Na tułactwie/Tom pierwszy/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od Jordana listu przez długi czas nie było znowu — lecz rozrywkę miał teraz w miejscu towarzystwa Nababa, — chodząc niemal codziennie do dawnej gospodyni jego p. Floryan.
Musiała ona przy pierwszej znajomości trafnie ocenić dobrego ale lekkomyślnego, słabego i dającego się opanować człowieka. Zagarnęła go zupełnie i rozporządzała nim jak jej się podobało. Był li to kaprys kobiecy czy rachuba jaka, nie dawała poznać.
Łagodna w początku, powoli biorąc nad nim przewagę, tryb cały życia jego zastosowała do swoich wymagań. Umiała go zabawić, rozerwać, zatrzymać, a pyszniła się nim pokazując w ulicach i każąc się pod rękę prowadzić.
Tak idącego z nią kilka razy spotkał Filip i ominął nie witając, widział zdaleka Feder, i Federowa zgorszona niemal mu drzwi zamknęła.
Życie to próżniacze, które marzeniami o lepszej przyszłości podsycała Lischen — Floryanowi było bardzo wygodnem. Panna zdawała się być zamożną dosyć, choć na sposób saski życie prowadziła oszczędne i obrachowane — dla p. Floryana była niemal rozrzutną. Zapraszała go na kawę, przysposabiała mu wieczerzę, umiała doskonale przyprawiać sałatę z kartofli ze śledziem, robiła poncz wieczorem, którego lampeczkę wypijała z przyjemnością.
Gawędka z nią była nienużącą i niewyczerpaną. Czytywała codzień Nachrichten i Anzeiger’a, wiedziała cokolwiek się działo w mieście i okolicy, skandaliczne historyki zakulisowe, podzamkowe, ministeryalae i t. p. i niemi bawiła gościa.
Nikt lepiej nad nią nie znał stosunków dworskich, gdyż wuja miała przy królewskich stajniach, jakiś kuzyn był pisarczykiem przy Beuście.
Miała też wielki przymiot, do którego p. Floryan przywiązywał cenę, humor zawsze wesoły, śmiech gotowy wybuchnąć, pogodę niczem niezachmurzoną na czole. Gdy chciała pochlebić i przymilić się, nic to ją nie kosztowało, a przychodziło tak naturalnie, że było doskonałym surrogatem sentymentu.
P. Floryan coraz więcej ją lubił, przywiązywał się i znajdował w niej nawet przymioty, których nie miała, rozum nadzwyczajny w kobiecie, serce niesłychane u niemki.
Nowy to był epizod w tem nieszczęśliwem życiu wygnańca, który, jak inne, nie mógł przejść bez następstw i skutków; nowy upadek, który o szczebel niżej stawił zapominającego się człowieka. Znudzony — zabawiał się rozpaczliwie, nie licząc jak drogo to opłacał.
Filip tak go już począł unikać, iż Małdrzyka to uderzyło. Jednego dnia powlókł się wieczorem do niego, o godzinie w której zwykle pracownię opuszczał. Fotograf, który właśnie mył ręce gdy przybył, przywitał go stłumionem, cichem, niechętnem: Dobry wieczór.
— Bardzośmy się dawno nie widzieli — odezwał się Floryan. — Cóż to jest? czy się gniewasz na mnie?
— Trochę.
— Za co?
— Nie za siebie — odparł Filip. — Dobierasz sobie towarzystwo, które się zbliżyć do ciebie nie dozwala.
— Jakie towarzystwo? — odparł Małdrzyk.
Filip trochę pomilczał.
— Chcesz chyba dyplomatyczną rozpocząć karyerę — rzekł szydersko — bo widuję cię często z pewną osóbką, która znaną jest dobrze jako przyjaciołka niewybrednego dyplomaty obcego, akredytowanego przy dworze saskim?
Małdrzyk zadumał się.
— Nie wiem nic o tem — począł obojętnie. — Nudzę się, co dziwnego że dystrakcyi szukam.
— Mój drogi — żwawo zawołał Filip — trafiało mi się na polowaniu mieć straszliwe pragnienie, nigdy jednak nie piłem z kałuży.
Małdrzyk zapłonął rumieńcem, którego zmrok widzieć nie dopuścił. Dotknęła go ta przymówka do żywego.
Odwrócił się, wziął za kapelusz i wyszedł bez pożegnania. Dana mu nauka nie pozostała bez skutku. Napomnienie o dyplomacie przywiodło mu na pamięć, iż — spotykał na schodach parę razy lokaja w liberyi, a na stoliku panny Lischen tajemnicze bileciki francuzkie, które ani zazdrości, ani podejrzenia w nim nie budziły.
