Na ludzkim targu/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | VI. Stanowcza godzina |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak lunatyk siedział w karze, jak lunatyk wrócił do domu. Myśl przytłoczona ciężarem bólu, spoczywała całą drogę odrętwiona — jak we śnie.
Dopiero po powrocie zbudziła się i zerwała, by wrzeć obawą i buntem.
Dotąd on tylko jeden patrzał w tajniki swego serca, on tylko jeden dotykał jego rany, a czynił to tak, by jej nie rozkrwawić. Ale teraz, tajemny ten przybytek otwiera tej, która imię jego nosić będzie, podzieli z nim dole i niedole, więc będzie miała prawo dotykać rany jego duszy. — Czy uczyni to ostrożnie?...
Z opartą głową na dłoni, żegnając przeszłość, gotując się w przyszłość, — patrząc w lube obrazy ubiegłej wiosny życia, to marząc o kwiatach przyszłości — siedział bez ruchu do godziny 12-ej.
Rozlegający się donośnie w ciszy nocnej dźwięk kościelnego zegara przywołał go na chwilę do rzeczywistości.
Echo godziny dwunastej zbudziło dziwny obraz w jego duszy: Wszystkie fazy życia, całą męczarnię ducha ujrzał w jednej chwili. Zrozumiał! To własne mary snuły się przed nim! — To była północ jego życia.
To, co dotąd nazywało się dziś, musi zostawić wspomnieniu wczoraj — bo „jutro” choć nieznane jeszcze — domaga się już miejsca.
Wyjął zegarek, a gdy za dotknięciem sprężyny spotkał się z łagodnem obliczem Anny, wpatrzył się weń jak w konar odarty już z liści, który po raz ostatni chroni od spiekoty — i zadumał się boleśnie.
Znów widma przeszłości, jak mary nocne, stawały przed nim...
Rozumiał, że stanowcza to godzina jego życia... Umierał dla świata przeszłych marzeń, a rodził się dla nieznanego przeznaczenia jutra...
Rzeczywistość pchała go naprzód, więc przechodził duchem mękę konania i bóle rodzenia.
Szamocąc się z sobą wpadał stopniowo w stan odrętwienia, gdy uszu jego znów doszedł dźwięk zegara, wybijającego godzinę drugą.
Dał słowo Reni, że jutro zajmie ona miejsce w zegarku.
To co wczoraj nazywało się „jutrem”, obecnie już było „dziś”.
Oprzytomniony godziną, spojrzał ku oknu. Świt jeszcze nie obejmował ziemi, ale ciemne obłoki zamieniały się już w szarą bezbarwną masę.
W oddali dał się słyszeć turkot wozu. To rychły farmer wiózł na targ swój produkt.
To co wczoraj dojrzało, dziś idzie na targ...
— Niechaj ciemność nocy pokryje mój występek — westchnął Romiński i szybkim ruchem wyjął fotografję Anny.
Włożył natychmiast w próżne miejsce Reginę, zamknął zegarek i zaczął chodzić szybkimi kroki po pokoju.
Co raz to doszedł go nowy turkot farmerskiego wozu, co raz to usłyszał nową godzinę, coraz to szerszy wyłaniał się świt.
Z chłodnym porankiem chłodniejsza rozwaga go objęła — spokój powracał do duszy.
Zapuścił zasłonki na okna i zabierał się do spoczynku.
Uklęknął przy łóżku, krzyżyk darowany przez Annę z poszanowaniem przycisnął do ust i posłał w niebo modlitwę, na jaką tylko dobra, uczciwa dusza zdobyć się może.
Ze spokojem ułożył się do snu.
Śpij choć chwilę spokojnie, biedny niewolniku ludzkich idei, bo strasznem będzie twoje człowiecze przebudzenie.
Spał do godziny dziesiątej. Wstał z ciężką głową i myślą naznaczoną krzyżem.
Śnił Annę taką, jaką ją znalazł między trupami, gorzej nawet, bo śnił ją bez głowy. Po krzyżyku na białej wstążeczce domyślał się, że to była ona; — ale krzyżyk cały był zbroczony krwią.
Wmawiał w siebie, że sen ten, był wynikiem poprzedniego dnia wypadków, a jednak jakiś zabobonny lęk brał nad nim górę. Przypomniał sobie, jak matka jego nieraz powiadała, że śnić krzyż lub krew jest znakiem ciężkiego zmartwienia; a on śnił jedno i drugie.
Nie tknął nawet śniadania. Zaniepokojony myślą wciąż się wpatrywał w krwawy krzyż Chrystusa.
Dwunastą w południe zegar wybijał, gdy szepnąwszy: — tak będzie lepiej, — zdjął z siebie cenny krzyżyk.
Trzymając go w jednej ręce, a w drugą wziąwszy fotografję Anny, rzekł półgłosem:
— Anno! Nie chcę, by czyjakolwiek ręka dotknęła drogich mi pamiątek. Krzyż Chrystusa, dany mi twą ręką, a któremu przysiągłem wierność niczyja dłoń, ni oko nie dotknie.
Wyjął z szuflady skórkową rękawiczkę, wyciął z niej skrawek skórki, włożył weń krzyżyk i fotografję Anny, zawinął szczelnie i przymocowawszy do tego wstążeczkę, ukryty przed ciekawym okiem skarb zawiesił napowrót na piersiach.
Zasłona zakryła świętą przeszłość.