyniają się do mieszania, ztąd połączenia najdziwniejszych rozmaitych przekonań: wielbiono równocześnie Napoleona i wolność. Piszemy tu historję. Były to ówczesne miraże. Opinje przechodzą fazy. Rojalizm wolterjański, dziwaczna odmiana, odpowiada również dziwnej odmianie, liberalizmowi bonapartystowskiemu.
Inne grupy umysłów poważniej myślały. Tam gruntowano zasadę, tam przywiązywano się do prawa. Roznamiętniano się do absolutu, przewidywano nieskończony szereg urzeczywistnień; absolut, z powodu samej swej surowości, pcha umysły ku błękitom i daje im bujać w bezmiarze. Nic tak nie sprzyja powstaniu marzenia jak dogmat. I nic tak nie sprzyja powodzeniu przyszłości jak marzenie. Utopja dzisiaj, ciało i kości jutro.
Opinje postępowe miały podwójne tło. Początek tajemnic groził „porządkowi ustalonemu“, który był podejrzany i skryty. Znamię w najwyższym stopniu rewolucyjne. Ukryta myśl władzy napotyka w podminowaniu ukrytą myśl narodu. Przygotowanie się do powstania służy za odpowiedź na zamierzony zamach stanu. Nie było jeszcze wówczas we Francji takich rozległych organizacyj jak Tugenbund niemiecki i Karbonaryzm włoski; lecz tu i ówdzie skryte krzewiło się podkopywanie. Cougourda powstała w Akwisgranie; w Paryżu, pomiędzy rozgałęzieniami tego rodzaju, było Towarzystwo Przyjaciół Abecadła.
Co to byli za jedni Przyjaciele Abecadła? Było to towarzystwo, mające na celu pozornie wychowanie dzieci, w szczególności zaś naprawę ludzi. Oświadczam się z przyjaźnią dla ABC[21], Abaisseé, był to lud. Chciano go podnieść. Kalambur, z którego nie należy się śmiać. Kalambury bywają niekiedy ważne w polityce, świadczy o tem Castratus ad castra, które zrobiło Narsesa jenerałem armji; świadczy: Barberi et Barberini; świadczy: Fueros y Fuegos; świadczy: Tu es Petrus et super hanc Petram.
Przyjaciele Abecadła byli, bardzo nieliczni; stanowili oni stowarzyszenie tajne w stanie zaczątkowym, prawie koterję — powiedzielibyśmy — gdyby kotęrje wydawały bohaterów. Zgromadzali się w dwóch miejscach: koło targowiska, w szynku zwanym Corinthe, o którym później będzie mowa, i w pobliżu Panteonu, na placu Saint-Michel, w małej kawiarni, Café Musain, dzisiaj zburzonej; pierwsze z tych miejsc zgromadzania się było bliższe dla robotników, drugie dla studjującej młodzieży. Zwykłe schadzki przyjaciół Abecadła odbywały się w tylnej sali kawiarni Musain. Sala ta, dość oddalona od kawiarni, z którą łączyła się bardzo długim korytarzem, miała dwa okna i wyjście z ukrytemi schodami na uliczkę des Grès. Tam palono, pito, bawiono się, śmiano się. Mówiono bardzo głośno o wszystkiem i z cicha o niektórych rzeczach. Na ścianie była przybita dawna mapa Francji za czasów Rzeczypospolitej, dostateczna oznaka dla obudzenia czujności ajenta policyjnego.
Większa część przyjaciół Abecadła byli to studenci, pozostający w serdecznych stosunkach z niektórymi robotnikami. Oto są nazwiska głównych osób. W pewnej mierze należą już one do historji: Enjolras, Combeferre, Jan Proudaire, Feuilly, Courfeyrac, Bahorel, Lesagle czyli Laigle Joly, Grantaire. Młodzi ci ludzie tworzyli pomiędzy, sobą pewien rodzaj rodziny, opartej na przyjaźni. Wszyscy, z wyjątkiem Laiglea. pochodzili z południa. Grupa ta godną była uwagi. Zniknęła ona w niewidzialnych głębokościach, które są po za nami. W tym punkcie dramatu, do którego doszliśmy, nie jest rzeczą bezużyteczną rzucić światło na te młode głowy, zanim czytelnik je ujrzy, gdy się zapadały w ciemności tragicznej przygody. Enjolras, którego wymieniliśmy pierwszego — a dla czego, zobaczymy później — był jedynakiem bogatych rodziców. Był to młodzieniec czarujący, mający zostać strasznym. Był anielsko piękny. Był to Antinous dziki. Widząc zadumę w jego wzroku, możnaby powiedzieć, że w jakiemś poprzedniem istnieniu przeszedł apokalipsę rewolucyjną. Miał o niej tradycję, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, dziwna w młodzieńcu. Był to kapłan i żołnierz; z punktu widzenia bezpośredniego, żołnierz demokracji; patrząc z góry na ruch spółczesny, kapłan ideału. Miał źrenicę głęboką, powiekę zaczerwienioną, dolną wargę grubą i łatwo pogardliwą, czoło wysokie. Dużo czoła na twarzy jest jakby dużo nieba na widnokręgu. Tak, jak pewni młodzi ludzie z początku tego stulecia i końca przeszłego, którzy stali się sławnymi wcześnie, miał on zbytek młodości, świeżość dziewczyny, chociaż z chwilami bladości. Już mężczyzna, wydawał się jeszcze dzieckiem. Jego dwadzieścia dwa lata wyglądały na siedmnaście; był poważny; zdawał się nie wiedzieć, że jest na świecie istota, nazywająca się kobietą. Miał jedną namiętność — prawo; jedną myśl — obalenie przeszkody. Na górze Awentyńskiej byłby Grakchiem; w konwencji byłby Saint-Justem. Róż prawie nie widział, nie znał wiosny, nie słyszał śpiewu ptaków; pierś odkryta Ewandy nie poruszyłaby go więcej aniżeli Aristogitona; dla niego, jak dla Harmodjusza, kwiaty były tylko po to, by ukrywały miecz. Był surowy w uciechach. Przed wszystkiem, co nie było Rzeczpospolitą, skromnie spuszczał oczy. Kochał się w marmurze wolności. Słowo jego było cierpko natchnione i miało drżenie hymnu. Niespodziewanie rozpościerał skrzydła. Biada zalotom, które zwracały się ku niemu! Jeżeli która gryzetka z placu Cambrai lub z ulicy Saint-Jean-de-Beauvais, widząc tę postać jakby ucznia, co się wymknął z kolegium, tę minę pazia, długie jasne rzęsy, oczy szafirowe, włosy gęste i rozrzucone, policzki różowe, usta świeże, ładne zęby, byłaby zapragnęła tej całej jutrzenki i starałaby się spróbować wpływu swej piękności na Enjolrasa, zdumiony i straszny wzrok wskazałby jej nagle przepaść i nauczyłby ją nie mieszać strasznego cherubina Ezechjela z zalotnym cherubinem Beaumarchais’go.
Obok Enjolrasa, który przedstawiał logikę rewolucji, Combeferre przedstawiał jej filozofię. Pomiędzy logiką rewolucji i jej filozofią, jest ta różnica, że jej logika może doprowadzić do wojny, kiedy tymczasem jej filozofia może skończyć się tylko pokojem. Combeferre uzupełniał i prostował Enjolrasa. Był mniej wysoki, a więcej szeroki. Chciał, ażeby wpajano w umysły zasady rozległe idei ogólnych; — mówił: — Rewolucja lub cywilizacja, i dokoła góry stromej odsłaniał szeroki widnokrąg błękitu. Ztąd we wszystkich poglądach Combeferrea było coś przystępnego i dającego się wykonać. Łatwiej było oddychać rewolucją z Combeferrem, aniżeli z Enjolrasem. Enjolras wyrażał jej prawo boskie, Combeferre — jej prawo przyrodzone. Pierwszy wiązał się z Robespierrem, drugi zbliżał się do Condorceta. Combeferre żył więcej, aniżeli Enjolras, życiem całego świata. Gdyby dano było tym dwóm młodzieńcom przejść do historji: jeden z nich nazywałby się sprawiedliwym, drugi mądrym. Enjolras był więcej męzki, Combeferre więcej ludzki. Homo i Vir, to była właściwa pomiędzy nimi różnica, Combeferre był łagodny, tak jak Enjolras był surowy przez wrodzoną czystość. Lubił wyraz: obywatel, lecz wolał wyraz człowiek. Chętnieby mówił: Hombre, jak Hiszpanie. Czytał wszystko, chodził do teatrów, uczęszczał na kursa publiczne, uczył się u Arago polaryzacyi światła, namiętnie śledził za wykładami Geoffroy-Saint-Hilairea, kiedy ten objaśnił podwójną funkcję arterji carotidis externae i arterji carotidis internae, z tych jedna odżywia twarz, druga mózg; śledził za wszystkiem, szedł wraz z postępem nauki, porównywał Saint-Simona z Fourierem, odczytywał hieroglify, rozbijał znajdowane kamyki i rozprawiał o geologji, rysował z pamięci motyle i jedwabnika, wytykał błędy francuskiego języka w Słowniku Akademji, studjował Puységura i Deleuza, nie twierdził nic, nawet istnienia cudów, nie przeczył niczemu, nawet upiorom; przeglądał zbiór Monitora, marzył. Twierdził, iż przyszłość jest w ręku nauczyciela szkolnego i zajmował się mocno kwestjami wychowania. Chciał, ażeby społeczeństwo pracowało nieustannie nad podniesieniem poziomu umysłowego i moralnego, nad spopularyzowaniem wiedzy, nad puszczeniem idei w obieg powszechny, nad wzmożeniem ducha w młodzieży, i obawiał się, ażeby ubóstwo obecne metod nauczania, nędza poglądu literackiego, ograniczonego na dwa lub trzy stulecia, tak zwane klasyczne, dogmatyzm tyrański pedantów urzędowych, przesądy scholastyczne i rutyna nie przetworzyły ostatecznie kolegjów naszych (gimnazjów) na ślimaczarnie sztuczne. Był to uczony, purysta, ścisły politechnik, szperacz, a równocześnie zadumany „aż do chimery“ — powiadali jego przyjaciele. Wierzył we wszystkie marzenia: koleje żelazne, usunięcie bólu przy operacjach chirurgicznych, ustalenie obrazu kamery obskury, telegraf elektryczny, kierowanie balonami powietrznemi. Z resztą mało się lękał cytadel, które ze wszystkich stron zabobony, despotyzmy i przesądy pobudowały przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Należał do tych, którzy są tego zdania, że nauka wreszcie obejdzie wrogą pozycję. Enjolras był dowódzcą. Combeferre był przewodnikiem. Chciałoby się walczyć z pierwszym, a iść z drugim. Nie znaczyło to, ażeby Combeferre nie był zdolny do walki, ażeby uchylał się od zapasów z przeszkodami, od użycia przeciwko nim ciosu i strzału, ale że czuł więcej upodobania do tego, ażeby przez nauczanie rzeczy pewnych i ogłaszanie praw pozytywnych, godzić rodzaj ludzki z jego losami: wybierając z dwóch jasności, skłaniał się raczej ku oświetleniu, aniżeli zapaleniu. Pożar niewątpliwie może zastąpić brzask, lecz dla czego nie zaczekać na świt? Wulkan oświeca, lecz świt jeszcze lepiej to robi. Combeferre wolałby może białość piękna, aniżeli ognistość wzniosłego. Jasność zaciemniona dymem, postęp, opłacony gwałtem, zadawalniały tylko przez połowę ten czuły i poważny umysł. Szalony pęd ludu do prawdy, jak w roku 1793 przerażał go: zastój jednak był mu wstrętny, czuł tam gnicie i śmierć; wszystko biorąc na uwagę, wolał pianę, aniżeli wyziewy zaraźliwe, przenosił potok nad kloakę, wodospad Niagary nad jezioro Montfaucon. W ogóle, nie chciał ani stania, ani pośpiechu. Kiedy burzliwi jego przyjaciele, po rycersku rozmiłowani w absolucie, uwielbiali przygody rewolucyjne i nazywali je świetnemi, Combeferre skłaniał się ku temu, by pozwolić postępowi robić swoje, dobremu postępowi; zimnemu być może, lecz czystemu, metodycznemu, lecz nieskazitelnemu; flegmatycznemu, lecz niewzruszonemu. Combeferre ukląkłby i złożyłby ręce, błagając, by przyszłość nastąpiła z całą swoją czystością, i ażeby nić nie mąciło wielkiej ewolucji cnotliwej ludów. Trzeba, ażeby dobro było niewinne — powtarzał nieustannie. I w samej rzeczy, jeżeli wielkość rewolucji polega na tem, by utkwić wzrok w olśniewający ideał i lecieć po przez błyskawice z krwią i ogniem w jego objęcia; to piękność postępu zależy na tem, by być bez zmazy. I pomiędzy Waszyngtonem, przedstawicielem drugiego, i Dantonem, wcieleniem pierwszej, zachodzi — taka różnica, jaka istnieje pomiędzy aniołem, ze skrzydłami łabędzia i aniołem ze skrzydłami orła.
Jan Prouvaire stanowił jeszcze łagodniejszą odmianę, aniżeli Combeferre. Nazywał siebie Jehan wskutek tej chwilowej fantazji, co łączyła się z potężnym i głębokim ruchem, który dał początek tak niezbędnym badaniom nad wiekami średniemi. Jan Prouvaire kochał się, pielęgnował kwiaty, grał na flecie, pisał wiersze, miłował lud, litował się nad kobietą, płakał nad dzieckiem, jednem uczuciem ufności obejmował przyszłość i Boga i potępiał rewolucję za to, że ścięła głowę królewską, głowę Andrzeja Chenier. Miał zwykle głos łagodny, a chwilami tylko męzki. Był uczony aż do erudycji i prawie orjentalista. Nadewszystko był dobry i — rzecz zupełnie prosta dla tych co wiedzą, jak dobroć blizko graniczy z wielkością — w poezji przekładał bezgraniczność. Umiał po włosku, po łacinie, po grecku, i po hebrajsku i korzystał z tego tylko dla czytania czterech poetów: Dantego, Juvenala, Eschila i Izajasza. We francuskiej literaturze dawał pierwszeństwo Korneljuszowi nad Rasinem a Agrippie d’Aubigne nad Korneljuszem. Włóczył się chętnie po polach, usianych owieskami i bławatkami, i zajmował się obłokami tyleż co i wypadkami politycznemi. Umysł jego był dwustronny: z jednej strony zwracał się do człowieka, z drugiej do Boga, badał lub rozmyślał. Przez cały dzień zgłębiał zagadnienia społeczne: płacę zarobkową, kapitał, kredyt, małżeństwo, religję; wolność myśli, swobodną miłość, wychowanie, kary, nędzę, stowarzyszenia, własność, wytwór i podział, zagadki ziemskie, które roztaczają ciemność nad mrowiskiem ludzkiem; wieczorem patrzał na gwiazdy, te olbrzymie istoty. Tak jak Enjolras, był bogatym jedynakiem. Mówił łagodnie, pochylał głowę, spuszczał oczy, uśmiechał się z zakłopotaniem, ubierał się źle, był niezgrabny, czerwieniał o lada co, był bardzo lękliwy. Zresztą — nieustraszony.
Courfeyrac miał ojca, który nazywał się pan de Courfeyrac. Jedną z błędnych myśli, którą miała burżuazja z czasów Restauracji o arystokracji i szlachcie, była ta, że wierzyła w słówko: de. Słówko to, jak wiadomo, nie ma żadnego znaczenia. Lecz mieszczanie z czasów Minerwy tak wielce szacowali to biedne de, że uważano za obowiązek zrzekania się go. Pan de Chauvelin zaczął nazywać się panem Chauvelin, pan de Caumartin — panem Caumartin, pan de Constant de Rebecque — panem Benjaminem Constant, pan de Lafayette — panem Lafayette. Courfeyrac nie chciał pozostać w tyle i nazywał się po prostu Courfeyrac’em. Co dotyczy Courfeyrac’a, moglibyśmy prawie poprzestać na tem i ograniczyć się co do reszty słowami: Courfeyrac, patrz Tholomyès.
Courfeyrac istotnie miał tę werwę młodości, którą by można nazwać djabelskim dowcipem. Później znika to jak miła figlarność koteczki i cały ten wdzięk kończy się mieszczaninem na dwóch nogach i kotem na czterech łapach. Pokolenia, przechodzące przez szkoły, kolejne zaciągi młodzieży, przekazują sobie ten rodzaj dowcipu i oddają go z ręki do ręki, quasi cursores, prawie zawsze ten sam, do tego stopnia, że ktokolwiek by słyszał Courfeyrac’a w roku 1828, mógłby mniemać, że słyszy Tholomyèsa w roku 1817. Tylko Courfeyrac był dzielnym chłopcem. Przy pozornem podobieństwie zewnętrznego dowcipu, różnica pomiędzy Tholomyèsem i nim była wielką. Człowiek ukryty, który istniał w nich, był w pierwszym wcale innym, jak w drugim. W Tholomyèsie był prokurator a w Courfeyrac‘u paladyn.
Enjolras był naczelnikiem, Combeferre przewodnikiem, Courfeyrac punktem środkowym. Inni dawali więcej światła, on dawał więcej ciepła; faktem było, że miał wszystkie przymioty środka: okrągłość i promieniowanie.
Bahorel występował w krwawem zbiegowisku, z powodu pogrzebu młodego Lallemanda, w czerwcu roku 1822. Bahorel był istotą dobrego humoru i złego towarzystwa, odważny, wór dziurawy, marnotrawny, czasami aż do wspaniałomyślności, gaduła, czasami aż do wymowy, śmiały, czasami aż do bezczelności; najlepsze w świecie człeczysko; mający krzyczące kamizelki i szkarłatne opinje; hałaburda na wielką skalę, t. j. lubiący kłótnię więcej niż cokolwiekbądź, z wyjątkiem chyba buntu i lubiący bunt więcej niż cokolwiekbądź z wyjątkiem chyba rewolucji; zawsze gotowy wszystko potłuc, później zburzyć bruk, później obalić rząd, a wszystko dlatego, ażeby widzieć, jakie będą tego następstwa. Od lat jedenastu był studentem. Chodził na prawo, lecz nie uczył się go. Wziął za dewizę: nigdy adwokatem, a za herb: stoliczek nocny, na którym niewyraźnie dawała się widzieć czapeczka doktorska. Za każdym razem, kiedy przechodził koło szkoły prawa, co mu się rzadko zdarzało, zapinał swój surdut (paltota jeszcze nie znano) i przedsiębrał ostrożności hygieniczne. O gmachu szkoły powiadał: — co za piękny starzec! O dziekanie, panu Delvincourt, mówił: — co za monument! W wykładach upatrywał przedmiot do piosenek, a w profesorach wzory do karykatur. Nic nie robiąc, przejadał dość wielkie pieniądze, coś około trzech tysięcy franków. Rodzicami jego byli włościanie, w których umiał wmówić szacunek dla syna. Mówił o nich: — to włościanie, a nie mieszczanie, i dla tego mają rozum.
Bahorel, człowiek kaprysu, chodził do rozmaitych kawiarń. Inni mieli pewne przyzwyczajenia, on ich nie miał. Włóczył się. Błądzić, jest to rzecz ludzka. Włóczyć się (flâner), jest to rzecz paryzka. W gruncie rzeczy był to umysł przenikliwy i więcej myślący, aniżeli zdawało się. Był on łącznikiem między Przyjaciółmi Abecadła i innemi jeszcze niezupełnie sformowanemi grupami, które dopiero później zarysowały się.
W tem zgromadzeniu był jeden człowiek łysy. Margrabia d’Avaray, którego Ludwik XVIII zrobił księciem za to, że mu dopomógł wsiąść do kabrjoletu w dzień jego wyjazdu na emigrację. Opowiadał, że w roku 1814, kiedy król wracając do Francji, wylądował w Calais, pewien człowiek podał mu proźbę.
— O co pan prosisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, o posadę naczelnika poczty.
— Jak się pan nazywasz?
— L’Aigle (orzeł).
Król zmarszczył brwi, spojrzał na podpis na prośbie i zobaczył nazwisko napisane w ten sposób: Lesgle. Ortografia ta, mało bonapartystowska, zajęła króla i zaczął się uśmiechać.
— Najjaśniejszy panie — tłómaczył człowiek podający prośbę — przodkiem moim był pisarz, którego przezwano Lesgueules (paszcze). Przezwisko to stało się mojem nazwiskiem. Nazywam się Lesgueules, przez skrócenie Lesgle, a przez błędne wymawianie L’Aligle.
Król przestał się uśmiechać. Później wszakże dał temu człowiekowi posadę naczelnika poczty w Meaux, umyślnie lub przez nieuwagę.
Łysy człowiek tej przyjacielskiej grupy był synem tego Lesgle’a czyli Légle’a i podpisywał się Légle (z Meaux). Koledzy dla skrócenia nazywali go Bossuet’em. Był on chłopcem wesołym, którego udziałem było nieszczęście. Specjalnością jego było niepowodzenie we wszystkiem. W zamian za to, żartował ze wszystkiego. Mając dwadzieścia pięć lat, był łysy. Ojciec jego dorobił się wreszcie domu i pola; lecz on, syn, nic nie miał pilniejszego, jak w chybionej spekulacji stracić ten dom i to pole. Wszystko mu nie dopisywało, wszystko go zwodziło; to, co budował, waliło się na niego. Jeżeli łupał drzewo, kaleczył się w palec. Jeżeli miał kochankę, rychło spostrzegł, że miał przyjaciela. Co chwila spotykało go jakieś nieszczęście, ztąd jego wesołość. Mawiał: „Mieszkam pod dachem z dachówek, które spadają“. Mało się dziwiąc, ponieważ wszelki przypadek był dla niego rzeczą przewidzianą, spokojnie przyjmował złą przygodę i uśmiechał się na drażnienia losu, jak ten, co rozumie się na żartach. Był ubogi, lecz miał niewyczerpany zasób dobrego humoru. Często dochodził do ostatniego sous, nigdy do ostatniego uśmiechu. Kiedy zły los go spotykał, witał serdecznie tego dawnego znajomego; klepał po brzuchu katastrofy; był poufały z przeznaczeniem do tego stopnia, że nazywał je zdrobniałem imieniem.
Prześladowania losu czyniły go pomysłowym. Miał mnóstwo zawsze sposobów. Bywał bez pieniędzy, lecz znajdował możność, kiedy mu się podobało, robić „wyuzdane wybryki“. Pewnej nocy przejadł aż „sto franków“ z pewną błaźnicą, co go natchnęła podczas orgji pamiętnemi słowami: „Dziewczyno pięciu-luidorowa, zdejmij mi buty“. Bossuet szedł zwolna do zawodu adwokata; uczył się prawa, na sposób Bahorel’a. Bossuet prawie nie miał mieszkania, czasami zupełnie go nie miał. Mieszkał to u jednego, to u drugiego, najczęściej u Joly. Joly studjował medycynę. Był o dwa lata młodszy od Bossueta.
