Na tułactwie/Tom pierwszy/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jakim sposobem Małdrzyk, zatrzymując dla jakiegoś wstydu mieszkanie swe w starym domu, stał się w niem prawie gościem, bo najczęściej i noce nawet przepędzał u Nababa, któremu powoli dworować się nauczył — wytłómaczyć tego nie umiemy.
Nie czuł żadnej zgryzoty sumienia przyjąwszy niemal obowiązki usłużnego rezydenta. Nabab obchodził się z nim bardzo względnie — lecz niemniej musiał mu się biedny akomodować.
Ten rodzaj życia nieregularnego, sąsiadów jego Federów zdawał się zasmucać i niepokoić.
Parę razy nieśmiało zapytała go pani prowizorowa — czy nie wyjeżdżał z miasta.
— Nie, pani — rzekł — mam tu przyjaciół, nie puszczają mnie od siebie.
Feder, który może coś wiedział już, milczał, ale stał się ceremonialniejszym.
Filip fotograf, kilka razy wieczorem w domu nie zastawszy Małdrzyka, skrzywił się i przestał tam zaglądać. Rozpytując u znajomych o Floryana dowiedział się z łatwością o tem, o czem wszyscy swoi byli już uwiadomieni. Przykro mu się zrobiło. Znał innym Małdrzyka, cierpiał nad jego upokorzeniem.
Spotkali się raz wreszcie wieczorem. Floryan zobaczywszy go widocznie się zmięszał.
— Nigdy p. Floryana nie zastaję w domu — odezwał się — byłem już niespokojny.
— Nie ma o co — odważnie odparł Małdrzyk — wciągnął mnie do siebie Nabab i — oto jakoś stało się, że bez siebie żyć nie możemy.
Filip się skrzywił.
— Nie mam sympatyi dla tego człowieka, i dziwię się, że ją pan dla niego mieć możesz. Kto zmuszony jest nieszczęściem iść na wygnanie za cudze czy swoje grzechy — rzecz to przebaczona. Nabab w chwili gdy drudzy tu cierpią, obok nich przyjeżdża się bawić, pieniądze trwonić i jakby z nich najgrawać.
Małdrzyk czuł się w obowiązku starać go bronić.
— Zmiłuj się, zmiłuj! — zawołał — cóż znowu za purytanizm cię opanował. Każdemu wolno żyć jak mu się podoba, wierz mi, że robi wiele dobrego.
— Radbym wierzyć — odparł Filip — ale śladu tego nie widzę.
Ostygli oba dla siebie po tej krótkiej rozmowie, fotograf pożegnał się i odszedł.
Kilka słów jego nie pozostało jednak bez skutku — Małdrzyk wszedł w siebie i począł rozbierać własne postępowanie. Nie był z siebie rad — lecz, słabość, nałóg wygodnego życia, próżniactwo przemogło. Starał się w oczach własnych oczyścić, a kto tylko przedsiębierze coś podobnego, ten zawsze tego dokonać potrafi. Został tylko zły humor i kwas na dnie.
Chciał choć trochę usunąć się od Nababa, jego codziennych obiadów i służby przy nim, która w godzinach od wista wolnych, zależała na dosiadywaniu przy nim, gdy w szlafroku, z fajką leżał, drzemał i niby pół uchem słuchał plotek miejskich. Pan, który się przyzwyczajał do ludzi, a Myślińskiego jeszcze z powrotem nie miał — gdy mu Floryana zabrakło, posyłał po niego lokajów i dżentlmanów, i w końcu zawsze go do siebie skusił.
W istocie upokarzające to było, ale Małdrzyk jadł, pił i wista najczęściej wygrywał, a w brudnej izdebce czasu spędzać nie potrzebował.
Niekiedy na parę godzin do siebie wpadłszy, mimowolnym był świadkiem życia swoich sąsiadów Federów. Tam, dziwny, niczem niezakłócony, spokój panował. Ponieważ ściana oddzielająca jego pokój od nich bardzo była cienka, dochodziło do niego co się tam działo: wesoły zawsze głos prowizorowej, jej zabawy i nauka dzieci, krzątanie się około gospodarstwa i kuchni, rozmowy z mężem — i śmiechy wesołe obojga.
