Na ludzkim targu/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | III. Łaska nieba |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo przysięgi i całej siły panowania nad sobą, Romiński chwilami wpadał w rozgoryczenie, wewnętrzną rozterkę i niechęć do życia. — Czuł bunt w duszy.
Nie mógł zrozumieć, jak Bóg, w taki sposób mógł powołać do siebie anioła — jakim bez wątpienia była Anna. Gubił się w domysłach, co uczynili oboje takiego, za coby tak okrutnie musieli być ukarani?
To znów gniewał się na siebie za podobne myśli, bronił się im, chciał się modlić a nie mógł... Chciał zapomnieć i bólu i wzbierającego mu w duszy buntu, a nie miał na to rady. — Gdzie rzucił okiem, wszędzie była Anna, albo skrwawiona, bezkształtna, jaką znalazł między trupami, albo uśmiechająca się do niego — taka, jaką poprzednio sobie marzył...
Widma te, rozstrajały go okropnie, wyczerpując zupełnie. Tysiące razy powiedział sobie, że musi otrząść się z przeszłości, a pogodzić się z teraźniejszością, lecz tysiące razy, dręcząca go myśl wracała. I kto wie dokąd rozstrojenie takie by go było doprowadziło, gdyby nie — łaska nieba.
Pewnego dnia, do biura stręczeń pracy zgłosił się po człowieka do koni, polski ksiądz z niedalekich farm.
Ksiądz, jak każdy, żyjący bez troski o jutro ksiądz, miał w sobie spokój, zadowolenie i pewność, które tak łatwo opanowują słabszych i imponują im.
Romiński stęskniony za życzliwszem słowem, poił się dźwiękami mowy ks. Przygodzkiego. Po załatwieniu interesu, ujęty dobrodusznym wyrazem twarzy księdza, otworzył mu swą duszę.
Ksiądz nie żałował czasu, co tem więcej ujęło Romińskiego, i starał się wpłynąć uspokajająco na wzburzony jego umysł. Radził mu koniecznie udać się do spowiedzi. Wymógł nawet na nim tejże przyrzeczenie.
Rozmową tą, Romiński został wielce pokrzepiony. Pół ciężaru spadło mu z duszy. Miła postać księdza zasłaniała trapiące go widziadła, a te i owe słowa dźwigały chwiejącą się wiarę.
Nie zwlekając, jakoś w tydzień później przepytawszy o drogę do kościoła, gdzie ks. Przygodzki był proboszczem, bo tam a nie gdzieindziej chciał się spowiadać, znalazł się Romiński przed konfesjonałem a następnie na kawie w plebanji.
Po śniadaniu, ksiądz zatrzymał jeszcze Romińskiego na pogawędkę, z czego tenże niezmiernie był rad. Tyle przecież miesięcy łaknął lepszego towarzystwa, poczciwszego słowa...
Dobry ksiądz, nawet w potocznej rozmowie pamiętał o obowiązkach kapłańskich, a widząc jaki dobroczynny wpływ wywiera na nieszczęśliwego człowieka — nie szczędził swych uwag.
— Chrześcijaninowi — mówił — nie wolno rozpaczać. W każdem zdarzeniu musi widzieć wolę Boga i kto wie, czy nieszczęście jakie Pana spotkało nie zaprowadzi go do jakiegoś celu, do którego inaczej trudnoby ci było znaleść drogę.
Romiński, — nawet poruszeniem ręki nie przerywał — poił się słowami, jakby źródłem natchnienia.
Ksiądz zauważywszy dobre skutki wymowy, ciągnął
dalej:
— Pan mi wybaczy, że wtajemniczę się szczegółowo w jego położenie, lecz prosiłeś mię przecież o to, twierdząc, że to ci sprawi przyjemność; otóż chciałem się Pana zapytać, ile też kompanja kolejowa wypłaciła Panu odszkodowania?
— Nic nie chciałem, nic nie żądałem — odparł głucho Romiński.
— To panie źle. Pomyśl, po co krzywdę swoją kompanji darować?
— Księże proboszczu, jabym tych pieniędzy nie mógł dotknąć.
— Mój panie, czyż koniecznie potrzebowałbyś obrócić je na swój użytek? Mógłbyś przecież oddać na dobroczynne cele...
Romiński otworzył szeroko zdumione źrenice, bo myśl ta poprzednio ani mu powstała w umyśle, — proboszcz zaś ciągnął dalej:
— Nieboszczka Anna tak raptownie zeszła ze świata, że wątpliwość zachodzi, czy była w stanie łaski Boskiej uświęcającej; wypadałoby zatem okupić spokój jej duszy.
Romińskiemu przemknęło przez głowę, że Anna bez spowiedzi pewno z domu nie wyjechała, ale nie zrobił głośno tej uwagi, tylko słuchał i patrzał w księdza, jak w nieba objawienie. Podniecony, a raczej uduchowiony co dopiero odbytą spowiedzią, był jakby w ekstazie błogosławionych i każde słowo księdza ryło mu się w duszy wyrokiem Boga. Okoliczność zaś ta, że kościół był pod wezwaniem św. Anny, nabierała znaczenia niemal cudu.
