Na ludzkim targu/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | VII. Huragan |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Punktualnie o godzinie drugiej Romiński przybył do narzeczonej. Na samym wstępie otworzył zegarek, aby stwierdzając oznaczony czas przybycia, udowodnić równocześnie dotrzymanie słowa względem fotografji.
Regina dnia tego przymilała mu się bardzo, a zauważywszy niezwykłą bladość na jego twarzy dopytywała troskliwie o zdrowie.
Zapewnił, iż oprócz bólu głowy nic mu nie dolega.
Poszli za sprawunkami. Przypuszczał, przechadzka zrobi mu dobrze.
Wrócili o godzinie szóstej, powietrze było ciężkie, duszne, można było na pewno w nocy spodziewać się burzy. Romińskiemu od upału, niewyspania i przebytej męczarni, ból głowy dokuczał coraz silniej; — starał się jednak znosić go spokojnie. Po kolacji usiadł nawet do fortepianu, ale zamiast „Witaj, majowa jutrzenko”, czem chciał przypomnieć Reni ich pierwsze spotkanie, zagrał pogrzebowy marsz Chopina.
Renia skoczyła do fortepianu, oderwała mu ręce od klawiszy, dała klapsa przez ramię i zajęła jego miejsce. Grała bez przerwy naprzemian jedne po drugich różne wyjątki z oper.
Uwolniony od bawienia narzeczonej, siedział spokojnie, a towarzysząca im mama — bujała się w biegunowem krześle.
Było w pół do dziewiątej, gdy Renia przestała grać.
Spojrzała z współczuciem na okropnie zmienionego narzeczonego i rzekła:
— Jedź Stasiu do domu wypocznij, a jutro daj znać, jak się czujesz.
Podziękował za troskliwość i chętnie poszedł za radą.
Do rogu ulicy, gdzie trzeba było czekać na „karę” było zaledwie kilkadziesiąt kroków; — oddzielały tylko trzy zwykłe domy, plebanja i kościół.
Renia prawdopodobnie powodowana troskliwością i niepokojem, odprowadziła Stanisława do rogu; czem wzruszony uczuł znaczną ulgę w bólu. W dowód wdzięczności okrywał jej ręce pocałunkami.
Czekając na „karę”, stali pod rozłożystemi drzewami, któremi cała ulica była wysadzona.
Ośmielony czułością i troskliwością Reni, przygarnął ją do siebie, a gdy na jego „czy można”, nie zaprzeczyła, wpił się spragniony w jej usta.
„Kara” nadchodziła...
Dziewczyna wyrwała mu się z objęć, skinieniem ręki zatrzymała „karę”, czem zmusiła Stanisława do odjazdu.
Upojony pocałunkiem, zapomniał zupełnie bólu głowy.
Przejechał był już dwie ulice, gdy szukając na opłatę jazdy pieniędzy dotknął w bocznej kieszeni — paczki, którą jeszcze wczoraj z polecenia swego proboszcza miał doręczyć proboszczowi tejże parafji. — Wczoraj z całą historją zegarka i fotografji — paczkę oddać zapomniał, a dziś wobec tkliwości Reni i rozkoszy, jakiej przed chwilą skosztował, czyż można było o czemkolwiek pamiętać?
W własnym zaś jego interesie leżało, aby z księdzem P. się zobaczyć, gdy bowiem dawał na zapowiedzi, ksiądz nadmienił, że prawdopodobnie od Września zajdą w jego parafji zmiany, — pytał, czy przyjąłby wakującą posadę nauczyciela. Ponieważ proponowana posada przynosiła znacznie większy dochód aniżeli ta, która miał obecnie, przeto czuł się z propozycji tej nader uszczęśliwiony.
Spojrzał na zegarek, a przekonany, że jest dopiero zaledwie kilka minut po dziewiątej — postanowił wrócić.
Niebo wprawdzie było zasępione, jakby miało wybuchnąć gniewem czy też łez skargą, ale spojrzawszy nań uważniej, miał niemal pewność, że wstrzyma się jeszcze czas jakiś z wylaniem swych uczuć.
