Na tułactwie/Tom pierwszy/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadeszła wiosna. Lipy na Brühlowskiej terrasie miały już zieleniejące pączki, wielki ogród balsamiczną wabił wonią. W miniaturowych ogródkach przed domami kwitły krokusy i dobywały się tulipany. Wszędzie widać było żywe zajęcie około drzew i grządek. Wielką Paulownię, na zimę zawijaną w słomę, a pomimo to często przemarzającą, gotowano się rozpowić — ale do maja nad Elbą, do Serwacego, Pankracego i Bonifacego, nikt nie zaręczy, że mróz odpędzony nie powróci.
Tak samo jeszcze wstrzymywano się z podejmowaniem tych pudełek drewnianych, które okrywają na zimę marmury i chronią je od słoty i sadzy.
Lecz... kwiecień miał się ku końcowi, śnieg zdawał się niemożliwy, mróz chyba bardzo lekki mógł grozić.
Razem z nadchodzącą wiosną, wszyscy co zimę spędzali w Dreznie, snuli już projekta, dokąd ztąd na nieuchronną wilegiaturę, na jaką kuracyę, do których wód jechać mieli. Drezno na lato, jak zawsze, trochę opustoszeć miało. Panie ober-kontrolerowe, regestratorowe i inne meblowanych lokalów właścicielki wzdychały. Z tej ogólnej reguły, z tego zatruwającego wiosnę utrapienia i pani Herzową nie była wyjętą.
Chwilowa rehabilitacya jej wiernego lokatora, znowu ustąpiła podejrzliwości i smutnym rozmyślaniom.
Dla wielce przenikających i odczuwających każdą zmianę niewiast, coraz jawniejszem było, że p. Floryan mógł nie tak w istocie być bogatym jak go sobie wyobrażano.
Tracił wprawdzie po pańsku, z nieopatrznością nader szlachetną czy nader szlachecką, ale z kraju nie nadsyłano jak należało. Pani Lina utyskiwała znowu, że nikomu na świecie ufać nie można.
Zbliżyła się bardzo do p. Floryana, tak że Jordana razić to zaczynało i niepokoić — gdy jakieś symptomata wycieńczenia znowu ją odepchnęły. Smutna była bardzo. Wyznawała przed matką, że polak ten podobał się jej, był jej miłym, że zawarłaby z nim chętnie trwalsze stosunki i gotową była poświęcić mu się, a życie osłodzić — lecz — bez pieniędzy??
Przysłowie niemieckie powiada nawet, że uczucie się kończy tam, gdzie się kwestya finansowa zaczyna.
A i biedny wygnaniec, nie miał już wielkiej ochoty do rozrywania się lekcyami języka niemieckiego, dyalektu saskiego, których mu udzielała piękna Lina. Chwilowe jego ożywienie i rozweselenie ustąpić musiało pod naciskiem coraz smutniejszej rzeczywistości.
Niestety — wszystko co przeczuwał i przepowiadał prorok, ów złowrogi Jordan, powoli się sprawdzało. Kosuccy zmienili zupełnie ton w rzadkich korespondencyach, które jeszcze od nich przychodziły czasami. W ostatnim liście pani Natalia wyraźnie dawała do zrozumienia że z Lasocina, ściśle obrachowawszy, p. Floryan niewiele się mógł spodziewać, a to co mu należećby się okazało, przez sumienie musieli dla Moni zachować.
Marszałkowi owych pożyczonych parę tysięcy rubli wręcz oddać odmówiono.
Lasocka pisało coraz wyraźniej uskarżając się na zaniedbanie wychowania Moni, na brak pierwszych potrzeb — sukienek i trzewiczków, na niedostateczne nauczanie guwernantki, a raczej bony, która przy dzieciach Kosuckich była — a jak z łaski przychodziła do biednego dziecka.
Tej straszniejszej coraz rzeczywistości, groźnej, nieubłaganej, oczywistej, już nawet Małdrzyk zaprzeczyć, ani grozy położenia złagodzić nie umiał.
Jordan naglił, prosił, zaklinał. Postanowiono od maja wymówić mieszkanie na Christianstrasse, Klesz miał się przenieść do Filipa — Pawełek odjechać do domu.