Joly był to młodzieniec chorujący przez imaginację. Z medycyny skorzystał tyle, że został więcej chorym, niż lekarzem. W dwudziestym trzecim roku życia uważał się za schorowanego i przez całe życie patrzał sobie w zwierciadło na język. Utrzymywał, że człowiek namagnesowywa się jak igła, i w swoim pokoju ustawiał łóżko tak, ażeby głowa znajdowała się na południu, a nogi na północ, a to dla tego, żeby wielki prąd magnetyczny kuli ziemskiej nie przeszkadzał krążeniu krwi. Podczas burzy próbował pulsu. Zresztą, był najweselszy ze wszystkich. Niekonsekwencje te wszystkie, młody manjak, stękający, wesoły, godziły się razem dobrze i tworzyły istotę ekscentryczną i przyjemną, którą koledzy, hojni na spółgłoski płynne, nazywali Jolllly. Możesz ulecieć na czterech L[22] — powiadał do niego Jan Prouvaire. Jolly miał przyzwyczajenie końcem laski dotykać swego nosa, co jest oznaką umysłu przenikliwego.
Wszyscy ci młodzi ludzie, tak różni, a o których wogóle wypada mówić tylko poważnie, mieli jedną i tę samą religję: Postęp. Wszyscy byli synami bezpośredniej rewolucji francuskiej. Najlekkomyślniejsi z pomiędzy nich stawali się uroczystymi, gdy wymawiali rok 89. Ojcowie ich, stosownie do temperamentu, byli fenillauci, rojaliści, doktrynerowie; mniejsza o to; mięszanina ta poprzednia mało obchodziła ich młodych; czysta krew zasad płynęła w ich żyłach. Bez odmiany pośredniej, stawali odrazu po stronie prawa nieskazitelnego i obowiązku bezwzględnego.
Przyjęci i wtajemniczeni, zarysowywali w podziemnej pracy ideał.
Pomiędzy wszystkiemi temi gorącemi sercami i wierzącemi umysłami był jeden sceptyk. Jak się tam znalazł? Przez proste dodawanie. Niedowiarek ten nazywał się Grantaire i zwykle podpisywał się w ten sposób rebusowy R[23]. Grantaire był to człowiek, który bardzo wystrzegał się wierzyć w cokolwiek. Był to wreszcie jeden ze studentów, który podczas swych studjów w Paryżu najwięcej nauczył się: wiedział, że najlepsza kawa w kawiarni Lemblin i najlepszy bilard w kawiarni Voltaire, że można znaleść dobre placuszki i ładne dziewczęta w Ermitage na bulwarze du Maine, kurczęta à la crapaudine u matki Saguet, doskonałe matloty przy rogatce de la Cunette i pewne białe winko przy rogatce du Combat. Na wszystko znał dobre miejsca; umiał rozmaite gry, niektóre tańce i był bardzo zręczny w robieniu kijem. W dodatku pił dużo. Był brzydki nad miarę, Najpiękniejsza szewcowa z owych czasów, Irma Boissy, oburzona jego brzydotą, wydała taki wyrok: Grantaire jest niemożebny; lecz zarozumiałość Grantaire’a tem się nie zmięszała. Wpatrywał się czule we wszystkie kobiety, jak gdyby mówił o wszystkich: gdybym tylko chciał! i starał się przekonać swych kolegów, że był ogólnie pożądany.
Wszystkie te wyrazy: prawa ludu, prawa człowieka, umowa społeczna, rewolucja francuska, rzeczpospolita, demokracja, ludzkość, cywilizacja, religja, postęp dla Grantaire’a nie miały prawie żadnego znaczenia. Słysząc je, zawsze się uśmiechał. Niedowiarstwo, ta śniedź umysłowa, nie pozostawiła mu ani jednej myśli nie nadpsutej w głowie. Żył sobie z ironją na ustach. Miał za ulubiony aksiomat: Jedna jest tylko pewność na świecie, to szklanka pełna. Wyszydzał wszelkie poświęcenie w jakiembądź stronnictwie, choćby braterskie lub ojcowskie; choćby poświęcenie starego Loiseroll’a. „Wiele im też przyszło z tego, że umarli“, mawiał o nich. Latawiec, gracz, rozpustnik, często pijany, raził nieustannie uszy tych młodych myślicieli wyśpiewując na nutę: „Niech żyje Henryk IV!“
Zresztą sceptyk ten miał także trochę fanatyzmu. Fanatyzmem tym nie była ani idea, ani żaden dogmat, ani sztuka, ani nauka; był to po prostu człowiek, mianowicie Enjolras. Grantaire podziwiał, kochał i ubóstwiał Enjolras’a. Do kogóż się wiązał ów anarchiczny niedowiarek w tym zastępie umysłów absolutnych? Do najabsolutniejszego. Jakim sposobem Enjolras umiał go ujarzmić? czy swojemi przekonaniami? Nie, swoim charakterem. Jest to zjawisko nieraz zauważane. Niedowiarek, lgnący do wierzącego, jest rzeczą naturalną, jakby według praw, któremi barwy wzajemnie się dopełniają. Pociąga nas zwykle to, czego brak nam samym. Nikt tak nie lubi światłości dziennej, jak ślepy. Karlica będzie przepadała za tamburmażorem. Ropucha ma zawsze wzrok wlepiony w niebo. Dla czego? żeby widzieć latającego ptaka. Grantaire, w którym pełzało zwątpienie, lubił widzieć w Enjolrasie wysoko bujającą wiarę. Potrzebował go. Nie zdając sobie jasno z tego sprawy i nie próbując nawet nad tem się zastanawiać, zostawał pod urokiem tej natury czystej, zdrowej, tęgiej, prawej, twardej, niepokalanej. Podziwiał instynktowo swoje przeciwieństwo. Jego pojęcia miałkie, mdłe, rozklekotane, chorobliwe, ułomne, przyczepiały się do Enjolras’a, jakby do kolumny pacierzowej. Jego cherlactwo moralne podpierało się na tej jędrności. Grantaire przy boku Enjolras’a stawał się kimś przecie. Zresztą sam był złożony z dwóch żywiołów na pozór sprzecznych. Był zarazem ironicznym i serdecznym. Obojętność jego miała w sobie coś miłości. Umysł jego obchodził się bez wiary, ale serce nie umiało się obywać bez przyjaźni. Głęboka sprzeczność; gdyż przywiązanie jest koniecznie przekonaniem. Ale już był tak urobionym z natury. Są to ludzie, którzy z urodzenia mają usposobienie być podszewką, odwrotną stronicą, wyłogiem. Takiem i byli: Pollux, Patrokles, Nisus, Eudamidas, Efest’on, Pichmeia. Warunkiem ich życia jest być przyczepionemi do kogoś drugiego. Imię ich jest niejako dalszym ciągiem i nie pisze się inaczej, jak tylko poprzedzone spójnikiem i; byt ich nie jest ich własnym, jest tylko drugą stroną przeznaczenia cudzego. Grantaire był jednym z tych ludzi. Był podszewką Enjolras’a.
Możnaby prawie powiedzieć, że powinowactwa duszy związane są zgłoskami abecadła. W porządku następstwa, O i P są nierozłącznemi. Możesz sobie, stosownie do wyboru, wymawiać O i P, albo Orestes i Pilades.
Grantaire, prawdziwy satelita Enjolras’a, nie mógł nie zajmować miejsca w tem kółku młodych ludzi; żył tam; tylko wśród nich było mu dobrze, był im nieodstępny, Jedyną jego radością było oglądać poruszające się ich cienie po nad tumany wyziewów wina. Tolerowano go dla jego dobrego humoru.
Enjolras, wierzący; pogardzał tym niedowiarkiem, wstrzemięźliwy, pogardzał tym pijakiem. Dawał mu z siebie, w sposobie jałmużny, trochę pogardliwej litości. Grantaire był zapoznanym Pyladesem;, zawsze odpychany przez Enjolras’a, poszturchiwany niemiłosiernie, odrzucany, a mimo to wracający bez ustanku, mawiał o nim; Co za piękny posąg.
W dni kilka Marjusz zaprzyjaźnił się z Courfeyrac’em. Młodość jest łatwą do połączeń i szybkich zabliźnień. Marjusz w towarzystwie Courfeyrac’a wolniej jakoś odetchnął; było to dla niego rzeczą dość nową. Courfeyrac nie wypytywał go o nic, nawet nie pomyślał o tem na chwilę. W tym wieku, twarze wypowiadają od razu wszystko. Mowa niepotrzebna. Zdarza się nieraz widzieć młodego człowieka, o którym by można powiedzieć, że jego fizjognomja nic nie utaja; dość jego spojrzenia na zabranie znajomości.
Jednakże, pewnego poranku, Courfeyrac zapytał znagła Marjusza:
— Ale, ale, czy masz jakie wyznanie wiary polityczne?
— Cóż znowu! — rzekł Marjusz prawie obrażony zapytaniem.
— Więc czemże ty jesteś.
— Demokratą-bonapartystą.
— Odcień szaraczkowo-myszaty, barwa myszy bezpiecznej w swojej norze — rzekł Courfeyrac.
Nazajutrz Courfeyrac wprowadził Marjusza do kawiarni Muzain. Potem szepnął mu do ucha z uśmiechem: „Muszę ci urządzić wstęp do abecadła.“ Powiedziawszy to, zaprowadził go do sali przyjaciół abecadła. Tam go przedstawił innym kolegom z tem słowem niezrozumiałem dla Marjusza, które wyrzekł półgłosem: „to uczeń“.
Marjusz znagła wpadł jakby w gniazdo os, zbrojnych w żądła dowcipu. Zresztą, chociaż z pozoru milczący i poważny, nie był pomiędzy niemi ani najmniej skrzydlaty, ani najmniej zbrojny.
Aż dotąd samotny i usposobiony raczej do rozmowy z sobą, tak z przyzwyczajenia jak z zamiłowania, był zrazu odurzony tym rojem młodzieży, brzęczącym zewsząd w koło niego. Sama rozmaitość tych samoistności, pociągała go i niby drażniła zarazem. Gwarne rojenie się wszystkich swobodnych i pracujących umysłów, sprawiało jakby wirujący odmęt w jego myślach. Niekiedy, w swem wzburzeniu odlatywały one tak daleko od niego, że z trudnością udawało mu się połapać je na nowo. Słyszał prawiących o filozofji, literaturze, historji, sztukach, religji, w sposób całkiem mu niespodziany. Spostrzegał dziwne poglądy, a ponieważ nie umiał przedmiotów szykować w perspektywę, myślał nieraz, czy przypadkiem nie widzi chaosu. Porzucając przekonania swojego dziada dla przekonań ojca, sądził, że się na tem zatrzyma; podejrzywał teraz z niepokojem i nie śmiejąc tego samego wyznać przed sobą, że może wypadnie pójść dalej. Kąt, pod którym dotąd spoglądał na wszystko, zaczął znowu zmieniać kierunek. Jakiś rodzaj rozkołysania umysłowego począł wprawiać w drżenie wszystkie jego widnokręgi. Dziwaczny rwetes wewnętrzny. Prawie mu to sprawiało cierpienie.
Rzekłbyś, iż nie było dla tych młodych ludzi „rzeczy uświęconych“. Marjusz słyszał w każdym przedmiocie osobliwsze rozumowania, męczące dla jego umysłu jeszcze trwożliwego.
Przyniesiono naprzykład afisz teatralny, zdobny w klasyczny tytuł tragedji ze starego repertuaru.
— Precz z tragedją, owem bożyszczem mieszczan! wołał Bahorel.
Marjusz słyszał jak Combeferre mu odpowiadał na to:
— Sam nie wiesz, co gadasz, Bahorel’u. Jeżeli mieszczaństwo ceni tragedję, trzeba je na tym punkcie zostawić w spokoju. Tragedja perukowa ma swoje przyczyny istnienia, i nie jestem wcale z rzędu tych, którzy, w imię Eschylesa zaprzeczają jej do tego prawa. Znajdują się nieforemne szkice i w naturze, zdarzają się gotowe parodje i w dziełach Twórcy; dziób, który nie jest wcale dziobem, skrzydła, które nie są skrzydłami, skrzele, które nie są skrzelami, łapy, które nie są łapami, krzyk żałosny, który śmiech obudza — oto masz kaczkę.
A więc tedy, jeśli drób egzystować może obok ptaka, niewiem dla czegoby tragedja klasyczna nie mogła istnieć wobec tragedji starożytnej.
Lub też zdarzało się, że Marjusz przechodził ulicą Jana Jakóba Rousseau w towarzystwie Enjolras’a i Courfeyrac’a.
Courfeyrac brał go wtedy pod rękę:
— Uważasz — mówił. To jest ulica Kopalni Gipsu, przezwana dziś ulicą Jana Jakóba Rousseau, z powodu iż na niej mieszkało osobliwsze jedno małżeństwo, już temu lat z sześćdziesiąt. Byli to Jan Jakób i Teresa. Od czasu do czasu wylęgały się tam drobne istotki. Teresa je wydawała na świat, Jan Jakób oddawał do domu podrzutków.
Tu Enjolras karcił Courfeyrac’a.
— Wara o Janie Jakóbie! podziwiam tego człowieka. Wyparł się własnych dzieci, nie przeczę temu, ale przyjął społeczeństwo za dziecię.
Żaden z tych młodych ludzi nie wymawiał nigdy słowa: Cesarz. Jeden tylko Jan Prouvaire mówił czasem: Napoleon; wszyscy inni zwali go Bonaparte. Enjolras wymawiał: Buonaparte.
Mariusz dziwował się temu wszystkiemu machinalnie. Initium sapientiae.[24]
Starcie się młodych umysłów tem zadziwia, że nigdy nie można przewidzieć iskry ani odgadnąć błyskawicy. Co nastąpi za chwilę? Niewiadomo! Wybuch śmiechu następuje po rozczuleniu. W chwili żartu pojawia się myśl poważna. Pobudki zależą od pierwszego lepszego słowa. Nastrój każdego jest najwyższy. Dosyć słówka dowcipnego, aby wywołać coś niespodziewanego. To są rozmowy z nagłemi zwrotami, gdzie perspektywa zmienia się odrazu. Przypadek jest maszynistą w tych rozmowach. Myśl poważna, która dziwacznie powstała z trzasku słów rzuconych, przeszyła naraz tę gmatwaninę wyrazów, któremi w nieładzie szermowali Grantaire, Bahorel, Preuvaire, Bossuet, Combeferre i Courfeyrac. W jaki sposób powstaje pewien frazes w rozmowie? Czem się to dzieje, że nagle zwraca on powszechną uwagę na siebie? Jak już powiedzieliśmy, nikt tego nie wie. Wśród wrzawy Bossuet zakończył naraz zwrot swój do Combeferrea następującą datą:
— W czerwcu 1815 r.: Waterloo.
Na ten wyraz: „Waterloo“ — Marjusz, który siedział oparty na łokciu przy szklance wody, stojącej na stole, usunął rękę z pod podbródka i zaczął uważnie wpatrywać się w mówiących.
— Pardieu! — Zawołał Courfeyrac — (Parbleu w tej epoce wyszło z użycia) cyfra ta 18 jest dziwna i mnie zastanawia. Jest to cyfra fatalna dla Bonapartego. Postawcie przed nią Ludwika a poza nią brumaire, a będziecie mieli cały los tego człowieka, z tą wyraźną szczególnością, że za początkiem tuż idzie koniec.
Enjolras, dotąd milczący, przerwał milczenie i rzekł do Courfeyraca:
— Chcesz powiedzieć: za zbrodnią idzie odpokutowanie.
Wyraz: zbrodnia, dopełnił miary cierpliwości Marjusza, już bardzo wzruszonego nagłem wywołaniem Waterloo. Powstał i poszedł zwolna do mapy Francji, zawieszonej na ścianie; u dołu mapy widać było wyspę w osobnej klatce. Marjusz, postawiwszy palec na tę klatkę — rzekł:
— Korsyka. Mała wyspa, która Francję zrobiła wielką.
Był to niby powiew zimnego powietrza. Wszyscy umilkli. Przeczuwano, że coś ważnego ma nastąpić. Bahorel odcinając się Bossuetowi, już miał przybrać ulubioną postawę posągu. Wyrzekł się tego by słuchać. Enjolras, którego błękitne oko nie zwracało się na nikogo i zdawało się rozglądać w próżni, rzekł, nie patrząc na Marjusza.
— Francja nie potrzebuje żadnej Korsyki, ażeby być wielką! Francja jest wielką dlatego, że jest Francją! Quia nominor leo.
Marjusz nie uczuwał ochoty ustępować; zwrócił się do Enjolrasa, i głos jego zabrzmiał tem drżeniem, którego daje wewnętrzne wzruszenie:
— Broń Boże, żebym miał zmniejszać znaczenie Francji! lecz zespalać z Napoleonem, nie znaczy ją zmniejszać. Tak, pomówmy o tem. Jestem pomiędzy wami nowicjuszem, lecz przyznaję się, zadziwiacie mię.
Gdzieśmy? Cośmy? Kto jesteście? Kto ja jestem? Porozumiejmy się co do cesarza. Słyszę jak mówicie Buonapart, akcentując jak rojaliści. Uprzedzam, że mój dziadek jeszcze lepiej robi: on mówi Buonaparte. Co wzbudza wasz zapał, i co z nim robicie? Kogo wielbicie, jeśli nie uwielbiacie cesarza? I kogo wam trzeba jeszcze więcej? Jeżeli nie chcecie tego wielkiego człowieka, to jakichże wielkich ludzi chcecie? On miał wszystko. On był zupełny. W mózgu swoim miał sześcian zdolności ludzkich. Układał kodeksy jak Justynian, dyktował jak Cezar, w rozmowie błyskawicę Paskala łączył z piorunem Tacyta, robił historję i pisał ją, biuletyny jego — to Iljady, kombiwał cyfrę Newtona z metaforą Mahometa, na Wschodzie pozostawił po za sobą słowa wielkie jak piramidy, w Tylży uczył cesarzów majestatu, w Akademji nauk dawał odpowiedź Laplacowi, w radzie państwa stawił czoło Merlinowi, wlewał duszę w geometrję jednych i w matactwo drugich, był legistą z prokuratorami i gwiaździarzem z astronomami; jak Kromwel, który gasił jednę z dwóch świec, chodził on do Temple kupować chwasty do firanek; widział wszystko; znał wszystko; nie przeszkadzało mu to śmiać się śmiechem poczciwca przy kolebce swego małego dziecięcia; i na raz Europa przerażona słyszała, jak armje występowały w pochód, parki artyleryjskie toczyły się, mosty na łyżwach przeciągały się przez rzeki, chmury jazdy galopowały jak huragan, krzyki, trąby, trzęsienie się tronów wszędzie, granice królestw zmieniające się na mapie, słyszano szczęk nadludzkiego miecza, który wydobywał się z pochwy, widziano go, jak wstawał na widnokręgu z płomieniem w ręku i z blaskiem w oczach, rozwijający w piorun dwa swe skrzydła: wielką armję i starą, gwardję, był to archanioł wojny!
Wszyscy milczeli; Enjolras spuścił głowę. Milczenie zawsze jest potrosze skutkiem zgodzenia się, lub pewną oznaką przyparcia do muru. Marjusz prawie nie odetchnąwszy, mówił dalej w nadmiarze zapału:
— Bądźmy sprawiedliwi, przyjaciele! Być cesarstwem takiego cesarza, co za świetny los dla narodu, kiedy tym narodem jest Francja i kiedy swój genjusz dołącza do genjusza tego człowieka! Zjawić się i panować, iść i tryumfować, za etapy swoje mieć wszystkie stolice, z grenadjerów swoich robić króli, dekretować upadek dynastji, zmienić obraz Europy w pochodzie bojowym, ażeby widziano, kiedy ty grozisz, że dotykasz rękojeści miecza Bożego, iść za mężem, który sam jeden przedstawia Hannibala, Cezara i Karola Wielkiego, być narodem człowieka, który o świcie każdego dnia zapowiada świetną wygraną bitwę; budzić się przy odgłosie dział inwalidów, rzucać w przepaście światła cudowne wyrazy, które zawsze lśnić będą: Marengo, Arkole, Austerlitz, Jena, Wagram! rozpalać co chwila na zenicie wieków konstelacje zwycięztw, z cesarstwa francuskiego utworzyć podobiznę cesarstwa rzymskiego, być wielką narodowością i zrodzić wielką armję, puścić w lot po całej ziemi swoje legjony, jak góra posyła na wszystkie strony swoje orły, zwyciężać, władać, druzgotać, być w Europie niejako narodem promieniejącym sławą, brzmieć przez całe dzieje tataniczną muzyką trąb i rogów, zdobywać świat podwójnie: zwycięztwem i olśnieniem, to jest rzecz szczytna, i cóż jest większego?
— Być wolnym! — powiedział Combeferre.
Si Cesar m’avait donné
La gloire et la guerre,
El qu’il me fallnt quitter
L’amour de ma mere,
Je dirais an grand Cesar:
Reprends ton sceptre et ton char,
J’aime mieux me mere, ôgue!
J’aime mieux ma mere[25].
Czuła, a zarazem dzika nuta, która brzmiała w śpiewie Combeferra nadawała tej zwrotce pewną dziwną wielkość. Marjusz zamyślony i z okiem utkwionem w sufit, powtórzył prawie machinalnie: „Moja matka“.
W tej chwili uczuł na swojem ramieniu rękę Enjolrasa.
— Obywatelu — rzekł Enjolras — moją matką jest rzeczpospolita!
Następnego roku, właśnie w chwili tego opowiadania, do której czytelnik doszedł, przerwało się było nawyknienie Marjusza do przechadzek po ogrodzie Luksemburskim. Marjusz sam, nie wiedząc czemu przez całe pół roku ani postał nogą w swojej alei. Nareszcie wrócił tam dnia pewnego. Było to w jasny poranek letni; Marjusz czuł się wesołym i lekkim, jak to się bywa w czas pogodny. Zdawało mu się, że miał w sercu wszystkie śpiewy ptaków, które go dolatywały i wszystkie płatki błękitnego nieba, które widział po przez liście drzew.
Poszedł prosto do swojej alei i kiedy stanął u jej końca, spostrzegł, zawsze na tej samej ławce, tę parę zdawna sobie znaną. Tylko, że kiedy się zbliżył, ujrzał tego samego starego mężczyznę, ale zdawało mu się, że to już nie była ta sama dziewczyna, Młoda osoba, którą w tej chwili miał przed oczami, była to dorosła i piękna istota, mająca wszystkie kształty najbardziej urocze kobiety, znajdującej się właśnie w owej chwili życia, kiedy się one splatają jeszcze ze wszystkiemi najniewinniejszemi wdziękami dzieciństwa; chwila to przelotna i nieujęta, którą mogą oddać te dwa wyrazy tytko: lat piętnaście. Były to prześliczne ciemne włosy, cieniowane w odbłyski złotawe, czoło, które się zdawało wykutem z marmuru, lica niby z różanego liścia, rumieniec bladawy, bladość ożywiona, usta wdzięczne, które rozjaśniał uśmiech na podobieństwo łagodnej światłości, z których wychodzące słowa zdawały się być muzyką; głowa, którąby był Rafael dał Madonnie, spoczywająca na szyi, którą by Jan Goujon dał Wenerze. I jakby dla uzupełnienia szczególnego wdzięku tej ślicznej twarzy, nos nie był właściwie pięknym; był raczej ładnym: ani prosty, ani zgięty, ani włoski, ani grecki; był to nosek paryzki, to jest: coś dowcipnego, figlarnego, nieregularnych a jednak czystych zarysów, które wprawiają w kłopot malarzy, a zachwycają poetów.
Przechodząc koło niej. Marjusz nie mógł widzieć jej oczów, które miała ciągle spuszczone; ujrzał tylko długie ich ciemne i cieniste rzęsy, rzucające na resztę twarzy jakiś urok wstydliwości.
