Na ludzkim targu/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | XIV. W Świątyniach |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz około godziny 10-tej dążący Romiński do domu Związkowego, zatrzymał się nagle na Noble ulicy na widok wspaniałego orszaku pogrzebowego, który właśnie opuszczał kościół Św. Trójcy.
Szereg powozów, przepyszne wieńce, żałobny marsz doborowej orkiestry rozczuliły smutnego tułacza, a wspaniałością swoją przykuły do miejsca.
Znów na tle tem — wyłoniła się Anna... Jej skromny pogrzeb, któremu towarzyszył on tylko jeden... Pasmem tej myśli, puścił się dalej za żałobnym pochodem swego żywota, aż znalazł się tam, gdzie zamiast nieba jak dusza się spodziewała — ujrzał zdrady piekło. — Ciemność zwątpienia otoczyła go zewsząd... Poddawał się jej, — obojętniał na wszystko... Jedno tylko targało, jakby budząc konającą duszę, a tym był pogrzebowy marsz Chopina. Ten w chwili konania ostatniej nadziei — zjawił się i, nie odstąpił go nawet wówczas, gdy wtrącony do więzienia — cierpiał piekła katusze. Odtąd nachodził go czasem, dotykał zbolałych strun, i w niewysłowionym smutku ukazywał jakieś światła — jakieś światy, których mimo wysiłków zrozumieć nie mógł...
Przeszły już wszystkie powozy, zniknął orszak żałoby, dźwięki muzyki dochodziły już tylko słabo, a on stał jeszcze ciągle w miejscu, chwytał ostatnie smutku tony, zlewał je w jeden akord zbolałej duszy i nieznanem mu dotąd brzmieniem odkrywał krainę widzianą tylko czasami w błyskawicznym locie myśli na grobowem tle śmierci.
Zapatrzony w nowe objawy, zasłuchany w nowych światów pieśń, bezwiednie, jakby tulić się chciał do starej matki łona — wstąpił na stopnie kościoła, oparł się o filar i ukryty za nim, puścił wodze nieuchwytnej myśli. Ale jasność dnia, gwar ulicy, nie licowały z ponurem wnętrzem duszy, więc mimowoli otworzył drzwi świątyni, by w ciszy jej i mroku wobec ukrzyżowanego Chrystusa — dać ujście boleści...
Był pewny o godzinie tej — znajdzie się sam w kościele. — Omylił się jednak! w jednej z tylnych ławek klęczała kobieta z ukrytą w dłoniach twarzą, szlochając cicho.
Aby nie być spostrzeżonym, bez szmeru przyklęknął przy ławkach i choć przed chwilą dusza tak bardzo pragnęła mroku, ciszy i cierpiącego Chrystusa, teraz skupiła się cała — przy łzach kobiety.
Nie w żałobę była ubraną płacząca, a więc nie stratę drogiej osoby opłakiwała...
Fakt ten, odrazu zwrócił uwagę Romińskiego, a przypuszczenie, że kobieta podobnie jak on w opuszczeniu, przyszła zkarżyć się Chrystusowi w mrocznej ciszy kościoła — przyniosło mu ulgę. — Nie spuszczał z niej oka; o modlitwie nie myślał.
Wczoraj zresztą, pod niezmierzonem niebios sklepieniem, odczuwał wielkiego, wiecznego Stwórcę-Boga, — dziś, Bóg w wąskich ścianach kościoła zamknięty w tabernaculum, wydał mu się biednym bezsilnym więźniem.
Nowe „wierzę”, przed którym nie tak dawno uciekał, obejmowało go już, choć jeszcze się doń nie przyznawał.
Myśli te, przebiegały raptownie przez głowę, a wzrok bezustannie spoczywał na płaczącej kobiecie.
Wszak w cierpieniu jest najwyższe piękno, a więc jest w niem Bóg, — na razie przeto, do cierpienia nieznanej kobiety gotów się był modlić. Zdawało mu się, że łkanie jej otwiera niebiosa, że łzy w ciemnym mroku świątyni lśnią kryształem miłości, że Chrystus w świetle zmartwychwstania schodzi z krzyża boleści i łączy spojone cierpieniem — bratnie duchy.
Nie piękno ócz, nie czar ust, przykuwały wzrok jego do kobiety, bo twarzy jej nawet dostrzedz nie mógł, ale wydobywające się z piersi łkanie przyciągało i jednoczyło go z nią.
Nagle, kiedy się tego nie spodziewał, otarła gwałtownie chusteczką łzy i zupełnie spokojna wyszła z ławki. Zauważył, że była lat średnich, powierzchowności zwykłej, ot taka sobie jakie się często spotyka; ale co go zastanowiło to — to, że na twarzy zanoszącej się przed chwilą od płaczu, nie było ani śladu łez.