W nadziei, iż Renię zastanie jeszcze tam, gdzie ją zostawił, przyśpieszył kroku. Siła pierwszego pocałunku, przypuszczał, przykuła ją do miejsca.
Jednak nie było już jej tam. Zmierzył przeto prosto do plebanji. Dzwoni! Dzwonek o ile mu się zdaje, nie jest w porządku, bo nie słyszy dźwięku wewnątrz domu. Ciśnie jeszcze raz elektryczny guziczek dzwonka — nikt nie wychodzi. Próbuje drzwi — są otwarte. Jeszcze raz dla pewności ciśnie sprężynę — nikt się nie zjawia. Puka w drzwi — żadnej odpowiedzi.
Wchodzi do sieni; drzwi do kancelarji na rozcież otwarte, wchodzi dalej, siada na krzesełku i czeka. Dochodzi go jakiś szmer, a wkrótce daje się słyszeć odgłos kroków. Te cichną w przyległym pokoju, gdzie przez uchylone drzwi widzi mrok.
Chciał pociągnąć krzesełko, by dać znać o swojej bytności, gdy naraz, doszedł go jakby jakiś znany głos. A potem już wyraźnie słyszał:
— To i cóż, że idziesz zamąż; przecież i potem możesz tak samo przychodzić tu jak poprzednio...
— Ale może to i grzech — odpowiada melodyjny dobrze znany mu głos.
Na to w miejsce odpowiedzi, usłyszał przeciągły pocałunek, który piorunem go zelektryzował, śmiertelny cios w duszę mu zadał.
Zawrzał! Porwał się jak burza!
Rozwarł na rozcież drzwi i, skoczywszy jak lew zraniony na barki uwodziciela — powalił go na ziemię.
Piekło w nim wrzało. Silny był, jak sam bóg zemsty.
Ksiądz charczał z wysileniem wołając pomocy.
Renia, zorjentowawszy się szybko w położeniu, stała już przy telefonie przywołując policję. Po załatwieniu się z telefonem, wzięła kubeł wody i wylała na walczących; ale gdy to nie poskutkowało, chwyciła za kij i dzielnie nim okładała leżącego na wierzchu Romińskiego. Osłabiony razami utracił siłę, z czego korzystając powalony — wydarł się. Zanim Romiński zdołał się za nim w ciemności obejrzeć dwoje drzwi od przeciwległych pokoi zamknięto na klucz. Spostrzegłszy, że jest w pułapce, szalał jak zwierz dziki. Wszystkiem co mu tylko weszło pod rękę, walił we drzwi. Pokój przedstawiał widok zniszczenia.
Po niejakimś czasie, usłyszał nadjeżdżający wóz przed plebanję, a następnie wchodzących kilka osób do kancelarji, a potem taką rozmowę:
Ksiądz: — Siadajcie panowie, opowiemy w krótkości co tu zaszło. Mężczyzna którego trzymam do usługi, wyszedł był przed godziną w odwiedziny do krewnych. Siedziałem sam w kancelarji odmawiając brewiarz, gdy naraz, nie oznajmiwszy się ani dzwonieniem, ani pukaniem, stanął przedemną młody człowiek, którego poprzednio znałem cokolwiek z widzenia, a przed dwoma tygodniami poznałem bliżej, gdyż dał u mnie na zapowiedzi. Zaczął mnie nagabywać o posadę nauczycielską. Powiedziałem mu łagodnie, że chwilowo nic stanowczego w tej kwestji orzec nie mogę, a gdy ten stawał się dziwnie natrętny, zaniepokojony całem jego zachowaniem, jako też szczególną bladością i osobliwym wyrazem twarzy, wyszedłem, by się przekonać, czy służący mój wrócił. Zaledwie przestąpiłem próg drugiego pokoju, młody człowiek skoczył za mną, powalił mię na ziemię i gdyby nie pomoc tej dzielnej panienki, pewno by mię był zabił.