Mógł sobie najdokładniejszą zdać sprawę z ich dochodów i wydatków, wiedział ile Feder dawał żonie na utrzymanie domu, — nawet co na obiad jedli i co mieli do herbaty wieczorem. Nie mógł pojąć tego zaspokojenia małem, tych dobrowolnych umartwień, a przy ubóstwie niczem niezachwianego dobrego humoru młodej gospodyni, która do dwojga swoich dziatek, spodziewała się wkrótce trzeciego, i już pieluszki i kolebkę gotowała, a cieszyła się, bo chciała mieć koniecznie drugiego chłopca.
Feder starał się tymczasem o miejsce prowizora na prowincyi w małem miasteczku saskiem, gdzie życie znacznie tańsze było.
Prowizorowa gotując, szyjąc, ucząc dzieci, posługując sobie sama w domu, miała jeszcze czas podśpiewywać piosenki młodych lat, głosem czystym — i, gdy się najmniejsza chmurka zjawiła na twarzy męża, póty ją rozpędzać, aż z nią razem śmiać się i z dziećmi bawić nie zaczął.
Całe szczęście tych czworga osób, wedle obrachunku p. Floryana nie kosztowało ich więcej, jak jego bieda i męczarnia. Wydawali we czworo tyle ile on sam na siebie — oszczędzając jeszcze.
Tymczasem dnie uchodziły, a spodziewanych listów od Jordana nie było. Zamiast dwóch, upłynęło pięć tygodni, a nie dał znać o sobie. To samo już było bardzo złym znakiem.
Małdrzyk myślał co pocznie gdy się przedłuży jeszcze zwłoka — i Klesz nie da znać o sobie, a nie dźwignie go z tego utrapionego położenia.
Lasocka i Monia milczały także. Odpędzał ją jak mógł, trwoga coraz większa go ogarniała.
Naostatek dnia jednego przyniósł mu bryftreger list, na którego kopercie stempel pocztowy niespodziewany jakiś i ręka była obca.
Było to pismo od tak dawna oczekiwane Jordana, z ostrożnościami oddane na pocztę.
Klesz, który nie chciał, znając przyjaciela, dobić go szorstkiem doniesieniem o smutnem stanie rzeczy, pisał tajemniczo jakoś i humorystycznie:
„Nie zgłaszałem się dotąd do ciebie — bom nie miał nic dobrego do doniesienia, a pamiętam o francuzkiem przysłowiu, które ci, czasu mojego milczenia, nieochybnie na myśl przychodzić musiało. Gdy nie ma nowin — znaczy to dobrą nowinę.
„Jednakże rzeczywiście dobrego nie ma dotąd nic. Ja nie jestem stworzony na prawnika i dyplomatę, a tu by tych obojga potrzeba było. Nie rozpaczam jednak, że się nauczę i dyplomatyzować i jurystą zostanę. Tobie to winien będę.
„Podróż miałem z przeszkodami, na których udało mi się karku nie skręcić. Pierwsze moje spotkanie z Kosuckim było dosyć nieszczęśliwe — lecz, wiesz że jestem uparty.
„Na zagadnienie moje odpowiedział ostro, że mi prawa do traktowania interesów familijnych nie przyznaje, i ani myśli mówić ze mną o nich. Pani, w pomoc mężowi przybyła dodała, że napisali jaki był stan interesów i nic więcej o nich do powiedzenia nie mają. Wyrzucali nam marnotrawstwo, sobie przyznając troskliwość o los Moni, której majątku tracić nie dopuszczą.
„Pomimo najusilniejszego starania nic z nich więcej dobyć nie mogłem, a Moni — Moni widzieć mi nie dopuszczono.
„Z boku zaś zostałem ostrzeżony ażebym się wynosił, jeżeli nie zechcę narazić na odpowiedzialność jako wielce podejrzany o to, żem z jednej miski jadał z najpodejrzańszym. Zemknąłem więc, bo nie szło o mnie — siedzieć w ciupie na rosole chudym był potrafił — ale coby z tobą było?
„Miałem, nie chwaląc się, cale dobre natchnienie udać się o protekcyę do marszałka, któremu parę tysięcy rubli winien jesteś — naprzód dla tego że dobry człowiek, powtóre że ma powagę pewną, i że jego własny interes mógł mi go zjednać.
„Marszałek, któremu musiałem cały status ausae opowiedzieć nic nie tając, i popierając moje oskarżenie twoją własnoręczną notatką, naprzód wierzyć nie chciał, potem osłupiał, a na ostatek wyrwało mu się tak grubiańskie wyrażenie, że go powtórzyć nie mogę.
