Nędznicy/Część pierwsza/Księga siódma/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Wejście dla osób uprzywilejowanych.

Mer z M. — nad M. — ani się domyślał, że był sławnym człowiekiem. Od lat siedmiu rozgłos cnót jego napełnił całą okolicę dolnego Boulonnais, przekroczył granice szczupłego okręgu i przeniknął do dwóch lub trzech departamentów sąsiednich. Oprócz usług, oddanych głównemu miastu, przez rozwinięcie przemysłu czarnych świecidełek, nie było ani jednej ze stu czterdziestu gmin okręgu M. — nad M. — któraby nie zawdzięczała mu czegokolwiek. W potrzebie nawet umiał dopomódz przemysłowi innych okręgów. Tak przy sposobności poparł swym kredytem i funduszami fabrykę tiulów bulońskich, fabrykę tkanin lnianych mechanicznych w Frevert i hydrauliczną fabrykę płócien w Bourber nad Canche. Wszędzie ze czcią wspominano nazwisko p. Madeleine. Arras i Douai zazdrościły mera szczęśliwemu miasteczku M. — nad M.
Radca sądu królewskiego w Douai, który prezydował na tem posiedzeniu sądu kryminalnego w Arras, jak wszyscy, znał to nazwisko głęboko i powszechnie szanowane. Gdy woźny pocichu otworzywszy drzwi, łączące pokój radny z salą posiedzeń, pochylił się na krzesło prezesa i podał mu papier z nazwiskiem p. Madeleine, dodając że ten pan życzy sobie być obecnym na audjencji, prezes poruszył się skwapliwie, porwał za pióro, napisał kilka słów u spodu i oddał papier woźnemu, mówiąc: prosić!
Nieszczęśliwy człowiek, którego historię opowiadamy, pozostał przy drzwiach sali w tem samem miejscu i w tej samej postawie, jak go opuścił woźny. Pogrążony w marzeniach słyszał, że mu ktoś mówił: raczy pan z łaski swojej pójść za mną. Był to ten sam woźny, który przed chwilą obrócił się tyłem do niego, a teraz kłaniał się do ziemi. Współcześnie woźny podał mu papier. Rozwinął, a że była blizko lampa, przeczytał:
„Prezes sądu kryminalnego przesyła swoje uszanowanie panu Madeleine.
Zmiął papier w rękach, jakby w tych słowach uczuł jakiś smak dziwny i gorzki.
Poszedł za woźnym.
W kilka minut później był sam w gabinecie ze ścianami, wyłożonemi futrowaniem, ponuro oświeconym dwoma woskowemi świecami, stojącemi na stole, zielonem suknem okrytym. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa woźnego: „Jest pan w izbie radnej; naciśnie pan tylko klamkę mosiężną i niebawem będzie w sali posiedzeń za krzesłem pana prezesa.“ Te słowa łączyły się w jego myśli z mglistem wspomnieniem ważkich korytarzy i schodów, któremi niedawno przechodził.
Woźny zostawił go samego. Nadeszła chwila uroczysta, ostateczna. Chciał zebrać i skupić swe myśli, lecz nie mógł. W tedy właśnie, gdy najżywszą czujemy potrzebę przywiązać się do rozdzierających serce rzeczywistości życia, rwą się w mózgu nici myśli. Znajdował się w miejscu, gdzie sędziowie naradzają się i potępiają. Z bezmyślną spokojnością patrzył na tę izbę cichą i straszną, gdzie tyle istnień zdruzgotano, gdzie jego nazwisko miało rozledz się za chwilę i jego losy rozstrzygnąć. Patrzył na ściany, spojrzał na siebie i zdumiał się, że to był ów pokój i że to był on.
Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, był cały zbity od trzęsienia powozu po najgorszej drodze, ale nie czuł niczego; zdało mu się, że zupełnie stracił uczucie.
Zbliżył się do ciemnych ram, wiszących na ścianie, w których za szkłem był własnoręczny list Jana Mikołaja Pache, mera Paryża i ministra, datowany zapewne błędnie 9 czerwca II roku, w którym Pache wysyłał do gminy listę ministrów i deputowanych trzymanych w więzieniu. Ktoby patrzył na niego w tej chwili, byłby pewnym, że ten list szczególniejszą budził w nim ciekawość, bo nie spuszczał zeń oczu i przeczytał go dwa lub trzy razy. Czytał, nie myśląc o treści i nie wiedząc, że czytał. Myślał o Fantinie i Cozecie.
Tak marząc, obrócił się i spojrzenia jego padły na mosiężną klamkę drzwi, oddzielających go od sali posiedzeń. Prawie o nich zapomniał. Spojrzał na klamkę zrazu spokojnie, potem bystro, z obłąkaniem, w końcu z największem przerażeniem. Grube krople potu ściekały mu z włosów na skronie.
Chwilami pasując się z sobą, poruszał ręką, z gestem rozkazującym i buntowniczym razem, jakby chciał mówić: I cóż mię do tego przymusza? Później zawrócił się żywo, postąpił ku drzwiom, któremi wszedł, otworzył je i wyszedł. Dostał się na korytarz długi, wązki, przerywany schodkami i drzwiczkami, pełen zakrętów, tu i owdzie oświecony lampą, jak przy łożu chorych: ten sam korytarz, przez który przechodził do pokoju radnego. Odetchnął, słuchał; żadnego szmeru ani za nim ani przed nim; jął uciekać, jakby go kto gonił.
Ubiegłszy kilkanaście kroków na korytarzu, zatrzymał się i słuchał jeszcze. Taż sama cisza i ciemność dokoła. Tchu mu zabrakło, zachwiał się i oparł o ścianę. Od zimnego muru pot zlodowaciał mu na czole; zadrżał i odstąpił.
Tak stojąc sam, w ciemnościach, drżący z zimna i zapewne z czego innego jeszcze, myślał.
Myślał noc całą, myślał dzień cały — i teraz słyszał tylko wewnątrz siebie głos wołający: Niestety!
Kwadrans tak stał zamyślony. Nakoniec pochylił głowę, ciężko i boleśnie westchnął, opuścił ręce i zawrócił. Szedł powolnie, znękany. Zdawałoby się, że ktoś go schwycił uciekającego i przyprowadzał.
Wszedł do pokoju radnego. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, była klamka drzwi. Ta klamka okrągła, gładka, mosiężna, błyszczała przed nim jak straszna gwiazda. Patrzył na nią, jak owca patrzy w oczy tygrysa.
I nie mógł oderwać wzroku od klamki.
Niekiedy postąpił krok naprzód i zbliżył się do drzwi.
Gdyby słuchał, usłyszałby jakiś pomięszany szmer, jakiś hałas w sali sąsiedniej; ale nie słuchał i nie słyszał niczego.
Nagle, sam nie wiedząc jak się to stało, znalazł się przy drzwiach i konwulsyjnie chwycił za klamkę; drzwi się otworzyły.
Był w sali audjencjonalnej.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.