— Albo udawała, że płacze — myślał, — albo ma niezwykłą siłę panowania nad sobą. — Pierwsze przypuszczenie wydawało się nieprawdopodobnem, — bo pocóż by udawała? — Wszakże w czasie, w jakim była w kościele nie mogła się spodziewać, by na nią kto patrzał; — był też pewny, że wychodząc nie zauważyła i jego obecności. Bądź co bądź zainteresowała go... Tak dawno nie widział skrytem cierpieniem wyciśniętej łzy, więc nie dziw, że wryła mu się w uczucie.
Z wyjściem kobiety, uniesienia jakich przed chwilą doznawał, — pierzchły. Powszedniość życia i jego potrzeby zaczęły gwałtownie się przypominać, a z nimi świadomość odwiedzin domu Związku Nar. Pol. — Troska o byt potworem kłębiła się wkoło niego, nie pozwalając duszy wybiegać daleko. Wobec tej grozy, blednął w marzeń obłokach zmartwychwstały dla miłości bratniej człowiek-bóg, a ukazywał się dla kawałka chleba człowiek-zwierz.
Więc chwilowe widzenie, uchwycone momentalnie wyraźniej, zostawił jeszcze ciemnym mrokom kościoła, a sam powstał i — za kilka minut pewnym krokiem wstępował w podwoje „świątyni narodowej”.
Jakież było jego zdziwienie, gdy przez okienko oddzielające ganek od administracyjnego biura, ujrzał co dopiero widzianą w kościele kobietę.
Czekając swej kolei, usunął się cokolwiek na bok, ale prowadzona przez kobietę rozmowa z herkulesowej postaci mężczyzną — dochodziła go wyraźnie.
— Kto pani dopomaga — badał ironicznie „herkules” trzymając w kosmatych łapach sporą paczkę papierów „niby lejce dziennikarskie“.
Zawinięte poza łokcie rękawy, rozmamrana na piersiach koszula, przylepiona szczelnie do spoconego ciała, jako też szelki swobodnie spuszczone z ramion, kazały się domyślać w osobie tej obskurnego szynkarza, a nie sławnego zarządcy związkowych pism.
— Nikt mi nie dopomaga — tłomaczyła kobieta, — walczę z nędzą, a wy moglibyście choć małą reklamą moich utworów dopomódz mi.
„Herkules“ czy dla dodania sobie powagi, czy też na znak, że audjencja skończona — powstał, co ze względu na niespełniające obowiązku szelki — nabawiło Romińskiego niemiłej obawy.
?...
A nuż by tak...
?...
Nie stało się to jednak.
Ale za to ujrzał Romiński całą nagą duszę „herkulesa”, — na ostatnie bowiem słowa kobiety, odparł drwiąco:
— Powiedz to pani komu innemu, ale nie mnie staremu lisowi. Znamy się na tem... wiemy, że do utrzymania się są środki i pół środki...
Kobieta próbowała się bronić, co „herkules” brutalnie przerwał:
— Pani myśli, że my nic nie wiemy... Po co pani do pioruna tu przychodzisz, skoro i po innych redakcjach łazisz i umizgasz się do redaktorów choćby takich — jak ten przeklęty żyd zmartwychwstańców. — My wszystko wiemy — dokończył z tryumfem.
— Nie wszystko — wyjąknęła nieśmiało kobieta — bo powinieneś pan wiedzieć i to, że dla mnie są wszyscy równi ludzie, i że redaktor, którego pan złośliwie nazywasz żydem, choćby nawet nim był, przyznać muszę — on jeden wśród wszystkich redaktorów w Chicago w ciężkiej dla mnie chwili okazał się prawdziwym człowiekiem.
— To niech go pani idzie kokietować, a nie takich szczwanych, jak my tutaj!
— Ja nie przyszłam pana kokietować, ale przyszłam do instytucji narodowej prosić o moralną pomoc.
— Ej, pani sobie bez nas pomoże.
— Panie, nie pierwszy to raz udaję się do was. Pomimo, że w Zgodzie żeńskiej, w którem to piśmie, zamiast dodania mi odwagi, pracę moją i usiłowania ośmieszyliście, ja jednak zwróciłam się jeszcze do was, i wierząc w lepsze wasze strony, w niemożności wypowiedzenia się tu wobec wszystkich — odsłoniłam listownie moje położenie, prosiłam pana nawet na poufną rozmowę. — Intencje moje najszczersze wyszydziłeś pan w ohydny sposób.
— Co pani chce, bawimy się kosztem kobiet, które mają przekręcono w głowie, czemu pani do licha nie weźmie się do igły?
