Na polu chwały/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czeladź na rozkaz księdza pochwyciła chorego i przeniosła go na drugi koniec domu do „kancelaryi“, która służyła panu Pągowskiemu zarazem za sypialnię. Posłano tymczasem po kowala na wieś, który umiał puszczać krew i puszczał ją też zwykle, zarówno ludziom, jak zwierzętom. Pokazało się po chwili, że znajdował się on przed domem wraz z całą gromadą, zebraną na poczęstunek — ale na nieszczęście był zupełnie pijany. Pani Winnicka przypomniała sobie, że ksiądz Woynowski słynie na całą okolicę, jako zawołany doktor, wyprawiono więc i po niego co koń wyskoczy kałamaszkę, chociaż wydawało się rzeczą oczywistą, że to wszystko na nic się nie zda i że dla chorego niemasz już żadnego ratunku.
Jakoż tak było. Prócz panny Sienińskiej, pani Winnickiej, dwóch panów Krzepeckich i pana Zabierzowskiego, który bawił się trochę w medyka, nie puścił ksiądz Tworkowski nikogo więcej do kancelaryi, aby natłok nie przeszkadzał ratunkowi. Ale wszyscy inni biesiadnicy, zarówno niewiasty, jak mężczyźni, zebrali się w sąsiedniej wielkiej izbie gościnnej, gdzie były przygotowane posłania dla mężczyzn, i stali zupełnie jak stado trwożnych owiec, pełni niepokoju, obawy, ciekawości i, spoglądając na drzwi czekali nowin, a niektórzy robili pocichu uwagi nad okropnem zdarzeniem i nad prognostykami, które zapowiedziały nieszczęście.
— Uważaliście, jak migotały świece i płomienie były jakieś czarniawe? to już widać śmierć je przesłaniała — ozwał się szeptem jeden z Sulgostowskich.
— Była między nami, a myśmy o tem nie wiedzieli.
— Psy na nią wyły.
— A ów hurkot? — może to właśnie ona zajechała.
— Bóg, widać, nie chciał dopuścić do tego małżeństwa, które byłoby z krzywdą dla familii.
Dalsze szepty przerwało ukazanie się pani Winnickiej i Marcyana Krzepeckiego. Ona przebiegła chyżo izbę, śpiesząc po relikwie, broniące przystępu złym duchom, a jego otoczono zaraz kołem!
— Co tam? jak się ma?
A Marcyan ruszył ramionami, podniósł je tak, że głowa znalazła mu się prawie na piersiach — i odrzekł:
— Rzęzi jeszcze.
— Niema ratunku?
— Niema!
Wtem przez uchylone drzwi doszły wyraźnie uroczyste słowa prałata Tworkowskiego:
— „Ego te absolvo a peccatis tuis — et ob omnibus censuris, in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen.“
Więc poklękali wszyscy i zaczęli się modlić. Pani Winnicka przeszła między klęczącymi, trzymając obu dłońmi relikwie. Marcyan udał się za nią i zamknął drzwi.
Lecz nie pozostały już długo zamknięte, po kwadransie bowiem ukazał się w nich znowu i zawołał swym skrzypiącym, klarnetowym głosem:
— Skończył!
Wówczas ze słowami „wieczny odpoczynek“ — ruszyli jedni po drugich do kancelaryi, by rzucić ostatnie, pożegnalne spojrzenie na nieboszczyka.
A tymczasem na drugim końcu domu, w izbie stołowej, poczęły się dziać rzeczy ohydne. Służba w Bełczączce o tyle właśnie nienawidziła Pągowskiego, o ile się go bała, więc wydało się jej, że wraz z jego śmiercią nastaje czas ulgi, radości i bezkarnej swawoli. Służbie przyjezdnej zdarzała się sposobność do pohulanki, więc cała czeladź, zarówno miejscowa jak obca, pijana mniej lub więcej już od południa, rzuciła się teraz na potrawy i wino. Pachołkowie przechylali do ust całe flasze wódek gdańskich, petercymentów, małmazyi i węgrzyna; inni, bardziej chciwi na jadło, wyrywali sobie kawały mięsiwa i ciast. Śnieżny obrus ubroczył się w mgnieniu oka kałużami wielorakich płynów. W zamieszaniu poprzewracano krzesła i świeczniki na stole. Rznięte ozdobnie kielichy i szklanice wymykały się z pijackich rąk i rozbijały z brzękiem o podłogę. Tu i ówdzie powstały kłótnie, bijatyki; niektórzy rabowali wprost zastawę stołową. Słowem, rozpoczęła się orgia, której odgłosy doleciały aż na drugą stronę domu.