Nie przeszkadzało to pięknemu dziewczęciu uśmiechać się, słuchając co mówił do niej człowiek z białemi włosami: i nie było nic rozkoszniejszego jak ten świeży uśmiech przy spuszczonych oczach.
W pierwszej chwili myślał Marjusz, że to była inna córka tego samego człowieka: zapewne siostra tej dawnej. Ale skoro bezwiedne nawyknienie przechadzki przyprowadziło go powtórnie przed ich ławkę, i kiedy się przyjrzał uważniej, poznał, że to była ta sama. W przeciągu sześciu miesięcy, z dziewczynki zrobiła się panna, oto cała tajemnica. Nic zwyczajniejszego nad to zjawisko. Przychodzi chwila, w której dziewczęta rozwijają się w okamgnieniu, i jednym razem stają się skończonemi różami. Wczoraj zostawiłeś je dziećmi, dziś czujesz, że cię mogą nabawić kłopotu.
Co do tej, nie tyle ona wyrosła, ile jakoś wyidealniała. Podobnie jak w kwietniu, dość kilka dni niektórym drzewom do okrycia się kwiatami, jej dość było pół roku do okrycia się pięknością. Po prostu nadszedł był jej kwiecień.
Spotyka się nieraz ludzi, którzy dotąd ubodzy i oględni znagła, jakby się rozbudzili dopiero, przeskakują, z oszczędności do zbytku, pozwalają sobie na wszelkiego rodzaju wydatki, i staję się jednym razem świetnemi, rozrzutnemi i wspaniałemi. Przyczyną tego bywa jakaś odebrana wypłata; właśnie wczoraj nadpłynęły im pieniądze; dziewczyna także doczekała się niby swojego terminu.
I potem, nie była to już więcej pensjonarka z czerwonemi rękami, w śmiesznym swoim kapelusiku pluszowym, w pociesznej sukience merynosowej w trzewikach trącących szkołą; nabrała jakoś smaku razem z pięknością; było to już osoba ładnie ubrana, z pewnym rodzajem elegancji skromnej i bogatej zarazem chociaż bez przesady. Miała na sobie suknie z czarnego adamaszku, podobneż okrycie i biały krepowy kapelusz. Białe jej rękawiczki uwydatniały całą delikatność jej ręki, ilekroć się bawiła rączką ze słoniowej kości swojego parasolika, a jedwabne buciki odznaczały małość i zgrabne kształty jej nogi. Przechodząc koło niej, czułeś młodą i przenikająca woń, którą tchnęła cała ta postać.
Co do jej towarzysza, pozostał zawsze tym samym.
Kiedy Marjusz przechodził po raz drugi koło młodej dziewczyny, podniosła powieki. Wtedy ukazały się jej oczy, ciemnawego błękitu, ale w tym zamglonym lazurze nie było jeszcze innego spojrzenia, jak dziecięce. Spojrzała na Marjusza jakby popatrzała na dzieciaka, biegającego pod kasztanami, albo na marmurowe naczynie, którego cień padał na ławkę; Marjusz też ze swej strony ciągnął dalej swą przechadzkę, myśląc o czem innem.
Przeszedł się jeszcze kilka razy obok ławki, na której siedziała dziewczyna, ale nie zwróciwszy nawet ku niej oczu.
Dni następnych przyszedł, jak zawsze do ogrodu Luksemburskiego, jak zawsze znalazł tam ojca i córkę, ale już nie zwracał więcej na nich uwagi. Nie więcej myślał o tej dziewczynie teraz, kiedy się stała piękną, jak wtedy kiedy jeszcze była brzydka. Przechodził jednak zawsze bardzo blisko, ławki na której siedziała, bo mu to było weszło w zwyczaj.
Wiosna w Paryżu bywa dość często przeplataną przez wiatry, ostre i przykre, które nie powlekają jej lodem, lecz okrywają szronem; przewiew tych wiatrów, zachmurzających najpiękniejsze dni, robi zupełnie takie samo wrażenie, jak podmuch oziębionego powietrza, wciskającego się do ciepłego pokoju przez szparę w oknie lub drzwiach źle zamkniętych. Zdaje się, że ponura brama zimy niedobrze została zawartą i że wiatr wdziera się tam tędy. Na wiosnę, roku 1832, w epoce, kiedy wybuchła pierwsza wielka tegowieczna epidemja w Europie, wiatry te były jeszcze ostrzejsze i bardziej przenikające jak zwykle. Podwoje jeszcze bardziej lodowate niż bramy zimy były wówczas otwarte. Były to podwoje grobu. W wiatrach tych czuć było tchnienie cholery.
Ze stanowiska meteorologicznego, wiatry te mają tę szczególność, że panują zawsze w czasie wielkiego natężenia elektryczności. Częste burze, połączone z błyskawicami i grzmotami miewają miejsce w tej porze.
Pewnego wieczora, kiedy podobny wicher dął okropnie, tak dalece, że zdawało się, iż powrócił styczeń, i mieszczanie na nowo poubierali się w płaszcze, mały Gavroche, drżący komicznie pod połatanem ubraniem, stał niby w zachwyceniu przed sklepem jakiegoś perukarza w okolicy wiązu Saint-Gervais. Był on wystrojony w wełniany szal kobiecy, wyrwany niewiedzieć skąd, z którego zrobił sobie szalik na szyję. Mały Gavroche zdawał się podziwiać głęboko dużą lalkę woskową, wygorsowaną i utrefioną pomarańczowemi kwiatami, która po za szybą obracała się w koło, między dwoma kinkietami, ukazując swój uśmiech przechodniom; lecz w istocie przeglądał on sklep dlatego tylko, żeby zobaczyć czy nie możnaby zgrypsnąć z wystawy jakiego kawałka mydła, któryby mógł nazajutrz odprzedać za jedno su „fryzjerowi“ z okolicy. Taki kawałek mydła nieraz już był dla niego śniadaniem. Ten rodzaj zarobku, do którego miał szczególną zdolność, nazywał on „goleniem brody golibrodom.“
Rozmyślając ciągle nad lalką i przypatrując się kawałkowi mydła, Gavroche mruczał przez zęby te wyrazy:
— Wtorek. — Nie, to nie wtorek. — Czy wtorek? Może to i wtorek. — Tak, to wtorek.
Nie dowiedziano się nigdy do czego się ściągał ten monolog.
Jeżeli przypadkiem monolog ów odnosił się do dnia, w którym jadł obiad ostatni, to było temu trzy dni, gdyż właśnie był piątek.
Golibroda, w sklepie ogrzewanym dobrym piecem, golił kogoś ze swych pacjentów, i od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę nieprzyjaciela, na tego ulicznika zziębłego i zuchwałego, który obie ręce ukrył w kieszeniach, ale myślą widocznie błąkał się gdzieindziej.
Podczas gdy Gavroche studjował lalkę, szyby i mydła Windsorskie, dwaj chłopcy nierównego wzrosty, dość czysto ubrani i jeszcze mniejsi od niego, z których jeden wyglądał na siedm a drugi na pięć lat, otworzyli z nieśmiałością drzwi i weszli do sklepu, prosząc niewiadomo o co, o litość tylko być może, żałośliwem mruczeniem, podobniejszem do jęczenia niż do prośby. Mówili obydwaj razem, a wyrazy ich były niezrozumiałe, ponieważ łkania przerywały głos młodszemu, a zęby starszego dzwoniły z zimna. Cyrulik obrócił się z wyrazem strasznego gniewu, i nie puszczając brzytwy, popychając starszego lewą ręką a młodszego kolanem, wypędził ich na ulicę, i zamknął drzwi, pomruknąwszy:
— Wpuszczają tylko, zimno!
Dwaj chłopcy poszli dalej, płacząc. Jednakże zaszła chmura, deszcz zaczynał padać.
Mały Gavroche pobiegł ku nim i zaczepił ich.
— Co to wam jest, smyki?
— Nie wiemy, gdzie iść na noc — odpowiedział starszy.
— To tylko? — rzekł Gavroche. — Ot, to mi wielkie rzeczy. Czyż to się płacze dlatego? Cóż to, czy z was „czyżyki“ jeszcze![27]
I przybierając, z tytułu swojej nieco pociesznej wyższości, ton ujmującej powagi i łagodnej protekcyi, rzekł do nich.
— Knoty! pójdźcie ze mną!
— Dobrze, panie — rzekł starszy.
I dwaj malcy poszli za nim, jakby poszli za arcybiskupem. Przestali płakać.
Gavroche kazał im iść ulicą świętego Antoniego w kierunku Bastylji.
Idąc w tę stronę obejrzał się, rzucając okiem oburzonem na sklep perukarza.
— To nie ma wcale serca, ten wilk morski — mruczał — to jest jaszczurka!
Jakaś dziewczyna, widząc ich idących sznurem we trzech, z Gavrochem na czele, wybuchła śmiechem głośnym. Śmiech ten nie odznaczał się uszanowaniem dla grupy.
— Dzień dobry, panno Omnibus — rzekł jej Gavroche.
W chwilę później przypomniał sobie perukarza i dodał:
— Omyliłem się co do tego bydlęcia; to nie wilk morski, to wąż. Cyruliku! pójdę po ślusarza i każę ci dzwonek przyprawić do ogona.
Myśl o golibrodzie zachęciła go do zaczepek. Do jakiejś brodatej odźwiernej, godnej spotkać Fausta na moście Brocken, idącej z miotłą w ręku, odezwał się, przeskakując kałużę:
— Ach! pani wychodzisz razem ze swym koniem.
I, mówiąc to, obryzgał świecące się obuwie jakiegoś przechodnia.
— Gapiu! — zawołał z gniewem przechodzący.
Gavroche wydobył nos po nad szal, w którym go ukrywał.
— Pan się żali?
— Na ciebie, rzekł przechodzący.
— Biuro moje już zamknięte — odparł Gavroche — nie przyjmuję żadnych zażaleń.
Jednakże, idąc dalej ulicą, spostrzegł pod jedną z bram zupełnie przeziębłą trzynasto lub czternastoletnią żebraczkę, tak krótko ubraną, że widać było kolana. Mała zdawała się już na to zbyt dorosłą dziewczyną. Wzrost jej prześcignął jej garderobę. Spódniczka stawała się zbyt krótką, wtedy właśnie, kiedy nagość zaczynała być nieprzyzwoitą.
— Biedna dziewczyna! — rzekł Gavroche. — Nie ma to nawet majtek. Na! weź to sobie.
I rozwinąwszy ów kawał wełnianej materji, który miał okręcony na szyi, cisnął go na chude i fioletowe od zimna ramiona żebraczki, na których jego szalik rozwinął się w szal.
Mała patrzyła na niego ze zdziwieniem i przyjęła szal w milczeniu. Na pewnym stopniu przygnębienia, nędzarz w jakiemś odrętwieniu już nie narzeka na złe i nie dziękuje za dobre.
Zrobiwszy to — brrr! — wstrząsł się Gavroche, drżąc bardziej, niż Św. Marcin, który zresztą zostawił dla siebie połowę swojego płaszcza.
Po tem brrr! burza rozsrożyła się jeszcze bardziej. Te złośliwe nieba karzą niekiedy dobre czyny.
— Ah! tak! — zawołał Gavroche — cóż to znowu znaczy? Jeszcze deszcz! Mój Boże, jeśli to dłużej potrwa, nie piszę się na to.
I poszedł dalej.
— Mniejsza o to — dodał po chwili — rzucając okiem na żebraczkę, otulającą się jego szałem, oto przynajmniej jedna ma porządny kożuch.
Potem, patrząc na chmurę, zawołał:
— A to się wybrała!
Dwaj malcy przyśpieszali kroku, idąc za nim. Gdy przechodzili koło jednego z tych ciasnych okienek okratowanych, które wskazują sklep piekarza, gdyż chleb również, jak złoto, mieszczą zwykle za żelaznemi kratami, Gavroche odwrócił się:
— Ale smyki, cóż jedliśmy obiad?
— Panie — odpowiedział starszy — nic jeszcze nie jedliśmy od samego rana.
— Więc nie macie ani ojca, ani matki? — zapytał majestatycznie Gavroche.
— Przepraszam pana, mamy tatę i mamę, ale nie wiemy, gdzie oni są.
— Niekiedy lepiej o tem nie wiedzieć — rzekł Gavroche, który był filozofem.
— Oto — mówił dalej starszy — już dwie godziny chodzimy; szukaliśmy czegokolwiek po różnych kątach, lecz nic nie znaleźliśmy.
— Wiem o tem — rzekł Gavroche — psy wszystko wyjadają.
I po chwili milczenia dodał:
— Ah! straciliśmy z oczu naszych życiodawców. Nie wiemy, co dalej począć. Tak być nie powinno, ulicznicy. Głupstwem jest kłopotać się o to ludziom w pewnym wieku. Tak, tak! trzeba sobie radzić przecież.
Zresztą nie robił im zapytań. Byli bez schronienia, jestże co prostszego?
Starszy z dwóch „smyków“, prawie zupełnie powróciwszy do tej nagłej obojętności dziecinnego wieku, zawołał:
— Bo to nawet głupio doprawdy! Mama mówiła, że w kwietnią niedzielę zaprowadzi nas po palmy.
— O ho! — rzekł Gavroche.
— Mama — ciągnął dalej starszy — jest to pani, co mieszka razem z panną Miss.
— Fiu! fiu! — znów wtrącił Gavroche.
Gavroche jednakże się zatrzymał i od kilku chwil macał i przetrząsał wszystkie rodzaje schowań, jakie miał w swoich łachmanach.
Nakoniec podniósł głowę, z miną która miała okazywać tylko zadowolenie, lecz w istocie była tryumfującą.
— Uspokójmy się, smyczaki! Oto będziemy mieli za co zjeść kolacją wszyscy trzej.
I wyciągnął ze swej kieszeni jeden sou.
Niedając malcom zastanawiać się nad tem, popchnął ich obu przed sobą do sklepu piekarza i rzucił swoje sou na bufet, wołając:
— Chłopcze! chleba za pięć centymów.
Piekarz, właściciel sklepu w swojej osobie, wziął za chleb i nóż.
— Na trzy kawałki, chłopcze! — mówił Gavroche — i dodał z godnością:
— Jest nas trzech.
A widząc, że piekarz, przyjrzawszy się trzem biesiadnikom, brał się do chleba żytniego, zapuścił głęboko palec w głąb nosa, z tak imponującem wciągnięciem weń powietrza, jakby na końcu tego palca była szczypta tabaki Fryderyka Wielkiego, i zawoła na piekarza z wyrazem oburzenia:
— Kekseks?
Tych z pomiędzy czytelników, którzyby mieli ochotę w tem zainterpelowaniu piekarza przez Gavroche’a upatrywać jakiś wyraz ruski lub polski (sic!), albo jeden z tych dzikich krzyków, któremi Jowaje lub Botokudy rzucają sobie z nad brzegu jednej nad brzeg drugiej rzeki, w głębiach pustyni, mamy za obowiązek ostrzedz, że to jest frazes, który sami (ci nasi czytelnicy) mówią codziennie, i który w ustach paryzkiego ulicznika zastępuje zdanie: qu’est-ce que c’est que cela? (a to co jest?).
Piekarz zrozumiał doskonale i odpowiedział:
— Ależ to jest chleb, bardzo dobry chleb, drugiego gatunku.
— Inaczej mówiąc: „koń“ obrzydły! — odparł z spokojnem oburzeniem Gavroche. — Białego chleba, chłopcze! bułki prawdziwej! ja funduję!
Piekarz nie mógł powstrzymać uśmiechu i krając chleb biały, patrzył na nich z wyrazem współczucia, który obraził Gavroche’a.
— Patrzajcie-no go, bułkarz! i skąd mu przyszło takim łokciem nas mierzyć!
Wszyscy trzej, postawieni jeden na drugim, niebardzoby przewyższyli trzy łokcie.
Gdy chleb został pokrajany, a piekarz schował sou, Gavroche odezwał się do dwóch malców:
— Pałaszujcie!
Chłopcy patrzyli na niego zdziwieni.
Gavroche zaczął się śmiać.
— Ach! no! doprawdy, toć to jeszcze nic nie wie, to takie małe!
I rzekł do nich:
— Jedzcie.
To mówiąc, podał każdemu z nich po kawałku chleba.
Sądząc, że starszy, który mu się wydawał godniejszym jego rozmowy, zasługiwał na szczegółowe zachęcenie, i że należało go uwolnić od wszelkiej zwłoki w zadowoleniu apetytu; dodał, dając mu największą cząstkę:
— Zatkaj sobie tem gardło.
Jeden kawałek był mniejszy od dwóch innych, Gavroche wziął go dla siebie.
Biedne dzieci były zgłodniałe, zrozumiał to Gavroche. Gryząc szybko chleb drobnemi ząbkami, rozglądały się w sklepie piekarza, który zapłacony, przypatrywał im się wesoło.
— Chodźmy na ulicę — rzekł Gavroche.
I poszli dalej w kierunku Bastylji.
Od czasu do czasu, kiedy przechodzili przed oświetlonemi wystawami sklepów, młodszy malec zatrzymywał się, ażeby zobaczyć, która godzina na ołowianym zegarku, który miał zawieszony na sznureczku na szyi.
— Oto prawdziwy czyżyk — mówił Gavroche.
A potem, zamyślony, mruczał przez zęby:
— Mniejsza o to, gdybym ja miał smyków, pokierowałbym ich lepiej, jak te.
Gdy zjedli swoje kawałki chleba i zbliżyli się do rogu tej ponurej ulicy des Ballets, w głębi której widać niską i obronną furtę więzienia la Force:
— Aha! to ty, Gavroche’u? — rzekł ktoś.
— Co! to ty Montparnasse — rzekł Gavroche.
Człowiekiem, który zatrzymał Gavroche’a, rzeczywiście był Montparnasse, przebrany, w niebieskich okularach, lecz łatwy do poznania dla ulicznika.
— Ho! kundlu! — mówił Gavroche — masz okrycie koloru kataplazmów z lnianego siemienia i niebieskie okulary, jak jaki doktór. Ubrałeś się z szykiem, przysięgam na starego djabła!
— Tss! — rzekł Montparnasse — nie tak głośno!
I pociągnął żywo Gavroche’a opodal od światła sklepów.
Dwaj malcy poszli za niemi machinalnie, trzymając się za ręce.
Gdy byli pod czarną archiwoltą jakiejś bramy, w ukryciu od spojrzeń i od deszczu, Montparnasse zapytał:
— Wiesz dokąd idę?
— Do opactwa Smutnej Góry (Monte-à-Regret)[28] — rzekł Gayroche.
— Kpiarzu! — odrzekł Montparnasse — i dodał:
— Babet mnie czeka.
— Ach! — zawołał Gavroche — jej imię Babet.
Montpareasse zniżył głos.
— Nie jej, lecz jemu.
— Ach! Babet.
— Tak, Babet.
— Myślałem, że on w sprzączkach[29].
— Pozbył się swych sprzączek — odrzekł Montparnasse.
I opowiedział szybko ulicznikowi, że tegoż dnia rano, Babet, przyprowadzony do Conciergerie, zdołał umknąć, udając się na lewo, zamiast na prawo, w „izbie badań“.
Gavroche podziwiał zręczność.
— Dentysta z niego![30].
Montparnasse dodał kilka szczegółów o ucieczce Babeta, i zakończył słowami:
— O! to jeszcze nie wszystko.
Gavroche, słuchając ciągle, ujął za kij, który Montparnasse trzymał w ręku, machinalnie zdjął jego część wierzchnią i ukazało się ostrze sztyletu.
— Ah! — zawołał — prowadzisz z sobą żandarma, przebranego za mieszczanina.
Montparnasse przymrużył oko.
— Do licha! — rzekł Gavroche — więc idziesz się bić z salcesonami[31].
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Montparnasse obojętnie. Zawsze jednak nie zawadzi mieć szpilkę z sobą.
Gavroche nalegał:
— Cóż jednak myślisz robić tej nocy?
Montparnasse przybrał znowu minę tajemniczą i rzekł, połykając syllaby:
— Różne rzeczy!
A potem nagle, zwracając rozmowę, dodał:
— Ale znowu...
— Cóż takiego?
— Inna zupełnie historja. Wystaw sobie. Spotykam jakiegoś mieszczanina. Obdarzył mnie długiem kazaniem i sakiewką swoją. Kładę ją do kieszeni. W chwilę później sięgam do niej i nic nie znajduję.
— Prócz kazania — rzekł Gavroche.
— Ale ty — pytał Montparnasse — gdzie idziesz teraz?
Gavroche pokazał swoich dwóch protegowanych i rzekł:
— Idę spać położyć te dzieci.
— Gdzież to spać?
— U mnie.
— Gdzież to u ciebie?
— U mnie.
— A więc ty mieszkasz?
— Mieszkam.
— Gdzie mieszkasz?
— W słoniu — rzekł Gavroche.
Montparnasse, jakkolwiek z natury mało lubiący się dziwić, nie mógł powstrzymać wykrzyknienia:
— W słoniu!
— Tak właśnie, w słoniu — odparł Gavroche. Keksaa!
Jest to znowu słowo, wyjęte z języka, którym nikt nie pisze, a którym wszyscy mówią. Keksaa znaczy: qu’est-ce-que cela? (cóż to takiego).
Głęboka ta uwaga ulicznika uspokoiła Montparnasse’a. Zdawał się nabierać lepszego przekonania o mieszkaniu Gavroche’a.
— W istocie — rzekł — tak, w słoniu. A czy tam dobrze?
— Wybornie — rzekł Gavroche — nawet wspaniale. Nie ma wcale cugów i wiatrów, jak pod mostami.
— Którędy wchodzisz?
— Wchodzę.
— Musi być dziura — dopytywał się Montparnasse.
— U licha! Ale nie trzeba o niej mówić. Jest między przedniemi nogami. Salcesony o niej wiedzą.
— Przez nią włazisz? Rozumiem.
— Chwytam się rękami, szust chlust, i już po wszystkiem; nikoguteńko prócz mnie.
Po chwili milczenia Gavroche dodał:
— Dla tych malców będę miał drabinę.
Montparnase zaczął się śmiać.
— Zkąd u djabła wyrwałeś tych knotów?
Gavroche odpowiedział po prostu:
— To są smyczaki, które mi darował jakiś perukarz.
Montparnasse zaczął się zamyślać.
— Za bardzo łatwo mnie poznałeś — szepnął.
Wydobył z kieszeni dwa drobne przedmioty, któremi po prostu były piórka okręcone bawełną i wsadził je w dziurki od nosa. Tym sposobem kształt nosa zmienił się zupełnie.
— To cię zmienia — rzekł Gavroche — nie jesteś taki brzydki, powinieneś to nosić zawsze.
Montparnasse był przystojny, ale Gavroche lubił dowcipkować.
— Na serjo — zapytał Montparnasse — jak mię teraz znajdujesz?
Mówił to już innym głosem. W jednej chwili Montparnasse zmienił się do niepoznania.
— A! doskonale Porryszynelu! — zawołał Gavroche.
Dwaj malcy, którzy aż dotąd nic nie słyszeli, zajęci obaj dłubaniem palcami w nosach, usłyszawszy to imię, zbliżyli się i patrzyli na Montparnasse’a z budzącą się wesołością i podziwieniem.
Niestety Montparnasse był jakoś zafrasowany.
