Na tułactwie/Tom pierwszy/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tak stały rzeczy, gdy jednego wieczora, figura obrzękła, z zaczerwienioną mocno twarzą, świadczącą o używaniu niepomiernem Reisewitskiego, Feldschösscheńskiego i Pilznieńskiego piwa — niewyraźnie coś bełkocząca pod nosem, przyszła wręczyć dwie napół drukowane, pół pisane karteczki, pieczęcią urzędową opatrzone. Zapalono świece aby wydecyfrować o co chodziło.
Prezydujący w wydziale policyi wzywał obu panów aby się stawili nazajutrz w biurze cudzoziemców, drzwi X., o godzinie jedenastej rano.
Floryan przeczytawszy to zaproszenie zmięszał się niem bardzo, zgryzł, posmutniał, przewidywał już, że przez całą noc spać nie będzie.
Jordan wymknął się do kontrolerowej, aby się o czemś od niej dowiedzieć. Stosunki z gospodynią, a zwłaszcza z piękną Liną, od niejakiego czasu znacznie były ochłodły. Zdawało się, iż kobiety miały jakieś instynktowe przeczucie, że pieniądze z kraju przywiezione się wyczerpywały, a nowe fundusze nie nadpływały. Śledzono postylionów przychodzących z listami. Piękna Lina była smutną.
Floryan, który zachodził do niej, jak dawniej na gawędkę z cygarem, nie znajdował już ani uśmiechu na ustach, ani tych słodkich wejrzeń melancholicznych, jakiemi go dawniej darzyła.
Wezwanie policyi do stawienia się pani Herzowa znaczącem poruszeniem głowy powitała, spojrzała na córkę, minę zrobiła nieokreślonego wyrazu.
— Kto to może wiedzieć, czego od panów chcą? — rzekła — albo o paszport idzie, albo może... (tu przerwała sobie, poruszyła się żywo i dokończyła). Ja tych rzeczy nie rozumiem.
Nazajutrz przed jedenastą jeszcze niecierpliwy p. Floryan z Jordanem razem, błądził około dawnego pałacu Coelów, przy Frauenkirche. Usłużny policyant chcącym wnijść objaśnił, że było dopiero trzy kwadranse na jedenastą, i że punkt o godzinie naznaczonej stawić się dopiero mogli we drzwiach, które im ukazał. Tak chciała forma i prawo.
Dnia tego prawdopodobnie jakaś razzia przedsięwziętą być musiała przeciwko ziomkom pp. Floryana i Jordana, gdyż kilku, znanych tylko z widzenia zobaczyli wychodzących z tych samych drzwi X., prowadzących do kancelaryi pana komisarza.
Biła jedenasta gdy, niecierpliwy, z twarzą rozpaloną, Małdrzyk wszedł do szczupłego pokoiku, jednem oknem oświeconego, w którym biurko papierami zarzucone, krzesło i sofka, były całem umeblowaniem.
Przy biurze schylony siedział znany komisarz, ale quantum mutatus ab illo. Owego złośliwego uśmiechu śladu na jego twarzy nie było. Nachmurzony, posępny, zły — tu już pamiętający tylko o tem że był wszechwładnym urzędnikiem — p. komisarz zaledwie na ukłon małem skinieniem głowy odpowiedzieć raczył.
Wziął najprzód kartkę z rąk Małdrzyka, wpatrzył się w nią, srożej jeszcze brwi ściągnął, usta wydął, i siedząc w krześle, nawpół obrócony do stojącego przed nim — delikwenta, (bo w istocie Floryan wyglądał na obżałowanego, a biurokrata na sędziego) odezwał się ostro i krótko:
— Środki utrzymania WPana?
Floryan osłupiał, nie umiał odpowiedzieć. Niezrozumiany komisarz, żywiej i z wymówką, dodał:
— Proszę mi pokazać fundusze? Władza żąda od pana, abyś pieniądze jakie masz... ukazał i — i dał słowo, że one do niego należą.
— Ale cóż za powód? — począł Floryan zmięszany.
Ostro i niegrzecznie komisarz zaczął gniewając się i bijąc ręką o biurko:
— Władza nie ma powodu się panu tłómaczyć z tego co czyni! Nasze przepisy tego wymagają, pokaż pan pieniądze.