Wpadł na owe krzyki Marcyan Krzepecki, za nim dwóch Sulgostowskich, młody Zabierzowski i jeszcze jeden z gości, a widząc co się dzieje, porwali się do szabel. W pierwszej chwili zamieszanie powiększyło się jeszcze bardziej. Sulgostowscy poprzestali na płazowaniu pijaków, lecz Marcyana Krzepeckiego ogarnął szał wściekłości. Wypukłe oczy wylazły mu jeszcze bardziej na wierzch, zęby błysnęły z pod wąsów i począł poprostu siekać kto mu się nawinął. Kilku sług zalało się krwią, inni chronili się pod stół, reszta stłoczyła się w bezładnej ucieczce we drzwiach, a on bił w kupę, krzycząc:
— Hultaje! psubraty! ja tu pan! ja tu gospodarz!
I wyjechał na nich do sieni, skąd doszedł jeszcze jego przeraźliwy głos:
— Kijów, rózeg!...
A ci tu w izbie stali, jak wśród rumowiska, patrząc na siebie zgorszonym wzrokiem i kiwając głowami.
— Jeszczem też takich rzeczy w życiu nie widział — ozwał się jeden z Sulgostowskich.
A drugi rzekł:
— Dziwna śmierć i dziwne jej okoliczności. Patrzcie — toż tu, rzekłbyś: tatarzy wtargnęli.
— Albo złe duchy — dodał Zabierzowski. — Straszna jakowaś noc.
Kazali jednak wyleźć ukrytej pod stołem czeladzi, by uczynić w izbie ład jaki taki. Pachołkowie wyszli wytrzeźwieni zupełnie ze strachu i rączo wzięli się do roboty, a tymczasem powrócił Marcyan.
Był już spokojniejszy, tylko jeszcze wargi trzęsły mu się ze złości.
— Popamiętają! — rzekł, zwróciwszy się do obecnych. — Ale dziękuję waćpanom, żeście mi pomogli do ukarania tych łajdaków. Nie luźniej im tu będzie, niż za nieboszczyka! moja w tem głowa!
Na to spojrzeli na niego zaraz bystro obaj Sulgostowscy i jeden rzekł:
— Tak samo waćpan nie masz nam za co dziękować, jak my jemu.
— No?
— I dlaczego się tu na jedynego sędziego sposobisz? — zapytał drugi z bliźniaków.
A on począł natychmiast podskakiwać na swoich krótkich, pałąkowatych nogach do góry, jakby im chciał do oczu doskoczyć, i odrzekł:
— Bo mam prawo! mam prawo! mam prawo!
— Jakie prawo?
— Lepsze od waszego!
— A cóż to? czytałeś testament?
— Co mi testament? (tu dmuchnął na dłoń) — ot co! wiatr! Komu zapisał? żonie? A gdzie jaka żona? Ot co? — ja tu najbliższy! — my — Krzepeccy — nie wy!
— A to obaczym. Bogdaj cię zabito!
— Bogdaj was zabito! Idźcie precz!
— Ty koźle, ty pniaku! Doczekasz! Precz, mówisz, mamy iść?... Pilnuj ty lepiej swego koźlego łba!
— Grozicie?
Tu trzasnął pan Marcyan szablą i posunął się ku braciom — a oni też chwycili za rękojeści.
Lecz w tej chwili ozwał się za nimi zgorszony głos księdza Tworkowskiego.
— Mości panowie! Nieboszczyk jeszcze nie ostygł.
Więc Sulgostowscy zawstydzili się ogromnie i jeden z nich rzekł:
— Księże prałacie, o nic nam tu nie chodzi, bo swój kawałek chleba mamy i cudzego nie pragniem. Ale ta żmija już tu żgać poczyna i ludzi chce rugować.
— Jakich ludzi? Kogo?
— Kogo popadnie. Dziś nas, którym już kazał iść precz, a jutro może te niewiasty-sieroty, pod tym dachem żyjące.
— A nieprawda! nieprawda! — zawołał Marcyan.
I, zwinąwszy się nagle w kłębek, uśmiechnął się, począł zacierać ręce, kłaniać się i mówić z jakąś jadowitą uprzejmością:
— Owszem, owszem! — proszę wszystkich na pogrzeb i stypę — proszę pokornie — prosimy obaj z ojcem, a co się tyczy panny Sienińskiej, zawsze tu znajdzie dach i opiekę — zawsze! zawsze!
To rzekłszy, zacierał dalej z wielką radością ręce.