Obliczywszy co się po opłaceniu dłużków tu i owdzie pozostać mogło — Małdrzyk miał zaledwie tyle by ubogo i nader skromnie, przy oszczędności, do której nie był nawykłym, przebiedować parę miesięcy.
Niemal wypowiedziana już wojna przez siostrę i szwagra, w sposób tak cyniczny, iż mu prawne posiadanie Lasocina przypominali i wyzywali go niemal aby zaprzeczył, iż się zrzekł wszystkiego — do reszty przygnębiły Małdrzyka. Pozostawał mu jeden środek tylko, domaganie się jakiegoś sądu honorowego, przy wyjaśnieniu całej sprawy o której Jordan był uwiadomiony najlepiej — mógł pod przysięgą świadczyć, że sprzedaż była kondyktową.
Chociaż w skuteczność tego kroku nie wierzył Klesz, lecz na wezwanie przyjaciela ofiarował się z listami jego jechać do kraju.
— Ci co cię w sposób tak niegodziwy zawiedli — mówił — mogą i mnie równie niecnemi środkami się pozbyć. O siebie mi nie idzie, lecz żebym mógł co zrobić — bardzo wątpię. Bądź co bądź, pojadę.
Nie było nad to innego ratunku — Małdrzyk łudził się znowu. Chciał naostatek aby mu i córkę oddano i ten majątek, który pod pozorem zachowania dla niej, zatrzymywano. Bujna fantazya jego snuła już plany nabycia ziemi na Szlązku — i gospodarowania.
Jordan zaczął się w podróż wybierać, chciał jednak wprzódy o Floryana być spokojnym, umieścić go gdzieś w bezpieczniejszym lokalu, urządzić mu życie, obrachować wydatki i widzieć jak Małdrzyk z tą zmianą bolesną i upokarzającą się pogodzi.
Pani ober-kontrolerowa była zapewne już przygotowaną do wypowiedzenia mieszkania — z panią Liną stosunki zupełnie prawie się zerwały. Unikając spotkania się z Małdrzykiem, piękna blondynka wyniosła się z córeczką do Loschwitz, do krewnych.
Matka wzięła na siebie ostateczny obrachunek z tym, którego już nawet hrabią nazywać przestała. Za poplamione dywany, popalone serwety, potłuczone lampy, i mnóstwo drobnych uszkodzeń podano regestr tak olbrzymi, że Jordan oświadczył gotowość rozprawienia się o to na drodze sądowej.
Oburzona do wściekłości pani Herzowa, wyłajawszy go, zapowiedziała że zapozwie sama. Wezwany na naradę Cymerowski, poufnie szeptał, że nigdy jeszcze w Dreznie przykładu nie było ażeby cudzoziemiec wygrał z sasem u saskiego sądu, choćby najsłuszniejszą sprawę. Życzył układy lub poprostu zapłacenie co żądano. Potrzeba było brać adwokata, który dużo kosztował, a ostatecznie Cymerowski po przejrzeniu pretensyj, nie znajdował ich przesadzonemi.
Skończyło się więc na tem, że zapłacić musiano. Uszczupliło to fundusz p. Floryana, który wszystko teraz znosił z apatyą smutną.
Napadały go czasem gniewy szalone, a po nich jakaś niema rozpacz bezsilna. Jordan się za obu krzątał.
Nowa izdebka z przedpokojem wynaleziona przez niego w starym, niemiłym domu, zaniedbanym i brudnym, naprzeciw Mohren-Apotheke — wychodziła oknem na trochę zieloności i drzew. Było to całą jej zaletą, a z meblami lichemi, trzeba ją było blisko dziesięciu talarami miesięcznie opłacać. Usługę miała pełnić kobieta, która takich kwater kilka zamiatała rano i opatrywała wieczorami.
Rozstanie z Jordanem było smutne i milczące; Klesz jechał niebardzo pewnym będąc czy powróci; Floryan żegnał go nie pojmując jak sam jeden pozostać potrafi. Wprawdzie poczciwy, małomówny Filip, miał się do niego dowiadywać, lecz czasu miał zamało, aby przesiadywać, rozrywać i pocieszać.
Gdy po odprowadzeniu na kolej Klesza i wsadzeniu go do wagonu trzeciej klasy, Małdrzyk do nowego swojego mieszkania powrócił — zbierało mu się równie na szał jakiś i na łzy. Dostał gorączki.