Lubił niemkę, ale sentymentu nie było w tem i odwiązanie się równie jak przywiązanie było łatwem. Dało mu tylko do myślenia, iż ona robiła tajemnicę z tego o czem świat wiedział cały.
Dzień czy dwa nie poszedł do niej — lecz Lischen sama przybiegła dowiedzieć się do niego, niespokojna, sądząc że jest chory. Okazała troskliwość taką, że nią go ujęła.
Nie mówiąc jej o tem dla czego wedle zwyczaju na kawę się nie stawił — wytłómaczył się niezdrowiem. Przy zręczności niemka po raz pierwszy będąc tutaj, obejrzała mieszkanie i całe gospodarstwo Floryana, znalazła je „Scheusslich“ obrzydliwem, i chciała aby się wyniósł gdzie indziej.
Małdrzyk wytłómaczył jej że dla listów, których spodziewa się z kraju, i danego adresu, musi to mieszkanie zatrzymać. Lischen posiedziawszy — odeszła chmurna, wymagając słowa, że Floryan tegoż dnia ją odwiedzi. Nie miał siły się oswobodzić i być szczerym.
Siedział jeszcze po wyjściu jej posępny nad arkuszem papieru, który wedle zwyczaju zarysowywał gzygzakami, gdy w progu zjawiła się, dziwna, nieznana mu postać.
W czasach tych nie były one osobliwością. Mężczyzna ten lat średnich, twarzy niewybitnej, na której trąd, plamy i zarost charakter zastępowały i czyniły ją wstrętną — ubrany nędznie, w butach podartych, w spodniach zakrótkich, w chustce na szyi, zastępującej bieliznę — z wejrzeniem kosem i nieśmiałem, zaledwie wszedłszy, począł coś mówić takim językiem łamanym, że z niego o narodowości jego trudno było osądzić. Silił się na polszczyznę, w której czuć było nawyknięcie do jakiegoś innego języka.
Oczywiście żądał jałmużny, pod pozorem tej narodowości, do której niby to miał należeć. Nie wchodząc w sprawdzenie pochodzenia, Małdrzyk dobył kilku srebrnych groszy i dał mu je dla pozbycia się.
Przybyły został mimo to przy progu, dalej ciągnąc jakąś odysseę swą — i rozglądając się po izbie. Uderzyło to Małdrzyka, iż powiadał jakoby znał Lasocin, okolicę i jego samego z dawnych czasów, gdy gdzieś tam na służbie zostawał. Wspomniał osoby z sąsiedztwa. Naostatek począł o sobie zapominając boleć nad losem jaśnie pana i t. d.
Z tego się zawiązała rozmowa. Floryana łatwo lada czem ująć było można.
Przybyły opowiadający się jako Leon Tatusewicz — prosił ażeby mu wolno było, czasem posłużyć Małdrzykowi, bez żadnej pretensyi do wynagrodzenia. Gotów był przychodzić rano buty i odzienie czyścić, posyłki, gdyby było trzeba nosić i pełnić przez miłość bliźniego coby kazano.
Małdrzyk zbył go ni tem ni owem.
Nazajutrz natręt zjawił się zrana, nie pytając buty opanował i odzienie, i — gwałtem się wcisnął do usług.
Życie ciągnęło się po dawnemu, tygodnie upływały, listy od Jordana nie nadchodziły, a pieniądze się wyczerpywały. Małdrzyk już za miesiąc winien był komorne. Chciał pożyczyć, ale u kogo? Filipa, z którym się rozstał tak kwaśno, przebłagiwać nie myślał.
Szczęściem pismo nadeszło tak tęsknie oczekiwane od Jordana, zagadkowe znowu, lecz przynoszące jakiś cień nadziei. Klesz pisał:
„Nie mogę o moich przygodach obszerniej się rozwodzić. Opowiem je ustnie za powrotem, gdyż — jeżeli mnie p. Zygmunt nie zasadzi gdzie... co być może, wybieram się nad smutne brzegi Łaby.
„Zrobiłem nietylko com mógł, ale nad możność. Bardzo to mało, a razem wiele bardzo w stosunku do tego z czem mi tu walczyć przyszło.
„Rzemiennym dyszlem — jadę, idę — płynę, dybię aby ci służyć. Kiedy przyjdę, przypłynę i przywlokę się — wie tylko Bóg, którego opiece cię polecam. Twój — “.
Przybycie Jordana było najpożądańszem ze wszystkiego. Z nim czuł się Małdrzyk silniejszym, zostawiony sam sobie — chwiał się — ginął.
W oczekiwaniu na niego nie wahał się, choć go to kosztowało wiele wstydu — założyć zegarek w Lombardzie i kilka kosztowniejszych fraszek. Z tem co otrzymał — mógł się dobić do końca.
