Na ludzkim targu/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | I. Pożegnanie |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przykro Aneczko żegnać rodzinę, ciebie, miejsca ukochane — mówił młody człowiek, liczący co najwyżej dwadzieścia cztery lata do siedzącej obok niego na ogrodowej ławeczce, młodej dziewczyny.
W miejsce pocieszającej odpowiedzi, usta dziewczęcia zacisnęły się boleśnie, a z modrych ócz strumieniem popłynęły łzy.
— Nie płacz najdroższa, Bóg doda sił do przetrwania przeciwności losu i chwila, która połączy nas na zawsze — jest może nie zbyt daleką.
Zachodzące właśnie słońce, rzuciło ostatnie promienie na drzewo jabłoni, pod którem młodzi ludzie siedzieli i przez gąszcz liści przecisło się do nich, by blade, zaigrać nad ich głowami.
Dziewczyna zauważyła niepewną grę światła, a robiąc doń aluzję, wyrzekła ze smutkiem.
— Patrz Stasieczku, moja nadzieja połączenia się z tobą w obec tej rozłąki, jest tak bladą, jak bladem jest światło słońca w chwili naszego pożegnania. Jedziesz do Ameryki, do kraju bogactwa, czy będziesz pamiętał biedną, jak ja sierotę?
— Aneczko, nie wątp! Przez półtora roku, to jest od czasu naszego narzeczeństwa, czy dałem ci powód do wątpienia?
— Tu, najdroższy, łączyła nas jedna ziemia, jeden kościół, jedna mowa. Tam, wszystko obce; nowe prądy cię porwą, a na ich falach nie tylko że mnie zapomnisz — ale i siebie zgubisz.
— Jeśli kto, to nie ja zasługuję na podobne podejrzenia — odparł poważnie młody człowiek. — Anno! ty znasz każdą myśl moją, każde drgnienie mego serca. Wiesz, że własną pracą ze stanu wieśniaczego doszedłem do stanowiska nauczyciela, byłaś świadkiem, jak za to, że odczułem krzywdę uczynioną polskiej mowie, przeniesiono mnie do niemieckiej osady nad Renem, a było to w czasie, gdy poznałem ciebie, a w tobie szczęście moje, a przecież nie słyszałaś mnie wśród tych przeciwności szemrzącego przeciw Bogu, więc czemuż wątpisz w stałość mych uczuć? Kochać Boga, Ojczyznę i ciebie, Aneczko, jest treścią mego życia i tej zostanę wierny. — Tam nad Renem, każda stopa niemieckiej ziemi, każdy szelest jej drzew gałęzi, każdy dźwięk niemieckiej mowy — szydzą ze mnie i pędzą dalej w obcy kraj, gdzie nie zobaczę sromoty ojczyzny, ani usłyszę urągającego Polakom szyderstwa. Zresztą, tam jest dużo Polaków, organizują się pięknie; wśród swoich więc zamieszkam i ufny w dobro, chętnie będę pracować, by jaknajprędzej usłać dla ciebie gniazdeczko.
Patrzał z tkliwością w bólem ściągniętą twarzyczkę dziewczyny, a nie odebrawszy od niej ani słówka ciągnął dalej:
— Wiem, żeś dobrą Polką. Nie jedna twoja modlitwa posłana w niebo przed krwawym ołtarzem naszej Ojczyzny — złączyła się z moją. Nie mam przed tobą tajemnic, więc zwierzę ci się z mych marzeń. W myśli mej snuje się, że narodowy nasz ołtarz krwawych poświęceń, dopełnił swego przeznaczenia; zeń musi się odrodzić niekrwawa ofiara ducha i dokonać dzieła odkupienia. Mam przeczucie, że odrodzony polski duch ukaże się na obcej ziemi, więc chyba grzechu nie popełniam, jeśli dążę, by z innymi zakładać dlań narodowy ołtarz niekrwawych poświęceń.
— Ufam ci Stasieczku! — przerwała jakby przekonana Anna. — Jedź z Bogiem i pamiętaj o biednej Polsce i tęskniącej narzeczonej. — Więcej wyrzec nie mogła. Łkanie wydobyło się z trwogą ściśnionej piersi. Oparła główkę o ramię narzeczonego i płakała cicho.
Młody człowiek nie wiedział jak pocieszać, bo i jemu żal rozrywał piersi. Pochwycił ręce narzeczonej i okrywał je wymownymi pocałunkami.
Słońce i cały blask znikły za górami, mrok ogarnął ziemię, podwajając ponurością swoją cień smutku w duszach narzeczonych.
Puszczając ręce Anny, Stanisław odezwał się cicho:
— Muszę cię już zostawić — skarbie ty mój drogi! — wypada mi śpieszyć...
Powstali. Anna, pod wrażeniem jakiegoś strasznego przeczucia — drżała na całem ciele.
— Pisz jak najprędzej! — szepnęła z mocą.
Rzucili się sobie w ramiona, a usta po raz pierwszy spoiły się pocałunkiem. Nie był to rozkoszny pocałunek złączenia, o jakim zwykle narzeczeni marzą, ale smutny — rozłąki.