— Ach — mój Boże! — mówi panienka — toż to mój narzeczony. Wczoraj i dziś podczas wizyty u nas dziwnie się zachowywał, — a był taki blady!... Odprowadziłam go do „kary” i widziałam przecież, że odjechał. Jest tak duszno, więc przechadzałam się pod drzewami... A gdy uszu moich doszedł jęk z plebanji, nie namyślałam się ani chwili, wbiegłam żywo, a widząc, że zbrodnia się dokonywa zatelefonowałam na policję, a następnie uwolniłam księdza proboszcza z rąk napastnika.
— Bóg ci to nagrodzi — dokończa mdlejącym głosem ofiara.
Romiński wobec takiej ohydy — sam przestał być człowiekiem. Z wściekłością zwierza rzucił się na drzwi.
Krwi!... Krwi!... wołała dotknięta sromotą cała istota. Gdyby zbrodniarzy dostał w ręce, pewno by ich żywo nie puścił.
Drzwi pod nadludzkiem wysiłkiem pękły, ale w tej samej chwili, czterech policjantów schwyciło go i wpakowało do patrolu.
Nie szamotał się już więcej. Czy powietrze podziałało, czy wysiłek go osłabił, bo dziwna — osobliwa cisza wypełniła go... Każdy odgłos końskich kopyt, każdy krok przechodniów, na które w innym czasie nie zwróciłby był wcale uwagi, teraz, tak wyraźnie słyszał, i tak się w nie wsłuchiwał, jakby te odznaczały się czemś szczególnem.
Niebo, ubrało się w czarną ciężką szatę i zaczęło płakać i buntować się. Upuściło kilka grubych łez na ziemię, wysłało raz i drugi błyski gniewu, zamruczało jakąś groźbę i gotowe było ryczeć i trzaskać wszystko co mu stanie w drodze.
Romiński widział i słyszał dokładnie każdy objaw gniewu przyrody, a potakując mu w myśli, wybijał palcami na kolanach takt pogrzebowy marsza Chopina. Wszakże w duszy jego dokonywał się pogrzeb z druzgotanych nadziei. Więc objaw wzruszonej przyrody znajdował w nim odgłos podobny uczuciu, z jakim słuchamy grudek ziemi sypiących się na trumnę drogiej osoby.
Nie zdawał sobie sprawy z tego co robił, ale widocznie instynktownie odczuwał, że dusza przenosiła się w inne sfery, w inny krąg myśli. Zabita gwałtownie huraganem zbrodni, wstępowała przedwcześnie — z jękiem i skargą w inne światy, inne fazy marzenia. Własna tragedja, szalejąca przyroda, dźwięczący tą samą nutą marsz Chopina, zlały się w trójcę nowego testamentu — przyszłej jego wiary.
Siedział niemy, nie stawiając żadnego oporu nawet wówczas, gdy spostrzegł, że zajechali przed budynek policyjny, ani też nie stawił opozycji, gdy zaryglowano za nim drzwi więzienia.
Burza na dworze w szale swoim dochodziła szczytu grozy. Stanął przy zakratowanem oknie, patrzał w ciemność, oświecaną tylko od czasu do czasu błyskawicami i — płakał.
Po gwałtownym wybuchu w plebanji, uspokoił się — może tylko na chwilę...
Podobny był przyrodzie, która również to wybuchała groźbą, to cichła roniąc łzy, to buntowała się w sobie. Stał niemy, bezsilny, w obec burzy, jaka nad głową jego się zerwała, a jedyną oznaką odczucia jej były łzy.
W chwili takiego huraganu, nikt nie jest w stanie uchwycić myśli ludzkiej, bieży ona szybko jak błyskawica i mgnieniem ukazuje się to tu, to tam na widnokręgu tajemniczych zagadnień. Nie możemy więc na pewno określić, o czem w tej chwili myślał Romiński.
Stał długo nieporuszenie bez odczucia siebie. Może w błyskawicznym locie myśli dotknął prawdy żywota... Może w chwili śmiertelnej walki dokonywał się cud odrodzenia...