Małdrzyk nie był do tego przygotowanym, lecz że zwykle nosił w pugilaresie paręset rubli (ostatnich), wyjął je milcząc i rzucił na biurko, nie chcąc się wdawać w rozmowę dalszą.
Komisarz ręką je rozsypał, oczyma policzył.
— Są pańską własnością? — zapytał grubiańsko.
— Tak jest — rzekł Małdrzyk sucho.
— Słowo?
— Zdaje mi się, żem je już powiedział.
Komisarz mrucząc coś popchnął pieniądze ku właścicielowi, który je zgarnął i nie mówiąc nic, głowę zwrócił do Jordana, który już co miał przy sobie nagotował.
Taka sama formalność, lecz krócej i prędzej odbyła się z Jordanem, komisarz zanotował coś na papierku i głową kiwnąwszy, jakby mu nader pilno było, zawrócił się już do stojącego w progu, nowego delikwenta.
Rozmówić się z nim — ani mieli sposobu, ani ochoty.
Floryan wyszedł upokorzony, milcząc, z głową spuszczoną.
O kilka kroków od bramy spotkali Filipa.
— Cóż i ty wezwany jesteś? — zapytał Jordan.
— A wy?
— Wystaw sobie — krzyknął oburzony Floryan — co za szykana!! każą pokazywać fundusze!
— A! to jeszcze nic — rzekł smutnie Filip — ja, który się paszportem prawnym wykazać nie mogłem, podlegam daleko cięższej kontroli. Nietylko muszę co miesiąc tłómaczyć się z tego co będę jadł... ale — nie mam zapewnionego dłużej pobytu nad dwa do czterech tygodni, poczem kartę moją odnawiać muszę. Zły humor komisarza, który bywa często kwaśnym, może mnie jutro zmusić... do wyniesienia się — w świat szeroki.
— Jakto? i nie ma wyższej instancyi? odwołania się, skargi? — zawołał Małdrzyk.
— Nie wiem przynajmniej przykładu aby coś mogło zaradzić temu — smutnie bąknął Filip. — Jesteśmy na łasce i niełasce. Sasi są w obawie naprzód o własny spokój od czasów jak im go Bakunin zakłócił — powtóre o to aby ktoś od nich nie potrzebował... kawałka chleba. Biednych wytrącają bez litości.
Filip, którego karta pobytu wyszła była, biegł prosić o jej odnowienie i pożegnał Floryana i Jordana, w milczeniu powracających do domu na Christianstrasse.
Kleszowi zdawało się, że, choćby przykrość miał zrobić przyjacielowi, rozmówić się z nim otwarcie, pora przyszła.
— Słuchaj, Florek — rzekł — trzeba mieć męztwo, temu co sobie zgotowaliśmy czy los nam zgotował mężnie zajrzeć w oczy — i — póki czas do położenia się zastosować. Ty żyjesz złudzeniami. Człowiek powinien, aby się nieomylił w rachubie, liczyć zawsze na najgorsze nie — jak ty — na najlepsze.
Małdrzyk chciał przerwać.
— Daj mi mówić naprzód — odezwał się Jordan. — Cierpliwości chwila. Żyjesz na takiej stopie jakby ci Kosuccy regularnie mieli przysyłać coś sobie zakreślił. Widzisz już że, bądź co bądź, oni albo się opóźnią lub całkiem chybią. Nie wchodzę w powody.
Potrzeba więc natychmiast kucharkę odprawić, służącego odesłać do domu, wziąść dla siebie jeden czysty i porządny pokój, ja się sobie gdzieś i na poddaszu umieszczę, o mnie nie ma mowy. Stół w Hôtel de France dwuzłotowy wcale jest znośny.
Małdrzyk słuchał nie zdając się ni słyszeć ni rozumieć, konwulsyjnie mu się twarz krzywiła.
— Jordek, do tej ostateczności nie doszliśmy jeszcze — zawołał. — Prawda, byłem nieopatrzny nieco, wyszastałem trochę tego głupiego grosza — ale dziś — wobec tych wszystkich rodaków, z którymi się tu zawiązały stosunki — tak się skompromitować.
— Co za kompromitacya! — krzyknął Jordan zapalając się. — Na Boga! Ubóstwo noszone jawnie i z podniesionem czołem jedna szacunek — udawany dostatek nikogo nie oszukuje, a, jak wszelkie kłamstwo, robi ujmę człowiekowi.