Ksiądz mówił jeszcze przez czas jakiś na temat łaski Boskiej uświęcającej, a kiedy zwolnił zbawienną wymowę i odetchnął chwileczkę, Romiński wyciągnął z kieszeni portmonetkę, w której leżały odłożone pieniądze na jego i Anny gospodarstwo, wyjął z niej pięćdziesiąt dolarów, podał księdzu i pokornym głosem rzekł:
— Wstydzę się, żem dotąd nie pomyślał o duszy Anny, niechaj ks. proboszcz weźmie dwadzieścia pięć dolarów na mszę za jej spokój, a dwadzieścia pięć na kościół, jako okup na wyjednanie łaski Bożej.
Życzeniu jego stało się zadość.
Ksiądz zapisał ofiary, ale mimo to, z dobrego serca radził jeszcze upomnieć się o odszkodowanie.
Romiński jednak stanowczo oświadczył, że sprawy tej zaniecha, a za duszę Anny, lub też na jakiś datek do kościoła, póki zdrów jest — zarobi.
Ksiądz uścisnął mu serdecznie dłonie, nazwał poczciwcem i polecił pamięci kościół św. Anny i plebanję.
Rozpromieniony i lekki na duszy powrócił Romiński do pracy. W całem zdarzeniu widział wyraźną łaskę nieba. Nie wątpił, że Anna dlatego ukazywała mu się poprzednio, ponieważ żądała jego pomocy, a może i jego samego chciała naprowadzić na drogę spokoju.
I rzeczywiście coraz większy spokój wypełniał mu duszę — przeświadczenie spełnienia obowiązku wypogadzało ją.
Co kilka tygodni zachodził do kościoła św. Anny i plebanji, a zawsze zostawiał ofiary. Opłacał się niebu za spokój i dobrze mu tak było.
W ten sposób przeszło kilka miesięcy.
Bogu służył wiernie, pod tym względem sumienie mu nic nie wyrzucało, ale dla ojczyzny, oprócz tego, że czytał polskie gazety — zresztą nic nie uczynił.
Wzdychał sobie przeto czasami za czemś, coby wypełniło tę drugą połowę duszy, coby zrównoważyło daną przysięgę na krzyż Chrystusa.
I oto te same dobre czyny względem Boga, naprowadziły go na drogę patrjotyzmu polskiego w Ameryce.
Któregoś dnia, takiego sobie szarego, zwykłego, gdy słońce rozkapryszone schowało się za chmury, nie zostawiając nic na widnokręgu coby się dało ująć w ramki poezji, ani też niebo nie odznaczało się niczem, z czego by można czerpać natchnienie, gdy ziemia jak zwykle kręciła się w kółko niepostrzeżona, gdy ludziska za chlebem latali jak szaleni, przewracając i potrącając się nawzajem, gdy Romiński uspokojony zupełnie, zaczął też już z jakąś pewnością siebie spoglądać na drugich, zajechał przed ofis, gdzie pracował, „buggy” ks. Przygodzkiego.
— No, jakże panu idzie? — zagadnął ten ostatni po przywitaniu.
— Chwała Bogu, a ks. proboszczowi dzięki jakoś nieźle — brzmiała odpowiedź. Tęskno tylko za swoimi, ale serdeczne dobre słowo ks. proboszcza starczy mi zwykle na kilka tygodni, a gdy mi go brak, idę się znów oń naprzykrzać.
— Słuchaj pan! Młody jesteś, chyba nie myślisz tutaj całe życie się zagrzebać; szkoda twoich sił.
— Myślę ja o tem często ks. proboszczu, ale nie wiem, gdzieby się wyruszyć.
— Czy pan umiesz grać na organach?
— Umiem! I na organach i na skrzypcach.
— Gloria! Z niebaś człowiek! Takiego właśnie potrzeba nauczyciela i organistę na parafję tuż przy Chicago. Będziesz bliżej patrjotów, a więc i zbawienia Ojczyzny — śmiał się, znający tutejsze stosunki, — no, co przyjąłbyś?
— Ksiądz proboszcz chyba od Boga zesłany, iżby mi ułatwiał trudną drogę mej pielgrzymki w Ameryce. — Czy przyjmuję? Lecę, choćby dziś.
— Jak pan chcesz, to możesz i dziś. Tutaj jest list, z tym zgłoś się do miejscowego księdza, a jutro będziesz dudnił na organach i w mózgi dzieci kładł a. b. c.
Romiński podziękował z głębi wdzięcznego serca — i gotował się natychmiast do drogi.
Dusza unosiła się na skrzydłach radosnej wdzięczności ku niebu. Widział wyraźny znak łaski Bożej; więc choć mu słońce nie zaświeciło w zaraniu, dziękował Bogu za to, co otrzymał. Modlił się za Annę, bo ona to przecież zgotowała mu tę drogę... Marząca wyobraźnia leciała naprzód, do szkoły — gdzie będzie wszczepiał zasady religji i miłości ojczyzny, i do kościoła, gdzie przy dźwiękach organów będzie śpiewał Bogu chwałę.
O — biedny niewolniku ludzkiego targu, nie strój się ty w szaty marzenia... Nie dla tych, którzy duszę w sobie czują — szczęście na ziemi.
Przysiągłeś na mękę Chrystusa iść prawą drogą, — męka Chrystusowa wieść cię nią będzie...