Na ludzkim targu/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | XXIV. Przed przyjściem Króla |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było blisko świąt Bożego Narodzenia. Otulone w szary płaszcz nieba bezgwarne dnie, przesuwały się ciche, jakby w milczenia powadze, oczekiwały przybycia dostojnego gościa. Lśniący szron, ni to srebrem tkany dywan, rozścielił się na ziemi, zlodowaciałe na drzewach i dachach krople wody, spojone w kryształu freskach, tworzyły tryumfalne bramy, a ludzie z błyskiem radości w twarzy wymijali się szybko, biegnąc jedni do domów ze sprawunkami, drudzy za zakupnem — by mieć czem przyjąć godnego Pana.
Gorączkowy ruch i niepokój na ziemi, okryty szarą szatą obłoków — tłumiony jest milczeniem. Zamilkły śpiewy, muzyki, ustały tańce, zato w ciszy tej, donośniej rozbrzmiewają dzwony — dźwięcząc imieniem „Błogosławionej między niewiastami“...
„Bądź pozdrowiona, łaski pełna, Pan z Tobą i błogosławion owoc żywota Twojego Jezus“
Słowa te rozlegają się w kościołach, w domach — w ludzkich duszach. — Pozdrawiają ludzie błogosławioną między niewiastami i owoc Jej żywota, którego rocznicę narodzin gorączkowo oczekują.
Zbliża się upragniona chwila, bo oto niebo rzuca już na ziemię białe kwiaty śniegu...
Na znak ten, w mgnieniu okrywa się ziemia niewinności szatą i cicha, skupiona w sobie, strojna w śnieżny welon, czeka Oblubieńca i Króla...
Stojący w oknie swego pokoju Romiński, z ściśnionem sercem obserwuje uroczysty ruch nieba i ziemi. Smętna powaga, jakby dla dopełnienia ogólnej harmonji, osiadła mu na twarzy. Lodowe zimno cierpieniem wycisło freski i na jego duszy, a śnieg właśnie przed godziną, dostrzegł pierwszy na skroniach...
Jednak mimo podobieństwa do nastroju zewnętrznego świata, dzieli go odeń sam cel. Świat czeka przyjścia swego króla, a on?
Bezsterny, bezgwiazdny mocuje się w swej łodzi na rozhukanych bałwanach różnorakich pojęć.
Wie on, co to za Króla czeka ziemia i, chociaż oddalony od brzegu, nie w takiż sposób jak inni, odczuwa Jego przyjście, nie mniej święte Imię ma ciągle przytomne w duszy, gdzie zimnego życia freski spoiły się odbiciem najbogatszej korony — korony cierniowej!...
Czy ukoronuje on nią kiedy jaki ideał? Czy wystygłe serce zadrży dotknięte silniejszem uczuciem? Czy ubielony włos otoczy gwiazda nowego życia?
Zniknęło wszystko bezpowrotnie...
O — wiosno! zawołał — leżysz skostniała pod śmiertelnym całunem smutku.
O — młodości! zniknęłaś złamana przedwcześnie!
Gdzież zapały? W co obróciły się marzenia?
W śnieżne kwiaty zdobiące skronie, i w łez kryształy mrożące duszę?...
O martwa ziemio! tyś szczęśliwsza odemnie. Na powierzchni Twej, w radosnych domach na drzewie wiecznej zieleni, zapłonie wkrótce światło, w kościołach rozlegnie się „chwała“ i na zimną twą powłokę z szczytu szczytów, spłynie dzień narodzin Króla.
O martwa ziemio — zazdroszczę ci! Na zieleni mego drzewa nie zapłonie światło, — ze smutkiem powitam dzień Króla. Opadła zieleń z drzewa mego żywota i niema na czemby światło umieścić.
O — ideały! — O — królestwo moje! Nie spłyniesz ty do mnie, choć białe kwiaty wieńczą mi skroń.
Z smutnemi temi myślami — patrzał ciągle na ulicę — na zmieniający się bezustanku ruch. Płatki białych kwiatów przestały padać, słońce wyjrzało wesołe na ziemię, na co Romiński zakrył dłońmi oczy i odwrócił się od okna, aby nie widzieć igrających promieni.
