Na tułactwie/Tom pierwszy/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Małdrzyk, chociaż się musiał z pozostałym groszem obliczać bardzo skrzętnie, gdyż Jordan rychłego powrotu nie obiecywał, a za skutek podróży nie ręczył — nie umiał jednak oprzeć się wielu pokusom. Przychodziły nań takie chwile, stęsknienia, goryczy, rozpaczy niemal, że naówczas szukał rozrywek tak, jakby szło o ocalenie życia.
Jednego wieczoru, choć sam to sobie wyrzucał, choć czuł, że to było rozrzutnością nieprzebaczoną, kupił sobie bilet do krzesła w teatrze. Raz tam idąc, wstydził się by go na innem, tańszem miejscu nie spostrzegł kto z dawnych znajomych.
Parę jasnych rękawiczek i kapelusz świeży, został mu z dawnych czasów. W teatrze grano possę niemiecką, zgruba ociosaną na stary sposób, ale śmiechu pełną, naiwną prawie, a do prostodusznej publiki zastosowaną.
Pan Floryan zapomniał o swem położeniu i śmiał się. W sztuce był człek średniego wieku lekceważący wszystko, wyśmiewający świat — komiczny zaufaniem w swe szczęście, który pragnącego takiego nastroju Małdrzyka, zupełnie na wiarę swą nawrócił.
Wychodził więc z teatru, nic sobie chwilowo ze swej biedy nie robiąc — prawie wesół, myśląc że tego dnia mógłby już sobie pozwolić skromnej wieczerzy u Helbiga, gdy znany głos go powitał:
— Pana Floryana, dawno niewidzianego.
Obejrzawszy się postrzegł Małdrzyk Nababa, dla którego właśnie lokaj w liberyi przywoływał powóz.
Nadzwyczaj łaskawy, wielki pan podał rękę p. Floryanowi.
— Ale cóż bo pana Floryana nigdzie widzieć nie można. Ponieważ złapałem, słowo honoru — do mnie na herbatę i wiseczka. Wiesz co, ten Myśliński, licho wie co go upiekło, i wyrwał się, znikł. Posądzam go, że pojechał grać w ruletę do Wisbadenu lub Homburga. Nie przyznaje się do tego, ale ma żyłkę.
Nabab rozśmiał się głupowato.
— I wiecznie przegrywa! — dodał.
Małdrzyk się wahał jeszcze, przyjąć czy nie zaproszenie, gdy Nabab ujął go pod rękę i niemal gwałtem do powozu swego wsadził.
Tej uprzejmości ze strony wielkiego pana przyczyną było że — się nudził. I on, tak jak Floryan we własnem towarzystwie nie smakował. Potrzebował mieć dwór, rezydentów, przyjacioł domu, naprzód że się to ładnie wydawało, powtóre iż sam sobie zostawiony — nie wiedział co zrobić z sobą.
Oprócz palenia fajki, grania we wszystkie gry możliwe i — paplania, Nabab do niczego nie był zdatnym. Lubił stół dobry i kobiety także, ale te ostatnie zaczynały mu się wydawać coraz mniej powabnemi. Starzał.
— To dziwna rzecz — mawiał naiwnie. — Za moich czasów młodszych, co to pięknych było... nawet prostych chłopianek, a teraz co spojrzysz — brzydota lub coś tak pospolitego!
Pomimo to Nabab, który tu przepędzał część roku bez rodziny, sam, niekontrolowany przez nikogo — zmieniał bardzo często swą służbę żeńską, i przyjaciele jego mówili, że ją dobierał zawsze bardzo młodziuchną, świeżą i wdzięczną.
Oddalenie się Myślińskiego, który wiernie jak cień towarzyszył Nababowi, zostawiło po sobie próżnię dotąd niezapełnioną. Zobaczywszy Floryana, o którego losie wiedział, wielki pan wpadł na myśl przywiązania go do siebie. Człowiek był przyzwoity, szlachcic dobry, mówił po francuzku jak francuz, prezentował się w sposób dystyngowany — na dworaka lepszego wyboru zrobić nie było podobna.
W drodze na Bürgerwiese, gdzie Nabab miał wspaniały apartament na pierwszem piętrze pięknej nowej kamienicy — myśl ta dojrzała. Szło tylko o to aby drażliwego człowieka, nieobytego jeszcze z własną dolą, nie obrazić.
— Słowo honoru — rzekł Nabab, gdy się już zbliżali ku mieszkaniu — że ja za p. Floryanem tęskniłem. A takeś nam zniknął, nie wiedzieć gdzie szukać było.
Proszę mnie za życzliwego sobie przyjaciela uważać, i nie zapominać o mnie. Ile razy na obiad zechcesz przyjść to mnie uszczęśliwisz. Sam jedząc dławię się.
