Nędznicy/Część pierwsza/Księga pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nie myślimy badać księdza biskupa D. ze stanowiska ortodoksji. Przed tak piękną i czystą duszą pragniemy tylko schylić głowę z uszanowaniem. Trzeba na słowo wierzyć sumieniu sprawiedliwego. A zresztą, ponieważ wszędzie znajdują się dusze wzniosłe, chętnie wierzymy w najwyższy rozwój wszystkich piękności cnoty ludzkiej, choćby w różnem od naszego wyznaniu.
Co sądził o tym dogmacie lub owej tajemnicy? skrytości te zna jedynie grób, przyjmujący nagie dusze. Jednego tylko jesteśmy pewni, że nigdy zawiłe kwestje wiary nie doprowadziły go w rozwiązywaniu do obłudy. Djament nie zna zgnilizny. Wierzył, jak mógł najmocniej. — Credo in Patrem — często wołał. Z resztą czerpał w dobrych uczynkach spokój i zadowolenie sumienia, szepczące z cicha: Bóg z tobą!
Zaznaczyć tu wszakże powinniśmy, że na zewnątrz, iż tak rzekę, wiary, biskup miał zbytek miłości. Za to właśnie quia multum amavit[1] ganili go ludzie porządni, osoby poważne, ludzie rozsądni, uprzywilejowane istoty na tym smutnym świecie, gdzie samolubstwo czerpie światło z pedantyzmu. Cóż to jest zbytek miłości? Jest to życzliwość pogodna, obejmująca wszystkich bez wyjątku ludzi, i przy sposobności, jak to już raz wskazaliśmy, rozlewająca się na inne stworzenia. Nie lekceważył nikogo i niczego. Był pobłażający dla wszelkiego stworzenia boskiego. Każdy człowiek, nawet najlepszy, ma trochę nierozważnej nieczułości, zwłaszcza względem zwierzęcia. Biskup nie znał tej wady, tak pospolitej w wielu kapłanach. Nie posuwał się do braminizmu, ale też zdawał się długo rozmyślać nad tem wyrażeniem Ekklezjasty: „Któż wie, dokąd idzie dusza zwierząt?“ Brzydka powierzchowność, niekształtność potworna, nie budziły w nim wstrętu. Owszem, wzruszały go, rozczulały prawie. Zamyślony, zdawał się szukać zewnątrz pozornego życia przyczyny jego, wytłumaczenia lub wymówki. Były chwile, w których jakby błagał Boga o przemianę. Okiem filologa, odcyfrującego cierpliwie nieczytelny rękopism, badał bez gniewu chaos, którego tyle jest jeszcze w przyrodzie. W tych marzeniach wyrywały mu się niekiedy dziwne słowa. Pewnego poranku myślał, że jest sam w ogrodzie, ale siostra niepostrzeżona postępowała za nim; nagle zatrzymał się, spojrzał na coś na ziemi: był to ogromny pająk, czarny, kosmaty, ohydny. Siostra usłyszała te słowa biskupa:
— Biedne zwierzę! nie twoja to wina.
Czemuż nie mielibyśmy wspomnieć o tych boskich prawie dzieciństwach dobroci? Mogą to być dzieciństwa: ale te zaszczytne dzieciństwa właściwe były także Świętemu Franciszkowi z Assyżu i Markowi Aureljuszowi. Pewnego dnia, nie chcąc nadeptać mrówki, o mało nie zwichnął nogi.
Tak żył ten człowiek sprawiedliwy. Niekiedy zasypiał w ogrodzie i wówczas postać jego miała coś niewysłowienie czcigodnego. Sądząc z opowiadań o jego młodości i męzkim nawet wieku, monsinior Benvenuto był niegdyś człowiekiem namiętnym, może gwałtownym. Jego póżniejsza słodycz i łagodność nie płynęły więc z usposobienia wrodzonego, z instynktu natury, ale były wypadkiem głębokiego przekonania, które przeniknęło w serce i powoli odbiło się we wszystkich jego myślach i czynach: bo na charakterze ludzkim, jak na skale, myśli, niby krople wody, wyciskają dołki. Takie wydrążenia nie dadzą się zatrzeć, takie kształty przetrwają wieki.
W roku 1815, zdaje się już to powiedzieliśmy, skończył siedmdziesiąt pięć lat życia, a wyglądał zaledwie na sześćdziesiąt. Nie był wysokiego wzrostu, miał trochę tuszy, i zapobiegając jej powiększeniu, lubił długie wycieczki pieszo. Chód miał pewny, postać mało pochyloną; z tego jednak szczegółu niczego nie wnosimy: Grzegorz XVI w osiemdziesięciu leciech trzymał się prosto i uśmiechał, a nie był jednak tak dobrym biskupem. Monsinior Benvenuto miał, jak lud mówił, „piękną głowę“, ale tak miłą, iż zapominałeś, że jest piękną.
