<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XXIII. Jeszcze o tem co boli
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Jeszcze o tem co boli.

Kilka następnych dni tak dla Romińskiego jak i dla p. Łaź — przeszły w milczeniu.
Romiński w obawie by nie dotknąć otwartych ran wydawczyni, nie odzywał się wiele, ta zaś, widocznem było, w milczeniu opanowywała wywołany opowieścią ból.
Ale mimo wysiłku panowania, ból wzmagał się, więc na usta cisnęła się skarga, — aż któregoś wieczoru popłynęła, znów łkaniem i przejmującego żalu słowy.
Romiński dnia tego z powodu lejącego deszczu, ociągał się z opuszczeniem biura. Smutno było na dworze, jak smutne były dusze dwojga rozbitków...
— Ponury dzień — ozwała się wydawczyni, przy takiej słocie zwykle odgrywa się w mej duszy dramat ubiegłego życia. — Usiądź pan — pogawędzimy. Niech spadną mi z serca resztki żalu, jak krople spływającego po szyb przezroczu deszczu. Może po wylewie nastąpi spokój.
Do „kamieni” znanych już panu — ciągnęła dalej, wypada jeszcze doliczyć literatki, przybywające tu ze starego kraju. Te, nieświadome stosunków, obce wśród naszego odłamu, spostrzegłszy we mnie nowy objaw, nowy prąd dla społeczeństwa, nie żałowały mi wszelkiego rodzaju niesławy. Czyniły to wprawdzie skrycie. Na każdym kroku starały się zohydzić moją pracę. Nikczemne ich usiłowania, nie warte nawet miana przekupek, a nie literatek.
Jakkolwiek wiedziałam, że sztuczne te szermierki pracują nie dla oświaty, nie dla podniesienia ludu, ale dla własnego blichtru, zaprosiłam je jednak przy założeniu pisma do współpracy. Sądziłam iż pismo to stanie się tłem odbicia kobiecych myśli.
Czy pan uwierzysz? te głośne szermierki posyłające swe utwory do męskich pism bez pretensji nagrody, odemnie, przedewszystkiem żądały zapłaty i to z góry jeszcze przed wydrukowaniem. — W taki to sposób powitały literatki starokrajskie pierwszą literatkę polsko-amerykańską; — w taki sposób okazały swoją wielkoduszność. A Bóg mi świadkiem, żem po nich spodziewała się najwięcej.
Trudno im zapewno pogodzić się z faktem iż znalazła się kobieta w Ameryce, która ośmiela się ukazywać piękno tam, gdzie one widzą tylko brzydotę. Bowiem wiadomem jest, że każda przybyła ze starego kraju literatka, rozpoczyna swą śmiertelną pracę — wytykaniem błędów amerykańskiej Polonji. Czyny wygnańców, które laurą sławy wypadałoby uwiecznić, potępiają, albo okrywają milczeniem. Szydzą z mozolnej pracy, skropionej tułaczemi łzami, szydzą z nieświadomego pospólstwa. Ileż to razy dało mi się słyszeć z ust owych literatek: Niech pani pracuje, skoro tak kochasz tutejsze społeczeństwo, ja bo je nienawidzę.
A im więcej słyszałam takich zdań, tem więcej kochałam tę tułaczą rzeszę i ich słabe duchem pokolenie, — tem więcej pragnęłam otulić ich serdecznem ciepłem miłości i jak ku dziecięciu stawiającemu pierwsze kroki, wyciągnąć troskliwe ramiona.
Zazdrośnice zaś, w obawie utraty małodusznej przewagi nad niewyrobioną opinją kobiet, zohydzały mnie po cichu w wszelki możliwy sposób. — W zaciekłości swej przeoczyły, że nie rywalkę we mnie by miały, ale oddaną współpracownicę. Przeżywszy tu większą część życia, znam nasz lud, potrafiłabym utworami mojemi poruszyć grunt, na którym one, z świeżo przywiezioną wiedzą z ukochanego kraju, łatwo-by mogły wszczepiać, wyższych pojęć literaturę. — Snać do zrozumienia takiego, nasze wielkomałe literatki jeszcze nie dorosły. Więc i tu zamiast spójni — wynikł rozłam. Zamiast wspólnej pracy, wynikła wspólna ku sobie niechęć.
Nieraz zapytywałam siebie, co nas właściwie różni, i po debatach przychodziłam do przekonania, że główną różnicę stanowi odmienne zapatrywanie się na nasz ogół. Tam gdzie ja dostrzegałam piękno, one uważając je za brzydotę, ze wstrętem odwracały oczy.