— Romanse! — rzekł głosem stłumionym Floryan. — Jak cię widzą, tak cię piszą. Musiałbym wyrzec się wszelkich stosunków.
— A pal ich djabli stosunki, do których kwalifikacyą jest majątek nie uczciwość — zawołał Jordan. — Z tych stosunków innej korzyści nie masz, oprócz że u ciebie jedzą, piją i ogrywają cię w karty.
Floryan otarł pot z czoła.
— Rachujmy — spiesznie dodał Jordan. — Kasa twoja cała wątpię, żeby nad trzysta rubli wynosiła.
— Trzaska mi winien z pięćdziesiąt! — mruknął Małdrzyk.
— No! będziesz je widział! — uśmiechnął się Jordan — te możesz pożegnać. Potrzebujesz przy dzisiejszym trybie życia więcej niż połowy tego co masz na miesiąc. Pieniędzy z Lasocina nie obiecują. Na Boga! Floryanie...
— Znajdę kredyt! — syknął Małdrzyk — dajże mi pokój, zlituj się. Przecież z Lasocina w najgorszym razie na jakie pięć tysięcy rubli liczyć mogę.
Jordan gorzko śmiać się zaczął.
— Poczciwcze ty mój — zawołał — pamiętaj, że środków prawnych do zmuszenia ich aby ci płacili nie masz żadnych, że oni ci rachunki przedstawią jakie zechcą. Gdyby przyszło przez przyjacioł znaglać, upominać się — na to czasu potrzeba.
— Znajdę kredyt! — odparł powtórnie, lecz z wyrazem rosnącej niecierpliwości Małdrzyk. — Proszę cię temi przepowiedniami nie dobijaj mnie, zlituj się.
Klesz uścisnął go w milczeniu.
— Wiesz Florku — rzekł — kocham cię nie jak brata, ale jak dobroczyńcę, jak ojca. Krew moją dałbym aby ci łzy oszczędzić. Ja na ten tryb życia twego patrzeć nie mogę, ten chleb, który u ciebie jem gorzkim mi jest niewymownie. Pozwól mi, abym się wyniósł i myślał o sobie. Służyć ci będę, być ciężarem — nie mogę.
Małdrzykowi łzy stanęły w oczach.
— Jordku mój — zawołał — jeżeli ty mnie kochasz, nie opuszczaj mnie. Opłacasz mi ten chleb, który z tobą łamię, radą, pociechą, samą przytomnością twoją.
Patrząc na ciebie łudzę się czasem żeśmy tam, — razem.
Nie dodawaj mi jednej więcej tęsknoty, gdy ciebie nie będę czuł przy sobie.
— Florku, potrzeba być mężnym — przerwał Jordan — słabych los gniecie — odwagi.
Zrób o co proszę. Wymów mieszkanie, wynośmy się.
— Nie mogę, jeszcze nie mogę — złamanym głosem dodał Floryan. — Pozwól mi, pofolguj, czas jakiś, zobaczysz... Znajdę środki.
Klesz, który pierwszy był zrobił już kroki sądził, że starczy on za wyłom w twierdzy, ulitował się nad przyjacielem i — umilkł.
Małdrzyk oddalił się do swego pokoju, zapalił cygaro, tarł czoło i przechadzał się niespokojnie.
Posłał Pawełka po Cymerowskiego. Wierny ten w początku służka Floryana, po wyciągnięciu od niego kilkudziesięciu talarów i — szczególniej, po ukazaniu się Filipa na Christianstrasse — rzadkim tu bywał gościem. Pawełek miał polecenie prosić go, aby przybył natychmiast.
Jakoż przyprowadził ze sobą pana Cymerowskiego, który począł od progu tłómaczenie się dla czego od tak dawna się tu nie pokazywał. Dziecko mu było chore, doktorowie i apteka kosztowali niezmiernie, kłopoty miał wielkie.
— Mój Cymerowski — odezwał się, niebardzo słuchając tłómaczeń Małdrzyk — prosto z mostu ci mówię o co mi idzie. Spóźniły mi się pieniądze z domu. Zawczasu chcę na to radzić. Nie wiesz gdziebym mógł pożyczyć?
Oblicze Cymerowskiego ściągnęło się dziwnie — stał milczący długo.