Kiedy rozmawiał z wesołością dziecinną, wdzięczną i ujmującą, zdawało się, że z całej jego osoby tryska radość. Cera świeża i rumiana, zęby śnieżnej białości, które gdy śmiał się, widziałeś wszystkie doskonale zachowane, nadawały mu tę postać otwartą, przystępną i miłą, na którą patrząc zwykliśmy mówić o mężczyźnie: dobry chłopiec, o starcu: poczciwiec. Takie też, jak sobie przypominacie, sprawił wrażenie na Napoleonie. Z pierwszego wejrzenia i dla każdego, co go po raz pierwszy widział, w istocie był tylko poczciwcem. Ale gdyś posiedział z nim kilka godzin i wpatrzył się w jego myślące oczy, powoli poczciwiec przemieniał się w posągową, cześć nakazującą postać. Jego czoło szerokie, poważne, dostojne białym włosem, stawało się jeszcze dostojniejsze rozmyślaniem; majestat promieniał z tej dobroci, chociaż i dobroć nie przestawała jaśnieć: i doznawałeś wzruszenia, jakbyś widział uśmiechniętego anioła, co powoli rozwija skrzydła, nie przestając się uśmiechać. Uszanowanie, cześć niewymowna przejmowała cię stopniowo, przenikając do serca; czułeś, że stoi przed tobą jedna z tych dusz silnych, wypróbowanych a pobłażliwych, których myśl stała się tak wielką, że już jedynie dobrą być mogła.
Jak widzieliśmy, modlitwa, odprawianie nabożeństw, jałmużna, pocieszanie zasmuconych, uprawa kawałka ziemi, braterstwo, skromny posiłek, gościnność, zrzeczenie się, ufność, nauka, praca — wypełniały każdy dzień jego życia. Wypełniały: trafny wyraz, bo, zaiste, każdy dzień biskupa był aż do brzegów pełen dobrych myśli, dobrych słów i dobrych czynów. Wszelako dzień nie był zupełny, jeżeli czas chłodny lub dżdżysty nie pozwalał mu wieczorem, gdy odeszły dwie kobiety, przepędzić godzinę lub dwie w ogrodzie, przed pójściem na spoczynek. Rzekłbyś, było dlań rodzajem obrządku przygotować się do snu rozmyślaniem wobec wspaniałego widoku nieba nocnego. Niekiedy dość późno w nocy, gdy dwie stare panny nie spały, słyszały jak zwolna przechadzał się po alejach. Sam z sobą, skupiony w duchu, spokojny, modlący się, porównywał pogodę swego serca z pogodą przestworzy, wzruszony patrzał w ciemnościach na widome blaski Boże i otwierał swą duszę myślom, spływającym od Nieznajomego. W tych chwilach uroczystych, w godzinie, gdy kwiaty nocne ofiarują swe wonie, on ofiarując swe serce, płonące jak lampa wśród nocy gwiaździstej, i łącząc się w uwielbieniu z harmonją wszechstworzeń, zaiste, sam nie zdałby sobie sprawy z tego, co się działo w jego duszy; czuł tylko, że coś z niej odlatuje i coś na nią spływa. Tajemnicze wymiany otchłani duszy z przepaściami wszechświata!
Myślał o wielkości i obecności Boga; o wieczności przyszłej, dziwnej tajemnicy; o wieczności minionej, tajemnicy jeszcze dziwniejszej; o wszystkich nieskończonościach pod jego oczyma zanurzających się w przeróżnych kierunkach: i nie usiłując pojąć rzeczy niepojętych, patrzył na nie. Nie badał Boga: olśniewał się Jego blaskiem. Patrzył na wspaniałe śluby atomów, nadające postacie materji, siłę i trwałość, tworzące osobistości w jednocie, stosunki w przestrzeni, niezliczoność w nieskończoności, płodzące światło, a przez nie — piękność. Te śluby sprzęgają się i rozprzęgają nieustannie; ztąd życie i śmierć.
Siadał na ławce drewnianej, opartej o starą altankę, i przez wątłe cienie gałęzi drzew owocowych spoglądał na gwiazdy. Ćwierć morgi biednie zasadzonej, zabudowanej walącem się domostwem i szopami, była mu drogą i wystarczała zupełnie.
Czego więcej było potrzeba dla starca, co dzielił spoczynek życia, spoczynek tak rzadki, na zabawę ogrodem we dnie i rozmyślania w nocy? Azaliż nie było dosyć wązkiego ogródka ze stropem gwiaździstym dla wielbienia Boga, to w jego dziełach najpiękniejszych, to w jego najszczytniejszych tworach? Ogródek dla przechadzki, nieskończoność przestworzy dla marzeń. U stóp kawał ziemi do uprawy i zbioru; nad głową przedmiot badań i rozmyślań; kilka kwiatów na ziemi i wszystkie gwiazdy na niebie.