Położył rękę na ramieniu Gavroche’a i rzekł mu, kładąc przycisk na wyrazy:
— Słuchaj, co ci powiem młody gagatku, jeżeli będziesz na miejscu z dogiem, dagiem i dygiem, i dasz mi za fatygę, to dam ci dowody gotowe, żeśmy przecie nie łodygi.
Ta dzika przemowa zrobiła na uliczniku szczególne wrażenie. Obrócił się żywo, z głęboką uwagą powiódł wzrokiem swoich świecących oczu do koła i spostrzegł w pewnej odległości policjanta, nadchodzącego z po za nich. Gavroche nie domówił wyrywającego mu się wykrzyknika „ach! dobrze“ i podając rękę Montparnassowi, rzekł:
— A więc, dobranoc, idę do mego słonia z temi smyczętami. W razie, gdybyś mnie potrzebował w nocy, możesz przyjść, a znajdziesz mnie tam. Mieszkam na pierwszem piętrze. Nie ma portjera. Pytaj się o pana Gavroche’a.
— Dobrze — odrzekł Montparnasse.
Rozłączyli się; Montparnasse poszedł w stronę placu Grève, Gavroche w stronę Bastylji. Pięcioletni malec, prowadzony przez swego brata, którego prowadził Gravroche, obejrzał się parę razy, żeby zobaczyć „Porryszynela“.
Napuszony frazes, którym Montparnasse ostrzegł Gavroche’a o obecności policjanta, zawierał tylko jeden talizman, to jest syllabę dyg lub tyg, powtórzoną, pięć czy sześć razy w rozmaitym kształcie. Ta syllaba dyg lub tyg, nie powiedziana oddzielnie, lecz arty stycznie pomięszana z wyrazami zdania, znaczy: strzeżmy się, bo nie można mówić swobodnie. Zresztą w przemowie Montparnasse’a była jeszcze jedna ozdoba literacka, ostrzegająca Gavroche’a, to jest wyrazy: z dogiem, dogiem, dygiem, szczególność ulicznego języka z dzielnicy Temple, znacząca: z kijem, nożem i żoną, a często używana przez kieszonkowych przemysłowców tego wielkiego wieku, w którym pisał Molier, a Callot rysował.
Dwadzieścia lat temu istniał jeszcze w południowo-wschodnim rogu placu Bastylji, w pobliżu przystani kanału, wykopanego w dawnej fossie tej fortecy-więzienia, pomnik dziwaczny, znikły już z pamięci Paryżan, który jednak zasługiwał na nią, był bowiem pomysłem „członka instytutu, naczelnego wodza armii egipskiej“.
Mówimy pomnik, chociaż to był — może model tylko. Lecz ten model, cudowny pierwowzór, trup wspaniały myśli Napoleona, którą kilka kolejnych natarć wichrowych uniosło i codzień dalej usuwa z pamięci, stał się historycznym i przybrał coś sprzecznego z swym tymczasowym pozorem. Był to słoń, czterdzieści stóp wysoki, zbudowany ciesielską i mularską robotą, dźwigający na grzbiecie wieżę, podobną do domostwa, pomalowaną zrazu na zielono przez jakiegoś malarza pokojów, później przemalowaną na czarno pędzlem nieba, deszczu i czasu. W tej pustej i niezamkniętej części placu, szerokie czoło kolosu, trąba jego, rynsztunek i wieża, jego grzbiet wspaniały i nogi podobne do kolumn, rzucały podczas gwiaździstej nocy cień przejmujący i straszny. Nie wiedziano, coby to znaczyć miało. Było to rodzajem symbolu siły ludowej. Był to cień zagadkowy i ogromny. Było to niepojęte widmo potęgi widzialnej, postawione tuż obok niewidzialnych duchów Bastylji.
Niewielu z cudzoziemców odwiedzało tę budowę, nikt z przechodzących jej się nie przyglądał. Rozsypała się w gruzy; za każdą zmianą pory roku odpadanie tynków po bokach zostawiało blizny szkaradne. „Edylowie“, jak się to mówi w wytwornym stylu, zapomnieli o niej od r. 1814. Stał ów słoń w swym kącie ponury, wątły, pochylony, otoczony gnijącą palisadą, błoconą co chwila przez pijanych woźniców; szramy porysowały brzuch jego, wióry i drzazgi odpadały od ogona, między stopami wyrastała trawa wysoka, a ponieważ poziom placu podnosił się od trzydziestu lat do okoła, tym powolnym lecz ciągłym wzrostem niedostrzeżonym poziomu wielkich miast, więc pozostawał w dole i zdawało się, iż ziemia pod nim opadała. Był brudny, pogardzany, odpychający i dumny, brzydki w oczach mieszczanina, melancholiczny w oczach myśliciela.
Jak powiedzieliśmy, w nocy widok się zmieniał. Noc jest najlepszą dla wszystkiego, co jest cieniem; gdy tylko zapadały jej mroki, stary słoń odmieniał się zupełnie; w poważnem przezroczu ciemna przyjmował kształty przerażająco spokojne. Będąc przeszłością, był niejako nocą, i jej cienie zwiększały wielkość jego.
Ten pomnik nierówny, pękaty, ciężki, chropowaty, przykry, prawie bezkształtny, lecz zarazem majestatyczny i nacechowany pewnym rodzajem wspaniałej i dzikiej powagi, zniknął, ażeby dać miejsce olbrzymiemu piecowi, opatrzonemu rurą, który zastąpił ponurą twierdzę o dziewięciu wieżach, prawie tak samo, jak mieszczaństwo zastąpiło feudalizm. Bardzo też właściwie, żeby piec był symbolem epoki, której potęgą jest kocioł. Ta epoka przejdzie, przechodzi już nawet; zaczynamy pojmować, że jakkolwiek siła może się gnieździć w kotle, to jednak potęga mieścić się może tylko w mózgu; czyli mówiąc innemi słowy, że tem, co prowadzi świat i nim kieruje, nie są lokomotywy, lecz idee. Zaprzęgnijcie lokomotywy do rydwanu idei, ależ konia za jeźdźca nie bierzcie.
Bądź co bądź, wracając do placu Bastylji, architekt słonia z gipsu i drzewa zrobił coś wielkiego; budowniczy rury piecowej potrafił zrobić rzecz małą z bronzu.
Ta rura piecowa, którą ochrzczono dźwięcznem imieniem, nazywając ją kolumną lipcową, ten chybiony pomnik poronionej rewolucji, był jeszcze w r. 1832 obleczony w olbrzymią koszulę rusztowania, którego z naszej strony żałujemy, i otoczony obszernem ogrodzeniem z desek, które ostatecznie zamknęło w sobie słonia.
Do tego to kąta placu, zaledwie oświetlonego odblaskiem oddalonego rewerberu, ulicznik zaprowadził dwóch „smyków“.
Niech nam będzie wolno przerwać tu sobie i przypomnieć, że jesteśmy wobec prostej rzeczywistości, i że dwadzieścia lat temu trybunały poprawcze wydawały wyrok na oskarżenie o włóczęgostwo i uszkodzenia pomników publicznych, przeciwko dziecku, które dostrzeżonem zostało śpiącem w samem wnętrzu słonia placu Bastylji. Przypomniawszy o tem, idziemy dalej.
Podchodząc ku kolosowi, Gavroche zrozumiał wrażenie, jakie nieskończoność wielka może wywrzeć na nieskończoność małą i rzekł:
— Smyki! nie bójcie się.
Następnie wszedł przez dziurę w sztachetach po za ogrodzenie, otaczające słonia, i pomógł smykom wejść tam takąż drogą. Dwaj malcy, nieco przestraszeni, poszli za Gavrochem, nie mówiąc ani słowa, powierzając się zupełnie tej małej opatrzności w łachmanach, która im dała chleba i obiecała miejsce do spoczynku.
Leżała tam, wzdłuż sztachet, drabina, która służyła w dzień robotnikom sąsiedniego cieśli. Gavroche podniósł ją z szczególną siłą i oparł o jedną z przednich nóg słonia. W miejscu, gdzie drabina dochodziła do góry było można dojrzeć rodzaj czarnego otworu w brzuchu kolosu.
Gavroche wskazał drabinę i otwór swoim gościom i rzekł:
— Maszerujcie.
Dwaj mali chłopcy patrzyli na siebie przestraszeni.
— Boicie się smyki! — zawołał Gavroche.
I dodał:
— Zobaczycie.
Objął silnie chropowatą nogę słonia i w okamgnieniu, nie opierając się o drabinę, dostał się do otworu. Wszedł tam jak wąż, wślizgujący się w rozpadlinę skały i zniknął, a w chwilę potem dwaj malcy zobaczyli niewyraźnie rysującą się, niby cień białawy i niepewny, jego bladą twarz, wychyloną z otworu pełnego ciemności.
— A więc — zawołał — właźcie smyczęta, zobaczycie, jak tu wybornie! Właź ty — rzekł do starszego — podam ci rękę.
Malcy trącili się łokciami; ulicznik nabawiał ich strachem i ośmielał zarazem, a zresztą deszcz padał coraz większy. Starszy zdecydował się. Młodszy, widząc, że brat wchodzi na drabinę, a on pozostaje sam między stopami ogromnej bestji, miał wielką ochotę płakać, ale nie śmiał.
Starszy gramolił się, drżąc cały, na szczeble drabiny; Gavroche tymczasem ośmielał go wykrzyknikami, jakich fechmistrz używa do swoich uczniów, albo mulnik do swych mułów:
— Nie bój się!
— Oto tak!
— Dalej! dalej!
— Postaw tu nogę.
— Daj tu rękę.
— Śmiało!
A gdy już by} przy otworze, pochwycił go nagle i silnie za ramię i przyciągnął do siebie.
— Hopa! — zawołał.
Smyczak był już w głębi.
— Tymczasem — rzekł Gavroche — zaczekaj na mnie. Panie, bądź łaskaw siadać.
I wyskoczywszy z dziury, tak samo, jak się do niej dostał, ześlizgnął się ze zwinnością wiewiórki na dół po nodze słonia, spadł na trawę, wziął na ręce pięcioletniego chłopca, postawił go odrazu prawie na środek drabiny, poczem zaczął wchodzić za nim, wołając na starszego:
— Będę go popychał, a ty go ciągnij.
W jednej chwili malec został zaprowadzony, popchnięty wciągniony i wpakowany do dziury, wprzód nim miał czas się opamiętać i Gavroche, wchodząc za nim, zepchnąwszy nogą drabinę, która upadła na trawę, klasnął w ręce i zawołał:
— Ot jesteśmy! Niech żyje jenerał Lafayette!
Po przejściu tego wybuchu zawołał:
— Smyczaki! jesteście u mnie!
O niespodziewana użyteczności rzeczy bezużytecznych! o dobroczynności rzeczy wielkich! o dobroci rzeczy olbrzymich! Ten potworny pomnik, który zawierał myśl cesarza, stał się klatką ulicznika. Smyczak został przyjęty i przytulony przez olbrzymi kolos. Wyświątecznieni mieszczanie, przechodząc koło słonia placu Bastylji, pytali nieraz, mierząc go pogardliwem spojrzeniem swych wyłupiastych oczu: „Po co to stoi?“ To stało, ażeby zbawić od zimna, od szronu, od mrozu i deszczu, aby zasłonić od wichrów zimowych i ustrzedz od noclegu w błocie, który sprowadza febrę, lub od noclegu w śniegach, który sprowadza śmierć, dziecko bez ojca i bez matki, bez chleba, bez odzienia, bez przytułku. To stało, ażeby przytulić niewinność, którą odepchnęło społeczeństwo! To stało, aby zmniejszyć wielkość publicznego błędu. To było otwartą gospodą dla tych, przed któremi wszystkie drzwi pozamykane. I zdało się, że stary mastodont, pokonany przez robactwo i zapomnienie, pokryty naroślami, pleśnią, i wrzodami, chwiejący się, stoczony, opuszczony, potępiony rodzaj olbrzymiego żebraka, błagającego napróżno o jałmużnę życzliwego spojrzenia z ulicy, — ulitował się nad innym żebrakiem, nad biednym pigmejczykiem, wlokącym się bez obuwia na nogach, bez dachu nad głową, chuchającym na zziębłe palce, okrytym gałganami, karmiącym się tem, co wyrzucają bogatsi. Oto po co stał słoń z placu Bastylji. Ta myśl Napoleona, pogardzona przez ludzi, podjętą została przez Boga. To co było tylko świetnem, stało się wspaniałem. Cesarzowi do wykonania tego co zamierzał brakowało porfiru, miedzi, żelaza, złota i marmuru; dla Boga stara kupa belek, desek i wapna była dostateczną. Cesarz się uniósł marzeniem genjuszu; w tego słonia tytanicznego, zbrojnego, olbrzymiego, wznoszącego swą trąbę, niosącego wieżę i rozpryskującego dokoła rozkoszne i ożywcze wody, chciał on wcielić lud. Bóg zrobił więcej — umieścił w nim dziecko.
Dziura, przez którą Gavroche dostał się do wnętrza, była wyłomem zaledwie widzialnym z zewnątrz, ukrytym, gdyż znajdującym się, jakieśmy już powiedzieli, pod brzuchem słonia, i tak ciasnym, że rzeczywiście tylko koty i smyczaki mogły się przezeń przecisnąć.
— Zacznijmy — mówił Gavroche — od zapowiedzenia portjerowi, że nas nie ma w domu.
I chodząc w ciemności z pewnością lokatora, znającego swoje pomieszkanie, wziął kawał deski i zakrył nią dziurę.
Gavroche znów zaczął chodzić pociemku. Dzieci usłyszały syczenie, zapałki, zanurzonej w butelce fosforycznej. Zapałek chemicznych nie znano jeszcze wtedy; krzesiwa Fumade’a były już wówczas postępem.
Olśnieni nagłem światłem, musieli przymrużyć oczy; Gavroche zapalił jeden z tych kawałków knota, namaczanych w żywicy, które nazywają stoczkami piwnicznemi. Stoczek taki, dymiący raczej, niż oświetlający, czynił choć nieco widzialnem wnętrze słonia.
Dwa goście Gavroche’a oglądali się dokoła siebie i doświadczali wrażenia podobnego do tego, jakiegoby doznawał ktoś zamknięty we wnętrzu wielkiej beczki Hejdelbergskiej, lub lepiej, jakiego doświadczać musiał Jonasz w biblijnym brzuchu wieloryba: olbrzymi szkielet otaczał ich i odurzał. W górze długa, brunatna belka, z której w pewnych odległościach wychodziły mocne, wklęsłe bale, wyobrażała kolumnę pacierzową z jej rozgałęzieniami; — stalaktyty gipsowe zwieszały się z nich niby trzewia, a od jednej strony do drugiej rozpięte tkaniny pajęcze zdawały się naśladować zapylone błony otoczne. Tu i owdzie widać było wielkie plamy czarniawe, zdające się żyć, i przemieniające miejsce nagłym i przestraszającym ruchem.
Odłamki, spadłe z grzbietu słonia na brzuch jego, wyrównały nierówności tak, że można było po nim chodzić, jak po podłodze.
Młodszy z dwóch malców oparł się o brata i rzekł pół-głosem:
— Jak tu ciemno.
To wywołało wybuch Gavroche’a; osłupiałe miny dwóch smyków, wskazywały potrzebę wstrząśnienia.
— A wy mi co tu paplacie? — kpimy z siebie? mało nam jeszcze? Tuileryjskich salonów wam potrzeba? Tacy głupcy jesteście? Mówcie. Ostrzegam was, że nie jestem wcale z bataljonu gamoniów. Coście wy? sałaciarze z sałaciarni papiezkiej? czy co?
Nieco surowości dobrze działa na przestraszonych. To ich umacnia. Dwaj malcy zbliżyli się do Gavroche’a.
Gavroche, ojcowsko rozczulony tem zaufaniem, przeszedł „od surowości do słodyczy“ i odezwał się do młodszego z łagodnością:
— Głupi! to tam na ulicy jest czarno. Tam deszcz pada, tutaj suchutko; tam zimno, tutaj wiatr nie zawieje; tam tłumy ludzi, tu nie ma nikogo; tam księżyc nawet nie świeci, a tu jest moja świeca, mój stoczek! Dzieci zaczęły się rozpatrywać po tem mieszkaniu z mniejszym przestrachem, lecz Gavroche nie zostawił im wiele czasu na rozmyślanie.
— Dalej! — rzekł do nich.
I popchnął ich w stronę, którą z zadowoleniem nazwać możemy głębią pokoju.
Tam było jego łóżko.
Posłanie Gavroche’a było zupełne. To znaczy, że miał materac, kołdrę i alkowę z firankami.
Materacem była mata słomiana, kołdrą dosyć duża płachta z grubego, szarego płótna, wcale ciepła i prawie nowa.
A oto co było alkową:
Stały tam trzy tyki dosyć długie, zagłębione i umocowane w gruzach gruntu, to jest brzucha słonia, dwie z przodu, a jedna z tyłu i złączone sznurem u wierzchu w ten sposób, że tworzyły pęk piramidalny. Na tak związanych tykach znajdował się rodzaj sieci z mosiężnego drutu, po prostu włożonej z góry, lecz zręcznie przymocowanej do tyk wiązadłami z drutu żelaznego, w ten sposób, że okrywała je zupełnie. Od dołu sieć ową otaczał szereg dużych kamieni, ułożonych w ten sposób, żeby nic przecisnąć się nie mogło. Sieć owa nie była niczem innem, jak częścią klatki dla ptactwa, używanej w menażerjach. Łóżko Gavroche’a pod tą siecią było też jak w klatce. Wnętrze tej klatki podobnem było do budy Eskimosa.
Ta siatka zastępowała firanki.
Gavroche poruszył kilka kamieni, zamykających klatkę z przodu, i dwie części sieci, zachodzące jedna na drugą, uchyliły się.
— Smyki! na czterech łapach — rzekł Gavroche.
Kazał swym gościom wejść ostrożnie do klatki, później wcisnął się za niemi, czołgając, przysunął kamienie i zamknął szczelnie otwór.
Znajdowali się tedy wszyscy trzej na macie.
Jakkolwiek byli mali, żaden z nich nie mógłby stanąć prosto w tej alkowie. Gavroche trzymał ciągłe swój piwniczny stoczek w ręku.
— Teraz — rzekł — chrapcie! zagaszę nasz kandelabr.
— Panie — zapytał starszy z dwóch braci Gavroche’a, pokazując mu sieć drucianą — co to jest takiego?
— To — odpowiedział Gavroche poważnie — to jest od szczurów. Chrapcie!
Czuł się jednakże obowiązanym dodać słów kilka dla objaśnienia tych drobnych istot, i mówił dalej:
— Są to rzeczy z ogrodu zoologicznego. Służą one dla dzikich zwierząt. Jest tam tego cały skład. Potrzeba tylko przeleźć przez mur, wgramolić się przez okno i przecisnąć przez szparę pod bramą. Można mieć tego ile się podoba.
Mówiąc to, okrywał częścią kołdry najmłodszego, który szeptał:
— Ach! tak dobrze! tak ciepło!
Gavroche zwrócił zadowolone spojrzenie na swoją kołdrę.
I to także z ogrodu zoologicznego. Zabrałem to małpom.
I pokazując starszemu matę, na której leżał, matę bardzo grubą i wybornie wyrobioną, rzekł:
— To należało do żyrafy.
Po chwili dodał:
— Wszystko to miały zwierzęta. Ja im to zabrałem. Nie gniewały się wcale. Powiedziałem im: biorę to dla słonia.
Znów milczał chwilę i dodał:
— Przełazi się przez mur, i czmycha z pod oka zarządu. Ot!
Dwaj chłopcy patrzyli z bojaźliwem i zdumionem uszanowaniem na tę istotę nieulęknioną i przedsiębiorczą, na tego włóczęgę jak oni, wyłączonego z towarzystwa jak oni, mającego jednak w sobie coś godnego podziwienia i coś wszechmocnego, co im się zdawało nadziemskiem, i którego fizjognomja składała się ze wszystkich grymasów dojrzałego wisusa, połączonych z najnaiwniejszym i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Panie — zapytał bojaźliwie starszy — więc się nie boisz policjantów?
— Co zaś? — i ruszył ramionami.
Najmłodszy miał oczy otwarte, lecz nic nie mówił. Ponieważ leżał z brzegu maty, a starszy znajdował się w środku, Gavroche otulił go nakryciem, jak matka i podniósł nieco matę pod jego głową, wepchnąwszy pod nią stare gałgany; chcąc, tym sposobem zrobić mu poduszkę. Następnie zwrócił się do starszego.
— Hę! tu bardzo ładnie, prawda?
— Ach, tak! — odpowiedział starszy, przyglądając się Gavroche’owi z wyrazem wybawionego anioła.
Dwom biednym zmokłym malcom zaczynało się robić ciepło.
— Ale — mówił dalej Gavroche — dlaczegożeście płakali?
I pokazując młodszego brata starszemu ciągnął:
— Takiemu knotowi jak ten, nie dziwię się wcale, lecz dla takiego dużego jak ty, płakać, to paskudnie; kto płacze wygląda jak cielę.
— Mój Boże! — rzekło dziecko — nie mieliśmy mieszkania, do któregobyśmy pójść mogli.
— Smyku! — odparł Gavroche — nie mówi się mieszkanie, mówi się dziura.
— A zresztą baliśmy się zostać sami po nocy.
— Nie mówi się noc, trzeba mówić szara.
— Dziękuję panu — rzekło dziecię.
— Słuchaj — rzekł Gavroche — nie trzeba nigdy kwękać na takie rzeczy. Będę miał nad wami opiekę. Zobaczysz jak się zabawimy. Latem pójdziemy do Sekwany z Franusiem, jednym z moich kolegów, będziemy się kąpali w przystani, będziemy biegali nago po tratwach przed mostem Austerlitz; to strasznie gniewa praczki. Krzyczą, pryskają wodą, nie uwierzysz jakie one pocieszne! Pójdziemy zobaczyć człowieka-szkielet. Jest żywy. Na polach Elizejskich. Jest to bałwan, chudy jak chart. Potem was zaprowadzę do teatru. Pójdziemy na wystąpienie Fryderyka Lemaitre. Mam bilety, znam aktorów, grałem raz nawet w jednej sztuce. Jesteśmy tam wszyscy tacy smyki, biegamy pod płótnem, to naśladuje morze. Wyrobię wam to, że was zaangażują do mojego teatru. Pójdziemy zobaczyć dzikich. To nie są prawdziwi dzicy. Powinięci są w kosmate powijaki różowe, a na łokciach widać strzępy białych nici. Potem pójdziemy na operę. Wejdziemy tam razem z klakierami. Klaka w operze jest bardzo dobrze urządzona. Na bulwary z klaką nie chodzę. W operze, wystaw sobie, są tacy, którzy płacą po dwadzieścia sou, ale to bydlęta. Nazywają ich wiechciami. A potem pójdziemy zobaczyć skazanego na gilotynę. Pokażę wam kata. Mieszka przy ulicy Bagnistej, pan Samson — ma skrzynkę do listów u drzwi. Wybornie będziemy się bawili!
W tej chwili kropla wosku spadła na palec Gavroche’a i przypomniała mu rzeczywistość.
— Do licha! — zawołał — ot knotek się topi. Uwaga! nie mogę wydawać więcej jak jedno sou na miesiąc na oświetlenie. Kto się kładzie powinien spać. Nie mamy czasu na czytanie romansów pana Pawła Kocka. Prócz tego światło mogłoby się przesunąć przez szczeliny drzwi wchodowych i salcesony mogliby dostrzedz.