Pewnego razu naprzykład, zmęczona bieganiem za kolektą za pismo, wypoczywałam w bocznym pokoju u pewnej poczciwej kobieciny, gdy od frontu weszła do niej jedna, z wielko-małych literatek w sprawie Towarzystwa.
Poczciwa kobiecina była to jedna z tych, jak mówią — „Bogu ducha winien”. Cały świat mieścił się w domu i dobrze jej z tem było. Polak i Katolik to żywota drogowskaz, którego sercem i duszą się trzymała. W kościele nauczyła się, jak być katoliczką, a matka wpoiła, jak być Polką. Tu się urodziła, nie widziała Polski, nie znała smutku i piękna polskiego narodu, a jednak uczucie jego, hodowała po swojemu na dnie serca, jako najdroższy skarb.
Wielko-mała literatka po załatwieniu sprawy, rozejrzawszy się po pięknie i wygodnie umeblowanym pokoju, wnosząc z tego o zamożności właścicielki, uważała za stosowne wejść w bliższą znajomość. Pomiędzy innemi zapytała mało odzywającą się poczciwinę — jakie książki najchętniej czyta.
Z naiwną szczerością przyznała się pytająca, że nad wszystkie przenosi Genowefę i Różę z Tanenbergu.
Zgorszona odpowiedzią apostołka górnolotnych świateł, zaczęła strofować kobietę za taką lekturę i przedstawiać jej pożyteczność czytania „Dziadów” Mickiewicza. Olśniona własną wymową wpadła w krasomówczy ton i nawet zadeklamowała kilka ustępów z zachwalonego dzieła.
Zmęczona wreszcie, dla odpocznienia, rzuciła kobiecie: — Jak się to pani podoba? Co pani na to?
Jo, — odparła amerykańskim akcentem pytana — to fajne jest. Żeby ten pon, co tak pisze, przysłał nam tu swoich książek — to by my też czytali.
— Na tego pana mówi się — poprawiła wielko-mała literatka — sławny poeta. A trzeba wam wiedzieć, że ten sławny poeta już nie żyje.
— Szkoda — wtrąciła poczciwina, — fajny widać był człek. Wieczny odpoczynek racz mu dać panie, a światłość wiekuista niech mu świeci na wieki wieków.
Zainteresowana szczególną rozmową, zerwałam się z sofki na której wypoczywałam, i zbliżyłam się do drzwi, by przez dziurkę od klucza popatrzeć na krańcowe bieguny pojęć w postaci dwóch kobiet.
Uchwyciłam zgorszony wyraz twarzy literatki, wywołany szczerą modlitwą amerykańskiej polki, a potem polał się potok gorzkich wymówek na brak uczuć narodowych w polkach, zrodzonych na amerykańskiej ziemi. — Na wspaniałe domy, na aksamitne fotele, macie pieniądze, tylko na dzieła polskich pisarzy nie macie — prawiła wyniośle.
Zawstydzona kobieta broniła się nieśmiało, aż zraniona wreszcie w narodowem uczuciu, dała mu też ujście.
— To tak źle nie jest, jak pani myśli, tych książek w domu nie mamy, bo nie nasz rozum na nie, ale my choć nie umiemy się tak ładnie wysłowić, ale w sobie mocno czujemy polskość. By God, it is true! Jak my usłyszeli, że będą stawiać maniumenty Pułaskiemu i Kościuszce, to my z moim aż płakali z radości i posłalim do prezydenta garstkę polskiej ziemi, co nam matka na śmiertelnem łóżku w spuściźnie zostawiła. Zapłacilim za ten dar dany Polakom — najdroższem czem my mieli.
Wielko-mała literatka żachnęła się: — I co to znaczy? skoro nie wiecie, kto był Mickiewicz, Słowacki, Krasiński i tylu innych polskich pisarzy.
— Toć nie wiemy, ale jednak polskość odczuwamy.
— Nic nie wiecie! — trajkotała dalej rozirytowana apostołka. — Jesteście straconym narodem dla Polski, wstyd polskiemu imieniowi przynosicie. Jakiż wy język macie...
Przeświadczona, że wniosła pochodnię wielkiego światła w zamerykanizowany polski dom, z namaszczoną godnością opuściła progi — „Bogu ducha winnej” kobiety.
I ja go wkrótce opuściłam, z poszanowaniem i nowem światłem, cisnącem się w myśl moją...
Przez kilka dni stawiałam sobie pytanie, ażali wszystkie dzieła Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego wyrobiłyby większą miłość ojczystej ziemi w poczciwinie nad tę — którą okazała?...
Innym razem, byłam świadkiem gdy do domu wbiegł wzburzony 10-letni chłopiec, a na troskliwe pytanie matki o powód wzburzenia odpowiedział, że wstawiał się za Paderewskim u przełożonych bibljoteki, gdzie pod podobizną mistrza tonów, obok nazwiska, znajdował się dopisek — rosjanin.
