Na ludzkim targu/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | V. W przededniu złamanej wiary |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mamy dzień duszny, gorący; jeden z tych piekących, jakiemi zwykle początek sierpnia nas darzy.
Panna Regina w grubym negliżu, z rozpuszczonymi zwojami hebanowych włosów, siedzi na niskiem krzesełku, w swoim dziewiczym pokoiku, zapatrzona myślą gdzieś w dal — dostępną tylko jej samej. Splecione dłonie bezwładnie spoczywają na kolanach, a twarz obleczona wyrazem rezygnacji w połączeniu z dozą hardości, domyślać się każe, że piękne dziewczę przekracza granicę świadomości i, że postanawia sięgnąć po owoc wiadomości dobrego i złego.
Do pokoiku przez szczelnie zasłonięte okno nie wchodzi ani nawet ukradkiem smuga światła, więc półcień mieniący się zielonym kolorem od zasłon okien, podnosi kusząco piękną tajemniczość.
To westchnienie wyrywa się z ust dziewczyny, to śmiałe, stanowcze błyski ukazują się w źrenicach, a wszystko razem nasuwa przypuszczenie, że dziewczę, tocząc z sobą walkę, decyduje się na coś stanowczego.
— Reniu! Czyś się ubrała? Romiński lada chwilę nadejdzie; godzina już czwarta, — odzywa się łagodny głos z drugiego pokoju.
Renia nie słyszy pytania, czy może nie chce odpowiedzieć, bo ani drgnie.
— Reniu, czyś zasnęła? odzywa się ten sam głos po chwili.
— Nie! — odpowiada krótko i z tym samym wyrazem zamyślenia podnosi się, idzie do stojącego pod ścianą stoliczka, otwiera album i uporczywie wpatruje się w jedną z fotografji.
Bez najmniejszej zmiany w twarzy, zamyka znów album, splecione dłonie zakłada na głowę i stoi w miejscu jak posąg z kamienia.
Ewa, dla której piękności wąż w dowód hołdu oddał tajemnicę „boskiego owocu”, nie mogła być piękniejszą od Reginy, uwydatniającej w tej pozie wszystkie swe wdzięki. I pewno w takiej a nie innej postawie stała Ewa przed drzewem bosko-szatańskiej tajemnicy, objęta pokusą dotknięcia owocu.
Regina tem się tylko różniła od Ewy, że na bosych nóżkach miała żółte pantofelki, na biodrach króciutką haftowaną białą spódniczkę, a na piersiach luźny koronkowy, głęboko wycięty staniczek. Przepyszne czarne sploty spadały na obnażone ramiona.
— Dziewczyno! jeszcześ nie ubrana? — mówi wchodząca matka, kobieta lat średnich, bardzo miłej powierzchowności.
— Zaraz się ubiorę! — odpowiada Renia.
To mówiąc, zbliża się przed lustro i zaczyna upinać krucze włosy.
Matka, usiadła na biegunowem krześle i kołysząc się lekko, mówi:
— Tobie coś do Romińskiego nie pilno, ty go tak wyszykujesz, jak zeszłego roku Gęsickiego.
— Niech się mama nie kłopoce. Tym razem danego słowa nie cofnę. Z Gęsickim było co innego.
— Ciekawam co? Gęsicki, ładny chłopiec, a dwuakrowa farma z pięknymi budynkami i całem zagospodarowaniem warta kilka tysięcy. Romiński porządny człowiek, ale gotówki pewno nie wiele ma. Zresztą Gęsicki był wychowany tu w Ameryce tak jak i ty, więc jednakowo patrzelibyście na świat.
— Mama wie jedno, a ja drugie — przerwała, uśmiechając się, Renia. — Z Gęsickim musiałabym była pozostać na farmie, a Romiński ma widoki przenieść się do naszej parafji, więc będę mamy bliżej. Czy to mamę nie cieszy?
Mama z uwielbieniem spojrzała na córkę, która ukończyła przez ten czas fryzurę, wciągnęła ażurowe pończoszki i kładła na siebie białą muślinową suknię.
— To ty naprawdę dbasz o matkę? A ja od czasu jak ten dom kupiłyśmy, posądzałam cię o brak przywiązania. Tak się jakoś zmieniłaś.
— Co mama chce! Ojciec umarł, zaczęłam pracować, kłopotać się... Musiałam przestać łasić się mamie... Wyrastałam z dziecinnych nawyknień...
— No, dobrze już, dobrze! Ale powiedz mi też, miły ci on jest ten Romiński?