„Pojechał sam w tym interesie do Kosuckich i siedział tam cały dzień, a powróciwszy, znowu się grubiańsko wyrażał. Rzecz zdawała się zerwana, gdy nazajutrz, trochę zaniepokojony rozgłosem jaki sprawa mieć mogła, przybył pan Zygmunt.
„Ja, nie pokazywałem się bo by był stracił apetyt, a była pora obiadowa; z drugiej zaś strony lękałem się własnej strawności narazić, bo mógł mi ją przerwać w sposób nieprzyjemny.
„Słyszałem tylko z gabinetu, w którym mnie marszałek posadził, całą replikę pana Zygmunta. Argumenta jego są: że siostra przez ciebie w dziale majątku pokrzywdzoną została i że sprzedaż miała na celu wynagrodzenie jej; powtóre że muszą zabezpieczyć los Moni i — ogromnie łożą na jej wychowanie, potrzecie że ty zostawiłeś długi, w krótkim przeciągu czasu wybrałeś wiele pieniędzy i że — ostatecznie oni ci nie winni nic... i nie czują się obowiązani nic dawać. W końcu naciśnięty przez marszałka, czysto przez miłosierdzie i serce braterskie gotów jest — odczepnego coś ofiarować raz na zawsze.
„Marszałek żądał rozmysłu i p. Zygmunt z niczem odjechał. Teraz ja wsiadłem na marszałka z mojemi rachunkami i argumentami.
„Nastroiłem go jak miał mówić, czego żądać, a naprzód prawomocnego oznaczenia co dla córki twej dać mieli i t. d. Ale cóż? P. Zygmunt tymczasem namyśliwszy się lepiej, zniknął. Od kilku tygodni nie ma go i nigdzie dopytać nie można — ja zaś muszę się błąkać, bo mam pewną wiadomość, że mnie szukają i — jako sprawcę wszystkich niegodziwości chcą zamknąć na rekolekcye. Korzystam z tej przymusowej włóczęgi, dla badań topo-geologo-i-etnograficznych. Nocuję u leśników, odpoczywam po małych karczemkach, zabawiam się po dworkach szlacheckich, a nawet modlę po klasztorach z braciszkami.
„Widzisz że humoru nie tracę, co powinno ci dowieść, iż i nadziei nie pozbyłem. Apetyt mam doskonały, sen czasem niespokojny. Puls zdrowy.
„Życzę z duszy serca abyś i ty w swej ciupie na górce zniósł cierpliwie — oczekiwanie i nie trapił się zbytecznie.
„Wiem od ludzi że Monia, jak zawsze delikatna, chorą nie jest; a nie pisze i ona i Lasocka, bo im tego zabroniono. Mówiono mi, iż starą Lasockę, za szpiega i nieprzyjaciela osądzoną, chcą oddalić.
„Nad Monią i jej losem czuwać będę przedewszystkiem. Bądź dobrej myśli — chybaby Jordan był do niczego... ale jak zręczność czyni złodziejem, tak przyjaźń daje natchnienie i talent, nawet takim jak ja niezdarom“.
Mimo humoru wymuszonego, list był bardzo smutny. Kosuccy widocznie spalili mosty za sobą. O zwrocie Lasocina prawemu jego właścicielowi mowy nie było.
Z ustępu listu, którego nie przytaczamy, dowiedział się Floryan, iż co się tyczyło jego powrotu do kraju — ten całkiem był niemożliwym, chyba bardzo nierychło. Obwiniano go o monstrualne przewinienia, najcięższe kary ciągnące za sobą.
Dzień czy dwa Małdrzyk chodził zrozpaczony — lecz nie był to człowiek coby z takiego stanu wyjść umiał do energicznego jakiegoś kroku. Wrażenie pierwsze się zatarło, starał się wprost rozerwać i zapomnieć.
Dopóki by Jordan nie powrócił — miał przecie nadzieję. Część goryczy jaka mu się na sercu zebrała, wylał przed Nababem, który milcząco przyjął te wyznania, część Federom zaniósł, okazującym mu więcej współczucia. Lecz sama prowizorowa, swym rubasznym sposobem skonkludowała:
— E! jak Boga kocham, już się ztamtąd nie ma co spodziewać. To, przepraszam pana — łajdaki. Musi pan o sobie myśleć sam. Mając taką edukację! mój Boże!
Ta mniemana edukacya łudziła prowizorowę a w istocie sam się badając najlepiej wiedział p. Floryan, że — nie umiał nic. Nawet ten język francuzki, którym z takim wdziękiem władał, gdy mu nim pisać przyszło, gdyby go uczyć drugich potrzebował — nie starczyłby.