— A przytem — zauważył bojaźliwie starszy, który sam tylko ośmielał się mówić z Gavrochem i odpowiadał mu — mogłaby iskra upaść na słomę, trzeba się strzedz, żeby nie podpalić domu.
— Nie mówi się podpalić domu — rzekł Gavroche — mówi się wykopać rudę.
Ulewa wzmagała się ciągle. Wśród uderzeń piorunów słychać też było uderzenia nawałnicy o grzbiet kolosu.
— Opętany deszcz! — rzekł Gavroche — lubię słyszeć jak spływają potoki wody wzdłuż nóg mojego domu. Zima to bydlę; daremna jej praca, próżne zabiegi, nie może nas przemoczyć i dlatego ryczy tak wściekle ten stary, nosiwoda.
Po tej aluzji do gromu, której wszystkie następstwa przyjmował Gavroche, jak prawdziwy filozof dziewiętnastego wieku, zajaśniała olśniewająca błyskawica, tak świetna, że jakiś jej odblask dostał się przez otwór do wnętrza słonia. Prawie w tej chwili zagrzmiało straszliwie. Dwaj malcy wydali krzyk i podskoczyli tak żywo, że prawie unieśli kratę; lecz Gavroche zwrócił ku nim swoją twarz zuchowatą i na wybuch pioruna odpowiedział wybuchem śmiechu:
— Spokojnie dzieci! nie rozwalcie mojej budowy. Oto mi piękny grzmot, wyśmienicie! To mi nielada błyskawica. Doskonale mój Boże! prawie tak wybornie jak w Ambigu.
To rzekłszy, przyprowadził do porządku klatkę, popchnął łagodnie dwóch chłopców w głąb posłania, przycisnął lekko ich kolana, ażeby się dobrze wyciągnęli, i zawołał:
— Kiedy Bóg dobry zapala swoją świecę, ja mogę zagasić moją. Dzieci trzeba spać, moje małe człowieczęta. Bezsenność rodzi osad w gębie, czyli, jak mówią w wielkim świecie, niesmak w ustach. Otulcie się dobrze okryciem. Jesteście pod niem?
— Już — szepnął starszy — tak mi dobrze. Mam jakby poduszkę pod głową.
— Nie mówi się pod głową — zawołał Gavroche — mówi się pod trzonkiem.
Dwaj chłopcy przycisnęli się do siebie. Gavroche ułożył ich jeszcze lepiej na macie, podciągnął nakrycie aż do uszu, wreszcie powtórzył po raz trzeci nakaz w języku tajemniczym:
— Chrapcie!
I zadmuchnął światło.
Natychmiast po zagaszeniu świeczki, jakieś szczególne drżenie zaczęło wzruszać klatką, pod którą spało troje dzieci. Było to mnóstwo uderzeń, wydających dźwięk metaliczny, jakby szpony i zęby chwytały się miedzianego drutu. Temu wszystkiemu towarzyszyły różne rodzaje przenikliwych pisków.
Malec pięcioletni, usłyszawszy ten szmer nad swą głową, zlodowaciały z przestrachu, trącił łokciem brata, lecz ten już „chrapał“, stosownie do rozkazu Gavroche’a. Dlatego też malec, nie mogąc wytrzymać z przestrachu, ośmielił się odezwać do Gavroche’a, jak mógł najciszej, zatrzymując oddech:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche, który już zamykał powieki.
— Co to tam jest?
— To szczury — odpowiedział Gavroche.
I położył znowu głowę na macie.
W istocie szczury, które rozmnożyły się tysiącami w wnętrznościach słonia i które stanowiły te czarne żywe plamy, o których wspominaliśmy, trzymane były w cichości przez blask świeczki, dopóki ta się świeciła; lecz skoro tylko w lochu, który był jakby ich stolicą zapadła ciemność, poczuwszy to co poczciwy bajarz Perrault nazywa „świeżem mięsem“ rzuciły się tłumnie na norę Gavroche’a, wdrapywały się aż do szczytu, i gryzły druty, szukając miejsca, którem by można było przeniknąć do tej fortecy nowego rodzaju.
Jednakże malec nie spał jeszcze.
— Panie! — zawołał znowu.
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Co to są szczury?
— To są myszy.
To objaśnienie dodało nieco odwagi malcowi. Widział on już w swem życiu białe myszki i nie bał się ich wcale. Jednakże zabrał jeszcze głos:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Dlaczego nie masz pan kota?
— Miałem jednego — odpowiedział Gavroche — przyniosłem im go tutaj, ale mi go zjadły.
To drugie objaśnienie popsuło wpływ pierwszego, i mały zaczął znowu drżeć ze strachu. Rozmowa pomiędzy nim i Gavrochem zawiązała się po raz czwarty.
— Panie!
— Hę? — Kogo to zjadły?
— Kota.
— A kto to zjadł kota?
— Szczury.
— Myszy?
— Tak, szczury.
Dzieciak struchlały, słysząc o myszach zjadających koty, mówił dalej:
— Panie to może i nas zjedzą te myszy?
— Do pioruna! — rzekł Gavroche.
Przestrach dziecięcia doszedł do szczytu. Lecz Gavroche dodał:
— Nie bój się! nie mogą tu wejść. A zresztą ja tu jestem! No, weź mnie za rękę. Cicho bądź i chrap!
To mówiąc Gavroche wziął za rękę malca po nad jego bratem. Dziecię przycisnęło tę dłoń do siebie i uczuło się ośmielonem. Śmiałość i siła udzielają się tajemniczo. Cisza zaległa znowu do koła, szmer głosów przestraszył i oddalił szczurów, a gdy w kilka chwil potem mogły już powrócić z nową wściekłością, trzej smyki, pogrążeni w śnie głębokim nic nie słyszeli.
Godziny nocy ubiegały. Cień zasłał olbrzymi plac Bastylji, wiatr zimowy pomięszany z deszczem od czasu do czasu wiał przenikająco, patrole przeglądały bramy, aleje, parkany, kąty ciemne i szukając włóczęgów nocnych, przechodziły w milczeniu koło słonia; potwór wyprostowany, nieruchomy, z oczyma otwartemi w ciemnościach, zdawał się dumać o spełnionym dobrym uczynku, iż schronił przed niebem i ludźmi troje biednych śpiących dzieci.
Ażeby zrozumieć to co nastąpi, należy sobie przypomnieć, że w owej epoce odwach Bastylji był położony — na drugim krańcu placu, i to co się dniało w pobliżu słonia, nie mogło być dostrzeżonem ani usłyszanem przez wartę.
Już dobiegała godzina bezpośrednio świt poprzedzająca, gdy jakiś człowiek, przebiegający ulicą świętego Antoniego, przemknął się przez plac, okrążył obszerne ogrodzenie kolumny lipcowej, i wśliznął się między sztachetami aż pod brzuch słonia. Gdyby jakiekolwiek światło mogło oświecić tego człowieka, z przemokłej do nitki jego odzieży nie trudno byłoby wnieść, że przepędził noc na deszczu. Przybywszy pod słonia wydał on krzyk dziwaczny, nie należący do żadnego języka, który jedna tylko papuga mogłaby oddać dokładnie. Powtórzył następnie raz jeszcze ten krzyk, którego pewne wyobrażenie może dać pisownia następna:
— Kirikikiu!
Na drugi wykrzyk głos czysty, wesoły i młody odpowiedział z głębi słonia:
— Dobrze.
I prawie natychmiast deska, która zasłaniała otwór usunęła się, dając przejście dziecku, które się zsunęło na dół po nodze słonia i żwawo stanęło obok owego człowieka. Był to Gavroche, a człowiekiem tym był Montparnasse.
Co do krzyku, to kirikikiu było bez wątpienia tem co dziecię wyrazić chciało przez: Zapytasz o pana Gavroche.
Usłyszawszy ten krzyk, Gavroche obudził się natychmiast, wyskoczył ze swej alkowy, usuwając nieco część sieci drucianej, którą, natychmiast zamknął starannie, a następnie otworzył znany nam otwór, i zeszedł.
Człowiek i dziecko poznali się w milczeniu wśród nocy; Montparnasse powiedział tylko:
— Potrzebujemy ciebie: pójdź nam podać rękę.
Ulicznik nie potrzebował innego objaśnienia.
— Ot i ja! — rzekł.
I obaj udali się ku ulicy świętego Antoniego, z której wyszedł Montparnasse, przebiegając szybko pomiędzy długiemi szeregami wózków ogrodniczych, wyjeżdżających o tej godzinie, na targ.
Ogrodnicy, usadowieni w dwóch wózkach pomiędzy sałatami i jarzynami, na wpół-drzemiący, ukryci po oczy w odzieży, z powodu nawalnego deszczu, nie uważali prawie na tych dziwnych przechodniów.
Opowiedzmy teraz co się działo tej samej nocy w więzieniu la Force.
Ucieczka została uknutą przez Babeta, Brujona, Gueulemera i Thenardiera, chociaż Thenardier był w schowaniu[32]. Babet dokonał jej na własną rękę, tegoż dnia właśnie, jak to widzieliśmy z rozmowy Montparnasse’a z Gavrochem. Montparnasse miał im pomagać z zewnątrz.
Brujon, przepędziwszy miesiąc w izbie kary, miał czas najprzód zaopatrzyć się w sznur, a powtóre obmyślić plan. Niegdyś owe ponure miejsca, w których karność więzienna pozostawiała skazanych samym sobie, składały się z czterech ścian kamiennych, kamiennego sufitu, ciosowej podłogi, obozowego łóżka, okienka opatrzone kratami; następnie, gdy celki uznano za zbyt surowe, składać się zaczęły z drzwi żelaznych, okratowanego okienka, obozowego łóżka, ciosowej podłogi, kamiennego sufitu i czterech ścian także z kamienia i to się nazywa izba kary. Około południa bywa tam nieco widno. Niegodnością tych izb, które jak widzimy nie są celkami, jest to, że w nich pozostawieni są rozmyślaniom, ci, którychby należało zająć pracą.
Brujon tedy rozmyślał i zdołał wyjść z izby kary przy pomocy sznura. Ponieważ go uważano za zbyt niebezpiecznego w pawilonie Karlomana, przeto umieszczono go w Nowym Budynku. Pierwszym przedmiotem, który napotkał w Nowym Budynku był Gueulemer, drugim gwóźdź; Gueulemer znaczył tyle co występek, gwóźdź znaczył tyle co wolność.
Brujon, o którym czas już powziąć dokładne wyobrażenie, był z powierzchowności delikatnej budowy, wątłości głęboko obmyślanej, filutem grzecznym, przebiegłym i złodziejem z ujmującem spojrzeniem a szyderczym i przykrym śmiechem. Spojrzenie wyrażało jego chęci, śmiech jego wyrażał naturę. Pierwsze początki w swej sztuce skierował na dachy; uczynił wielkie postępy w przemyśle odrywaczy blachy, zdzierających ją z dachów i odrywających rynny, których rzemiosło nazywa się flakarstwem.
Chwilę stosowną do wykonania zamiaru ucieczki podała Brujonowi ta okoliczność, że właśnie dekarze łatali i naprawiali część dachów więzienia. Pawilon świętego Bernarda nie był tym sposobem zupełnie odosobniony od pawilonu Karlomana i pawilonu Św. Ludwika. Na górze były rusztowania i drabiny, czyli inaczej mówiąc mosty i schody od strony wybawienia.
Pawilon, zwany Nowym Budynkiem jeden z najbardziej porysowanych i najbliższych ruiny, był słabym punktem więzienia. Mury jego były do tego stopnia przetrawione saletrą, że musiano poobijać deskami sufity sypialni, gdyż odrywające się z nich kamienie spadały do łóżek więźniów. Mimo takiej starości i ruiny, z całą nieostrożnością umieszczano tam najbardziej niepokojących oskarżonych, osadzano „ciężkie przestępstwa“ jak się to mówi w języku więzienia.
Nowy Budynek mieścił w sobie cztery sypialnie, piętrzące się jedna nad drugą i poddasze, które nazywano Bel-Air. Wielka rura komina, prawdopodobnie należącego dawniej do jakiej starożytnej kuchni książąt de la Force, wychodziła z dołu, przecinała wszystkie cztery piętra, dzieląc na dwoje każdą sypialnię, i tworząc rodzaj kolumny spłaszczonej, a w górze wystawała po nad dach.
Gueulemer i Brujon umieszczeni zostali w jednej sypialni. Przez ostrożność umieszczono ich na samym dole. Przypadek zrządził, że głowy ich łóżek dotykały do owej rury.
Thenardier znajdował się wprost nad niemi na poddaszu zwanem Bel-Air.
Przechodzień, zatrzymujący się na ulicy Cuiture-Sainte-Catherine, po za koszarami straży ogniowej, przed bramą Łazienek, widzi podwórze pełne kwiatów i krzewin w wazonach, w głębi którego między dwoma skrzydłami wznosi się niewielka, biała rotunda, przystrojona zielonemi okiennicami, idyllyczne marzenie Jana Jakóba. Nie więcej jak dziesięć lat temu po za tą rotundą wznosił się mur czarny, ogromny, straszny, nagi, o który opierała się ona. Był to mur przedfossowy więzienia la Force.
Ten czarny mur po za tą rotundą, wyglądał jak Milton, ujrzany po za Berquinem.
Znaczną i tak wysokość tego muru przewyższał jeszcze po za nim dach czarniejszy od niego. Był to dach Nowego Budynku. Można było na nim widzieć cztery okna poddaszowe, opatrzone silnemi kratami — były to okna Bel-Air. Po nad dachem wznosił się komin; była to taż sama rura co przecinała sypialnie więzienia.
Bel-Air, ten szczyt Nowego Budynku, był rodzajem wielkiego frontonu, zamkniętego potrójnemi kratami i podwójnemi drzwiami z grubej czarnej blachy, nabijanemi ogromnemi gwoźdźmi. Wchodząc tam od północnego krańca miało się po lewej ręce cztery facjatkowe okienka, po prawej zaś zwrócone ku tym okienkom cztery kletki czworograniaste, podłużne, podzielone przegrodami cienkiemi, zbudowanemi na parę łokci od podłogi z drzewa, a wyżej aż do dachu z sztab żelaznych.
Thenardier znajdował się „w schowaniu“ w jednej z takich kletek, od nocy dnia 3 lutego. Nie można było nigdy się dowiedzieć, jakim sposobem, i przez jaki rodzaj niedozoru, zdołał się tam zaopatrzyć i ukryć w tej kletce butelkę owego wina, wynalezionego, jak mówią, przez Desruesa, w którem znajduje się narkotyk, i które banda usypiaczy zrobiła tak sławnem.
W wielu więzieniach znajdują się posługacze przedajni, na pół dozorcy i na pół złodzieje, którzy dopomagają do ucieczek, oddają policji niewierne usługi i łapią dwie sroki za ogon.
Tej samej nocy, kiedy mały Gavroche zabrał dwoje błąkających się dzieci, Brujon i Gueulemer, wiedząc, że Babet, który umknął tegoż rana, czekać ich będzie na ulicy razem z Montparnassem, podnieśli się pocichu, i za pomocą gwoździa znalezionego przez Brujona, zabrali się do zrobienia dziury w rurze kominowej, do której dotykały ich łóżka. Odłamki upadały na łóżko Brujona, w ten sposób, że ich słychać nie było. Przeplatające ciągły deszcz grzmoty wstrząsały drzwiami w zawiasach i robiły w więzieniu hałas straszny, lecz pożądany przez uciekających. Ci z więźniów, którzy się przebudzili, udali, że zasypiają znowu, zostawiając wolne pole Gueulemerowi i Brujonowi. Brujon był zręczny. Gueulemer był silny. Wprzód nim głuchy szmer doszedł do dozorcy, śpiącego w okratowanej celce, która wychodziła do ich sypialni, wyłamali mur, przebili rurę kominową, wysadzili kratę, stanowiącą jeszcze zaporę u wierzchu komina, i obaj straszni złoczyńcy byli na dachu. Deszcz i wiatr wzmagały się jeszcze, dach był śliski.
— Co za wyborna kimka do zmyszka[33]! — rzekł Brujon.
Przepaść sześć stóp szeroka, a ośmdziesiąt stóp głęboka dzieliła ich od przedfossowego muru. W głębi tej przepaści widać było błyskający w ciemności karabin żołnierza. Do odłamków żelaznej kraty u wierzchu komina, którą wyłamali po drodze, przymocowali jednym końcem sznur, który Brujon ukręcił w swojej celce, drugi koniec przerzucili przez mur przedfossowy, przesadzili jednym skokiem przepaść, uchwycili się rękoma skraju muru, przeskoczyli go, spuścili się na dół jeden po drugim po linie, na mały dach dotykający Łazienek, zabrali linę z sobą, zeskoczyli na podwórze w Łazienkach, przebiegli je, popchnęli okienko portjera, przy którem wisiał sznurek od bramy, pociągnęli ten sznurek, i znaleźli się na ulicy.
Nie upłynęło trzy kwandranse od czasu jak usiedli na swoich łóżkach, w ciemnościach, z gwoździem w ręku i projektem w głowie.
W kilka chwil potem połączyli się z Babetem i Montparnassem, którzy krążyli w bliskości.
Ciągnąc ku sobie linę, zerwali ją, i pozostał kawałek przymocowany do komina na dachu. Prócz tej szkody nie ponieśli żadnej innej, chyba tą, że zupełnie prawie pościerali sobie skórę na rękach.
Tejże nocy Thenardier, nie wiadomo jakim sposobem został ostrzeżony i nie spał.
Około godziny pierwszej po północy, wśród nader ciemnego mroku dojrzał dwa cienie przechodzące po dachu, mimo nawałnicy burzliwej przed okienkiem, będącem naprzeciw jego kletki. Jeden z nich zatrzymał się przed okienkiem na czas mgnienia oka. Był to Brujon. Thenardier poznał go i zrozumiał wszystko. Było to dla niego dostateczem.
Thenardier, notowany jako niebezpieczny i zatrzymany w skutek oskarżenia o występek popełniony rozmyślnie, zbrojnie i w nocy, miany był na oku. Żołnierz, zmieniany co dwie godziny, przechadzał się z karabinem nabitym przed jego kletką. Poddasze Bel-Air było oświetlane latarnią. Więzień miał na nogach kajdany, mające piętnaście funtów. Codziennie o czwartej popołudniu stróż, pod eskortą dwóch brytanów — tak było jeszcze w owej epoce — wchodził do jego kletki, kładł przy łóżku bochenek chleba czarnego, ważący dwa funty, stawiał dzban wody i naczynie pełne rosołu dość chudego, w którym pływała pewna ilość ziarn fasoli, oglądał kajdany i opatrywał kraty. Ten człowiek z brytanami przychodził także dwukrotnie każdej nocy.
Thenardier otrzymał pozwolenie zachowania przy sobie rodzaju żelaznego kołka, który mu służył do umieszczania chleba przy szparze ściany, ażeby, jak mówił, „zabezpieczyć go od szczurów“. Ponieważ miano Thenardiera na oku, przeto nie uważano kołka za niebezpieczny. Jednakże przypomniano sobie później, że jeden ze stróżów mówił:
— Lepiejby było dać mu tylko kołek drewniany.
O godzinie drugiej po północy, zmieniono szyldwacha, którym był stary żołnierz i zastąpiono go młodym. W kilka chwil potem człowiek z psami odbył swoją wizytę i wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na zbytnią młodość i „wieśniaczą minę rekruta.“ W dwie godziny potem, o czwartej rano, gdy zmieniano wartę, znaleziono rekruta uśpionym i leżącym jak kloc na ziemi przy kletce Thenardiera. Co do samego Thenardiera, tego nie znaleziono wcale. Rozbite jego kajdany leżały w głowach łóżka. W suficie kletki była dziura, a nad nią, w dachu druga podobnaż. Jedna deska z łóżka została wyrwaną i zapewne zabraną, gdyż jej nie znaleziono wcale. Zabrano także z celki butelkę do połowy wypróżnioną, zawierającą resztę odurzającego wina, za pomocą którego więzień uśpił żołnierza. Bagnet tego ostatniego znikł także.
W chwili gdy to dostrzeżono, sądzono, że Thenardier był już za kresem wszelkich poszukiwań. W istocie jednak chociaż nie był on już w Nowym Budynku, był przecież w wielkiem niebezpieczeństwie.
Thenardier, dostawszy się na dach Nowego Budynku, znalazł tam resztę sznura Brujona, wiszącą na kracie u szczytu komina, lecz, że ten sznur był zbyt krótkim, nie mógł uciekać przez mur przedfossowy, jak to uczynił Brujon i Gueulemer.
Skręcając z ulicy des Ballets na ulicę Króla Sycylji, dostrzedz można prawie zaraz po prawej stronie brzydkie pustkowie. W zeszłym wieku zajmował je dom, z którego pozostała tylko tylna ściana, prawie pochylona, wznosząca się do wysokości trzeciego piętra między sąsiedniemi budynkami. Ruinę tę rozpoznać można po dwóch wielkich oknach kwadratowych, które widać jeszcze; z tych jedno, położone w środku, bliżej szczytu prawego, zagrodzonem jest spruchniałą belką, przymocowaną do wierzchu budowy. Przez te okna widać było niegdyś wysoki, posępny mur, będący częścią muru przedfossowego więzienia la Force.
Próżnia, jaką dom zburzony pozostawił w ulicy, jest zamkniętą do połowy parkanem z desek, osadzonych w pięciu słupach murowanych. W tem ogrodzeniu mieści się mała buda przyparta do pozostałej ściany. W parkanie są drzwi, które kilka lat temu jeszcze, zamykanemi były tylko na klamkę.
Na grzbiet tej właśnie ruiny dostał się Thenardier wkrótce po trzeciej rano.
Jakim sposobem się tam dostał? tego nigdy nie zdołano wytłómaczyć, ani zrozumieć. Błyskawice zapewne przeszkadzały i pomagały mu zarazem. Czy skorzystał z drabin i rusztowań dekarzy, aby się dostać z dachu na dach, z jednego ogrodzenia do drugiego, z jednego krużganku na drugi, przechodząc przez pawilony Kartomana świętego Ludwika, mur przedfossowy, do zrujnowanej ściany na ulicy Króla Sycylji? Lecz na tej drodze znajdowały się przerwy, które zdawały się czynić ją niepodobną do przebycia. Czy położył deskę ze swego łóżka, jako most od dachu Bel-Air do muru przedfossowego i czołgając się na brzuchu prawie dokoła więzienia, dotarł aż do owej ściany? Lecz mur przedfossowy więzienia la Force szczytem swoim zakreślał linję zębatą, i nierówną, wznosił się i zniżał, był niższym przy koszarach straży ogniowej, wynioślejszym w bliskości Łazienek, zdefigurowanym przez naprawy i odnowienia, i nie miał takiej samej wysokości przy hotelu Lamoignon jak przy ulicy Brukowanej, wszędzie miał spadki, wszędzie kąty proste; a zresztą szyldwachy mogliby dostrzedz ciemną postać zbiega; tym więc sposobem jeszcze droga odbyta przez Thenardiera zdawała się niewytłómaczoną prawie. Na oba te sposoby ucieczka była nieledwie niepodobną. Czy Thenardier natchniony tem strasznem pragnieniem wolności, co przepaści zmienia w rowy, kraty żelazne w sieci pajęcze, co z kaleki robi atletę, z podagryka ptaka, co głupotę zamienia w instynkt, instynkt w rozum, rozum w genjusz, czy Thenardier wynalazł lub natrafił na trzeci jeszcze sposób? Nie dowiedziano się o tem nigdy.