— Wiem; jest to wyrok, jaki wydał na mnie „nieomylny profesor”, a który to wyrok, gospodyni jego znana pod nazwą „chodzącej encyklopedji“, w obrażający mnie sposób na kartach swego dzieła językiem uwieczniła. — Niestety! tym razem profesor w nieomylności swej... zbłaźnił się. Nie wtajemniczył się, ażali do szycia jestem zdolną. Próbowałam ostatnio i tego, lecz z nadmiaru pracy ostatnich lat, nie mogłam przy szyciu wytrzymać — wpadałam w konwulsje. — Źle mnie sądzicie; romanse nie są mi w głowie, a pracy nie każdej mogę się chwycić. Wy — najlepiej znacie stan mego zdrowia; wszakże dopiero w drodze nadzwyczajnej łaski przyjęliście moje ubezpieczenie do Związku, z warunkiem najniższego pośmiertnego.
— Co pani zatem chcesz? My inwalidów nie potrzebujemy. Dom starców i kalek jeszcze nie zbudowany.
— Panie, zdolności moje literackie nie są gorsze od wielu innych, którym schlebiacie. Ja wiem, że w utworach moich są usterki, to też błagam, dajcie mi sposobność wyrobienia się. Ja kocham tę pracę, ona dla mnie stanowi wszystko, zastępuje mi wszelkie przyjemności życia. Błagam więc na tej drodze pomocy. — Nie mam tu rodziny — nikogo z przyjaciół.
— Niech pani nie pozuje i nie wpada w jakieś przeczulenie, to u nas nie popłaca, zresztą wszyscy wiemy, żeś sprytna baba. Ale, ale, wczoraj ubawiliśmy się też doskonale na pani conto. P. X. naśladował panią, jak sobie radzisz, gdy cię zawód lub nieprzyjemność spotka w interesach po za domem. — Kładliśmy się od śmiechu.
Kobieta oniemiała; — nie wyrzekła już ani słowa, tylko gdy potok wymowy przeminął, skłoniła się i wyszła — Romiński widział, jak przy wchodowych drzwiach zatrzymała się, otarła oczy i przez kilka minut wstrzymywała napływający strumień nowych łez.
Sam nie posunął się też do okienka.
Jakiegoż współczucia i pomocy mógł się spodziewać po ludziach szydzących z pracy i łez kobiety?
To, co słyszał dawniej o brutalności niektórych urzędników zarządu Z. N. P. i to, czego był obecnie świadkiem, starczyło, aby zachwiać wiarę jego w uczciwość i dobroć stróży „narodowego przybytku.“
Z pogardą opuścił idealizowaną patrjotów świątynię.
I tak, jak na ciemnem tle kościoła z mroków boleści wyłaniała się ku niemu postać Zmartwychwstania, tak i tu z mroków niecnoty patrjotyzmu przemknął szybujący biały orzeł.
Dwa te uczucia zlały się w jedno i w ostatnim jęku śmierci starej wiary — objawiały przyszłe odrodzenie.
Odrodzenia! Odrodzenia duchem! wołała przeistoczona nagle istota Romińskiego: — Niechaj bezduszni kapłani domu bożego, i niecni bezduszni stróże przybytku narodowego, znikną w mrokach przeszłości, a wspomnienie po nich, niechaj pozostanie jedynie — jako wspomnienie upiorów, trapiących ongi ludzkość!
Wzruszony krzywdą, zaczął potężnieć duch w sobie. Pękły kajdany niewoli i na targowisku ludzkich przekonań stanął jeden więcej wolny szermierz gotów, to przed czem dotąd w bezsile korzył się — burzyć i niszczyć.
W rozpłomienionej głowie i podnieconej fantazji zamajaczył niewyraźnie jakiś wielki ideał, tak jasny i silny jak słońce, — taki, któryby wszystkim narodom przyświecał i królował.
Smutny, zamyślony, zapatrzony w nową prawdę żywota, szedł wolno naprzód, spotkać swoje przeznaczenie...
Wymijając kościół św. Trójcy, przypomniał sobie potęgę wrażenia żałobnego marsza i zbudzone nim smutne wspomnienia. Zdawało mu się że i teraz jak w ową noc burzy, znów słyszy Chopinowskie tony, ale wyraźniej niż wówczas. W każde brzmienie wcielona była własna dusza i wielka smutkiem świetlana prawda otwierała bramy — marzonej tylko dotąd — krainy.
∗
∗ ∗ |
Nie rwij się ty doń wyzwoleńcze, bo im bliżej będziesz, tem więcej przeszkód spotkasz na twej drodze. Jeszcze ty nieraz zmęczony, zapragniesz spoczynku na starej wierze.