Miał przed oczyma upadek własny wypisany tak wyraziście na zbrukanych i odrapanych ścianach, nędznych sprzętach, żelaznym piecyku, nagiej podłodze, suficie niskim — na samotności tej i upokorzeniu, iż ani chwili łudzić się nie mógł — zapomnieć o nieszczęściu swojem.
Lecz zamiast starać się, radzić coś, szukać wyjścia, zająć pracą — biedny rozpieszczony człowiek bolał i wił się nie wiedząc jak podoła ciężarowi, który w latach już późniejszych, spadał na nieprzygotowanego.
Pod naciskiem konieczności, mieszkanie nowe, gdy je z Jordanem opatrywali, wydało się im znośne, dosyć spokojne, przyzwoite; teraz występowały wszystkie jego strony ujemne. W istocie dom stary, zrujnowany, posępny, miał w sobie coś odstraszającego, cichy był jak pustka, opuszczony jak ruina. Schody zużyte, sieni ciemne, przedpokoik cuchnący — sam pokój Floryana zbliska mu się przypatrzywszy — miały coś w sobie więziennego, coś co o nędzy i ubóstwie mówiło.
Małdrzyk przywykły do elegancyi, do wygód, do czystości, do otoczenia poezyą życia — dusił się w tem powietrzu i tych półmrokach zdających pokrywać pajęczyny i śmiecia.
Sługa, stara i nędznie ubrana, która mu przyszła łóżko posłać i lampę zapalić, klapiąca pantoflami, dotykająca rękami brudnemi jego rzeczy — taki w nim wstręt jakiś wzbudziła do nich, taką odrazę, że nie śmiał pomyśleć nawet o położeniu się do łóżka.
Chciał noc spędzić w fotelu, lecz i ten zatłuszczony był i zużyty. Karafka z wodą, szklanka — wszystko na co spojrzał, niepozornem mu się wydawało i podejrzanej czystości. Powietrze stało się dusznem. W gorączce tej zastał go nadchodzący Filip, któremu Małdrzyk z boleścią się uskarżać zaczął.
Fotograf nie mógł tego wziąść na seryo.
— A! — rzekł spokojnie — to prawda, że ze wszystkich obrzydliwości ubóstwa najtrudniejszą do znoszenia jest nieczystość, towarzysząca nędzy i niedostatkowi — lecz i do niej nawyknąć się musi gdy trzeba. Zresztą wody zawsze w studni dostać można.
Floryan łóżko popodścieławszy własną bielizną z pomocą Filipa, pomywszy co się umyć dawało, rozmową trochę roztargniony — uspokoił się wreszcie.
Noc była pod wrażeniem wszystkiego co budziło obrzydliwości, ciężką do przebycia — Małdrzyk budził się, rzucał, i nad ranem dopiero usnął tym snem ciężkim, którym natura zwycięża człowieka i ratuje się od wycieńczenia.
Zbudziły go — wesołe, srebrne, dźwięczne głoski dziecinne, na korytarzu podedrzwiami i tupanie nóżkami, od którego serce mu uderzyło. Przypomniał sobie Monię i te lata, gdy ona czasem znużonego po polowaniu przybiegała budzić całusami. Słuchał jeszcze zdziwiony, z bijącem sercem, gdy się wnet dał słyszeć głos kobiecy, młody, żywy, dźwięczny.
— Jóźka, łobuzie ty jakiś! wielem ci razy mówiła abyś mi po korytarzu hałasów nie wyprawiała. I jeszcze mi Karolka ze sobą na tę hecę zabrałaś. Zaraz mi ruszaj do izby! Marsz!
Słowa te po polsku wymówione, zrobiły na Floryanie przy całej swej rubaszności wrażenie niewymowne. Przypomniał się kraj! Cóż tu mogła ta kobieta robić, i z dziećmi? Samo jej zamieszkanie w tym domu opuszczonym tłómaczyło już, że i ona także nosiła jarzmo wygnania; lecz z głosu nie czuć było, aby jej ono ciężyło.
Zagadkę tych polskich sąsiadów, Małdrzyk postanowił sobie rozwiązać i koniecznie się o nich dowiedzieć. Gdy wkrótce potem nadeszła sługa, pomimo wstrętu jaki czuł do tej istoty brudnej i nasępionej, począł się ją rozpytywać.