Bądź co bądź, oblany potem, przesiąkły deszczem, w odzieży poszarpanej, z rękami pościeranemi, z rozkrwawionemi łokciami, z poranionemi kolanami, Thenardier dostał się na to, co dzieci w swym figurycznym języku nazywają skrawkiem muru, i leżał rozciągnięty, gdyż tam sił mu już zabrakło. Spadzistość prostopadła, wysokości trzeciego piętra, dzieliła go od bruku ulicy.
Sznur, który miał, był zakrótkim.
Oczekiwał tam blady, wyczerpany z sił, pozbawiony wszelkiej nadziei jaką miał, okryty jeszcze cieniem nocy, lecz mówiąc sobie, że dzień nadchodzi, przerażony okropną myślą, że usłyszy za chwilę uderzenie czwartej godziny na pobliskiej wieży Św. Pawła, godziny, o której przyjdą zmieniać warty i zobaczą szyldwacha uśpionego i dach wyłamany, oczekiwał, patrząc w osłupieniu na straszną głębię, będącą pod nim, na światło rewerberów i na bruk czarny i przemokły, na ten bruk pożądany i straszny, który był śmiercią i wolnością zarazem.
Pytał się siebie czy trzem jego wspólnikom ucieczki powiodło się szczęśliwie, czy oczekiwali na niego, czy przyjdą, na pomoc? Słuchał. Z wyjątkiem patrolu nikt nie przechodził ulicą od chwili jak był na murze. Przejazd ogrodników na targ z Montreuil, Maronne, Vincennes i Bercy odbywał się samą tylko ulicą Św. Antoniego.
Czwarta wybiła. Thenardier drżał. W kilka chwil potem ów hałas przestraszenia i zamięszania, który jest pierwszym następstwem odkrytej ucieczki, dał się słyszeć w więzieniu. Sztukania drzwi otwieranych i zamykanych kolejno, szczęk krat i zawias, gwar straży, chrapliwe głosy dozorców, uderzenia kolbami o bruk, dochodziły aż do niego. W zakratowanych okienkach celek ukazywały się i znikały światła, na szczyt Nowego Budynku wbiegano z pochodnią. Przyzwano strażaków z koszar sąsiednich. Ich kaski oświetlone pochodniami, widać było przesuwające się tam i nazad wzdłuż dachu. W tym samym czasie od strony Bastylji, dostrzegł Thenardier bladawą zorzę, świtającą ponuro na skraju nieba.
Był on na szczycie muru dziesięć cali szerokiego, zawieszony pod nawałnicą, nad przepaściami po obu stronach, nie mogący się ruszyć z obawy możebnego spadnięcia, lub pewnego przytrzymania, i myśl jego jak serce dzwonu, kołysała się przechodząc kolejno do tych ostateczności: — Umrę gdy spadnę, złapią gdy zostanę.
W takiem będąc położeniu, zobaczył nagle choć jeszcze ulica była zupełnie ciemną, człowieka, przesuwającego się wzdłuż murów, który nadchodził od ulicy Brukowanej i zatrzymał się przed ogrodzeniem, po nad którem Thenardier zostawał niejako zawieszony. Po chwili do tego człowieka przyłączył się drugi, który szedł z takąż samą ostrożnością, następnie trzeci, w reszcie czwarty. Gdy się złączyli jeden z nich uniósł klamkę u drzwi parkanu i wszyscy czterej weszli do ogrodzenia, w którem znajdowała się buda. Znajdowali się prostopadle pod Thenardierem. Ci ludzie widocznie obrali to miejsce, ażeby mogli rozmawiać, nie wystawiając się na widok przechodniów i szyldwacha, stojącego nieopodal przy furtce więzienia la Force. Trzeba zresztą dodać, że deszcz zapędził szyldwacha do budki i trzymał go tam ciągle. Thenardier, nie mogąc rozpoznać ich twarzy, nastawił ucha na ich słowa, z zrozpaczoną uwagą biedaka, który się czuje zgubionym.
Przed oczyma Thenardier’a zdawało się przesuwać coś podobnego do nadziei, ludzie ci mówili szwargotem.
Pierwszy z nich szeptał cicho, lecz tak, że można było dosłyszeć.
— Za pas nogi! Co mamy szewrać tugo?[34].
Drugi odpowiedział:
— Chlust taki, że mogłoby zdmuchnąć czarną świeczkę, a przytem salcesony mogą przechodzić, nie daleko stoi sułan z bosakiem, można zasypać się tukaj[35].
Dwa te wyrazy tugo i tukaj, które oba znaczyć mają tylko tu, i z których pierwszy należy do szwargotu podrogatkowego, drugi do szwargotu dzielnicy Temple, oświeciły Thenardier’a. Po owem tugo poznał Brujona, który zwykł był myszkować pod rogatkami; po wyrazie tukaj, Thernardier byłby go nie poznał, gdyż zupełnie zmienił głos.
Trzeci jednakże sprzeciwił się odejściu:
— Nic nas nie nagli jeszcze, zaczekajmy trochę. Któż nam powiedział, że on nas nie potrzebuje?
Po tych słowach, powiedzianych nie szwargotem, lecz zupełnie poprawnie, Thenardier poznał Montparnasse’a, który z elegancją sobie właściwą rozumiał wszystkie szwargoty, ale z nich żadnym nie mówił.
Co do czwartego, ten milczał, lecz barczystość pleców zdradzała go. Thernardier nie wątpił. Był to Gueulemer.
— Co ty nam tu nogi zawracasz! Tapicer nie mógł zrobić zmyszka. On nie robi tej bili. Rozkręcić pajęczynę i pokosić żagle, żeby zmachlować węża, wpuścić przegrody w furtę, zlutować pięści, zmachlować klawisze, skosić sprzączki, przeważyć węża, zamknąć się, puścić finfę, na to wszystko nie można być frajerem. Stary nie mógł tego zrobić, nie umie machlować[36].
Babet dodał, zawsze tym uczonym szwargotem klasycznym, którym mówili Poullailler i Kartusz i który tak się ma do śmiałego, nowego, ubarwionego i urozmaiconego szwargotu, używanego przez Brujona, jak język Rasyna do języka Andrzeja Chénier.
— Twojego kapelnika musieli okasztanić na razie. Do tego trzeba być ciętym, a on jeszcze frajer. Dał się skapusić jakiemu motużnikowi, albo nawet kapusiowi, z którym się zadał. Nastaw karby, Montparnasse, słychcisz, jak tam cedzą w hazie? Widziałeś te finfy. Kwaczuje w dole, chodźmy! Dorobił się dwudziestu pasków. Nie mam boja i nie jestem dudek, to się wie, lecz nie ma tu co szewrać, bo nas mogą zasypać. Nie nadymajno się, pójdź z nami, wyszrajbujemy po parę kieliszków artychy[37].
— Nie godzi się porzucać przyjaciół w kłopocie — szeptał Montparnasse.
— Kładę ci łopatą, że on już chory. O tej godzinie tapicer nie wart końca paznogcia. Nie poradzimy na to. Za pas nogi! Zdaje mi się co chwila, że motużnik ma nas w garści[38].
Montparnasse słabo się już opierał. W istocie ci czterej ludzie, z całą wiernością bandytów, którzy się nigdy nie porzucają wzajemnie myszkowali przez całą noc około więzienia la Force, bez względu na niebezpieczeństwo, w nadziei, że na szczycie jakiej ściany ujrzą Thenardiera. Jednakże noc, która już zaczynała się robić rzeczywiście zbyt „ładną“ gdyż nawałnica opustoszyła wszystkie ulice, zimno przenikające ich do kości, odzież przemokła, obuwie podziurawione, szmer niespokojny, dolatujący z więzienia, ubiegające szybko godziny, napotykane patrole, uchodząca nadzieja, strach powracający — wszystko to zmuszało ich do odejścia: chwila jeszcze, a już odejdą. Thernadier dyszał na szczycie ściany, jak rozbitki Meduzy na tratwie, widząc, że ujrzany przez nich okręt znika z nad poziomu.
Nie śmiał ich zawołać: krzyk mógłby się dać słyszeć i zgubić wszystko, powziął myśl jedną, ostatnią, promyk nadziei; wyjął z kieszeni koniec liny Brujona, którą oderwał od wyłamanej kraty w kominie Nowego Budynku i rzucił ją na dół w głąb oparkanienia.
Lina upadła przy nogach czterech rozmawiających.
— Wdowa![39] — rzekł Babet.
— Mój wąż![40] — rzekł Brujon.
— Karczmarz jest tam — rzekł Montparnasse — podnieście oczy. Thenardier wysunął nieco głowę.
— Prędzej! — rzekł Montparnasse — masz drugi koniec liny, Brujonie!
— Mam.
— Zwiąż oba kawałki razem. Rzucimy mu, przywiąże ją do ściany, wystarczy i tego, żeby się spuścić po niej.
Thenardier ośmielił się odezwać.
— Przesiąkłem zupełnie.
— Rozgrzejesz się.
— Nie mogę się ruszyć.
— Zsuniesz się, złapiemy cię.
— Ręce mi zdrętwiały.
— Przywiąż tylko linę do ściany.
— Nie będę mógł.
— Trzeba, żeby który z nas wlazł — rzekł Montparnasse.
— Trzy piętra! — szepnął Brujon.
Stary kanał otynkowany, który służył do pieca opalanego niegdyś w budzie, przechodził wzdłuż muru i dochodził do szczytu, prawie w tem miejscu, gdzie widziano Thenardiera. Rura ta, wówczas już podziurawiona i porysowana, upadła w gruzy do tego czasu, lecz dotąd jeszcze widzieć można jej ślady.
— Możnaby wleźć tamtędy — rzekł Montparnasse.
— Przez tę rurę — zawołał Babet — człowiek się nie przeciśnie, trzebaby knota[41].
— Trzebaby smyka[42] — powtórzył Brujon.
— Zkąd wziąć smyczaka? — zapytał Gueulemer.
— Zaczekajcie — rzekł Montparnasse — mam interes.
Montparnasse otworzył pocichu drzwi parkanu, upewnił się, że nikt z przechodniów nie znajdował się na ulicy, wyszedł ostrożnie, zamknął drzwi za sobą i pobiegł w kierunku Bastylji.
Ubiegło siedm do ośmiu minut — osiem tysięcy wieków dla Thenardiera; Babet, Brujon i Gueulemer nie otworzyli ust; drzwi otworzyły się nakoniec i pokazał się zadyszany Montparnasse, przyprowadzający Gavroche’a. Deszcz ciągły sprawiał, że ulica była jeszcze pustą.
Mały Gavroche wszedł w oparkanienie i spokojnie rozpatrzył postacie bandytów: woda ściekała mu z włosów. Gueulemer odezwał się do niego:
— Knociaku! jesteś człowiekiem?
Gavroche wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Smyk taki, jak jazyg, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wysaj, to jest smyk[43].
— Widzicie knota! jaką ma wyrobioną mordę[44] — zawołał Babet.
— Smyk pantyński nie jest zmachlowany z przechlustanych snopów[45] — dodał Brujon.
— Czego wam trzeba — rzekł Gavroche.
Montparnasse odpowiedział:
— Wdrapać się przez tę rurę.
— Z tą wdową[46] — rzekł Babet.
— I przysztukować węża[47] — ciągnął Brujon.
— Na czubie ściany[48] — dodał Babet.
— Do pala widoku[49] — objaśniał Brujon.
— A potem? — rzekł Gavroche.
— To wszystko — rzekł Gueulemer.
€ Ulicznik patrzył na linę, rurę, ścianę i okna, i wydał jakiś niewytłómaczony i pogardliwy dźwięk, mający znaczyć:
— Tylko tyle?
— Tam na wierzchu jest człowiek, którego ocalisz — rzekł Montparnasse.
— Czy chcesz? — zapytał Brujon.
— Czyżyku — odpowiedział dzieciak — któremu to zapytanie zdawało się niepotrzebnem, i zrzucił trzewiki.
Gueulemer podparł Gavroche’a ręką, wsadził go na dach budy, którego spruchniałe deski uginały się pod ciężarem dziecka, i oddał mu linę związaną przez Brujona, podczas nieobecności Montparnasse’a. Ulicznik zbliżył się do rury, w środek której nietrudno było się dostać, z powodu dużej dziury, dotykającej samego dachu. W chwili, gdy się zabierał do włażenia w nią, Thenardier, widząc, że jego ocalenie i życie się zbliża, przechylił się nad skraj muru; pierwszy brzask dnia oświecił nieco jego skronie oblane potem, śniade policzki, nos długi i ostry, brodę siwą, najeżoną i Gavroche go poznał:
— Oho! — rzekł — to mój ojciec. Ah! to nic nie szkodzi.
I wziąwszy linę w zęby, śmiało zaczął się wdrapywać.
Dostał się do szczytu rudery, wsiadł na mur stary, jak na konia, i przywiązał mocno linę do wierzchniej ramy okna.
W chwilę potem Thenardier był na ulicy.
Skoro tylko dotknął się bruku, jak tylko się poczuł wolnym od niebezpieczeństwa, nie był już zmęczonym i przeziębłym, i nie drżał więcej; straszne okoliczności, z których się wydostał, rozproszyły się jak dym, owa dziwna i dzika przebiegłość ocuciła się w nim na nowo, śmiała i swobodna, gotowa kierować nim dalej.
— A teraz, co będziemy jedli?
Nie potrzeba tłómaczyć tego wyrazu, mającego przerażająco wyraźne znaczenie, znaczącego zarazem zabijać, mordować i rabować. Jeść, właściwe znaczenie: pożerać.
— Schowajmy się w kącie — rzekł Brujon. W trzech słowach skończymy i rozłączymy natychmiast. Był interes, nieźle wyglądający, przy ulicy Plumet, ulica pusta, dom odosobniony, stary spruchniały parkan od strony ogrodu, kobiety same.
— A więc! dlaczegożby nie? — pytał Thenardier.
— Twoja źrebaczka[50] Eponina widziała to — odrzekł Babet.
— I zaniosła języka Magdusi — dodał Gueulemer — nie ma tam buchanki[51].
— Źrebaczka nie trzepak[52] — rzekł Thenardier. Zresztą trzeba będzie zobaczyć.
— Tak, tak — rzekł Brujon — trza będzie zobaczyć.
Żaden z tych ludzi nie zdawał się uważać na Gavroche’a, który podczas tej rozmowy siedział na jednym z murowanych słupów parkanu i oczekiwał kilka chwil, może na to, ażeby ojciec obejrzał się na niego, potem zaś wziął trzewiki i rzekł:
— Rzecz skończona. Czy wam nie jestem już potrzebny? wyprowadziłem was z kłopotu, odchodzę, muszę pobudzić swoich smyków.
I odszedł.
Pięciu ludzi wyszło kolejno z po za parkanu.
Gdy Gavroche znikł na zakręcie ulicy de Ballets, Babet wziął Thenardier’a na stronę.
— Czy uważałeś tego knota? — zapytał go.
— Jakiego knota?
— Knota, co się wdrapał na mur i przyniósł ci linę.
— Niebardzo.
— A więc nie wiem dobrze, ale zdaje mi się, że to twój syn.
— Ba — rzekł Thenardier — myślisz?
Pigritia, straszny wyraz.
Płodzi świat, zwany pegre, co znaczy kradzież, i piekło, zwane pégrenne, co znaczy głód.
Tak więc lenistwo jest matką.
Ma syna — głód i córkę — kradzież.
O czem mówimy obecnie? O szwargocie.
Co to jest szwargot? To razem naród i narzecze; to kradzież pod dwoma postaciami: ludu i języka.
Gdy przed trzydziestu czterema laty, opowiadający tę poważną i smutną historję wprowadził do dzieła, pisanego w tym samym co niniejsze celu[53], złodzieja, mówiącego szwargotem, wywołał osłupienie i krzyki. Co znowu! jakto! szwargot! Ależ szwargot rzecz okropna! to język lochów, galer, więzień, wszystkiego, co jest najobrzydliwszem w społeczeństwie! i t. d. i t. d. i t. d.
Nigdyśmy nie zrozumieli tego rodzaju zarzutów.
Później, gdy dwaj znakomici powieściopisarze, jeden głęboki badacz serca ludzkiego, drugi nieustraszony przyjaciel ludu, Balzac i Eugeniusz Sue, wprowadzili złodziejów, mówiących swoim naturalnym językiem, jak to w roku 1828 uczynił autor Ostatniego dnia skazanego, te same podniosły się krzyki. Powtórzono: Czego chcą od nas ci pisarze ze swym oburzającym szwargotem? Szwargot jest obmierzły! szwargot wstręt budzi.
Któż temu przeczy? Ależ tak, niewątpliwie.
Gdy chodzi o zbadanie rany, przepaści lub społeczeństwa, od jakże to dawna jest błędem zapuszczać się zbyt daleko, aż do dna? Zawsześmy sądzili, że to dowód męztwa, a przynajmniej czyn prosty i użyteczny, godny sympatycznej uwagi, na jaką zasługuje każdy obowiązek przyjęty i spełniony. Nie wszystko badać, nie wszystko dociekać: zatrzymać się, to rzecz sondy, nie sondującego.
Zaiste, zapuszczać się w głębie porządku społecznego, tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna błoto, szperać w gęstej kałuży, ująć i rzucić na bruk to obmierzłe narzecze, ociekające błotem, tak na jaw dobyte, ten wrzodowaty słownik, którego każdy wyraz zdaje się nieczystym pierścieniem potworu trzęsawisk i ciemności — nie jest ani powabnem ani łatwem zadaniem. Nic smutniejszego, jak przy świetle myśli patrzeć na obnażone straszne rojowisko szwargotu. Zdaje się w rzeczy samej, że dobyto z kloaki jakieś okropne zwierzę, przeznaczone żyć w nocy. Zdajesz się w istocie widzieć jakiś straszny krzak, żyjący i nastrzępiony, co trzęsie się, rusza, rzuca, chce wrócić do cieniu, grozi i patrzy. Ten wyraz podobny jest do szponów, ów do zagasłego i krwią zaszłego oka, tam ten znowu frazes zdaje się poruszać jak nożyce raka. Wszystko to żyje ohydnem życiem rzeczy, które uorganizowały się w dezorganizacji.
A teraz, od jakże znów dawna, zgroza odwodzi od badań? odkąd ta choroba odstrasza lekarza? Wyobraźcie sobie naturalistę, który nie chce badać jaszczurki, nietoperza, niedźwiadka, stonoga, tarantuli i rzuca je napowrót w ciemności, mówiąc: Oh! jakież to brzydkie! Myśliciel, odwracający się od szwargotu, podobny jest do chirurga, który odwraca głowę od wrzodu lub brodawki. Będzież to filolog, co się waha badać osobliwości języka, filozof, co się waha rozpoznać fakt ludzkości. Bo powiedzmy tym, co tego nie wiedzą: szwargot jest zarazem zjawiskiem literackiem i wynikiem społecznym. Czem jest właściwy szwargot? Szwargot jest językiem nędzy.
Tu mogą nas zatrzymać; mogą uogólnić fakt, co niekiedy znaczy to samo, co osłabić; mogą nam powiedzieć, że wszystkie rzemiosła, zajęcia, wszystkie prawie odcienia hierarchji społecznej i wszystkie kształty inteligencji mają swój szwargot. Kupiec, mówiący: Montpellier do rozporządzenia, Marsylja w najlepszym gatunku; wekslarz, mówiący: latus, procent w końcu bieżącego; gracz, mówiący: trzecia część i wszystko, odegrana z piku; wodewilista, mówiący: rozweselono niedźwiedzia[54]; aktor mówiący: robię piec (nie udało mi się); filozof, mówiący: troistość zjawiskowa; piechur, mówiący: mój klarnet; kawalerzysta, mówiący: mój indyczek i t. d. i t. d., wszyscy oni: kawalerzysta, piechur, filozof, aktor, wodewilista, gracz, wekslarz i kupiec mówią szwargotem. Ściśle biorąc, szwargoty są to wszystkie niezwyczajne sposoby mówienia, o stronie prawej i lewej, u żeglarzy: lewy bok okrętu; u maszynistów: strona-podwórko i strona ogród. Jest szwargot wykrygowanych i jest szwargot wykwintnisiek stylowych. Pałac Rambouillet trochę graniczył z Dworem Cudów. Jest szwargot księżniczek, świadkiem ten frazes, napisany w bileciku miłosnym jednej bardzo wielkiej damy i bardzo pięknej kobiety z czasów Restauracji: „Vous trouverez dans ce potains lá, une foultitude de raisons pour que je me libertise“. (Znajdziesz w tych komerażach mnóstwo przyczyn dla których pozwalam sobie swobody). Liczby dyplomatyczne są szwargotem; kancelarja papiezka, mówiąc 26 zamiast Rzym, grkztntgzyal zamiast posyłka, i abfuslgrnogrkza tu XI zamiast książę Modeny, mówi szwargotem. Lekarze średniowieczni, którzy zamiast powiedzieć: marchew, rzodkiew, rzepa, mówili: oppoponach, perfrorchinum, reptitalmus, dracatholicum angelorum i postmegorue, mówili szwargotem. Fabrykant cukru, mówiący: Ogrodowizna, klaps, gloiva, melis mieszaniec, pospolity, spalony, blacha, ten poczciwy rękodzielnik mówi szwargotem. Pewna szkoła krytyków, która przed laty dwudziestu mawiała: — Połowa Szekspira jest igraszką slow i kalamburów, mówiła szwargotem. Poeta i artysta, którzy z wielką trafnością nazywają pana Montmorency mieszczaninem, jeśli się nie zna na poezji i rzeźbie, mówią szwargotem. Akademik klasyczny, który nazywa kwiaty Florą, owoce Pomoną, morze Neptunem, miłość ogniami, piękność powabami, konia rumakiem, kokardę białą lub trójkolorową Różą Bellony, trójgraniasty kapelusz trójkątem Marsa, akademik klasyczny mówi szwargotem. Algebra, medycyna, botanika, mają swój szwargot. Język, używany na pokładzie okrętu, przedziwny język morski, tak zupełny i malowniczy, którym mówili: Jan Bart, Duquesne, Suffren i Duperré, język, mieszający się z szumem żagli, lin i masztów, z głosem trąbki i łoskotem toporów przy starciu dwóch okrętów, z szelestem kołysania, ze świstem wichrów i hukiem armat — ten język jest także szwargotem bohaterskim i świetnym, który tak się ma do szwargotu złodziejskiego, jak lew do szakala.
Niewątpliwie. Ale jakkolwiek bądź, ten sposób pojmowania wyrazu szwargot jest zbyt ogólny, i nie każdy się nań zgodzi. Co do nas, przyjmujemy go w starem, określonem znaczeniu, i przez szwargot chcemy rozumieć tylko szwargot złodziejski. Szwargot prawdziwy, szwargot perexcelenciam (jeśli dwa te wyrazy mogą się połączyć), szwargot od niepamiętnych czasów, który jest królestwem, i niczem innem — powtarzamy, tylko językiem brzydkim, niespokojnym, posępnym, zdradzieckim, jadowitym, okrutnym, chytrym, nikczemnym, głębokim i fatalnym jak nędza. Na kresach wszystkich upadków i nieszczęść wszystkich, jest ostatnia nędza, która rozwija chorągiew rokoszu i ślepa rzuca się na ogół szczęśliwych faktów i praw panujących; walka to straszna, podstępna lub gwałtowna, zarazem chorowita i okrutna: uderza na porządek społeczny to zdrożnością, niby kolcami szpilek, to zbrodnią niby maczugą. Dla potrzeb tej walki nędza wynalazła język bojowy, którym jest szwargot.