Dworowanie u Nababa, po ostatnich wyznaniach i skargach Floryana — uległo zmianie. Ostygł pan dla niego. Tłómaczyło się to tem, że nie życzył sobie z osobą tak skompromitowaną mieć stosunków, — i że — daleko dogodniejszy jeszcze, choć mniej pokaźny, Myśliński powrócił ze swej tajemniczej podróży. Plątał się, gdy go zapytywano gdzie był, mówił że używał świeżego powietrza, lecz zdradzały go wyrywające mu się słówka... o Homburgu i Wiesbadenie. Wygraną się nie chwalił.
P. Floryan znalazł parę razy u Nababa drzwi zamknięte. W ulicy gdy się spotykali udawał, że go niewidział. Wieczorem przyjmowano go zimno, na noc nie zapraszano. Służba, której twarze są najlepszym termometrem usposobienia panów — nie była dlań jak dawniej nadskakująco grzeczną.
Widocznie się go pozbywano.
Małdrzyk z myślą stracenia tej bezpłatnej gospody oswoić się nie mógł — zachodził tam, ale część dnia spędzać musiał na przechadzkach i w domu. Na obiady powrócił do francuzkiego hotelu.
Stosunkowo czas ten spędzony na dworowaniu przy Nababie był krótki — lecz w życiu nic nie przechodzi nie odciskając śladu na człowieku. Małdrzyk nie czuł się tym co wprzódy, spadł o jakiś stopień w oczach własnych — zbiedniał moralnie. Upokorzenie czuł wewnętrzne. Żałował tego co uczynił, a jednak — któż wie, czy nowa podobna nastręczająca się zręczność, nie byłaby go znowu na upadek naraziła.
Czekał ciągle na list Jordana — panowało milczenie. Brak zajęcia, rozrywki, wygód, towarzystwa, codzień czynił go nieszczęśliwszym. Nie pozostawało mu często więcej nic nad — przeszkadzanie pani Federowej w jej pracowitych zajęciach.
Jóźka, przypominała mu Monię, chociaż ani wiekiem, ni charakterem, ni twarzyczką nie była do niej podobną — chodził więc z nią się bawić, zaprzyjaźnił, i — łobuz dziewczyna, nauczyła się wpadać do niego, przewracać mu wszystko, — rozrządzać się tu jak we własnym domu. Czasem w dodatku przyprowadzała małego braciszka, a Federowa za dziećmi musiała tu zaglądać.
Stosunki zawiązały się bliższe, gdyż poczciwa a mężna kobieta miała politowanie nad tym, jak ona go pocichu przed mężem nazywała — kaleką.
Gdy go do zbytku widziała przybitym, pod różnemi pozorami wyprawiała go z domu, wymyślała mu zajęcia.
P. Floryan niegdyś lubił choć mało co umiał rysować, dawniej też kaligraficzne cuda na pargaminie dokazywał. Teraz w długich godzinach nudów, zadumany, siadłszy przy stoliku, bezmyślnie całe arkusze papieru zamazywał jakiemiś dziwacznemi arabeskami, ornamentacyami i figlasami. Papieru tego zarysowanego walało się dużo, dzieci się nim bawiły i nosiły.
Pierwsza Federowa zapatrzywszy się na nie, poczęła dowodzić, że p. Floryan mógłby, gdyby chciał, pracować gdzie u litografa.
— Ja się na tem nie znam — mówiła — ale to mi się wydaje ładne, a takie rzeczy przecie za pieniądze rysują na pudełka, na różne prospekty i t. p. Pewnie że to licho płacą, ale jak nie ma co robić?
Feder pomysł żony znajdował bardzo szczęśliwym. Prostoduszni ludzie nie widzieli w tem nic uwłaczającego dla tego ex-pana, żeby sobie co zarobił bazgraniną.
Floryan, gdy mu to powiedzieli, zmięszał się, zawstydził, ręką machnął — ale myśl w nim utkwiła.
Począł staranniej się wprawiać w ornamentacyjne rysunki. Bawiło go to. Parę ich Feder odkradł i proprio motu zaniósł do litografa, który dostarczał etykiet do apteki, pytając go poufnie, czy to było co warte i czy z tego mógł być jaki zarobek.
Rysownik poznał w tem fantazyę samouczka, niewprawę i nieobeznanie z wzorami, ale — mówił że mało wiele coś by się zrobić dało. Ostrzegł tylko, że takie roboty licho się płacą w ogóle, a przekopiowują zwykle przez lada studentów.
