Na ludzkim targu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | II. W Ameryce |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Romiński, z przybyciem do portu, niepokojące myśli, jakie Anna swojem przeczuciem rozbudziła w nim, zostawił za sobą, rzucił je w ocean zapomnienia.
Obecnie nie można było roztkliwiać się, tylko wypadało zebrać całą przytomność umysłu i tą kierować się jak najrozważniej.
Ku wielkiemu zdumieniu, wszystko poszło łatwiej, aniżeli przypuszczał. Znajomych, którzyby go oczekiwali wprawdzie nie miał, atoli po załatwieniu wstępnych formalności przystąpił do niego dość miłej powierzchowności mężczyzna, ofiarując mu rodowitym językiem usługę.
Romiński spojrzał trochę nieufnie, ale gdy ten kartą udowodnił, że jest agentem polskiego domu emigracyjnego, pod nazwą św. Józefa, powierzył mu się z całą ufnością.
Przytułek emigrantów zrobił na nim niekorzystne wrażenie, tem więcej, że kazano sobie za wszystko dobrze płacić, a o ile wiedział poprzednio z polsko-amerykańskich gazet, ofiary na przytułek ten szły chojne. No, ależ dźwięk mowy ojczystej na samym wstępie do obcego kraju wart przecież coś; a opieka sióstr zakonnych, które nad przytułkiem tym miały nadzór, chyba także warta złota. — Romiński miał trochę pieniędzy, więc nie żałował. Zapłacił za stancję i stół i jeszcze na pokorną prośbę „siostry” dał osobną ofiarę. Agentowi też coś wcisnął w rękę by mu wyszukał dobre zajęcie.
Ale nie trafiało się nic stosownego, a że i pieniądze po trochu się wyczerpywały, przeto wypychano go gwałtem na farmy do stanu Illinois, gdzie w czasie tym robotnik był pożądany i za pracę płacony lepiej, aniżeli w innych Stanach.
Nie było wyboru — musiał pojechać. Robota na farmie nie ciążyła mu. Przyzwyczajony był do niej w dzieciństwie; oprócz tego młody, pełen nadziei rwał się do wszystkiego. Nowe otoczenie zajmowało go wielce. Trzeba też było uczyć się koniecznie najpotrzebniejszych angielskich wyrazów, więc o sobie nie miał czasu myśleć.
Po kilku jednakże tygodniach rozpatrzywszy się w swojem położeniu, pomimo, że farmerzy będąc z niego zadowoleni dogadzali mu, a nawet i siedemnastoletnia ich córka uśmiechała się do niego i powtarzała: „Joe you allright“ — zatęsknił do swoich.
Nie taki też przecież zakreślił był pierwotny plan swej pracy. Szerszego horyzontu dusza jego pragnęła. Tu nie mógł spotkać się z jednostką zwącą się Polakiem, a cóż dopiero z życiem narodowo-społecznem. To też, nie namyślając się wiele, po trzech miesiącach pobytu na farmie z pięćdziesięcioma dolarami gotówki, pojechał do pobliskiego miasteczka. Tam, z większą już pewnością siebie oglądał się za zajęciem.
W biurze stręczeń pracy, gdzie równocześnie zajmowano się wysyłką pieniędzy do Europy, sprzedawano karty okrętowe, wogóle udzielano wszelkich informacji; ponieważ mówił biegle po niemiecku, a po angielsku o tyle, że mógł z każdym się porozumieć, ofiarowano mu wakującą posadę klerka z płacą siedmiu dolarów tygodniowo.
Początek zatem był niezły. Praca dosyć odpowiednia, rodaków widział codziennie, chociaż po większej części z klasy roboczej, ale zawsze swoich. Po miesiącu podwyższono mu pensję o dwa dolary.
Na widnokręgu życia Romińskiego zaczął wyłaniać się świt... A świt ten przybierał różową barwę miłości pragnącej słońca...
Więc nie zwlekał. Tęsknoty i oczekiwania słowa słał za morze, za góry, za lasy, po swoje słońce...
Dało znać listu promieniem, że idzie...
Dla Romińskiego zaczęły się dnie radości i niepokoju.
— Żeby tylko morze przejechała szczęśliwie — powtarzał w myśli. — Wyjmował krzyżyk darowany mu przez nią, a który nosił na piersiach i kornie błagał Jezusa, aby dozwolił mu posiąść tę trochę ziemskiego szczęścia.
Wypełniając sobie czas, oglądał meble, które na swoje gospodarstwo zamierzał kupić, odgadywał naprzód co Anna na to i owo powie, widział ją w drzwiach ich mieszkanka — oczekującą jego powrotu, odczuwał jak mu szyję oplotła uściskiem. A potem przy stole przy wieczerzy ileż uwag, pochwał, śmiechu, wesela, i znów serdeczny, słodki pocałunek. I tak codzień... codzień przez całe, życie, zapatrzeni, zasłuchani w siebie, przejdą po ziemi w blasku miłości...
Romiński rojąc w ten sposób, tak wcielał się w to swoje szczęście, że ani na chwilę choćby najmniejszy cień wątpliwości nie powstał w jego rozmarzonej wyobraźni. A wreszcie choćby też i był jakiś cień na jasnem ich niebie, młodzi przecież są, więc marzył, że wszystko opanują, nawet chmury.
Żeby tylko już przyjechała. Dwa lata odkąd ją znał, nie wydały się tak długie, jak teraz te kilka tygodni.