Dziewczyna w przeczuciu, że traci ukochanego na zawsze, oddała mu w pocałunku tym całe swoje jestestwo. Zawisła na jego szyi i nie myśląc o niczem innem tylko, że traci to, co było dziewiczych jej marzeń pragnieniem i wypełnieniem, to co było tłem jej życia, namiętnie tuliła się do niego.
Stanisław odczuwał i podzielał smutek dziewczyny, gorącość jej uczucia. Wyczuwał każdy jej nerw falujący bólem i miłością, każde drgnienie niespokojnego serca... Ale w rozkołysanej pieszczotą wyobraźni, ukazał się za czarem pocałunku — świat szeroki z różnemi jego drogami i ścieżkami. Nie potrzebował się zastanawiać, którą wybierze, bo wybór był już zrobiony. Droga obowiązku była jego drogą i ku niej, nawet objęty namiętnym uściskiem ukochanej dziewczyny, skierował swą myśl.
— Nie pójdę — widniało w jego umyśle — zdobyć szczęście dla siebie, dla Anulki, dla ojczyzny. Tam w dalekiej krainie uścielę gniazdko Anulce, tam, zawiozę udręczonego polskiego ducha.
Raptownie oderwał usta od ust dziewczęcia i szepnął pieszczotliwie:
— To tylko na chwilę, najdroższa. Skoro się rozpatrzę i dostanę jakiekolwiek zajęcie, zaraz po ciebie napiszę.
Ucałował raz jeszcze jej ręce i postąpił ku drodze. Anna zbolała, nie mogła wyrzec ani słowa. Nagle, zdjęła z siebie krzyżyk, który, zadzierzgnięty na białej wstążeczce, nosiła na piersiach, rzuciła się za narzeczonym i zawiesiła tenże na jego szyi.
Nie miała siły towarzyszyć mu choćby jeszcze kilka kroków, tylko, gdy skręcał koło parkanu ogródka, złamanym głosem zawołała:
— Stachu! noś krzyżyk zawsze przy sobie, niech on cię broni od złego!
Nie słyszała odpowiedzi, bo wpadła do domu i tam przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej — tonąc w łzach — błagała niebo o opiekę nad narzeczonym.
Słyszała ona o niebezpieczeństwach, pokusach i zasadzkach na ludzką duszę na szerokim świecie, więc drżała obawą o ukochanego. W jej małym światku, w którym żyła, widziała dosyć pokus, o ile zatem więcej musiało być na wielkim...
Anna była dzieckiem małej wioski. Myśl jej choć bardzo rozwinięta, pragnieniem nie wybiegała dalej, jak do sąsiedniego miasteczka, dokąd jeździła za sprawunkami. Cała mądrość świata skupiała się w kościołku, który w jej wyobraźni przybierał formę nieba. Książki polskie dawane jej przez księdza proboszcza pouczały ją, czem Polka w obecnych czasach być powinna. W Bogu zatem i ojczyźnie widziała cel życia.
Kochała wszystko co dobre i piękne, odczuwała krzywdę czynioną polskiemu ludowi, pragnęła szczęścia w ogóle, o sobie nie myślała. Sierota, pracująca na swoje utrzymanie, dotknęła już krzyża boleści, a objęta jego światłem miała miłość i przebaczenie dla wszystkich.
Ojca utraciła w dzieciństwie, matkę przed dwoma laty; utrzymywała się z szycia. Na pogrzebie matki spotkała po raz pierwszy Stanisława Romińskiego, który co dopiero objął posadę nauczyciela w sąsiedniej wsi. Odtąd spotykali się dość często jużto w kościele, jużto u znajomych. Dwie dusze ujrzały w sobie odbicie i pokochały się...
Gdy Romiński został przeniesiony w niemieckie okolice, łudzili się, że to może tylko chwilowo. Gdy jednak pobyt przedłużał się, młody człowiek czując w tem krzywdę narodową, zdecydował się na wyjazd do Ameryki.
Anna nie wiedziała o projekcie narzeczonego, to też, gdy go zobaczyła, była pewną, że przyjechał na stały pobyt. Jakże okropnie się zmartwiła, gdy, zamiast nadziei rychłego złączenia usłyszała wyrok rozłąki. Wieścią tą była jakby ogłuszona, a przytem taki lęk objął ją o duszę narzeczonego. Tyle sprzeczności słyszała o Ameryce, chociaż ufała w prawy charakter Stanisława, jednak niewytłómaczona jakaś trwoga ściskała jej serce.
Klęcząc teraz przed obrazem Marji Panny przyrzekała niebu duszę swoją za duszę Stanisława.
— Boże! — powtarzała w łkaniu, jeżeli Stanisław zapomni obowiązków Polaka katolika, na zadosyć uczynienie za jego występek, wstąpię do klasztoru.
— Marjo! Matko Boża! miej go w swej opiece!
— Jezu! niech krzyż Twój będzie mu drogą Zbawienia!