Odpowiadała niebardzo chętnie chodząc i krzątając się, bo czasu nie miała wiele na obsłużenie tylu lokatorów, mógł jednak z urywanych słów wyrozumieć Floryan, że w sąsiedztwie we dwu pokoikach mieścili się prowizor apteki, polak, jego żona i dwoje dzieci.
Sługa wyrażała się o nich z tem lekceważeniem, jakie niemcy mają dla tych, co nie umieją być zamożnemi.
Floryan nazwiska nie mógł się dowiedzieć i wyczytał je dopiero później w meldunkowej książce. Prowizor z niemiecka nazywał się Feder, miał czasowe zajęcie w przeciwległej Mohren-Apotheke.
Mimowolnie musiał nad tym faktem pomyśleć Małdrzyk. Ów Feder — z prowizorostwa swego znacznego funduszu do życia mieć nie mógł, z kraju pewnie pomocy żadnej — a żył z żoną i dwojgiem dzieci. Co to za życie być musiało!
Floryan zadrżał wyobrażając je sobie.
Rodzina ta o ścianę nazajutrz niemniejszą budziła w nim ciekawość. Ponieważ niemal wszyscy polacy znali się tu między sobą, postanowił spytać o Federa Filipa, który obiecał przyjść wieczorem.
Nienawykły do żadnego zatrudnienia — Małdrzyk dumał teraz jak czas zabije i dzień przepędzi. Około pierwszej miał pójść na obiad do Hotelu Francuzkiego, kilka godzin trzeba było zostać samemu z sobą.
Wyjeżdżając Jordan zostawił mu swojego podartego Montaigna, jeden tom Mickiewicza i parę niemieckich uczonych książek. Małdrzyk próbował czytać, ale nie nawykła myśl do przywiązywania się niewolniczo do cudzej, odbiegała precz. Nie wiedział co czytał.
Rzuciwszy w końcu książki, wyszedł błądzić na miasto. Lecz i to nie mogło go rozerwać, obawiał się spotkać którego z tych znajomych, przyjmowanych na Christianstrasse tak gościnnie i pańsko — wstydził się zajrzeć im w oczy.
Przemykając się bezmyślnie małemi uliczkami, w których buchająca para z browarów, i dym — przechadzkę czyniły nieznośną, stając przed lichemi wystawami tandetnych sklepików, doczekał się wreszcie godziny obiadowej i w najciemniejszem kącie siadł jeść bez apetytu. Strawa dwuzłotowa wydała mu się bezecną, tanie wino lurą. Wstał głodny, obyczajem niemieckim zmuszony głód zalać czarną kawą, do której dolał araku.
Do wieczora było daleko, a powracać do nieznośnego mieszkania nie miał najmniejszej ochoty.
Skierował się więc ku Bürgerwiese. To jedno poobiedzie niczem jeszcze było, myślał o tem ile ich podobnie, samotnie, gryząc się i męcząc spędzać będzie musiał, nim Jordan powróci.
Dumając tak i przechodząc około ławek, na których niańki siedziały, trzymając przed sobą wózki dziecinne i doglądając malców bawiących się w piasku, postrzegł nagle na odosobnionem siedzeniu, przy niebieskim wózku, bardzo zalotnie przystrojonym w poduszeczki i nakrycia — siedzącą z pończoszką — Linę.
Młoda wdowa, zobaczyła go także i poznała, twarz jej się nieco zarumieniła, rada była czy nie temu spotkaniu, odgadnąć trudno, gdyż dosyć się zimno rozstali — nie unikała jednak wejrzenia, oddała ukłon, a p. Floryan uszczęśliwiony, że miał choć przemówić do kogo, stanął i grzecznie rozpoczął rozmowę.
Ton jej ze strony Liny uderzał zmianą zupełną. Dawniej głos był łagodniejszy, frazesy wyszukańsze, ruchy im towarzyszące obmyślane by wdzięcznie się wydały — teraz występowała kobieta jaką naturalnie była, prozaiczna, zimna, pospolita. Miała tylko ów djabelski wdzięk młodości (francuzi to tak nazwali), który na Floryanie czynił zawsze pewne zmysłowe wrażenie.
— Nie wyjeżdżasz pan więc do kraju? — zapytała go Lina.
