Na polu chwały/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa dni później wyjechał Jacek z dziesięciu dukatami do Radomia, aby się ogarnąć przystojnie przed podróżą, a ksiądz Woynowski został na plebanii i rozmyślał, skądby wziąć więcej pieniędzy na cały moderunek żołnierski, na wozy, na konie, na poczet i na czeladź — co wszystko towarzysz musiał mieć, jeśli powagę kochał i jeśli nie chciał, aby jego samego miano za hetkę-pętelkę.
Zwłaszcza wypadało tak wystąpić Taczewskiemu, który nosił wielkie i sławne, lubo już nieco zapomniane w Rzeczypospolitej nazwisko.
Pewnego dnia zasiadł więc ksiądz Woynowski do stolika, namarszczył brwi, że aż biała czupryna zsunęła mu się na czoło, i rachował, ile na co będzie potrzeba. „Animalia“, to jest pies Filuś, oswojona liszka i borsuk trzeci, przewracały kulki, bawiąc się u jego nóg, ale on na nie nie zważał, tak okrutnie był zajęty i zafrasowany, gdyż „kalkulacye“ wcale nie chciały dobrze wypadać i rwały się co chwila. Nie stawało nietylko na rzeczy pomniejsze, ale i na główne. Staruszek tarł czoło coraz mocniej, a w końcu zaczął sam z sobą głośno rozmawiać.
— Wziął dziesięć — dobrze. Pewno nic mu nie ostanie. Liczmy dalej: od piwowara Kondrata na borg pięć, od Słoninki trzy, to ośm. Od Dudy talarów bitych pruskich sześć i koń podjezdek na borg. Spłaci się jęczmieniem, jeśli urodzi. Razem ośm czerwonych złotych i sześć talarów i dwadzieścia złotych moich. Mało! Choćbym mu oddał wałacha pod czeladnika, to będzie dopiero, licząc z podjezdkiem, koni dwa, a do wozu trzeba jeszcze dwa — i dla Jacka samych powodowych najmniej dwa. Pauca! a mniej nie można, bo, jeśli mu jeden padnie, musi mieć inne na odmianę. A barwa dla czeladzi, a zapasy na wóz, a kotły, a opony, a puzdra! Tfu! z takiemi pieniędzmi chyba do dragonów iść.
Poczem zwrócił się do zwierząt, które znaczny czyniły hałas.
— Cicho tam, odmieńce, bo skóry z was żydom posprzedaję.
I znów zaczął z sobą rozmawiać.
— Jacek ma słuszność, że Wyrąbki trzeba sprzedać. Jeno, że to potem, gdy zapytają: skąd jesteś? — niema co rzec. Skąd? Z Wiatrowa. Z jakiego Wiatrowa? Z Wiatrowa w polu. Zaraz każdy lekce sobie takiego waży. Lepiejby zastawić, byle się zastawnik znalazł. Pągowskiemu byłoby najporęczniej, ale Jacek by o tem słyszeć nie chciał i ja sam nie wszcząłbym z nim tej materyi... Mój Boże! Niesłusznie ludzie mówią: „ubogi, jak mysz kościelna!“ — Człeku czasem większa bieda. Mysz kościelna na święty Szczepan[1] godnie żyje, a wosk ma o każdej porze. Panie Jezu, któryś pomnożył chleb i ryby, pomnóż-że tych kilka czerwonych złotych i tych kilka talarów, bo Tobie, miłościwy Panie, nic nie ubędzie, a ostatniemu Taczewskiemu dopomożesz...
Tu przyszło mu do głowy, że pruskie talary, jako z luterskiego kraju pochodzące, „abominacyę“ tylko w niebie wzbudzić mogą, ale co do czerwonych złotych zawahał się, czyby ich na noc pod nóżki Chrystusowi nie podłożyć — nuż nazajutrz znajdzie się ich więcej? Nie czuł się jednak godnym cudu i nawet kilkakrotnie uderzył się w piersi w skrusze za myśl zuchwałą. Ale dłużej nie mógł o tem rozmyślać, gdyż ktoś zajechał przed plebanię.
Po chwili otwarły się drzwi i do izby wszedł wysoki, siwy mąż z czarnemi oczyma, patrzącemi mądrze i dobrotliwie. Mąż ów skłonił się w progu i rzekł:
— Jestem Cypryanowicz z Jedlinki.
— Jakże, widziałem waszmość pana na odpuście w Przytyku, ale jeno zdaleka, bo zjazd był srogi — zawołał ksiądz, posuwając się żywo ku gościowi. — Witam waszmości z radością w moich nizkich progach.
— I ja też z radością tu przybywam — odpowiedział Cypryanowicz. — Wielki to i miły obowiązek pokłonić się tak znakomitemu rycerzowi i tak świętemu kapłanowi.
To rzekłszy, ucałował staruszka w ramię i w rękę, choć ów bronił się mówiąc:
— At, co za świętość! Może oto te bestiae mają więcej zasługi przed Bogiem, niż ja.
Ale Cypryanowicz mówił z taką prostotą i szczerością, że odrazu tem ujął księdza Woynowskiego, poczęli więc wzajem mówić sobie słowa przychylne i z serca płynące.
— Poznałem i syna waszmości — rzekł staruszek — zacny to kawaler i górnych manier. Owi Bukojemscy przy nim ledwo jak jego dworzanie. To powiadam waćpanu, że Jacek Taczewski tak go odrazu pokochał, że nic, tylko go wciąż wychwala.
— I mój Stach również. Często to bywa, że się ludzie biją, a potem kochają. Nikt z nas nietylko żadnej urazy do pana Taczewskiego nie żywi, ale wszyscy chcielibyśmy rzetelną amicycyę z nim zawrzeć. Byłem też u niego w Wyrąbkach i stamtąd jadę. Myślałem, że go tu znajdę, i chciałem zaprosić do Jedlinki was, księże dobrodzieju mój — i jego.
— Jacek jest w Radomiu, ale jeszcze tu wróci i pewnie chętnie służyć będzie... Ale patrz-że waszmość pan, jako to się tam z nim obeszli w Bełczączce.
— Sami się w tem spostrzegli — odrzekł pan Cypryanowicz — i już tego żałują: nie pan Pągowski, ale niewiasty.
— Pan Pągowski to człek zawzięty, jak mało kto, i ciężki kiedyś zda z tego rachunek przed Bogiem, a co do niewiast — Bóg z niemi... Co tu ukrywać, że całego tego pojedynku przyczyna, to jedna z nich.
— Ja się tego też domyślałem, zanim mi syn potwierdził. Ale to niewinna przyczyna.
— Wszystkie one niewinne... A czy waszmość wiesz, co eklezyasta mówi o niewiastach?
Pan Cypryanowicz nie wiedział, więc ksiądz Woynowski zdjął z półki Wulgatę i odczytał ustęp z eklezyasty, poczem rzekł:
— A co?
— Bywają i takie — odpowiedział pan Cypryanowicz.
— Jacek też nie z innej przyczyny rusza w świat. Ale tego wcalem mu nie odradzał. Owszem!
- ↑ Na św. Szczepan lud rzucał wszelakiem ziarnem na księdza przy ołtarzu, na pamiątkę ukamienowania tegoż świętego.