Wydobyć z zapomnienia i utrzymać na powierzchni przepaści choćby ułamek języka, którym człowiek mówił i który zaginąć może, to jest, jeden z żywiołów dobrych lub złych, które składają lub wikłają cywilizację — jest to rozszerzyć dane spostrzeżeń społecznych; jest to świadczyć usługi samej cywilizacji. Tę usługę, chętnie czy niechętnie, wyświadczył Plaut, wprowadzając dwóch żołnierzy kartagińskich, mówiących narzeczem fenickiem; wyświadczył ją Molière, kładąc w usta wielu osób swych komedyj jargon wschodni i wszelkiego rodzaju prowincjonalizmy. Tu nowe zarzuty: narzecze fenickie, wybornie! jargon wschodni, i owszem! nawet prowincjonalizmy ujdą! są to języki, któremi mówiły narody i prowincje; ale szwargot? Po co zachowywać szwargot? po co szwargot wydobywać z zapomnienia?
Na to odpowiemy krótko. Niewątpliwie jeżeli język, którym mówił naród lub prowincja, zasługuje na uwagę, bardziej jeszcze zasługuje na uwagę i zbadanie język, którym mówiła nędza.
Tym językiem naprzykład mówiła we Francji od czterech przeszło wieków nie jedna nędza, ale wszelka możliwa nędza ludzka.
A przytem, kładziem na to nacisk, badać szpetności i ułomności społeczne i wykazywać je, by uleczyć, nie jest to praca, w której wybór jest dozwolony. Historyk obyczajów i myśli ma równie poważne posłannictwo, jak historyk wypadków. Ostatni ma powierzchnię cywilizacji, walki koron, urodzenia książąt, małżeństwa królów, bitwy, zgromadzenia wielkich ludzi publicznych, przewroty dokonywane jawnie, całą zewnętrzną skorupę; ale drugi historyk ma wnętrze, głębie, lud, który pracuje, cierpi i czeka, kobietę znękaną, dziecię konające, głuche walki człowieka z człowiekiem, ciemne okrucieństwa, przesądy, tajemne przewroty w duszach, ma umierających z głodu, chodzących boso, z obnażonemi ramionami, wydziedziczonych, sieroty, nieszczęśliwych i spodlonych, wszystkie poczwary, błąkające się w ciemnościach. Z sercem pełnem miłosierdzia i surowości razem, jak brat i jak sędzia, musi zstąpić do tych nieprzeniknionych lochów, gdzie pełzają pomieszani z sobą i ci, co płaczą, i ci, co złorzeczą, i ci, co mrą z głodu, i ci, co pożerają, i ci, co cierpią złe, i ci, co je sprawiają. Azaliż ci historycy serc i dusz mają mniejsze obowiązki od historyków wypadków zewnętrznych? Czy Alighieri ma mniej do powiedzenia od Macchiavell’ego? Czyż spód cywilizacji dla tego, że jest głębszy i posępniejszy, ma być mniejszej wagi od wierzchu? Czyż dobrze znamy górę, nie znając pieczary?
Zresztą, powiedzmy mimochodem, z kilku słów poprzedzających możnaby wnosić, że przestrzeń nieprzebyta dzieli te dwie klasy historyków; my tak nie sądzim. Nikt nie jest dobrym historykiem życia jawnego, widzialnego, głośnego i publicznego ludów, jeśli współcześnie nie jest w pewnej mierze historykiem ich życia wewnętrznego i ukrytego, i nikt nie jest dobrym historykiem wnętrza, jeśli nie umie w potrzebie być historykiem zewnętrznych wypadków. Historja obyczajów i idei przenika historję wypadków i wzajemnie. Są, to dwa szeregi faktów różnych, odpowiadające sobie, zawsze połączone, a często płodzące się wzajem. Prawdziwa historja łączy się ze wszystkiem i prawdziwy historyk winien we wszystko zajrzeć.
Człowiek nie jest kołem o jednym środku, jest raczej elipsą o dwóch ogniskach. Fakta są jednem, myśli drugiem ogniskiem.
Szwargot jest tylko izbą szatnią, w której przebiera się język, gdy ma coś złego uczynić. Odziewa się w słowa — maski i w przenośnie — łachmany.
Dlatego staje się tak okropny.
Zaledwie go poznać można. Jestże to w istocie język francuzki, wielki język ludzki? Oto gotów wejść na scenę, rozmawiać ze zbrodnią i naginać się do wszelkich ról repertuaru występku. Nie idzie, lecz sztykuta, utykając wspiera się na kuli, którą w każdej chwili przemieni w maczugę; nazywa się żebractwem i włóczęgą, wszystkie widma jego szatni, upstrzyły go zmarszczkami, pełza i prostuje się: podwójny chód płazu. Zdatny jest teraz do każdej roli; fałszerz czyni go zezowatym, truciciel gryszpanowym, podpalacz obmaże go sadzami, a zabójca doda czerwonej farby.
Gdy od strony ludzi uczciwych podsłuchujesz pod drzwiami społeczeństwo, dochodzi cię rozmowa tych, co są zewnątrz. Odróżniasz zapytania i odpowiedzi. Słyszysz jakiś niezrozumiały, ohydny szmer, podobny nieco do dźwięku ludzkiego, ale podobniejszy do wycia dzikich zwierząt. To szwargot. Słowa są potworne, napiętnowane jakąś fantastyczną zwierzęcością. Zda ci się, że słyszysz mówiące hydry.
To mowa niezrozumiała ciemnicy. Zgrzyta to i szepce, zagadką uzupełniając mrok. Czarne jest w nieszczęściu, czarniejsze w zbrodni; dwie te ciemności, zlane w jedną, tworzą szwargot. Ciemność w powietrzu, ciemność w czynach, ciemność w głosie. Straszny język-ropucha, co odchodzi, przychodzi, czołga się, skacze, ślini i potwornie porusza w niezmierzonym szarym mroku, złożonym z deszczu, nocy, głodu, występku, kłamstwa, niesprawiedliwości, nagości, duszenia i zimy; samo południe nędzników.
Miejmy politowanie dla ukaranych! Niestety! któż sami jesteśmy? któż ja jestem, który to mówię? kto jesteście wy, co słuchacie? zkąd przychodzicie? jestże pewnem, że przed urodzeniem nic nie czyniliśmy złego? Ziemia ma coś podobnego do więzienia. Kto wie, czy człowiek nie jest ujętym na nowo więźniem sprawiedliwości Boskiej?
Patrzcie na życie zbliska. Jest ono tego rodzaju, że wszędy czujesz karę.
Może jesteś tem, co nazywają, szczęśliwym? Dobrze, więc jesteś smutny codziennie. Każdy dzień przynosi ci wielkie zmartwienie lub małą troskę. Wczoraj drżałeś o drogie ci zdrowie, dziś drżysz o własne; jutro będziesz niespokojny dla braku pieniędzy, pojutrze spotka cię szkalowanie potwarzy, później zabolejesz nad nieszczęściem przyjaciela; dalej brzydka pogoda, dalej coś stłuczonego lub zgubionego, dalej rozkosz, którą ci wyrzuca sumienie i kość pacierzowa; inną znów razą zły obrót spraw publicznych. Nie licząc cierpień sercowych. I tak dalej. Jedna chmura się rozprasza, tworzy się druga. Na sto dni, ledwie jeden jest pełen radości i słońca. A jednak należysz do szczupłej garstki szczęśliwców! Co do innych ludzi — nad niemi roztacza się nieustająca noc.
Ludzie myślący rzadko używają tego wyrażenia: szczęśliwi i nieszczęśliwi. Na tym świecie oczywiście nie masz ludzi szczęśliwych.
Prawdziwy podział ludzi jest: na światłych i ciemnych.
Zmniejszyć liczbę ciemnych, powiększyć liczbę światłych, oto nasz cel. I dlatego wołamy: wychowania! nauki! oświaty! nauczyć czytać, to zapalić ogień; każda złożona sylaba błyszczy jak iskra.
Zresztą światło niekoniecznie znaczy radość, światło sprawia cierpienie; zbytek jego pali. Płomień jest nieprzyjacielem skrzydeł. Ulatać w nieskończoność i nie spalić się, to cud genjuszu.
Gdy poznacie i kochać będziecie, jeszcze nie przestaniecie cierpieć. Dzień rodzi się ze łzami w oczach. Światli płaczą, choćby tylko nad losem ciemnych.
Szwargot jest językiem ciemności.
Myśl wzrusza się w najposępniejszych głębiach, filozofja społeczna zanurza się w najboleśniejsze rozmyślania wobec tego zagadkowego narzecza, sromotnego i buntowniczego razem. Tu właśnie jest widoczną kara. Każda zgłoska ma napiętnowaną fizjonomię. Wyrazy mowy pospolitej ukazują się niby pomarszczone i zrogowaciałe pod rozpalonem do czerwoności żelazem kata. Niektóre zdają się jeszcze dymieć. Nie jeden frazes wygląda jak napiętnowane ramię złodzieja nagle obnażone. Myśl czuje prawie wstręt wyrażać się temi rzeczownikami kryminalistów. Przenośnia jest tu niekiedy tak zuchwała iż czujesz, że miała na szyi obrożę.
Zresztą pomimo to wszystko — i właśnie — dlatego — dziwny ten żargon ma z prawa swoje miejsce w tym bezstronnym domu, zwanym literaturą, gdzie zardzewiały szeląg leży obok medalu złotego. Szwargot — czy się na to zgodzicie lub nie — ma swoją składnię i poezję. Jest to język. Jeśli z potworności niektórych zgłosek poznajesz, że go przeżuwał Mandrin, świetność pewnych figur retorycznych daje poznać, że nim mówił Villon.
Ów wiersz wytworny i tak sławny:
(Gdzież są przeszłoroczne śniegi?)
jest wierszem szwargotem. Anton — ante annum — jest słowem szwargotowem Thunu, znaczącem rok przeszły, a w szerszem znaczeniu niegdyś.
Wyraz décarade znaczący prędki odjazd ciężkiego powozu; przypisują go Villonowi i godzien jest tego. Wyraz ten tryskający iskry czterema zgłoskami, w świetnem naśladowaniu zawiera wszystko, cokolwiek jest pięknego w tem wierszu Lafontaina:
Sześć silnych koni ciągnęło kolasę.
Ze stanowiska czysto literackiego nie wiele znajduje się studjów tak ciekawych i pożytecznych, jak badanie szwargotu. Jest to osobny język w języku, chorowita narośl, szczepienie niezdrowe, które wydało roślinność, pasożyt, mający swe korzenie w starym pniu gallijskiem, którego złowrogie liście pełzają po całej powierzchni języka. Możnaby to nazwać pierwszą postacią, postacią pospolitą szwargotu. Ale w oczach tych, co do głębi badają język jak geologowie ziemię, szwargot przybiera kształty rzeczywistych pokładów ziemi. Im głębiej grzebiesz, znajdujesz pod starym językiem ludowym, francuzkim, prowansalski, hiszpański, włoski, wschodnio-grecki, ów język portów morza Śródziemnego, angielski i niemiecki, romans w trzech przemianach: romans francuzki, romans włoski i romans rzymski, łacinę, nakoniec narzecza Basków i Celtów. Pokłady głębokie i dziwne. Gmach podziemny, zbudowany przez wszystkich nędzników. Każde przeklęte pokolenie złożyło swój pokład, każde cierpienie położyło swój kamień, każde serce dorzuciło krzemyczek. Mnóstwo dusz złych, podłych lub gniewnych, które przebywszy żywot zniknęły w wieczności, są tu prawie całe niejako widzialne jeszcze pod postacią potwornego wyrazu.
Chcecie wyrazów hiszpańskich? stary szwargot gotycki jest ich pełen. Oto macie boffette, policzek pochodzący od bofeton; vantane (późniejsze vanterne) okno, pochodzące od 'vantana; gat, kot, pochodzące od gato; acite, oliwa, pochodzące od aceyto. Chcecie języka włoskiego? Oto macie: spodo szpada, od wyrazu spada; carvel, czółno, od caravella. Chcecie angielskiego? Macie: bichot biskup, od bishop; raille szpieg, od rascal, rascaillon łajdak; pilch puzderko, od pilche, futerał. Chcecie niemieckiego? Macie: calleur chłopiec, kelner i hers pan, herr. Chcecie łaciny? Macie: frangir złamać, frangere; affurer ukraść, fur; cadene łańcuch, catena; jest słówko, ukazujące się we wszystkich językach lądu stałego z dziwną uporczywością i tajemniczą powagą — magnus. Szkocja zrobiła z niego swoje mac, oznaczające naczelnika klanu, Mac-Ferlane, Mac-Callumore, wielki Ferlane, wielki Callumore[55]; szwargot zrobił z niego mech a później meg, to jest Bóg. Chcecie język Basków? Macie: gahista djabeł, pochodzący od gaiztoa; sorgabon dobra noc, pochodzące od gabon, dobry wieczór. Chcecie celtyckiego? Macie: bluvin chustka, od blavet tryskająca woda; menesse kobieta (w złem znaczeniu) od meinec i barant strumyk, od baranton źródło; goffeur ślusarz, od goff, kowal; guédouze śmierć od guenn-du, biała-czarna. Chcecie nakoniec historji? Szwargot nazywa talary Maltańczykami na pamiątkę monety, która miała kurs na galerach maltańskich.
Oprócz wskazanych źródeł filozoficznych, szwargot ma inne naturalniejsze, które, że tak powiem, wychodzą z samego ducha człowieka.
Naprzód tworzenie bezpośrednie wyrazów. W tem jest tajemnica języków. Jest to malowanie słowami, które nie wiedzieć jak i dlaczego mają, postacie. Jest to pierwotna głąb wszelkiej mowy ludzkiej, to, co by nazwać można granitem. Szwargot pełen jest wyrazów tego rodzaju, wyrazów bezpośrednich, utworzonych odrazu, nie wiadomo jak i przez kogo, bez źródłosłowa, bez analogji, bez pochodzenia z wyrazów samotnych, barbarzyńskich, niekiedy ohydnych, żyjących jednak i mających szczególną moc i dosadność. Kat, letuale; — las, le sabri; strach, ucieczka, taf; fagas, le labrin; — jenerał, prefekt, minister, pharos; — djabeł, rabouin. Nic dawniejszego nad te słowa, ukrywające i pokazujące razem. Niektóre, naprzykład rabouin są zarazem śmieszne i straszne i sprawiają wrażenie grymasu cyklopa.
Powtóre, przenośnia. Język, który wszystko chce powiedzieć i wszystko ukryć, obfitować musi w przenośnie. Przenośnia jest zagadką, którą osłania się złodziej układający napaść i więzień, przemyślający o ucieczce. Żadne narzecze nie jest tak obfite w przenośnie jak szwargot: odszrubować kokos — kark skręcić; kręcić — jeść; być wiązanym w snopy — być sądzonym; szczur — złodziej chleba; lancknechtuje — deszcz pada, stara przenośnia uderzająca, jakby nosząca swoją datę, i jednym wyrazem obejmująca tę metonymię ludową: leje włóczniami. Niekiedy w miarę jak szwargot przechodzi z jednej epoki do drugiej, wyrażenia pierwotne i w stanie dzikim będące, nabierają przeważnego znaczenia. Djabeł przestaje nazywać się rabouin i otrzymuje nazwę piekarza, który wsadza do pieca. Dowcipniejsze to, ale nie tak wielkie; coś jakby Racine po Cornellu, Eurypides po Eschylu. Pewne frazesy szwargotu, należąc do dwóch epok i mając razem barbarzyński i przenośniowy charakter, podobne są do fantasmagorji. — Les sorgueurs vont sollicer des gails á la lune (Włóczęgi idą kraść konie w nocy). Przesuwa się to przed umysłem jak widm gromada. Nie wiesz co widzisz.
Po trzecie, wybieg. Szwargot żyje na języku. Używa go dowolnie, czerpie w nim wedle trafu i gdy okaże się potrzeba, poprzestaje na grubem przekręcaniu wyrazów. Niekiedy z wyrazów zwyczajnych tak przekręconych i pomieszanych z wyrazami czystego szwargotu, tworzy wyrażenia malownicze, w których czuć mieszaninę dwóch poprzednich żywiołów, tworzenie bezpośrednie i przenośnię: — le cab jaspine, je maronne que la roulotte de Pantin teime dans le sabri, pies szczeka, mam podejrzenie, że dyliżans paryzki przejeżdża lasem. — Le dab est sinve, la dabuge est merloussière, la fée est bative; mieszczanin jest bydle, mieszczanka przebiegła, a dziewczyna ładna. — Najczęściej słuchający nie zrozumieliby, szwargot poprzestaje na dołączaniu do wszystkich wyrazów brzydkiego ogona, zakończenia na aille, orgue, sièrgue lub uche. Tak: Vousiergue trouvaille bonorgue ce gigotmuche? Czy ci się podoba ten udziec? Frazes ten powiedział Cartouche do stróża więziennego, zapytując, czy przystaje na ofiarowaną sumę za ułatwienie ucieczki. — Zakończenie na mar jest późniejsze.
Szwargot, jako narzecze zepsucia, prędko się psuje. Prócz tego zawsze starając się ukryć, przeistacza się, ilekroć spostrzeże, że jest zrozumiany. Sprzeczny w tem z każdą inną roślinnością, unika światła jak śmierci, bo każdy promień słońca zabija go dotknięciem. Szwargot też nieustannie rozkłada się i znowu składa; ciemna i szybka robota nie zatrzymująca się nigdy. W dziesięć lat więcej przebiega drogi niż język w dziesięciu wiekach. Tak larton (chleb) staje się lartif; gail (koń) gaye; fertanche (słoma) fertaille; momignard (dzieciak) momacque; figues (manatki) frusques; żuwaczka (kościół) chruścik; Colabre (szyja) colas. Djabeł naprzód jest gahisto, poten rabouin, później piekarz; ksiądz jest szczurek, potem dzik; sztylet naprzód jest dwadzieścia dwa, potem jabłuszko, później lingres; policjanci są naprzód kpy, potem mierzynki, później osiełki, później powroźniki, później salcesony; kat nazywał się naprzód głód, potem rakarz, potem kulas, karmazyn i kacperek. W siedmnastym wieku bić się znaczyło podać sobie tabaki, w dziewiętnastym włożyć tytuniu w gębę. Dwadzieścia różnych zwrotów kolejno były w użyciu i zniknęły między temi dwoma krańcowemi. Cartoucha nie zrozumiałby wcale Lacenaire. Wszystkie wyrazy tego języka nieustannie uciekają, jak ludzie nim mówiący.
Jednakże czasami, z powodu tego ruchu właśnie, stary szwargot ukazuje się znowu i staje nowym. Ma swoje stolice, w których się utrzymuje. Temple przechował szwargot siedmnastego wieku; Bicêtre, gdy było więzieniem, zachowało szwargot Tunisu. Słyszałeś tam końcówki na anche dawnych Tunetańczyków. Boyanches-là (czy pijesz?) il croyanche (wierzy). Nie mniej jednak nieustanny ruch jest prawem.
Jeśli filozof zdoła na chwilę utrwalić ten język nieustannie ulatający jak para, wpada w bolesne choć użyteczne rozmyślanie. Żadne studjum nie jest tak nauczające. Nie masz takiej przenośni lub źródłosłowu szwargotu, coby nie zawierały nauki. Między temi ludźmi bić znaczy zmyślać, biją chorobę; podstęp jest ich siłą.
Dla nich ideja człowieka łączy się z ideją cienia. Noc nazywa się sorgue a człowiek orgue. Człowiek pochodzi od nocy.
Przyzwyczaili się patrzeć na społeczeństwo, jak na morowe powietrze, jak na fatalną siłę i o swej swobodzie mówią jakby o zdrowiu. Człowiek aresztowany jest chorym, skazany jest umarłym.
Najstraszniejszą rzeczą dla takiego więźnia zamkniętego w czterech murach, jest przymusowa, lodowata czystość, nazywa też więzienie castus. W tem ponurem miejscu życie zewnętrzne okazuje się pod najpowabniejszą, postacią; więzień ma kajdany na nogach. Sądzicie może, iż jemu się zdaje, że nogami się chodzi? nie, jemu się zdaje, że nogami się tańczy, to też skoro przepiłuje kajdany, naprzód mu na myśl przychodzi, że może tańczyć i nazywa piłę balem wiejskim. Nazwisko jest punktem środkowym; głęboka myśl w tem upatrywaniu podobieństwa. Rozbójnik ma dwie głowy: jedną, która obmyśla jego czyny i kieruje nim w życiu; drugą, którą ma na karku w dniu śmierci; głowę obmyślającą zbrodnię nazywa Sorboną, a głowę pokutującą za nią nazywa trzonkiem. Gdy człowiek ma tylko łachmany na ciele, a występki w sercu, gdy doszedł do podwójnego poniżenia materjalnego i moralnego, które w dwóch znaczeniach, łajdaka i biedaka, określa wyraz gueux, już jest na pochyłości ku zbrodni, jest niby nóż dobrze wyostrzony, ma dwa ostrza, niedolę i złość: to też szwargot nie nazywa go ani hołyszem ani łajdakiem, lecz wyostrzonym. Czem są galery? fajerką potępienia, piekłem. Galernik nazywa je stosem. Nakoniec jak złoczyńcy nazywają więzienie? Kollegjum. Cały system karny można wysnuć z tego słowa.
Chcecie wiedzieć gdzie powstała większa część piosneczek galerniczych, owe zwrotki zwane w osobnym słowniku lirlonfa? Posłuchajcie:
W więzieniu paryzkiem Chatelet była wielka podłużna piwnica, na ośm stóp pogrążona niżej poziomu Sekwany. Nie miała ani okien, ani lufcików, jedyny otwór stanowiły drzwi; ludzie mogli się tam dostać, powietrze nie mogło. Sufitem tej piwnicy było sklepienie kamienne, posadzką dziesięć cali błota. Niegdyś wyłożona była kamieniem, ale przez ciągłe ściekanie wody posadzka kamienna przegniła i popękała. Na ośm stóp nad powierzchnią ziemi, ciągnęła się wzdłuż więzienia gruba belka; z tej belki, w pewnych odległościach spuszczały się ku ziemi, łańcuchy trzy stopy długie, a u końca łańcuchów były obroże. Do tej piwnicy sadzano ludzi skazanych na galery i trzymano do dnia wyjazdu do Tulonu. Stawiano ich pod belką, gdzie na każdego czekał łańcuch kołyszący się w ciemnościach. Łańcuchy niby wiszące ręce i obroże jak otwarte garście chwytały nędzników za szyje. Zakuwano ich i zostawiano w piwnicy. Łańcuch był za krótki, nie mogli więc leżeć. Stali nieruchomi w piwnicy, w nocy, pod belką, zawieszeni prawie, zmuszeni z niesłychanem wysileniem sięgać po chleb i dzban z wodą, mając sklepienie nad głową, błoto po kostki, własną nieczystością plugawiąc swe nogi, uginając się ze znużenia, chwytając rękoma łańcuch by spocząć, zasypiając stojący i budząc się co chwila duszeni obrożą; niektórzy nie budzili się wcale. By jeść, podnosili nogą wzdłuż goleni chleb, który im rzucono w błoto. Jak długo tam siedzieli? Miesiąc, dwa miesiące, niekiedy sześć miesięcy; jeden siedział rok cały. Był to przedpokój galer. Cóż czynili w tem piekle — grobie? To co można czynić w grobie: konali, i co można robić w piekle — śpiewali. Bo tam gdzie już nadzieja znikła, śpiew jeszcze pozostaje. Na wodach Maltańskich, gdy zbliżała się galera, dochodziły z niej śpiewy wprzód nim usłyszano plusk wioseł. Biedny ukradkowy strzelec Survéncint, który siedział w piwnicy Chatelet, mawiał: Wiersze mię podtrzymywały. Poezja jest nieużyteczna, na co wiersze? W tej to piwnicy zrodziły się prawie wszystkie piosneczki szwargotu. Z więzienia paryskiego Grand-Châtelet wyszła melancholiczna zwrotka galer Montgomery: Timaloumisaine, timlemison. Piosnki te po większej części są smutne, niektóre wesołe; jedna jest czułą.
