Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka chwil potem, około godziny trzeciej, Courfeyrac przechodził przypadkiem przez ulicę Mouffetard, w towarzystwie Bossuet’a. Śnieg się wzmagał i zasypywał powietrze. Bossuet właśnie mówił do Courfeyrac’a:
— Widząc polatujące te płatki śniegu, powiedziałbyś, że w niebie zawzięło się morowe powietrze na białe motyle.
Znagła Bossuet spostrzegł Marjusza, idącego ulicą ku rogatce z osobliwszym jakimś wyrazem twarzy.
— Patrzaj — rzekł Bossuet — to Marjusz.
— Widzę go. Ale nie trzeba go zaczepiać.
— Dlaczego?
— Przecież widzisz że jest zajęty.
— Zajęty? czem?
— Czyż nie widzisz jak on wygląda?
— No jakże.
— Wygląda widocznie na kogoś, co za kimś idzie.
— A! prawda — rzekł Bossuet.
— Uważaj tylko jak patrzy — rzekł znowu Courfeyrac.
— Ale za kimże u djabła tak pędzi?
— Zwyczajnie jakaś spódniczka w kapelusiku z kwiatami. Widocznie zakochany.
— Ależ — zrobił uwagę Bossuet — nie widzi ani spódniczki, ani kapelusika, ani kwiatów w ulicy. Nigdzie ani jednej kobiety.
Courfeyrac przypatrzył się bacznie i zawołał:
— Ależ bo on pędzi za mężczyzną.
W istocie, człowiek jakiś w czapce na głowie, i któremu widać tylko było brodę siwawą z całej twarzy, szedł na jakie dwadzieścia kroków przed Marjuszem.
Człowiek ten ubrany był w nowiuteńki surdut, za duży na niego, i w obrzydliwe spodnie w strzępach całkiem poczerniałe od błota.
Bossuet o mało nie pękł od śmiechu.
— Cóż to znów za figura?
— To — odpowiedział Courfeyrac — to poeta. Poeci noszą dość chętnie spodnie oberwańców z Zarwańskiej ulicy, a surduty parów Francji.
— Ale zobaczmy przecie dokąd to Marjusz tak spieszy? — rzekł Bossuet — i także dokąd idzie ten człowiek? może chodźmy za niemi, co?
— Bossuecie — zawołał Courfeyrac, orle z Meaux, jesteś przeraźliwem bydlęciem. Któż znowu chodzi za człowiekiem, który goni mężczyznę?
Mówiąc to, wrócili się.
Marjusz w istocie spostrzegł był Jondretta w ulicy Mouffetard, i począł go śledzić.
Jondrette szedł przed nim, ani się domyślając, że był już wzrok, który go miał w swojej mocy.
Po chwili zszedł z ulicy Mouffetard, i Marjusz ujrzał go wchodzącego do jednej z najbliższych bud przy ulicy Wdzięcznej. Zatrzymał się tam z pół godziny, a potem wrócił znowu na ulicę Mouffetard. Zaszedł do sklepu żelaznego, który się znajdował w owym czasie na rogu ulicy Piotra Lombard, i w kilka minut potem wyszedł ze sklepu, trzymając w ręku duże dłuto z rękojeścią z białego drzewa, które zaraz schował pod surdut.
Doszedłszy do ulicy Małego-Gentilly, zwrócił się na lewo i wszedł szybko na ulicę Małego Bankiera. Zmrok zapadał, śnieg, który był ustał na chwilę, znowu zaczynał padać. Marjusz zaczaił się jeszcze za węgłem na rogu ulicy Małego Bankiera, która była pusta jak zwykle, i nie poszedł dalej za Jondrette’m. Na dobre mu to wyszło, gdyż doszedłszy do nizkiego muru, po za którym Marjusz słyszał rozmawiających dwóch ludzi, Jondrette obrócił się, i upewniwszy się, że nikt za nim nie idzie i nikt go nie widzi, przeskoczył mur i zniknął.
Pusta przestrzeń, którą ten mur otaczał, przytykała do tylnego podwórka pewnego niegdyś właściciela powozów do najęcia, człowieka podejrzanego, który był zbankrutował, i który posiadał jeszcze kilka starych pojazdów pod szopami.
Marjusz pomyślał sobie, że nie będzie od rzeczy, korzystając z nieobecności Jondrett’a, wrócić do domu; zresztą, robiło się już późno. Co wieczór, Imćpani Burgon, wychodząc na miasto dla pomywania naczyń po domach, miała zwyczaj zamykać drzwi od ulicy, które tym sposobem bywały zamknięte zaraz od zmroku. Ponieważ Marjusz dał był swój klucz inspektorowi, wiele mu zależało na tem, żeby się pośpieszyć.
Wieczór już nadszedł, noc nawet prawie była zapadła, i na widnokręgu w przestrzeniach nieskończoności znajdował się tylko jedyny punkt oświecony jeszcze przez słońce, był to księżyc.
Podnosił się on czerwony, z po za płaskiej kopuły gmachu Salpêtriere.
Marjusz doszedł spiesznemi krokami do Numeru 50 — 52. Drzwi wchodowe zastał jeszcze otwarte. Wszedł po schodach na palcach, i prześliznął się cichaczem wzdłuż muru korytarza aż do swego pokoju. Korytarz ten, jak to sobie łatwo przypomnimy, po obu swoich stronach miał szeregi izdebek, które w tej chwili wszystkie były próżne i do najęcia. Zwykle pani Burgon zostawiała drzwi od nich pootwierane. Przechodząc przed jednemi z nich, Marjusz dostrzegł wyraźnie w niezamieszkałej izdebce, cztery głowy ludzi jakichś stojących nieruchomo, które oświecały nieco resztki dnia, wkradające się przez okienko.
Marjusz nie starał się tam bardzo rozpatrywać, nie chcąc być sam widzianym, i udało mu się nareszcie dostać do swego pokoju, niepostrzeżenie i bez hałasu. Stało się to w sam czas; bo w chwilę potem usłyszał, jak pani Burgon wychodziła właśnie na miasto, zamykając za sobą na klucz drzwi od domu.