Nędznicy/Część pierwsza/Księga druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Człowiek wpadł do morza!
Mniejsza o to! okręt się nie zatrzymuje. Dmą wiatry, posępny okręt ma przed sobą drogę, którą dalej odbywać musi. Więc pędzi.
Człowiek znika, ukazuje się znowu, zanurza i wypływa na powierzchnię, woła, wyciąga ramiona, nie słyszą. Okręt drży przed natarczywością huraganu, cały w ruchu: majtkowie i podróżni nie widzą już nawet tonącego człowieka; nędzna jego głowa jest tylko punkcikiem na niezmiernej przestrzeni bałwanów.
W głębiach wydaje krzyki rozpaczliwe. Jakież to widmo — ten oddalający się okręt! Patrzy nań, patrzy szalony. Oddala się, blednie, maleje. Przed chwilą stał na nim, należał do osady, kręcił się tu i owdzie z innymi na pomoście, i on także miał cząstkę powietrza i słońca, żył. Teraz cóż się stało? Zsunął się, upadł, rzecz skończona.
W potwornych tonie głębinach. Pod nogami samo chwianie, bezdnia, zguba. Rozdarte, pokrajane wichrem bałwany otaczają go ohydnie, prądy przepaści unoszą, wszystkie łachmany wody poruszają się około jego głowy, motłoch fal plwa mu na twarz, czeluście chaosu pożerają go na poły. Ilekroć się zanurzy, widzi przepaście nocy grobowej; chwytają go nieznane okropne zielska, plątają, nogi, ciągną ku sobie; czuje, że się staje otchłanią, częścią piany; bałwany przerzucają go sobie, pije gorycz, nikczemny ocean zażarcie go topi, potwór niezmierny igra z jego konaniem. Zda się, że wszystka woda oddycha nienawiścią.
Wszelako walczy.
Chce się bronić, chce się utrzymać na powierzchni, ostatka sił dobywa, pływa. Wątła siła natychmiast się wyczerpuje, bo walczy z niewyczerpanym.
Gdzież jest okręt? Tam w dali. Ledwie go dojrzysz na bladym zmroku widnokręgu.
Zadęły wichry od brzegów, wszystkie piany uderzyły na niego: podnosi oczy, widzi tylko mgły sine. Konając patrzy na niezmierne szaleństwo morza. Szał ten jest jego katem. Słyszy nieznane człowiekowi wrzaski, zdające się wychodzić gdzieś z za ziemi, z jakichś przerażających światów.
Są wprawdzie ptacy w obłokach, jak aniołowie unoszący się ponad ludzką niedolą; lecz cóż mu poradzą? Leci to, śpiewa, szybuje, on chrapi konając.
Zda mu się, że go naraz zagrzebały dwie nieskończoności, ocean i niebo; jedno jest całunem, drugie grobem.
Noc zapada, kilka godzin pływa, sił mu nie staje; okręt, rzecz daleka, na której byli ludzie, znikł, pozostał sam w strasznej przepaści nocy, zanurza się, drętwieje, wije konwulsyjnie, czuje pod sobą potworne fale niewidzialnego; woła:
„Nie ma już ludzi. Gdzież jest Bóg?“ Woła ciągle: „Ratujcie! ratujcie!“ Nic na widnokręgu, nic na niebie.
Błaga przestrzeni, bałwanów, porostów, skał: wszystko głuche. Błaga burzy; burza obojętna, posłuszna jest tylko nieskończoności.
Dokoła niego ciemność, mgła, samotność, gwar burzliwy, bezwiedny, nieustanne dzikich wód warczenie. W nim zgroza i znużenie. Pod nim upadek, żadnego punktu oparcia. Myśli o grobowych przygodach trupa w cieniach bez granic. Mróz ścina mu krew w żyłach, Ręce konwulsyjnie ściągają się i zamykają, chwytają nicość. Wichry, chmury, prądy, gwiazdy nieużyteczne! Co począć? Zrozpaczony opuszcza ręce, znużony zgadza się na śmierć, pozwala się porwać, i pędzi nazawsze w ponure głębie otchłani.
O nieubłagany pochodzie społeczeństw ludzkich! Ileż straconych ludzi i dusz na twej drodze! Oceanie, gdzie wpada wszystko, co upuści prawo! złowrogie zniknienie pomocy! O śmierci moralna!
Morze — to nieubłagana noc społeczna, w którą prawo karne rzuca potępieńców. Morze — to ogrom nędzy.
Dusza, wtrącona do tej przepaści, stać się może trupem. Kto ją wskrzesi?