Pobudzono miłość własną p. Floryana. Jestto struna, która ostatnia pęka w człowieku, a odzywa się za najmniejszem jej dotknięciem.
Z nudów kupił jakąś książczynę wzorów i bawił się komponując ornamenta.
Prowizor podszepnął o nich Filipowi, który choć ostygł dla Małdrzyka, miał nad nim politowanie i sympatyę. Wzięli się we dwóch do niego, zachęcając aby talentu nie zagrzebywał. Filip znalazł zamówienie wielkiego arkusza, na tytuł do nut, z podanym tematem i motywami i poddał go p. Floryanowi.
— Zrób to dla mnie.
Małdrzyk miał szczęśliwą chwilę natchnienia. Pomysł był dobry, ale gdy do wykonania starannego przyszło, zrażał się i rzucał rozpoczętą pracę, znajdował że gra świecy nie była warta.
Za bardzo podrzędną uważana jest ta sztuki gałązka, która pod ogólnem nazwiskiem ornamentacyi chodzi. Zdaje się ona mało ważną, łatwą i bez wartości. Tymczasem takiej ornamentacyi charakterystycznej jak we freskach pompejańskich, jak w rysunkach, tytułach i winietach z epoki renesansu, niejeden zdolny mistrz nie wykona. Do tego potrzeba osobnego talentu, fantazyi, bogactwa motywów, a pojęcia jedności w kompozycyi — pewnej erudycyi form, poczucia wdzięku, które niewszystkim są dane.
P. Floryan, który rysownikiem w innych rodzajach nie był, miał talent do ornamentacyi prawdziwy, i wielki.
Brakło mu pracy, zamiłowania i wprawy. Mówił sobie, że na starość nabywać ich było zapóźno — i nie liczył aby się to na co zdało.
Tytuł wykonany, w którym znać było dyletanta, po zbytecznem bogactwie mozolnych szczegółów, przez fachowego rysownika dla oszczędzenia czasu pomijanych, zastępywanych łatwiejszemi ogólnikami — podobał się litografowi.
— Wie pan co — rzekł do Filipa — robota oryginalna, ot — mógłbym czasem co zamówić.
Dla zachęcenia litograf dał kilka talarów.
O całym przebiegu sprawy Małdrzyk nie wiedział, i gdy mu Filip przyniósł zapłatę wierzyć jej nie chciał, przyjąć się wzdragał. Wstyd mu było. Ale — koniec końców — talary przedstawiały dobry obiad i butelkę wina. Floryan wziął je z warunkiem, że Filip i Feder pójdą z nim gdzieś na — saski Schmaus.
Oba oni, widzieli w tem sposób pokierowania na drogę jakiejkolwiek pracy i przyjęli zaproszenie.
W Małdrzyku odezwał się pan, dał obiad niepotrzebnie wykwintny i oblany do zbytku, do którego dołożyć musiał z kieszeni. Lecz wino i towarzystwo rozweseliło go chwilowo.
Nie mogąc się pogodzić ze swem położeniem, zawsze spodziewając się jakiegoś cudu, bo szlachta wierzy, że Pan Bóg dobrej krwi nie daje ginąć marnie — pod koniec obiadu Małdrzyk począł dowodzić — że.... z chwilowego ucisku wyjdzie zwycięzko.
— Zobaczycie — rzekł — nie przepadnę! jeszcze wam na wyjezdnem lepszy schmaus sprawię!!
Wszystko głupstwo.
Słuchając tego Filip posmutniał, Feder ramionami ruszył. Oba oni, mając zajęcia, pożegnali gospodarza prędko — i odeszli, zostawiając go z filiżanką czarnej kawy na terasie.
Poobiedni humor czynił p. Floryana romansowym po dawnemu. Obejrzał się czyby choć twarzyczki przystojnej nie zobaczył, któraby za deser poobiedni służyć mogła.
Właśnie gdy się z tą myślą oglądał — zobaczył dobrze znajomą Lischen — której na pierwszy rzut oka nie poznał prawie tak na korzyść była zmienioną. Owa Lischen należała do często przemieniającej się służby Nababa, wśród której zajmowała stanowisko wysokie, głównej Wirtschafterin — gosposi. Przez jakiś czas była w wielkich łaskach i dumnie się nosiła, gości Nababa ledwie nie jak pani domu przyjmując. Tony sobie dawała wielkie i dowodziła, że pochodziła ze starej rodziny szlacheckiej. Tytułowano ją von.
