Na polskiej fali/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez cały Wielki Post wyjeżdżaliśmy na szproty gdy to było możliwe, bo to jest właśnie czas, kiedy ryb je się najwięcej.
Pan Żebrowski, który jest zapalonym wielbicielem tej małej rybki, dużo mi o niej opowiadał.
Nasz szprot jest wprawdzie rodzonym bratem szprota norweskiego, ale nie przybywa do nas od wybrzeży Norwegji, lecz żyje stale na Bałtyku i dlatego jest szprotem naszym, polskim.
Dawniej szprotów nie jadano, przeciwnie gardzono niemi i używano ich głównie na nawóz. Nie wiedziano, że wartość odżywcza tej rybki nie ustępuje wartości baraniny, dalej, że zawarta w niej wielka ilość tranu robi z niej pożywienie nadzwyczaj wskazane dla niedokrwistych osób, które tranu nie znoszą. Szprotki są też znakomitem pożywieniem dla dzieci, które chętnie te rybki jedzą.
Pierwsza poznała się na szprotkach Norwegja, która też wędzi i przerabia bardzo dużo tych ryb. Za Norwegją poszły też kraje nadbałtyckie, głównie Łotwa, gdzie w Rydze powstał cały szereg różnych przetwórni szprota i skąd pochodzą tak zwane kilki rosyjskie. Te kilki to nic innego, jak zwykłe szproty. Gdańsk tę gałąź przemysłu rybnego poniekąd lekceważył, mimo, iż bez trudu mógł ją w znacznej części opanować. Ale, jak mówił pan Żebrowski, Gdańsk nie chciał się „paprać“ malutkiemi rybkami i dlatego odgrywał tylko rolę pośrednika między rybakami a Rygą. Rybakom płacił przed wojną jedną markę za beczkę szprotów, które z olbrzymim zyskiem sprzedawał do Rygi.
Szproty mają najrozmaitsze zastosowanie jako ryby wędzone, marynowane, wreszcie przyrządzone na najróżniejsze sposoby. To są kilki, anszowiczki a także sardynki szwedzkie w oliwie.
My na swem krótkiem wybrzeżu poławiamy przeciętnie ⅓ przeciętnego połowu rocznego Norwegji, której wybrzeże jest znacznie dłuższe, a zdarzały się lata, powiedzmy raczej sezony, w którym połowy nasze równały się połowom norweskim. Bywało tak, że Gdańsk nie miał zupełnie szprotów, gdy na naszem Małem Morzu, koło Boru, było ich tak wiele, iż w przeciągu kilku godzin zapełniano niemi kilka wielkich szkunerów rybackich. Ale obecność szprotów na naszem morzu nie jest stała, zależy mianowicie od tego, jaka jest zima i temperatura wody. Mała rybka nie znosi bardzo niskiej temperatury i dlatego, kiedy ją zima na północy przyciśnie, przenosi się na nasze cieplejsze wody. A znowu gdy zima jest lekka, szprota niema wcale i tak było raz przez sześć lat.
Tego tedy szprota poławialiśmy na wszystkich naszych wodach, ale mimo, że on — o ile był — dawał dochód zawsze pewny i w sumie znaczny, zauważyłem, iż rybacy zaczynają go traktować z każdym dniem coraz bardziej lekceważąco a coraz więcej mówią o łososiach. Już obliczali następstwo wiatrów i czekali na wiatr zachodni, od którego się wiatry łososiowe zaczynają.
Skoro mowa o szprotach, muszę jeszcze wspomnieć o tak zwanych po rybacku „szachwarach“ czyli o „podwoju bałtyckim”, jak opiewa naukowa nazwa tego skorupniaka. Jest to niby mały rak popielatego koloru ale obrzydliwy, żyjący na dnie morskiem — stworzenie zresztą pożyteczne, bo czyści dno z wszelkiej padliny. Gdy mance dotykają dna morskiego, wdrapuje się na nie i pożera ulnięte w oczkach bezbronne i bezsilne szproty. Miewaliśmy w mancach nieraz całe grona tego paskudztwa, po dwadzieścia funtów na centnar.
Ani się spostrzegłem, jak minęła zima — na rybołóstwie, przypadkowych polowaniach a także nauce, bo pan Żebrowski nie dał mi próżnować, lecz kazał mi o morzu czytać różne książki, których mi dostarczał.
Zimę zakończył wielki sztorm południowy, podczas którego prawie zupełnie nie wyjeżdżaliśmy na morze. Sztorm grzmiał — lecz naraz zauważyłem, że twarze ludzkie poweselały, rozjaśniły się.
— Zyda! — mówiono, ale już nie tym żałosnym tonem zrezygnowanej skargi, lecz jakby z nadzieją, z otuchą.
Stał Dawid przed domem z krótką fajką w zębach, z rękami w kieszeniach spodni — jak zawsze wszyscy rybacy. Stał i patrzył w niebo.
— Cóż, Dawidku? — zapytałem.
— Zyda, Janku! — odpowiedział radośnie — Zyda! Patrz! Wrony lecą! Wiosna idzie!
Kiwnął głową i z uśmiechem patrzył na wrony, lecące nad półwyspem.