Na ludzkim targu/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na ludzkim targu |
Rozdział | XXVIII. U celu |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Ksawery Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W duszy Romińskiego odbywa się wielkie przygotowanie.
Najwyższa świątynia stoi dlań otworem. Wniebowzięty, wsłuchuje się w tajemne głosy uchwytne tylko dla jej kapłanów...
Wiedział teraz skąd jasność i prawda boża na świat płynie. Długo w niepojętej męczarni jej szukał, aż znalazł ją w sile tworzenia. Ale to, co obecnie posiadł, nagrodziło całego życia cierpienie; — w zasłonecznym świecie dotykał zdroju żywota. Zrozumiał też, której świątyni kapłani są prawdziwymi wykonawcami boskiej woli. Przeświadczenie iż jest jednym z nich łagodziło przebyte bóle.
Przyrzekał sobie wydobywać z dźwięków taką moc — coby wieczystem ukojeniem na duszę spływała. I przyrzekał sobie być jednym z tych, którzy w posłannictwo swe kładą czystość ducha i tem to uświęceniem wieść maluczkich, ku czystym nieskalanym ideałom.
Przyrzekał żyć tylko dla sztuki, — w niej było jego królestwo, — w niej zaczynało się jego panowanie.
Wśród takich marzeń i przygotowań zbliżył się dzień publicznego występu — dzień tryumfu.
Bilety na salę Shoenhofena niemal wszystkie sprzedane, publiki więc będzie po brzegi, jest się na co sposobić.
Romińskiego coraz wyraźniej dochodzą tony, jakie otrzymują mistrze Olimpu, — żył nie tym światem.
Zaś p. Łaź, cała była przemieniona w promieniejącą tęczę. Przygotowała przecież drogę królowi...
Zbliża się oczekiwany...
Wiosenny wieczór całym urokiem spływał na ziemię. Woń kwiatów zda się przenikać nawet duszne ulice Chicago. Srebrny księżyc w całej pełni — spokojny, prawie nieruchomy, jakby nic nie chciał stracić z ziemskiego widoku — patrzy na ziemię.
Uszczęśliwieni rozbitki, odurzeni od kilku dni powodzeniem, pośpieszają na salę, która staraniem p. Łaź prześlicznie udekorowana, robi wrażenie czarodziejskiej groty, znajdującej się chyba w niebios krainie.
Na sali zaledwie dopiero kilka osób zajęło miejsca, ale też jeszcze godzina jest wczesna.
Romiński usunął się za kulisy do misternie ozdobionego dlań kwiatami gabinetu, a p. Łaź zajęła miejsce na sali.
Zbliża się dziewiąta godzina. Niestety, rozpromieniona przed chwilą protektorka z ściśnionem teraz sercem naliczyła dwadzieścia ośm osób.
Zrozumiała obojętność. Bilety kupiono, gdyż połowa dochodu przeznaczoną była na sierociniec, ale o koncert nie dbano. Cóż publikę chicagoską mógł obchodzić nieznany muzyk? — Czemże dla niej była siła muzyki? — Gdyby tak siła pięści, to co innego...
Siła ducha nie wcieliła się jeszcze w bezkształtną masę chicagoskiej polonji.
Wesołe przed chwilą myśli, rozpierzchły się w nieładzie, rade schować się choćby pod ziemię...
Takie upokorzenie!... Czem zasłużyli na to u chicagoskiej poloni?
Więc tak chicagoska polonia wita talenty?
Nie podobno było czekać dłużej; na estradzie ozwały się jakieś wesołe dźwięki, ale p. Łaź słuchała ich z zamarłem sercem i z płynącemi po policzkach łzami.
Po występach panny Gawrońskiej i pana Karasia biednych studentów konserwatorjum Chopina — ukazał się Romiński.
Spostrzegłszy próżną niemal salę, zbladł śmiertelnie...
Chwilę się wahał ażali usiąść do fortepianu, ale koncert był już rozpoczęty, trzeba więc było wypełnić program.
Chwiejąc się jak pijany, zbliżył się do ulubionego instrumentu, lecz zamiast walca, którym miał powitać publikę, wydobył smutne jak śmierć tony pogrzebowego marsza Chopina.
Najpierw skarga, potem łzy, następnie urywane charczenie wydobywały się w nierównych dźwiękach, a wreszcie ucichło wszystko, a grający po chwili jakiegoś mocowania się z sobą — runął na podłogę.
P. Łaź jako też najbliżsi z za kulis przybiegli na pomoc, jak sądzili, omdlałemu, ktoś skoczył po doktora, a gdy ten nadszedł skonstatował już tylko śmierć.
Nie wytrzymało biedne serce więcej ataków bólu... Pękło na objaw ludzkiej obojętności...