Lischen mogła mieć lat dwadzieścia, słusznego wzrostu, wysmukła, rysy twarzy miała bardzo regularne i piękne, które szpeciła tylko pretensyonalnemi grymasami. Stroiła się mniej krzycząco i niesmacznie niż inne saksonki, troszkę mówiła po francuzku, opowiadała że była na pensyi i miała prawo zwać się „gebildeten“ wykształconą.
Śmiałą była bardzo i — jak się zdawało, niezbyt surowych zasad. Rodzinę miała podobno liczną, ale w dalekich pokrewieństwa stopniach.
W czasie gdy p. Floryan bywał codziennym gościem u Nababa, Lischen jeszcze znajdowała się tam na czele gospodarstwa. Później jakoś znikła nagle.
Widywał ją p. Floryan codziennie i był u niej w łaskach szczególnych. Wabiła go na rozmowę, prawiła o sobie, o pochodzeniu, krzywiła się przed nim na Nababa, którego grubianinem nieukształconym zwała. Małdrzyk łatwo się dający ująć lada wdziękowi kobiecemu, był z nią bardzo dobrze.
Lecz czasu pobytu na Bürgerwiese, Lischen choć zawsze bardzo czyściuchno i starannie ubrana, — występowała skromnie. Tu, na terasie z pończoszką jedwabną w ręku, ani ją było poznać tak pański miała strój i minę. Suknia jedwabna, narzutka aksamitna, kapelusik z piórem, u paska ozdobna torebka à la Gretchen, pod szyją pyszna kamea, na rękach śliczne bransolety.
Siedziała sama jedna, oczyma czarnemi rzucając po salonie, a gdy wejrzenie jej spotkał p. Floryan, zdawało się jakby ono go już dawno szukało. Uśmiechnęła mu się i dała znak aby się zbliżył.
Rad ze spotkania Małdrzyk zabrał swoją kawę i przysiadł się do niej. Powitała go rada.
— A! a! — zawołała — przecież choć raz pana spotkać było można. Upatrywałam już dawno czy go nie zobaczę. Bywasz pan jeszcze u tego chłopa milionowego?
— Bardzo rzadko!
Skrzywiła się.
— Co za gbur, bez żadnej delikatności! pfe!
— Ale panna Lischen, znosiła go przecie długo?
Pokręciła główką.
— Mam go dosyć! — rzekła — a pan?
— Ja także.
— Co pan robisz?
— Nic — rozśmiał się Floryan — czekam.
— Gdzież pan się kryjesz?
Małdrzyk przed nią nigdy z położenia swojego nie robił tajemnicy.
— Nudzę się w brzydkiej dziurze, i dopóki lepsze nie nadejdą czasy biedę klepię.
— Szkoda mi pana, doprawdy — odezwała się czule nań spoglądając Lischen. — Ja mam przeczucie, że te lepsze czasy powrócą. Nie powinieneś się smucić. A tymczasem, rozrywać się, nie siedzieć tak w kącie.
Floryan rozweselił się, zażartował. Z kolei zapytał co teraz robiła Lischen.
— Ja? Już mi się sprzykrzyło być w obowiązkach, chcę sobie odpocząć. Ja także nie robię nic — dodała. — Sama sobie pani, mam ładnych parę pokoików przy Pragerstrasse, trzymam służącę. Biorę książki z czytelni, chodzę do teatru.
Popatrzała mu w oczy.
— Przychodź pan do mnie na kawę — rzekła ciszej — będziemy sobie paplali.
I dużą, dużą ale starannie w rękawiczkę przybraną rękę podała Floryanowi, ściskając mocno dłoń jego.
— Doprawdy, ja pana zawsze lubiłam. Z tych co u Nababa bywali, ani hrabia, ani ten drugi, ani żaden nie wyglądał tak nobel jak pan, a ja tylko to lubię co nobel.
Floryanowi i to zatęchłe kadzidło dosyć było do smaku. Podziękował jej.
Zaczynało zmierzchać.
— Wiesz pan co — odezwała się Lischen składając pończochę — żebyś wiedział gdzie mieszkam, powinieneś odprowadzić? Zgoda?
— Z największą chęcią! — odparł grzeczny Małdrzyk. Musiał jej podać rękę, ale szczęściem robiło się ciemno, i tak w czułej parze pociągnęli na Pragską ulicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.