Małego łucznika. (Kupidyna).
W tym świecie posępnych czynności dochowują sobie tajemnicy. Tajemnica jest interesem wszystkich. Tajemnica dla tych nędzników jest jednością, służącą za podstawę spójności! Wydać tajemnicę, jest to wyrwać kawałek istoty każdemu z członków tego dzikiego zgromadzenia. Denuncjować — zowie się w energicznym języku szwargotu: Zjeść kawałek. Jakby denuncjant szarpał istotę wszystkich i karmił się kawałkiem ciała każdego.
Co to jest dostać policzek? Błaha przenośnia odpowiada: jest to widzieć trzydzieści sześć świec. Szwargot zaś mówi: Świeca, finfa. Ztąd w języku zwyczajnym policzek ma synonim finfę.
Tak z pomocą szwargotu, przenikając z dołu do góry, przenośnia, ten nieobrachowanej doniosłości pocisk, sięga z pieczary do Akademji; Poulailler mówiąc: Zapalam finfę sprawił, że Voltaire pisał: Langleviel la Beaumelle zasługuje na sto finf.
Grzebiąc w szwargocie odkryjesz coś na każdym kroku. Studja i zgłębianie tego dziwnego narzecza prowadzą do tajemnej linji, dzielącej społeczeństwo porządne od społeczeństwa wyklętego.
Złodziej ma także ciało przeznaczone dla armaty, przedmiot do okradzenia, ciebie, mnie, każdego przechodnia; pantre; (Pan, wszyscy).
Szwargot to słowo, które stało się galernikiem.
Że pierwiastek myślący człowieka może być zepchnięty tak nisko, że sroga tyranja fatalizmu może go ciągnąć skrępowanego i wiązać do jakichś słupów w tej przepaści — zdumiewa to i przeraża!
O biedna myśli nędzników!
Niestety! czyż nikt nie przyjdzie w pomoc duszy ludzkiej w tym cieniu? Czyż jej udziałem jest zawsze czekać na ducha — oswobodziciela, olbrzymiego jeźdźca na pegazach i hypogryfach, wojownika barwy jutrzenki na skrzydłach spuszczającego się z błękitów, promienistego rycerza przyszłości? Czyż zawsze napróżno wzywać będzie ognistej lancy ideału? Jestże na wieki skazana słyszeć w mrokach otchłani nadchodzące złe i widzieć coraz bliżej siebie, pod ohydną wodą, smoczą głowę i paszczę żującą własną pianę i poruszanie się szponów i nadymanie cielska i zwijanie pierścieni? Czyż zawsze ma tam pozostać bez światła, bez nadziei, wystawiona na zetknięcie z powrotem wietrzącym ją zdaleka, drżąca, obłąkana, z rozpuszczonemi na wiatr włosami, załamując ręce w rozpaczy, na wieki przykuta do skały nocy, nieszczęsna Andromeda biała i naga w ciemnościach?
Opowiedzmy co się stało.
W chwili gdy dragoni przypuścili szarżę, Enjolras i jego przyjaciele byli na bulwarze Bourdon obok spichrzy zapasowych. Enjolras, Courfeyrac i Combeferre należeli do tych co pobiegli ulicą Bassompierre. Na ulicy Lesdiguiêres spotkali idącego starca. Zwróciło ich uwagę, że starzec taczał się jak pijany. Prócz tego trzymał kapelusz w ręku, chociaż całe rano deszcz padał, a w tej chwili lał jak z cebra. Courfeyrac poznał ojca Mabeuf. Przypomniał sobie, że starzec ten często aż do drzwi odprowadzał Marjusza. Znając spokojny, prawie bojaźliwy charakter podskarbiego bukinisty, ze zdumieniem zobaczył go w tym tłumie o kilka kroków od szarży konnicy, prawie w ogniu krzyżowym, z odkrytą głową przechadzającego się wśród świstu kul; zbliżył się więc do niego i zagadnął:
— Panie Mabeuf, wracaj do domu.
— Czemu?
— Tu będzie wrzawa.
— Dobre.
— Rąbania pałaszami, strzelanina, panie Mabeuf.
— Dobre.
— Kartaczowanie z harmat.
— Dobre. A dokąd wy idziecie?
— My idziemy obalić Ludwika Filipa i jego ministerjum.
— Dobre.
I spiesznie szedł za niemi. Od tej chwili nie wyrzekł ani słowa. Chód jego stał się pewnym i silnym. Robotnicy chcieli go prowadzić pod rękę, odmówił skinieniem głowy. Posunął się do pierwszego szeregu z rucham i idącego, a twarzą śpiącego człowieka.
Mały Gavroche, niby trębacz, szedł przed pierwszym szeregiem, śpiewając na całe gardło:
Cóż, czy pójdziemy dziś do lasku?
Karol Karolki pytał w przód.
Hu! hu! hus!
Pod cień brzóz.
Mam tylko Boga, króla grosz i but.
Na jeden krzaczek tymiankowy,
Napić się rosy porankowej
Dwa wróble razem siadły w chłód.
Hi! hi! bip!
W cieniu lip.
Mam tylko Boga, króla, grosz i but.
Tam znów maleńkie dwa wilczęta
Pijane były jak bydlęta,
Tygrysy drwiły z nich w śród grót.
Ha! ha! ham!
W cieniu palm.
Mam tylko Boga, król, grosz i but.
To przysięgamy, to znów klniemy,
I zawrócili na ulicę Saint-Merry.
Paryżanie, którzy dzisiaj, wchodząc na ulicę Rambuteau od strony Targów, spostrzegają na prawo, naprzeciw ulicy Mondetour sklep koszykarza z szyldem, na którym wyrobiony jest koszyk w kształcie cesarza z napisem: Napoleon zrobiony cały z łoziny, może się nie domyślają strasznych scen, jakich widownią było to miejsce przed trzydziestu niespełna laty.
Tu była ulica Konopna i sławna garkuchnia zwana Koryntem.
Dla jasności w odpowiadaniu, pozwalamy sobie uciec się do prostego sposobu, którego już raz użyliśmy opisując Waterloo. Osoby, które zechcą dokładnie wyobrazić sobie kupę domów, sterczących w owym czasie od Św. Eustachego i północno-wschodniego rogu Targów Paryzkich, gdzie dziś kończy się ulica Rambuteau, niech sobie przedstawią od szczytu ulicę Św. Dyonizego do dołu Targów Paryzkich dużą głoskę N, której dwie linje prostopadłe stanowią ulice Grande Truandaire i Konopną, a linję poprzeczną ulica Petite Truandaire. Stara ulica Mondetour przecinała trzy linje, tworząc z niemi przeróżne kąty tak dalece, że plątanina tych czterech ulic tworzyła na przestrzeni stu sążni kwadratowych między Targami i ulicą Św. Dyonizego z jednej strony a ulicą Łabędzią i Dominikańską z drugiej, siedm wysepek domów dziwacznie zbudowanych, różnej wielkości, rozrzuconych przypadkowo i oddzielonych wązkiemi szczelinami niby stosy kamieni w warsztacie.
Powiedzieliśmy wązkiemi szczelinami, w istocie trudno dać dokładniejsze wyobrażenie o tych uliczkach ciemnych, ściśniętych, kanciastych i otoczonych ośmiopiętrowemi domami. Rudery te były tak zniszczone, że na ulicy Konopnej i Petite Truandaire, podpierano je belkami wychodzącemi z jednego domu do drugiego. Ulica była wązka a rynsztok szeroki, przechodzień broczył po bruku zawsze błotnistym, ocierając się o sklepy podobne do piwnic, o grube słupy połączone żelaznemi łańcuchami; o olbrzymie stosy śmieci i bramy opatrzone odwiecznemi kratami. Ulica Rambuteau wszystko to zniszczyła.
Nazwa Mondetour (labirynt) doskonale maluje wszystkie krzywizny tych miejsc plugawych. Nieco dalej, lepiej jeszcze wyraziła je ulica Piroutte, wpadająca do ulicy Mondetour.
Przechodzień, który z ulicy Św. Dyonizego skręcił na ulicę Konopną, widział jak zwolna się zwęża niby długi lejek. W końcu ulicy bardzo krótkiej, przejście tamował od strony Targów rzęd wysokich domów i zdawałoby się, że ulica jest zamknięta, gdyby na prawo i na lewo nie było ciemnych rowów, którędy można było się przesunąć. Była to ulica Mondetour, która z jednej strony łączyła się z Dominikańską, a z drugiej z Łabędzią i Petite Truandaire. W głębi tej niby zamkniętej ulicy przy prawym rowie stał dom niższy od innych, niby przylądek ulicy.
W tym to domu o dwóch piętrach rozsiadła się od trzechset lat sławna szynkownia. Garkuchnia pełna była wesołej wrzawy w tem właśnie miejscu, które stary Teofil oznaczył temi wierszami:
Biednego kochanka, co się powiesił.
Za czasów Maturyna Regnier szynkownia nazywała się Doniczką Róż, a że wówczas były w modzie rebusy, więc na szyldzie wymalowano słup różowy[57]. W przeszłym wieku zacny Natoire, jeden z fantastycznych mistrzów dziś wzgardzonych przez pedancką szkołę, upiwszy się kilka razy w tej szynkowni, przy tym samym stole, przy którym upijał się sławny Regnier, przez wdzięczność wymalował rodzynki korynckie na słupie różowym. Uradowany szynkarz kazał napisać nad winogronem złotemi głoskami te słowa: Pod rodzynkami korynckiemi. Ztąd nazwa Korynt. Wyrzutnie są, bardzo właściwe pijakom. Korynt powoli zatarł wspomnienie Doniczki Róż. Ostatni szynkarz z tej dynastji, ojciec Hucheloup, nie znając już tradycji familijnych, kazał pomalować słup na niebiesko.
Izba na dole, gdzie był bufet, izba na pierwszem piętrze, gdzie był bilard, schody drewniane w śrubę wybite w suficie, wino na stołach, dym na ścianach, świece we dnie, taką była ta szynkownia. W podłodze izby dolne drzwi spuszczające się, prowadziły do piwnicy. Na drugiem piętrze było mieszkanie Hucheloupa. Wchodziło się tam po schodach albo raczej po drabinie przez drzwi wielkiej izby pierwszego piętra. Pod dachem strych, gdzie mieściły się służące. Obok izby bufetowej była kuchnia.
Ojciec Hucheloup prawdopodobnie urodził się chemikiem, a został kucharzem; w szynkowni jego nietylko pito, ale i jedzono. Hucheloup wynalazł doskonałą potrawę, którą tylko u niego można było dostać; potrawą tą były karpie nadziewane, czyli jak nazywał karpie na buljonie. Jedzono to przy świeczce łojowej lub lampie z czasów Ludwika XVI, na stole obitym ceratą zamiast obrusa. Przychodzono na karpie zdaleka. Jednego białego poranku Hucheloup uznał za stosowne zawiadomić przechodniów o swej specjalnej potrawie, umaczał tedy pendzel w czarnej farbie, a mając nietylko właściwą sobie kuchnię, ale i właściwą ortografię, zaimprowizował na murze pamiętny napis:
Zimą przyszła fantazja śniegom i deszczom zatrzeć s kończące pierwszy wyraz i g rozpoczynające trzeci, pozostawało więc tylko:
Z pomocą czasu i deszczu pokorny anons gastronomiczny stał się radą głęboką.
Tym sposobem przytrafiło się, że nie umiejąc języka francuzkiego, ojciec Hucheloup umiał po łacinie, wydobył ze swej kuchni filozofję i nie wiedząc o tem dorównał Horacemu. Uderzającem i to było, że napis mówił jeszcze: wejdźcie do mojej szynkowni.
Nic już z tego dziś nie istnieje. Labirynt Mondetour został rozpłatany i szeroko otwarty po roku 1847, a prawdopodobnie dziś już wcale go nie ma; ulica Konopna i Korynt znikły pod brukiem ulicy Rambuteau.
Jakeśmy mówili, Korynt był miejscem schadzki Courfeyrac’a z przyjaciółmi. Grantaire wynalazł tę szynkownię. Wszedł tam dla Carpe horas, a powrócił dla nadziewanych karpi. Pito, jedzono, krzyczano, płacono mało i źle, czasem wcale nie płacono, a gospodarz zawsze był rad gościom. Ojciec Hucheloup był dobry człowiek.
Poczciwiec Hucheloup był traktjernikiem z wąsami; odmiana zabawna. Zawsze zdawał się być w złym humorze, jakby chciał odstraszyć gości, mruczał na wchodzących do szynkowni i miał minę jakby chciał się raczej kłócić z nimi niż podać im karpi. A jednak powtarzamy, zawsze był rad gościom. To dziwactwo zwabiało gości, szczególniej młodych ludzi, którzy mówili do siebie: pójdziemy zobaczyć jak tam burczy ojciec Hucheloup. Był niegdyś fechmistrzem. Nagle po zrzędzeniu wybuchał grubym wesołym śmiechem. Miał tło komiczne, a powierzchowność tragiczną i lubiał straszyć tak jak owe tabakierki w kształcie pistoletu. Od wystrzału kichasz.
Żona jego matka Hucheloup była kobieta brodata i bardzo brzydka.
Około r. 1830 ojciec Hocheloup umarł, unosząc do grobu tajemnicę przyprawiania karpi nadziewanych. Wdowa nie utulona w żalu, sama zarządzała nadal szynkownią. Ale kuchnia popsuła się i zrobiła nieznośną, wino zwykle złe stało się szkaradnem. Niemniej jednak Courfeyrac i jego przyjaciele zachodzili do Koryntu, z litości, jak mówił Bossuet.
Wdowa Hucheloup dychawiczna i szpetna, przypominała trochę wieśniaczkę. Miała właściwy sobie sposób okraszania swych wspomnień wieśniaczych i wiosennych. Niegdyś, jak twierdziła, największem jej szczęściem było słuchać jak ptaki śpiewają w tarninie.
Izba na pierwszem piętrze zwana restauracją, była obszerna, zawalona krzesłami, ławkami, stołami, stolikami i starym kulawym bilardem. Wchodziło się tam po schodach w śrubę, które w rogu izby kończyły się dziurawą kwadratową, podobną do drzwiczek na pomoście okrętu.
Izba ta oświecona jednem wązkiem oknem i lampą zawsze zapaloną wyglądała jak poddasze. Wszystkie sprzęty na czterech nogach ruszały się jakby były na trzech tylko. Na ścianie, pobielonej wapnem, Jedyną ozdobą był ten czterowiersz na cześć matki Hucheloup:
Brodawka jej olbrzymia koniec nosa siodła, —
Drżysz o ten nos co chwila, by nim nie przebodła,
Matka Hucheloup, podobna do portretu, od rana do wieczora przechodziła około tego czterowiersza z niewzruszoną, spokojnością. Dwie służące, zwane Matelota i Gibelota, innej nazwy nie znano, pomagały matce Hucheloup podawać na stół dzbany z winem i różne zupy w glinianych misach dla zgłodniałych gości. Matelota gruba, okrągła, rudowłosa i krzykliwa, dawna sułtanka ulubiona nieboszczyka Hucheloup, była brzydsza od wszystkich potworów mitologicznych; że jednak wypada aby służąca ustępowała pierwszeństwa pani, nie była tak brzydką jak matka Hucheloup. Giboletta wysoka, delikatna i chorowicie blada, z podsiniałemi oczyma, opadłemi powiekami, zawsze wyczerpana i znękana, niby chorująca na chroniczne wycieńczenie, wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia, usługiwała wszystkim, nawet drugiej służącej, cicho, spokojnie, pokornie, mimo znużenia, uśmiechając się jakimś błędnym uśpionym uśmiechem.
Na drzwiach, prowadzących do izby jadalnej, czytałeś wiersz, który kredą napisał Courfeyrac:
- ↑ „Jeżeli Pan Bóg nie ustrzeże domu, napróżno czuwają ci, co go strzegą“.
- ↑ Patrz Rozdział II.
- ↑ Needham z mikroskopowych obserwacji nad powstawaniem istot organicznych i ze spostrzeżeń o wylęganiu się węgorzy, wnioskował o samorodności stworzenia.
- ↑ Ateusz francuzki, uczeń i przyjaciel Diderota.
- ↑ Robakiem jestem.
- ↑ Ponieważ wiele kochała. (Słowa Ewangelji o Świętej Magdalenie).
- ↑ Rodzaj fryzury.
- ↑ Ten nawias dopisany jest ręką Jana Valjean.
- ↑ Coś niejasnego, coś boskiego.
- ↑ Cesarz się śmieje, Pompejusz będzie płakał.
- ↑ Splendid! słowo Wellingtona.
- ↑ To im było przeznaczone.
- ↑ „Już bitwa była zawartą, naprawione błędy, dzień się kończył, największe powodzenie zapewnione dla dnia następnego, gdy jedna chwila panicznego strachu wszystko, zgubiła.
(Napoleon, Dyktowania na Ś-ej Helenie). - ↑ Nierównych zasług wiszą trzy ciała na krzyżu,
Dyzmas i Gesmas a w środku boska potęga;
Do nieba poszedł Dysmas, nieszczęsny Gesmas do piekła,
Nas i rzeczy nasze niech uchowa moc Najwyższa!
Te wiersze odmawiaj, by nie skradziono twoich. - ↑ „Którzy śpią w prochu ziemi, obudzą się; jedni do życia wiecznego, drudzy na niesławę, aby widzieli ją zawsze“.
- ↑ Courir comme un Basque znaczy: szybko biegać.
Przyp. tłóm. - ↑ Schowajcie do spodni, koniec koszuli, który wystaje — niech nie mówią, że patrjoci — wywiesili chorągiew białą.
- ↑ A żeby wzmocnić tron, zachwiany w swej podstawie — trzeba zmienić grunt i cieplarnię i dom. — Gra wyrazów.
- ↑ Suspendu zawieszony — pendu powieszony.
- ↑ Izbę deputowanych w 1816 roku przezywano Chambre introuvable.
Przyp. tłóm. - ↑ Po francusku wymawia się A Be Ce (Abaissé — poniżony.)
- ↑ L — ailes — skrzydła — gra wyrazów.
- ↑ R — grand r (wielkie r).
- ↑ Początek mądrości.
- ↑ Gdyby Cezar dawał mnie — Sławę i wojnę — A musiałbym wyrzec się miłości matki mojej — Byłbym powiedział wielkiemu Cezarowi — Zabierz swoje berło i swój wóz tryumfalny — Wolę moją matkę — Wolę moją matkę.
- ↑ Stało się światło.
- ↑ Języka ulicznego (argot) użytego w tej księdze niepodobna było w zupełności przepolszczyć mową uliczników Warszawskich. Dla zachowania charakterystyki oryginału, musieliśmy powiększej części uciekać się tutaj do dosłownego tłumaczenia lub naśladowania francuzczyzny. (Prz. Tł.)
- ↑ Wyrażenie szwargotu, znaczy: na szubienicę.
- ↑ W kajdanach.
- ↑ Człowiek bardzo zgrabny.
- ↑ Policjant.
- ↑ Cięższe i pilniej strzeżone więzienia.
- ↑ Co za wyborna noc do ucieczki.
- ↑ Chodźmy ztąd, co mamy tu gadać?
- ↑ Deszcz taki, że mógłby zagasić ogień piekielny, a przytem policjanci mogą przechodzić, jest niedaleko żołnierz trzymający wartę, można się tu dostać do kozy.
- ↑ Co ty nas tu będziesz durzył! Karczmarz nie mógł uciec. On się nie zna na tej sztuce. Podrzeć koszulę, pociąć kołdrę, żeby sobie zrobić linę, porobić dziury we drzwiach, zfałszować sobie papiery, zrobić wytrychy, rozbić kajdany, zawiesić linę na zewnątrz, ukryć się, przebrać się, na to wszystko nie można być niewprawnym. Stary nie mógł tego zrobić, nie zna tej roboty.
- ↑ Twojego karczmarza musieli złapać na uczynku. Na to trzeba nie lada majstra, a z niego jeszcze terminator. Dał się podejść jakiemu policjantów i lub szpiegowi, z którym wszedł w zmowę. Słuchaj, Montparnasse, czy słyszysz te krzyki w więzieniu? Widziałeś te światła. Już siedzi! chodźmy. Dorobił się dwudziestu lat więzienia. Nie boję się i nie jestem tchórzem, to wiadomo, lecz nie ma tu co robić, bo możemy w paść w pułapkę. Nie gniewaj się, pójdź z nami, wypijemy po parę kieliszków wódki.
- ↑ Mówię ci, że już złapany. O tej godzinie karczmarz nie wart ani grosza. Nie ma rady, chodźmy! Co chwila zdaje mi się, że mnie żandarm ma w ręku.
- ↑ Lina — (szwargot dzielnicy Temple).
- ↑ Lina — (szwargot podrogatkowy).
- ↑ Tym wyrazem tłómaczymy le mion (dziecko) szwargotu dzielnicy Temple.
- ↑ Dziecko (le môme) szwargotu podrogatkowego.
- ↑ Takie dziecko, jak ja, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wy, jest dzieckiem.
- ↑ Patrzcie jaki ten dzieciak ma wprawny język.
- ↑ Dziecko Paryża nie jest zrobione ze zmokłej słomy.
- ↑ Z tą liną.
- ↑ I przywiązać linę.
- ↑ Na szczycie ściany.
- ↑ Do ramy okna.
- ↑ Córka
- ↑ I powiedziała Magdusi: nie ma tam co robić.
- ↑ Córka nie jest paplą.
- ↑ Ostatni dzień skazanego.
- ↑ Wygwizdano sztukę.
- ↑ Należy tu zrobić uwagę, że mac w celtyckiem znaczy syn.
- ↑ Niema nie trudniejszego nad tłumaczenie podobnych śpiewek, urodzonych na bruku wielkiego miasta, których całym sensem, całą logiką, całem znaczeniem, jest nieraz sama tylko melodja, czasem zbieg szczęśliwy wyrazów lub końcówek, niekiedy jeden wiersz lub wyraz. Znaczenia tego, jako czysto miejscowego, ani charakterystyki specjalnej odtworzyć niepodobna. Tłumaczymy ile możności najdosłowniej, zaręczając jednak, że zupełnie dosłowny przekład prozą, miałby jeszcze mniej gramatycznego i logicznego sensu.(Przyp. Tłum.).
- ↑ Rebus: Doniczka z różami: Pot aux Roses, słup różowy: Poteau (pot au) rose.
- ↑ Zamiast: Carpes au gras.