— Gdyby nie był miły, nie wyszłabym za niego. Ot, widzi mama, szykuję mu niespodziankę. — Sięgnęła z komody niewielką kopertę, z której wyjęła małych rozmiarów swoją podobiznę.
— Dasz mu ją?
— Dziś z pewnością!
— Doskonale wyglądasz, masz tę samą suknię na sobie, którą dziś włożyłaś.
— Chciałam się tem lepiej mu przypodobać.
— To i dobrze. Jak już postanowiłaś wyjść za niego, to umilaj mu godziny. Widzisz moje dziecko, przedślubny czas to powinien być jasny jak niebo o wschodzie; przyjdą później i słoty i wichry i burze.
— Ciekawam, w czem mama dopatruje się we mnie chęci zerwania — przerwała Renia potoczystą wymowę matki.
Nie usłyszała wszakże odpowiedzi, bo głos dzwonka rozległ się w mieszkaniu, a za chwilę matka i córka witały w przyległym pokoju — Romińskiego.
Po wzajemnem wypytaniu się o zdrowie, utyskiwaniu na gorąco, mama zostawiła młodych samym sobie, a podążyła do kuchni przygotować chłodny poobiedni posiłek.
Panna Renia usiadła do fortepianu, uderzyła kilka akordów, wywołała tęskne tony i — zaśpiewała pieśń miłości...
Romiński był w siódmem niebie, czas leciał jak na skrzydłach.
Po skończonym śpiewie gawędzili swobodnie o potrzebach przyszłego ich mieszkania, jako też o przygotowaniach na wesele, które było naznaczone za tydzień. Oboje zgodzili się na to, że nazajutrz Romiński przyjedzie wcześnie i pójdą oboje zrobić niektóre zakupna.
Mówili sobie jeszcze „pan i pani“, więc Romiński całując każdy paluszek jej ręki, błagał, aby go nazywała imieniem.
Na to panna Renia wysunęła się z pokoju, a za chwilę weszła z dopiero co pokazywaną matce fotografją, na której z odwrotnej strony było napisane: „Mojemu Stasiowi”.
Stasio przypadł znów do rąk i byłby może się posunął do buzi — gdyby mama w tej chwili nie oznajmiła była podwieczorku.
Posiliwszy się cokolwiek, usiedli na werandzie, temperatura bowiem gorąca tak się podnosiła, że w domu niemożebnem było oddychać.
Romiński co chwilę wyjmował z portfelu fotografję i patrzał to na kopję, to na oryginał.
— Czy pan tak zawsze będzie robił? — zapytała Renia.
— Zawsze! — odpowiedział pewny siebie Romiński.
— Przez ciągłe wyjmowanie podobizna wnet się wytrze — robi uwagę Renia.
— Oprawię i pokryję ją szkłem — decyduje prędko Romiński.
— W ramce nie będziesz pan przecież nosił przy sobie, osadź lepiej w zegarku — dorzuciła panna.
Czy powiedziała to umyślnie, wiedząc czyją fotografję nosił, czy przypadkiem, tego się nigdy Romiński nie dowiedział.
Miał piękny, złoty zegarek, kupiony z pieniędzy odłożonych na gospodarstwo z Anną. Po nieszczęsnej katastrofie kupił go i na wewnętrznej ścianie umieścił fotografję Anny.
Na zrobioną propozycję ból ścisnął mu serce. Prędko go jednak opanował i zorjentował się w sytuacji. Renia przecież w życiu jego zajęła miejsce Anny, więc miała prawo postacią swoją zakrywać rysy tamtej.
Po małej chwili przykrego milczenia odpowiedział:
— Trafną jest rada pani — zastosuję się do niej.
— Jaki Stasio jest dobry — rzekła, tytułując go imieniem, jakby na podziękę lub też w nagrodę.
„Stasio” dotknięty tem mile, odwzajemniając, zawołał żywo:
— Reniu, każde twoje życzenie będę się starał wypełnić.
— Trzymam cię za słowo; więc zaczniesz od tego, że podobiznę moją jutro przywieziesz w zegarku.
— Stanie się! — rzekł krótko Romiński.
Potem omawiali jeszcze plan wesela, zmieniali to i owo w jego programie.
Duszące gorąco dokuczało niezmiernie nawet i na werandzie. Migające zaś bezustannie błyskawice rozstrajały siedzących. Nie były to błyski zapowiadające burzę, tylko jeszcze gorętsze jutro.
Rozmowa zaczęła się urywać. Romińskiego, może od błysków, może od gorąca, może od ofiary spełnienia — rozbolała głowa. Pożegnał zatem panie z zapewnieniem stawienia się jutro o 2-ej po południu.