Dla niego nie było słońca. Zlodowaciałej duszy nie dochodziły żadne promienie.
Uprzytomnił sobie, szczęście ogniska domowego, płonące światło na zielonem drzewie... dziecięce głosy...
W jego duszy nie zapłonie szczęścia światło...
Tak dumał Romiński. Ale wyroki Boże są niezbadane... Kto wie, czy pierwszy śnieg na skroniach nie jest zapowiedzią zbliżającego się królestwa..
Z dawna już szedł do niego Król dając nawet silne zbliżania się hasła, ale Romiński głuchy był dotąd na nie...
Dnia tego roztkliwiał się nad miarę. Przyczyną było już to wspomnienie świąt, niosące w radości swej dla każdego samotnika podwójny smutek, już to dostrzeżone srebrne smugi na skroniach, a zresztą od kilku dni nosił się z zamiarem porzucenia pracy, co ze względu na szczerość chlebodawczyni — rozstrajało go.
Potrzebował gwałtownej zmiany, czuł, że w obecnem położeniu niewieścieje, a tego bądź co bądź nie pragnął. Trzydzieści lat jeszcze nie skończył, więc życia kawał leżał przed nim do przebycia. Srebrny szron na skroniach jaki spostrzegł tego rana był zapowiedzią starości, którą zoczywszy blisko siebie, chciał choćby tylko na niejakiś czas odsunąć.
W ostatnich dniach powziął był myśl wstąpienia do wojska.
Pomimo szacunku, jaki wyrobił się w nim wreszcie do dążeń niewieścich, pomimo życzenia kobietom w ich walce zwycięstwa, sam nie czuł zapału do ich pracy.
Tego rana gdy spostrzegamy go w oknie, pod naciskiem tłoczących smutkiem uczuć, postanowił nie zwlekać, jeno zamiar natychmiast wykonać. — Opuścił przeto mieszkanie z postanowieniem jeszcze tego dnia zamiar swój oznajmić p. Łaź.
Umyślił opuścić Chicago dopiero na Nowy Rok, aby przez ten czas dać możność p. Łaź postarać się o kogoś na jego miejsce.
Zatopiony w ponurych myślach przebiegał ulice, dążąc do biura.
Wymijał kościół św. Trójcy, gdy przez uchylone drzwi doszło go różańcowe „Błogosławionaś Ty między niewiastami”...
Uprzytomnił sobie teraz wyraźniej, że był to czas adwentowy, — czas, gdy ludzie skupiając się w niewieściej modlitwie, oddają hołd „błogosławionej” przed przyjściem Króla...
Szczególna myśl go uderzyła...
Czyżby obecna praca niewieścia była zapowiedzią zbliżającego się królestwa bożego na ziemię?...
Czyżby hołd oddawany już ich błogosławionej pracy — był zwiastunem zbliżającego się owocu ich żywota?...
Jakieś prorocze światła go przeszły...
Posunął się szybko dalej, aby wmieszany w tłum, łatwiej się mógł oprzeć bezpodstawnym rojeniom.
Za chwilę był w biurze i stanowczo oświadczył pryncypałce, usunięcie się z zajmowanego stanowiska.
Wydawczyni rezygnację przyjęła dość obojętnie zaznaczyła tylko, że korzystając jeszcze z jego obecności, chciałaby na dwa tygodnie wyjechać za interesem do Milwaukee Wis.
Jakoż w dwa dni później była gotową do drogi.
Romiński zdawał się być mocno przygnębionym, co uderzyło wzrok i serce p. Łaź. — Kobiecej przenikliwości nic nie ujdzie, zwłaszcza tam, gdzie połączona jest z troskliwością. To też pragnąc choć w części złagodzić jego zmartwienie, na odjezdnem otworzyła drzwi przyległego do biura pokoju, do którego jak to już nieraz Romiński zauważył, nigdy nikogo nie wpuszczała — i rzekła: — Tu jest moja świątynia. Jeżeli przypadkiem napadnie pana smutek — wejdź tu otrząsnąć się z niego.
Pożegnała go potem życzliwie, a za chwilę była w drodze do Milwaukee.