Zaczynał się już sierpień, gdy w fotograficznej pracowni Filipa, bardzo rano zjawił się Jordan, opalony, wychudły, namarszczony, smutny.
Witał przyjaciela uściskiem ręki i siadł zaraz, bo ledwie się na nogach mógł utrzymać.
— Widziałeś się z Floryanem — zagadnął fotograf.
— Niech cię to nie dziwi. Nie, nie widziałem się — odpowiedział Jordan z namysłem. — Uczyniłem to nie bez rachuby. Kocham go — wiesz o tem ale znam całą słabość tej natury niemęzkiej, w której męztwa i męzkości wyrobić niepodobna. Może niedola to potrafi. Przyszedłem do ciebie, abyś mnie naprzód objaśnił, ile i jakie głupstwa popełnił ten biedak. Mów prawdę. Potrzebne mi to abym wiedział jak z nim mówić.
Westchnął Filip.
— Rzekłeś — odezwał się — znasz go dobrze, na głupstwach nie zbywało. Zamiast siedzieć spokojnie i szukać zajęcia, naprzód się dał wziąść Nababowi, u którego dworował. Tam podobno poznał się z niemką, którą tu całe miasto wytyka palcami. Była ona gospodynią u Nababa, a później dostała się panu... dyplomacie. Z obu umiała podobno wyciągnąć tyle, że żyje na wcale pokaźnej stopie. Powzięła wielką przyjaźń dla Floryana, który się jej dał uwikłać i chodzi z nią pod rękę, a większą część dnia z nią spędza. Nikt się z nim w ulicy nie wita. Ja go nie widuję — to człowiek nie do uratowania.
Mówił, a Jordan słuchał nie okazując po sobie więcej smutku nad ten, który przyniósł z sobą.
Począł dopytywać z zimną krwią instygatora o szczegóły. Filip się rozgorączkowywał — on siedział napozór zimny. Trwało to dosyć długo, gdyż Klesz zdawał się tu chcieć naprzód obmyśleć sposób postępowania z Floryanem.
— Z nim potrzeba jak z dzieckiem — dokończył Klesz wybadawszy fotografa. — Więcej grzeszy słabością niż złą wolą. Biedny jest raczej niż występny — ale skutek jeden, bez niańki nie potrafi chodzie i — gdy mnie niestanie, gdzieś łeb rozbije.
Westchnął.
— Na Boga! — zawołał ręce składając — mieli słuszność i mają słuszność ci co małe dzieci w zimnej wodzie zanurzają, i boso im w koszuli dają chodzić po mrozie, głodem morzą, nędzą hartują, co nie ma siły do życia — to umiera. A lepiej mężczyznie tak zemrzeć nie żyjąc, niż potem męczyć się nieudolnemu i bezsilnemu, a mnożyć pokolenia osłabłe i znędzniałe.
To powiedziawszy Jordan wyszedł i wprost udał się do starego domu na Pirnajskim placu. Drzwi mieszkania znalazł otworem, chociaż klucza w nich nie było. Rzuciwszy okiem na izbę w nieładzie, a sądząc że Małdrzyk zaszedł pewnie do Federów, zapukał do nich. Prowizorowa przyszła mu otworzyć i na zapytanie o Floryana, odpowiedziała zimno, że prawie nigdy u nich nie bywał.
Nie wiedząc co znaczą drzwi otwarte i gdzie go ma szukać, — Jordan zły, musiał zejść i usadowił się naprzeciw w wielkiej piwiarni na rogu, w oknie, tak, aby powracającego Małdrzyka mógł na drodze pochwycić. Pilno mu było się z nim rozprawić. Wymówek czynić nie myślał, bo te na nicby się nie zdały, miał już plan inny.
Siedząc w oknie — czekał i czekał napróżno, coraz się mocniej niecierpliwiąc. Wieczór nadchodził a Floryana nie było widać. Już miał opuścić swe stanowisko, gdy postrzegł go z głową spuszczoną, ciągnącego opieszałym krokiem do domu. W jednej chwili Klesz był przy nim.
Namiętnie rzucił mu się Floryan na szyję, wołając:
— Mój zbawca!
Jordan wzruszony, gdyż twarz przyjaciela wynędzniała i zmieniona, niemal zbrzydła i coś ze szlachetnego swego wyrazu straciwszy — bolesne na nim uczyniła wrażenie — wziąwszy go za rękę wiódł na górę. Po drodze nie śmiał pytać — Klesz milczał.
Do drzwi przyszedłszy — Floryan, który je chciał otworzyć, zdziwił się znajdując odemknięte. Po zapaleniu gdy się obejrzał — krzyknął.
Mieszkanie było ograbione, wszystko co w niem jakąś wartość mieć mogło zabrano z niego. Złodziej pootwierał i wyprzątnął komody, miał czas odbić szkatułkę.