I gdy tak zatracony dla siebie zda się już chwytał wątek prawdy żywota, już wchłaniał w siebie jego zarodki, doszedł go tak jak i wczoraj o tej porze głośny dźwięk godziny dwunastej. Znów machinalnie sięgnął po zegarek. Lecz gdy zamiast słodkiego oblicza Anny spotkał śmiały wyzywający wzrok Reginy, cała hańba, krzywda, upokorzenie, zakipiały w nim nową lawą wybuchu. Cała dokonana ohyda zemstą piekła znów w nim zawrzała. Pocałunek, który niedawno rozkoszą rozpalał mu żyły, teraz piekł go wstydem i męką.
Czyż sromota ta zatrze się kiedy w jego pamięci?...
A więc będzie usuwać każdy przedmiot, któryby mu ją przypomniał. Oderwał zegarek przyczepiony do kamizelki i rzucił nim kilka razy o ścianę usiłując potłuc na drobne kawałki. Co mu po nim, ręka świętokradzka sprofanowała go i nie ma dlań oczyszczenia.
Na hałas, jaki zemsta nad sprofanowanym zegarkiem spowodowała — wbiegło dwóch dozorców. Gdy spostrzegli dosyć kosztowny zegarek potrzaskany, a więźnia w silnem podnieceniu, ostrzeżeni poprzednio, iż z warjatem mają do czynienia, związali mu ręce, grożąc jeśli się nie uspokoi — przywiązaniem do krzesła.
Biedny Romiński pojął teraz co o nim sądzą, w obawie więc gorszych dla siebie następstw, zachował się spokojnie; w następstwie czego, po godzinie uwolniono mu ręce z pętów.
Na drugi dzień, zjawił się u niego lekarz, zbadał puls, a na twierdzenie więźnia, iż jest zdrów, kiwał tylko głową. Szczątki rozbitego zegarka leżały jeszcze na podłodze; zapytał go obcesowo, dla czego go rozbił?
Romiński sądząc, że ma do czynienia z człowiekiem lepszych instynktów — powiedział:
— Panie, zapytaj się wpierw, za co się tu dostałem, a nie będziesz się dziwił dlaczego to uczyniłem. Proszę, przyślij mi pan adwokata, chciałbym się z nim porozumieć, aby jaknajprędzej być wypuszczonym na wolność.
Lekarz znów ujął go za rękę i badał puls.
— Dobrze panie — odpowiedział — ale przedewszystkiem potrzebny jest panu spokój, przewieziemy pana w stosowniejsze dla niego miejsce. I nie czekając co powie na to więzień, wysunął się z celi.
Teraz dopiero Romiński zaczął zastanawiać się nad sobą i wszystkie wypadki zestawiać w porządku.
Uprzytomniwszy sobie co ksiądz i Regina zeznali przed policją, nie miał najmniejszej wątpliwości, iż traktują go jako warjata. Nie widział na to innego sposobu, tylko zachować się spokojnie, aby jak najprędzej wyjść z otchłani bezprawia. Więc gdy w godzinę później trzech policjantów przyszło i kazali sobie towarzyszyć, uczynił to bez żadnego oporu. Był pewny że idzie na salę sądową, tymczasem ku wielkiemu zdziwieniu kazano wsiąść znów do patrolu. Na zapytanie, objaśniono go, iż jadą do szpitala. Po dość długiej jeździe stanęli rzeczywiście przed wielkim gmachem.
W pierwszej chwili Romiński sądził istotnie, że znajduje się w szpitalu, dopiero po niejakimś czasie, gdy doszły go okropne wrzaski i różnego rodzaju śmiechy, domyślił się, że jest w domu obłąkanych.
Więc aby poznać całe bezprawie ludzkie jeszcze i to musiało go spotkać?
Znów zaczął odczuwać bunt, ale wnet się pomiarkował, że z siły zła w jakie się dostał, może się wydobyć tylko rozsądkiem i mocą panowania.
Trzeba było być lepszym od zła, nie dać złu w sobie ani odrobiny jego odbicia. Tem tylko mógł je zwyciężyć...
Może to zarodki prawdy, które wziął na się w chwili... huraganu, zaczęły już kiełkować.