Ścisnął go za rękę, a p. Floryan tak już był swoim upadkiem przybity, że uczuł wdzięczność, rozczulił się i niemal go w ramię chciał pocałować — gdy wysiadać potrzeba było.
Na górę wszedłszy okazało się, że już wprzód zaproszony hrabia Trzaska, który wszędzie gdzie jadano i grano, szedł chętnie — czekał z cygarem w fotelu.
Był więc gotowy wist z dziadkiem, na twarzy gospodarza rozpromienionej radość widać było wielką. W tejże chwili dla podniecenia jej jeszcze, lokaj podał szlafrok i fajkę.
Rzucił się na sofę, wołając:
— Służba, herbaty!!
U Nababa herbata zawsze była obficie jadłem różnem poprzedzaną, mogła się nazwać wieczerzą. Floryan, który przez czas jakiś na chudym stole w Hôtel de France się żywił, błogiego doznał wrażenia, znajdując stół dobrze zastawiony. Humor wyniesiony z teatru nietylko się utrzymał, ale jeszcze rozwinął. Pierwszy raz oddawna uśmiechał się.
Nabab był smakoszem razem i obżartuchem, kucharza miał wyśmienitego, wina doskonałe. Wszyscy trzej siedli odżywiać się z dobrym apetytem.
Małdrzyk nabrał posiliwszy się ducha, odwagi, nawet myśli mu łatwiej po głowie chodziły i po czarnych nie błąkały się kątach. Odżył.
Chociaż godzina była późna dosyć, siedli do wista. Nabab kładł się do snu późno, a na dzień zwykł był zasypiać.
Siadając do kart, Floryan spojrzał na zegarek.
— O! — rzekł — godzina jedenasta; ja klucza od bramy nie mam, i trudno się będzie dostukać.
— A po cóż iść i dobijać się — odparł Nabab, jak gdyby u mnie gościnnego łóżka zawsze nie było. Prześpisz się u mnie.
Małdrzyk chciał zaprotestować.
— Ale, proszę cię, jak na wsi, bez ceremonii.
I zwrócił się zaraz do lokaja:
— Przygotuj dla pana pościel w gościnnym pokoju, bo ja go po nocy nie puszczę. Słowo honoru!
Hrabia miał klucz i niedaleko mieszkał, z nim więc ceremonii nie było.
Siedli do wista i grali do pierwszej godziny. Małdrzyk wstydząc się wyznać, że gra była dla niego za drogą teraz, zaryzykował się grać, choć z wielką obawą. Tymczasem szczęście mu sprzyjało, choć oba partnerowie wista wybornie grali — i po obliczeniu Małdrzyk znalazł się wygranym kilkanaście talarów, a na dobitkę, nie u hrabiego, któryby był nie zapłacił ale u gospodarza, płacącego zawsze gotówką.
Pokoik sypialny, który mu dano, lepsze czasy przypomniał. Czyściuchny był, elegancki, wygodny, taki — w jakim się czuć mógł Floryan jak u siebie.
Po życiu ubogiem i wstrzemięźliwem do jakiego był zmuszonym, wszystko to miało dlań wartość podwojoną — z rozkoszą rzucił się na łóżko świeżuchne, z doskonałem cygarem w ustach.
Wspomnienie tego co go jutro czekało, z powrotem do brudnej izdebki w starym domu — zasępiło go trochę. Mimowolnie przesunęła się myśl po głowie, jakby to miło było tu zostać.
Resztka dumy zaprotestowała. Usnął w marzeniach napół różowych, pół szarych.
Nazajutrz nie chciano go puścić bez śniadania. Nabab nieubrany, w pantoflach przy kawie, proponował rewanż w ekarte lub nawet maryaża.
Nie godziło się będąc wygranemu odmawiać. Siedli i grali z rożnem szczęściem do południa. Floryan był parę talarów wygrany. Wyrywał się już do domu, ale na odchodnem, w potężne go ująwszy ramiona, Nabab zawołał rozczulony:
— Ale proszęż cię, zlituj się, na obiad przyjść o czwartej, i potem wiścika zagramy. Nie opuszczaj mnie.
Między obiadem a wistem, po kawie pojedziemy do cyrku. Jest Renz, ty musisz lubić konie, nie byłbyś szlachcicem. Powiadam ci, czwórka siwych, którą on sam stojąc na jednym z nich pogania! choć malować. Anioły nie konie. A ta bestyjka miss Betty... dałbym jej pięćset talarów gdyby przyszła na wieczerzę.
Floryan odszedł przebrać się do domu, rozmarzony. Widocznie Pan Bóg zlitował się nad nim. Nie było w tem nic złego, że się mógł trochę rozerwać i o położeniu zapomnieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.