Nareszcie, otrzymał z New-Yorku telegram donoszący, że Anna 12 listopada będzie w Chicago.
Odetchnął. Więc jest już w Ameryce. Pojechał natychmiast do Chicago, by ją spotkać na dworcu.
O — ten czas oczekiwania!...
Zbliżyła się naznaczona godzina. Rozpalona wyobraźnia Romińskiego widzi już zdala zbliżający się pociąg, słyszy oznajmujący go dzwon.
Skronie mu biją... rękami zaciska silnie drgające serce...
Przecisnął się przez tłum, do żelaznej bramki, kędy przepuszczają podróżnych. Wpatruje się w przestrzeń... Nie! nie widać jeszcze... Ogląda się na zegar...
Godzina przybycia pociągu już przeszła...
W tej samej chwili słyszy donośny głos kolejowego urzędnika:
— Baltimore and Ohio train wrecked at Valparaiso, Ind.
— Wrecked? Co to znaczy wrecked? — Roztrzaskał się? Nie! — To musi znaczyć co innego... Pewno „opóźnił się”. Ale czemuż słychać taki płacz wśród oczekujących?
Blady jak płótno mocując się ze straszną rzeczywistością, stał w miejscu nieruchomo jak słup.
— Czy pan czeka na Baltimore & Ohio pociąg — pyta go znów jeden z urzędników.
— Tak panie, ciśnie ostatkiem sił przez zęby Romiński.
— Pociąg ten uległ nieszczęściu, jest zdruzgotany — odpowiada urzędnik. Pasażerowie w wielkiej liczbie zabici i poranieni. Ambulanse i lekarze pojechali już na miejsce katastrofy.
Romiński zrozumiał całą grozę nieszczęścia, lecz ani jednem drgnieniem zewnętrznem nie okazał bólu, jaki mu szarpał duszę. Spokojny przeszedł do lamentującej gromadki, która tak jak i on straciła drogie osoby. — Chwytał każdy zbolały ton głosu, poił się widokiem łez. — To jego łzy, to jego jęki, — to obraz jego własny i aby zeń nic nie stracić, wpatrywał się weń chciwie.
Myśl, uczucie, wobec grozy bólu, wystraszone, skłębiły się i ukryły gdzieś w zakątku duszy, szarpiąc nią tak silnie, że straciła panowanie nad człowiekiem. Całkowitej ruinie człowieka oparł się tylko „mechanizm”, i ten instynktownie wypełniał go.
Nie wie kiedy i przez kogo dostał się na miejsce nieszczęścia. Tam na chwilę ożył nadzieją, iż może Annę znajdzie przy życiu. Gdy jednak nie znalazł jej ani między zdrowymi, ani między rannymi, zbliżył się z kolei do trupów.
Z zgniecioną czaszką i urwaną ręką byłby jej pewno nie poznał, gdyby nie krzyżyk na białej wstążeczce zawieszony na szyi, taki sam, jaki dała jemu.
Więc przyjechała do niego, była przy nim, a nie było jej.
Ciemno i pusto zrobiło się wkoło niego. Jego szczęście, jego nadzieja znikły na zawsze...
Słońce, na które czekał nie weszło na ranny horyzont jego życia...
Automatycznie przesuwał się między ludźmi, automatycznie na stawiane pytania odpowiadał. Drgnął tylko żywiej, jakby większym bólem, gdy go ktoś zapytał — ile żąda odszkodowania od kompanji kolejowej za życie Anny.
— Co śmiercią Anny miałby się dorabiać? Ze wstrętem odrzucił daleko od siebie tę myśl.
Obojętny na wszystko, asystował pogrzebowi, obojętny, wziął się znowu do pracy.
W dwa dni po pogrzebie dostał list, który Anna pisała w Hamburgu w dzień odjazdu. List brzmiał:
Dziś wsiadam na okręt — gdyby nie dowiózł mię do brzegu, chciałabym z drugiego świata z Tobą pomówić. Pamiętaj ukochany, coś mi przyrzekał odjeżdżając. Mówiłeś, że Bóg, Ojczyzna i ja będą celem twego życia. Stasiu mój drogi! gdyby grób nas rozdzielił, nie potrzebujesz względem mnie dotrzymać obietnicy! ale względem Boga i Ojczyzny, przysięgnij na krzyż Chrystusa, że dotrzymasz. — Noś zawsze krzyżyk, który ci dałam w chwili pożegnania.
Anna.
Romiński który swoje nieszczęście dotąd znosił z względnym spokojem, po przeczytaniu listu, wybuchnął głośnym płaczem, jak dziecko. Padł na kolana i trzymając w dłoni darowany krzyżyk przysięgał nań być wiernym Bogu, Ojczyźnie i Annie.
Miłość swoją do niego przypłaciła życiem, czyż mógł ją zapomnieć? Czyż mógł być nie wierny?...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Biedny niewolniku ludzkiego targu, nie przysięgaj ty! To co dziś mienisz być treścią twego życia, twoją jedyną własnością, jutro bezduszna rzeczywistość za kawałek chleba, lub inne przekonanie, kupi od ciebie — lub wydrze ci!...
Biedny niewolniku ludzkiego targu, nie kochaj ty nic, ani wierz w ideały, bo jeśliś ty uwierzył w duszę i przybrał ją w szaty marzenia i oddał jej pokłon — biada ci!!.