Małdrzyk ręce załamał, Jordan stał przybity. Zadzwoniono na sługę, posłano po policyę, zamęt stał się w domu. Wybiegła Federowa, wyszedł prowizor.
Z badania okazało się, że nie kto inny, tylko ów sługa, który przychodził rankami, i miano go za domownika p. Floryana, wszystko powynosił.
Sługa widziała go objuczonego odzieżą, ale była pewną, że mu ją zabrać polecono. Trocha pieniędzy pozostawiona w szkatułce, padła też ofiarą!
Floryan obrany do koszuli niemal, byłby mocno uczuł stratę, gdyby przybycie Jordana, nie dawało mu nadziei, że łatwo się ona powetuje.
Nierychło się uspokoiwszy, siedli wreszcie i Małdrzyk ująwszy przyjaciela za rękę, począł od podziękowania mu za jego poświęcenie się.
Jordan westchnął.
— Nic ci dobrego nie przywożę — rzekł — wszystkie starania moje bezwstydna przewrotność Kosuckiego udaremniła. Szczęście że mnie tu widzisz z powrotem, bo omało nie przypłaciłem osobistą swobodą tej wiary jaką miałem we wstyd, w ostatek jakiegoś uczucia w tym człowieku.
Pisałem ci, że musiałem użyć marszałka, zdawało się nawet, iż tytułem odczepnego coś chce dać Kosucki. Okazało się jednak, że nadzieją tą mnie łudził, aby nieopatrznego wydać na łup... rzuconym podejrzeniom. Umknąłem szczęśliwie. Marszałek służył mi jak mógł, całem sercem, lecz mieliśmy do czynienia z szatanem.
Nie posądzam twej siostry, zdaje się że jej p. Zygmunt potrafił swoje postępowanie wytłómaczyć. Marszałka ostatecznie tem zbył, że mu ofiarował... dług jego zapłacić. Majątek chce niby to zachować (co z niego pozostanie) dla Moni.
Floryan nie dał mówić.
— Ale to rozbój na gładkiej drodze! — krzyknął.
— Tak, rozbój, tem szkaradniejszy, że za pałkę służyło prawo, które ci podstępem z ręki wyrwano — lecz — jakiż jest sposób upomnienia się o sprawiedliwość?
Żadnego — dodał po chwili milczenia Jordan. Mężnie należy i śmiało spojrzeć w oczy nieprzyjacielowi — i — walczyć.
— Z czem? jak? — zrozpaczony zawołał Małdrzyk rzucając się na kanapę.
— Dziecku twojemu zapewniłem opiekę i nadzór. Marszałek i dwie poczciwe sąsiadki będą czuwać nad niem. W przypadku gdyby mu groziło jakie niebezpieczeństwo, Lasocka gotowa jest uwieść Monię. O nią więc, do czasu, możemy być spokojni.
— A cóż będzie z nami?
To rzekłszy Floryan, chwycił się za włosy i nagle zapytał:
— Przywiozłeś co z sobą?
Jordan zawahał się z odpowiedzią.
— Tyle może ile potrzeba aby się ztąd wynieść tam, gdzie jakieś zajęcie znaleść możemy. Tu go ani szukać ani znaleść. Tu jeszcze zamożnym cię znano, nie mamy ani ludzi, ani protekcyi.
— A gdzież ją znaleść możemy?
— Pomówimy o tem — rzekł Jordan chłodno.
Małdrzyk zerwał się z siedzenia i krokami wielkiemi począł biegać po izdebce.
Boleśnie było patrzeć na człowieka, który stracił wszelką nadzieję i ostatek energii. Można było go posądzić o jakieś samobójcze myśli, gdyby — nawet ten czyn nie wymagał pewnej siły i woli. Tej brakło Floryanowi.
Jordan patrzał zachmurzony. Dawał mu się wyburzyć i przebyć tę kryzys gwałtowną, wiedział że po niej nastąpi apatya, która uczyni Floryana posłusznym i powolnym jego żądaniom.
Małdrzyk ręce łamał, stawał, padał na sofę, zrywał się, pił wodę, jęczał, rozpytywał o szczegóły podróży i nie słuchając wyjaśnień przerywał mu boleściwemi narzekaniami.
Północ ich tak znalazła, a Jordan nie wytłómaczył się jaśniej z tego co zamierzał uczynić. Kazał się Małdrzykowi położyć — sam rzucił się na sofę — światło zgasił. Potrzebował odpoczynku, ale ciągłe pytania i jęczenia Małdrzyka do rana mu oka zmrużyć nie dały. Floryan widocznie chciał z niego dobyć zaraz — z czem przybył, gdzie chciał go wlec ze sobą, Klesz nie odpowiadał, tylko ogólnikami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.