Nędznicy/Część pierwsza/Księga piąta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zresztą zawsze zachował tę samą prostotę. Włosy szpakowate, spojrzenie poważne, cera śniada i ogorzała robotnika, twarz myśląca filozofa. Zwykle nosił kapelusz z szerokiemi skrzydłami i długi surdut z grubego sukna, zapięty pod szyję. Sprawował urząd mera, ale po za obrębem obowiązków żył samotnie. Mało z kim rozmawiał. Unikał cudzych grzeczności, kłaniał się mijając spiesznie, uśmiechał, żeby nie rozmawiać, dawał, żeby nie uśmiechać. Kobiety mówiły o nim: poczciwiec dziki! Największą miał przyjemność przechadzać się w polu.
Jadał zawsze sam, z otwartą księgą, z której czytał. Miał biblioteczkę z wyborowych książek; książki są zimnymi, lecz pewnymi przyjaciółmi. Z pomnożeniem majątku miał więcej wolnego czasu, który poświęcał kształceniu swego umysłu. Od czasu jak był w M. — nad M. — zauważono, że z każdym rokiem mowa jego stawała się wytworniejszą, grzeczniejszą, łagodniejszą.
Chętnie brał na przechadzkę strzelbę, ale jej rzadko używał. Jeśli zdarzyło mu się strzelić, strzał jego był przerażająco celny, nieomylny. Nigdy nie zabił nieszkodliwego zwierza, ani strzelał do ptaszka.
Choć już nie młody, opowiadano, że miał zdumiewającą siłę: Nieraz dopomógł dźwignąć wielki ciężar, podnosił konia, wyrywał koło uwięzłe w kałuży, przytrzymywał za nogi uciekającego byka. Zawsze miał pełne kieszenie drobnej monety wychodząc, a próżne wracając. Gdy przechodził przez wioskę odarte dzieciaki biegły za nim wesoło, i otaczały niby chmara komarów.
Domyślano się, że kiedyś musiał żyć na wsi, znał bowiem tysiące użytecznych sekretów, których uczył wieśniaków. Uczył, jak się niszczą mole w zbożu, skrapiając spichrz i szczeliny desek solą kuchenną rozpuszczoną w wodzie; jak odganiać wołki, zawieszając wszędy na murach, dachach i wewnątrz domów bylicę kwitnącą. Miał przepisy na wytępienie w polu kąkolów, śniedzi, wyki i wszelkich roślin pasożytnych. Dla odstraszenia szczurów od królikarni, radził trzymać tam wieprzka, którego woni szczury niecierpią.
Pewnego dnia widział wieśniaków, zajętych wyrywaniem pokrzyw; spojrzał na stos tych roślin wyrwanych z korzenia i wyschłych, i rzekł: — To już nie żyje. A jednak byłoby dobrem, gdyby umiano się z tem obchodzić. Gdy pokrzywa jest młodą, z liści jej można mieć wyborną jarzynę; gdy zestarzeje, ma włókna jak len i konopie. Płótno z pokrzywy równie jest dobre, jak płótno z konopi. Posiekana pokrzywa dobrą jest dla ptactwa, stłuczona dla rogacizny. Ziarna pokrzywy zmięszane z obrokiem dają bydłu sierć połyskującą; korzeń zmięszany z solą wydaje kolor żółty. Zresztą jest doskonałe siano, które można kosić dwa razy. A czegóż potrzeba dla pokrzywy? Trochę ziemi, żadnej uprawy, żadnego starania. Tylko ziarno wypada zaraz po dojrzeniu i trudno je zebrać. Oto rzecz cała. Z odrobiną trudu możnaby zużytkować pokrzywę; zaniedbujemy ją i staje się szkodliwą. Wówczas ją zabijają. Jakże człowiek podobny jest do pokrzywy! — I dodał po chwili milczenia: przyjaciele, pamiętajcie dobrze: nie ma ani złych roślin, ani złych ludzi. Są tylko źli ogrodnicy.
Dzieci kochały go jeszcze i za to, że umiał wyrabiać liczne rzeczy ze słomy i z łupiny orzecha kokosowego.
Gdy zobaczył drzwi kościoła okryte kirem, wchodził: orszak żałobny przyciągał go, jak innych chrzciny. Czuł sympatję do wdowieństwa i nieszczęść; chętnie, łączył się z przyjaciółmi w żałobie, z rodzinami czarno ubranemi, z kapłanami jęczącymi nad trumną. Zdawał się chętnie brać za przedmiot swych rozmyślań psalmy grobowe pełne zaświatowego widzenia. Z oczyma utkwionemi w niebo, jakby tęskniąc do tajemnic nieskończoności, słuchał smutnych głosów, śpiewających nad brzegiem ciemnej przepaści śmierci.
Mnóstwo dobrodziejstw świadczył potajemnie, z tą skrytością, z którą zwykliśmy źle czynić. Wchodził do domów wieczorem, ukradkiem. Cichaczem przebiegał schody. Jakiś biedak wróciwszy na swoje poddasze, znalazł drzwi otwarte, niekiedy wyważone w czasie jego nieobecności. Nieborak wołał: — Jakiś złoczyńca tu się zakradł! Wszedł i pierwsza rzecz, którą ujrzał, był złoty pieniądz, zostawiony na stole. Tym złoczyńcą był ojciec Madeleine.
Był uprzejmy i smutny. Lud mawiał: To mi człowiek! bogaty a nie dumny, szczęśliwy a ma smutną minę.
Niektórzy mieli go za figurę tajemniczą, i utrzymywali, że nikt nie ośmielił się wejść do jego pokoju, prawdziwej celki pustelnika, ozdobionej skrzydlatemi klepsydrami, krzyżami z piszczeli i trupiemi główkami. Tyle o tem mówiono, że kilka młodych trzpiotowatych elegantek z M. — nad M. — przyszły do niego prosząc: — Panie merze, chciej nam pokazać swój pokój. Powiadają, że to pieczara. — Uśmiechnął się, i natychmiast zaprowadził je do tej pieczary. Ciekawość srodze ukaraną została. Pokój był wcale porządnie umeblowany; kanapa, krzesła, stół i łóżko mahoniowe dość brzydkie, jak wszystkie sprzęty tego rodzaju; ściany wyklejone papierem po dwanaście su łokieć; spostrzegły tylko dwa staroświeckie świeczniki na kominku, które zdawały się być srebrne „były bowiem stemplowane.“ Spostrzeżenie godne dowcipu małych miasteczek.
Niemniej jednak mówiono, że nikt nie wchodził do jego pokoju i że to była cela pustelnika, jaskinia, nora, grób.
Szeptano także, iż miał „ogromne“ sumy złożone u Lafitta, z dodatkiem, że zawsze były do jego bezpośredniego rozporządzenia, tak iż p. Madeleine mógł przyjść rano do Lafltta, podpisać kwit i w dziesięciu minutach zabrać swoje dwa czy trzy miljony. Rzeczywiście zaś, temi dwoma czy trzema miljonami było, jakeśmy powiedzieli, sześćkroć trzydzieści czy czterdzieści tysięcy franków.