— To jest nasz, Polak — kończył podniecony chłopiec, jak oni śmią fałszywie podpisywać.
I tu nowe światło wpadło mi do duszy — mówiła pani Łaź. Przez długi czas snuło się w niej: — „Dajcie zmarłym wieczne odpocznienie, a z żywymi idźcie naprzód! Z żywych czynów twórzcie dzieło odrodzenia!”
A jeszcze innym razem, podczas mych wędrówek zaszłam do domu, gdzie nieobecnej gospodyni spodziewano się lada chwilę. Wyjechała była jeszcze rano za sprawunkami do śródmieścia, więc czas już był najwyższy powrotu. Czekałam chwilę odpoczywając a niebawem weszła oczekiwana. Zmieniona jej twarz zakłopotała matkę staruszkę, jako też i resztę domowników. Po naleganiu wyznała co ją tak wzruszyło.
— Wykupiła z lombardu cenną polską pamiątkę; zapłaciła za nią znaczną sumę, ale — tłomaczyła matce — Matko, ja nie mogłam dozwolić, aby ta rzecz dostała się w obce ręce.
— Dobrześ dziecko zrobiła, niech ci Bóg za to błogosławi — brzmiała odpowiedź staruszki.
Takie ciche dowody patrjotycznego uczucia spotyka się tu na każdym kroku. Język łamany amerykański, ale serce i dusza polskie. — To kwiaty wyrosłe na obcem polu, któreby zdało się zebrać w wieniec nieśmiertelny i przekazać pokoleniom na wieków pamiątkę.
Nie rozumieją oni Mickiewicza ani Słowackiego, tym dalekim mistrzom, co najwyżej w dowód uznania dadzą „wieczny odpoczynek” ale zrozumieliby literaturę stworzoną dla nich — na ich życia tle.
Takim tylko sposobem dałoby się podtrzymać narodowego ducha na obczyźnie. A więc powinniśmy skupić siły na tworzenie takiej literatury, i na rozbudzenie zamiłowania do niej tutejszego pokolenia.
Tą ideą przejęta, wytknęłam sobie drogę i nie zważając na pociski tych, którzy raczej pomódz powinni mi byli — idę naprzód.
Cisza trwała chwilę, ale Romiński nie nasycony jeszcze wiadomościami, przerwał ją: — A Zw. Polek jak patrzy na pani pracę?
— Przez okulary różnego koloru. Związek Polek, a nawet Wydział Oświaty jako taki, nic nie zrobił dla pierwszej polskiej literatki na obczyźnie, ale w łonie Zw. Polek są szlachetne kobiety, które jeśli nie zrozumiały to sercem mnie wyczuły i te osobiście wiele mi pomogły.
Miałam może licząc, na niedoświadczone a zawsze dobre kobiece uczucia, odwołać się w wydziale oświaty do ich litości? prosić o protekcję? Nie! przenigdy tego nie uczynię! Moja praca albo musi doznać uznania, lub upaść zupełnie! Handlować nią za przelotny błysk tryumfu nie będę! Albo świecić stale, lub zgasnąć na zawsze! Dwie tylko znam ostateczności; — pośrednia droga nie dla mnie.
Znowu nastała cisza, ale Romiński miał jeszcze w zapasie ciekawość, poruszył się więc nieśmiało, a następnie bardzo cicho jakby z trudnością, wykrztusił: — A kler?
— Od kleru w Chicago jeżeli nie doznałam wyraźnej życzliwości, to i przykrości także nie. Chicagoscy nasi księża, pod względem uprzejmości i taktu stanowią wyjątek w Stanach Zjednoczonych, a przebywałam w różnych miejscowościach po kilka lat. Nie popierają oni mego pisma, ku czemu mają może swoje powody, ale w każdym razie imienia mego dotąd nie szarpali.
Widzisz pan, ja — zbliżyć się do kościelnych ideałów, jako kobieta-człowiek — nie mogę. Nie ma tam doskonałych ideałów, bo niema równouprawnienia kobiet. Najdoskonalszy znany dziś ideał, to równy wobec Boga i ludzi człowiek!
Dla tej więc przyczyny uchylam czasem zasłony tajemnic kościelnych, czasem dotknę złej strony zazdrosnych sług bożych, a po za tem spokojnie oczekuję reformy, która rychlej, czy później nastąpić musi.
Pracujmy cicho, wytrwale, z nadzieją zbierania plonu. A nie zbierzemy my, zbiorą go inni, — my siejmy.
Na tej nadziei skończyła się rozpoczęta bólem skarga.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.