— Jeszcze nie — odparł Małdrzyk — jakiś czas przebyć tu muszę. A pani powróciłaś widzę ze wsi.
— Tak! tak — odezwała się niemka — krewnym długo ciężarem być nie można. Wprawdzie płaciłam im po pięć srebrników za mój wikt, ale źle mnie karmili, kawa była szkaradna, a płacz mojego dziecka ich niecierpliwił.
— Jakto gościnność u państwa się opłaca? — spytał Floryan.
— Naturalnie — rzekła wdowa, więcej patrząc na pończochę swą i na córeczkę niż na Floryana. — Ludzie są nie majętni, a ja nie chciałam im być nic winną.
Małdrzyk spróbował po dawnemu na poetyczniejszy nastrój pociągnąć rozmowę. Lina nie była do tego usposobioną.
Przypomniał jej wieczory, które tak mile spędzał z nią, słuchając wyjątków z Schillera, jeszcze pono z pensyi zapamiętanych — ruszyła ramionami.
— Cóż pan chcesz? — odezwała się chłodno spoglądając na niego. — Myślałam wówczas, że pan się seryo mną zająłeś i możesz mnie i mojej małej los zrobić. Ale pan sam podobno nie jesteś w bardzo szczególnem położeniu. Rozum mieć potrzeba. Co warta miłość bez chleba?
Floryan się uśmiechnął.
— Więc gdybyśmy się byli pokochali bardzo... i byli ubodzy.
— Do czegóż taka miłość się zdała? — przerwała rozumna niemka. — Pan to po polsku bierzesz, a ja po naszemu. Dosyć mam już tego com przecierpiała w życiu.
— Dla chwilki miłości? — podchwycił złośliwie Floryan.
Lina spojrzała mu śmiało w oczy.
— No, tak — rzekła — byłam wówczas głupiem dziecięciem.
A po chwilce dodała równie zimno:
— Przyznam się panu, że z początku miałam nawet skłonność przywiązać się do niego. Wy polacy macie w sobie coś sympatycznego — ale to wasze... polnische Wirtschaft! (polskie gospodarstwo!).
Poruszyła ramionami, rozpłakane dziecię podniosła z ziemi, poczęła je całować, uciszać roztkliwione, dała mu dobrych parę klapsów i skinieniem głowy pożegnała rozczarowanego Małdrzyka.
Tak rozumnej wstrętliwie kobiety — nie spotkał był jeszcze w życiu.
Zrażony przechadzką powrócił wcześniej niż zamierzał do domu. Wchodził właśnie na ciemny korytarz, prowadzący do drzwi mieszkania, gdy po za nim dały się słyszeć kroki męzkie.
Sąsiednie izdebki zajmowane przez Federów stały otworem, w progu widać było młodą, przystojną, małego wzrostu, pulchną kobiecinę, z włosami trochę rozrzuconemi, trzymającą chłopczyka na ręku. Przy niej stała z włosami najeżonemi, hoża dziewczynka siedmioletnia może, w której z łatwością się było można owego łobuza, Jóźki domyśleć.
Pani prowizorowa, wyglądająca drzwiami kogoś innego, musiała się spodziewać na schodach, bo wychylała się ciekawie, i w ciemności nie spostrzegłszy zaraz Floryana, odezwała:
— A chodźże, bo kawa ci wystygnie, a ty lubisz gorącą.
Z za Małdrzyka dopiero odpowiedział głos:
— Idę, idę.
Obejrzał się p. Floryan, mężczyźni się pozdrowili.
— Bardzom rad, że pana spotykam — odezwał się wesołym głosem prowizor, młody mężczyzna, niezbyt hoży, ale twarzy otwartej, jasnej, miłej. — Dowiedziawszy się, że ziomka mamy sąsiadem, chciałem zrobić znajomość.
Federowa szepnęła półgłosem do męża
— Prośże na kawę.
— Moja żonka, no i dzieciaki — odezwał się Feder, — kiedy pan łaskaw, prosimy bez ceremonii na kawę. Moja żona robi ją po polska, nie po sasku, i, dalibóg nie wiem jak, ale u niej nawet i śmietanka z kożuszkiem.
Wesoło uśmiechała się Fedorowa, mężowi podsuwając chłopaka, którego trzymała na rękach, a ten pulchne swe łapki wyciągał ku ojcu.
Twarze tych biednych sąsiadów, takie jasne, tak spokojne, choć wszystko mówiło o ich ubóstwie — pociągnęły ku sobie Floryana. Wszedł prezentując się gosposi.
Mieszkanie — nie było o wiele porządniejszem od tego, które on zajmował — lecz czuć w nim było ducha i rękę kobiecą. Czyściuchno się wydawało i wesoło, kilka wazoników z kwiatkami, o które tak łatwo w Dreznie, ożywiało okna zielenią i pstrocizną różnobarwną.
Na stoliczku czystą zasłanym serwetą, stała już przygotowana dla męża kawa.
— Jóźka — zawołała — dzwięcznym głosem gosposia — a żywo! przynieś filiżankę, popłócz i wytrzyj mi czysto.
Dziewczynka pobiegła pędem do drugiego pokoju. Feder prosił siedzieć na kanapce, sama pani nie chciała usiąść.
— Ja, proszę pana — rzekła wesoło — tak nauczyłam się krzątać i ruszać, że mi usiedzieć trudno. Jest bo co robić w domu z dwojgiem bachurów.
I śmiejąc się pokazała dwa rzędy białych ząbków.
To wesele i swoboda jaka tu panowała, niezmiernie zdumiewały Floryana, wytłómaczyć ich sobie inaczej nie umiał jak jakąś naszą nieopatrznością.
— Państwo tu dawno? — zapytał.
— O! już więcej roku — mówiła gosposia. — I dał się nam ten czas we znaki. Z początku póki Ignaś nie znalazł zajęcia, musieliśmy głodem przymierać. Ale my to umiemy jakoś znosić po bożemu. Cóż pomoże się gryźć i płakać? Ja mężowi nie pozwalam być smutnym, ani sobie. Kogo Pan Bóg stworzył tego nie umorzył.
A potem — czy to wiele człowiekowi potrzeba? Byle chleba kawałek.
Uśmiechnęła się do męża, mąż do niej.
— Gdyby nie Anusia — odezwał się do gościa — jabym tego rozumu nie miał. Gryzłbym się o nią, o siebie i o dzieci, ale to heród baba, mówię panu. Choć bieda to hoc!!
Federowa na jednem ręku trzymając chłopca, drugą nalewając kawę, przerwała:
— Ja bo nigdy nie zwątpiłam o opatrzności Bożej! Jakto żeby człowiek zdrów, młody, z trochą oleją w głowie, nie dał sobie rady? Prawda, że u niemców cudzemu znaleść chleb — niełatwo, a no Ignaś przecie ma zajęcie, kontenci z niego, zarabia tyle żeśmy niegłodni, dzieci niebose. Czego chcieć!!
— Nicby mój zarobek nie pomógł — odezwał się prowizor — gdyby nie głowa i nie serce mojej baby.
Kobiecina się zarumieniła od tej pochwały w oczy.
— E! nie pleć! — rzekła — pij kawę, bo ci na czas do apteki powracać potrzeba. Z nimi nie ma żartu.
— Siedem minut mam jeszcze — odparł Feder spoglądając na zegarek.
W taki sposób Floryan zabrał niespodzianą znajomość z sąsiadami, wynosząc od nich wrażenie takiego zdumienia jakby bajkę z tysiąca nocy ujrzał nagle wcieloną. Ubóstwo i przy niem ta wesołość i swoboda umysłu, to ograniczenie się w wymaganiach od losu, zdawały mu się niepojętemi, nieprawdopodobnemi.
Stosunkowo, on, sam jeden tu, zamożniejszy od nich, miałże prawo na swoją dolę narzekać? Mógł i on pracować.
Tak — ale, praca naprzód wydawała mu się, wedle pojęć zadługo żywionych, czemś jego stanowi uwłaczającem; a potem? — nie umiał nic.
Nie taił tego przed sobą, przyszedłszy do badania sumienia; w salonie mógł dostać każdemu, na polowaniu popisać się świetnie, z kobietami szwargotać w sposób najprzyjemniejszy dla nich, na koniu nawet kapryśnym dosiedzieć — lecz, po zatem... więcej nic.
Uczyć się czegoś? w jego wieku było — jak sądził, za późno. Skazanym więc się czuł na to bezsilne pasowanie się z życiem, które małe wstrząśnięcie zwichnęło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.