— Pożyczyć? — powtórzył. — Mnie się zdaje, że chyba u jednego ze znajomych... ale, dalipan, u którego — nie wiem. Co się tyczy tutejszych...
Pokręcił głową. — Lombard pożycza ale na zastawy, a lichwiarze... na wysoki procent, i to potrzeba poręczyciela miejscowego, znanego. O! z tem pożyczaniem — westchnął — kłopot tu niemały. Niemcy są trudni, a drą jak żydzi. Broń Boże godzina minie weksel protestują i bieda.
Nie, nie — ja radzę, niech pan, u którego z przyjacioł się postara. Nabab ma pieniądze.
— Ale bo to przykra rzecz prosić — wyjąknął Floryan. — Pilno mi tak bardzo nie jest. Pomyśl.
— Co tu myśleć — zamruczał Cymerowski — ze wszystkich rzeczy w Dreznie o pieniądz najtrudniej. Na pierwszą hypotekę ja panu dostanę na półpięta procentu, choćby na milion, a na słowo — grosza trudno. A! ci niemcy, proszę pana.
Z Cymerowskiego po godzinnej gawędzie nic nad mnóstwo smutnych przykładów golizny, wyciągnąć nie było można. Zgryziony Małdrzyk odprawił go. Chciał koniecznie dowieść Jordanowi podobieństwo i łatwość kredytu, wyobrażał go sobie możliwym, łamał głowę.
Pod wieczór poszedł z wizytą do Nababa.
Zastał go we wspaniałym apartamencie, który zajmował przy Bürgerwiese, w szlafroku złocistym, z cybuchem niezmiernej długości i z tym tonem protekcyonalnym, który go nie opuszczał nigdy.
Głoszono go bardzo bogatym, tracił bardzo wiele, a pańskość ta wyglądała jakoś na zapożyczoną i udawaną. Coś dorobkowiczowskiego było w prozopopei Nababa, oprócz tego umysłowo wielce ograniczonego.
Jak zawsze Nabab nie znajdował się sam, — doskonale doń dobrany pod względem zdolności, dworujący mu Myśliński zabawiał go.
Przyjęli p. Floryana dosyć zimno. Od niejakiego czasu chłód ten postrzegał u wszystkich.
Przesiedziawszy tu z pół godziny, nasłuchawszy się niedorzecznych i bałamutnych plotek, Małdrzyk wyszedł zgryziony. Nie było sposobu żądać tu pożyczki.
W drodze przyszła mu myśl inna. Miał przyjacioł w kraju, niektórzy z nich byli majętni. Były marszałek Lubicki, stary wdowiec, mający kapitały, częsty dawniej gość w Lasocinie — mógł mu z łatwością przyjść w pomoc.
Floryan napisał do niego, list wystylizowany zręcznie, lekki, niezbyt nalegający, o krótkoterminową prosząc pożyczkę, którą Kosuccy mieli wprędce zapłacić.
W przypisku dodał, że tych parę tysięcy rubli pragnąłby mieć — jeżeli możliwa — odwrotną pocztą.
Jordanowi naturalnie nic nie powiedział o tem.
Z niecierpliwością liczył dnie, oczekując odpowiedzi. W najgorszym razie spodziewał się ją mieć za dni kilkanaście, a o skutku nie wątpił.
Jakoż nie zawiódł się, Lubicki, który go znał zamożnym i słownym, a obrocie nowym interesów nie wiedział, wyprawił weksel na bank Kaskiela, naówczas najznaczniejszy tu, prawie jedyny, a Floryan natychmiast sobie pieniądze kazał wypłacić.
Z niemi razem powróciła mu dawna pewność i wiara w siebie, humor — buta.
Jordan, który o liście i wekslu nic nie wiedział, niezmiernie był zdumiony. Nazajutrz po otrzymaniu wypłaty, Floryan zaprosił wszystkich znajomych nie już na herbatę i wista, ale na sutą z szampanem wieczerzę.
Posłyszawszy o niej, Klesz aż pobladł.
— Ale mój Florku, to naprawdę szaleństwo — zawołał.
— Cóż to, myślisz, że nie mam pieniędzy? — odparł śmiejąc się i pugilares dobywając z kieszeni Małdrzyk. — Patrz, licz!
Jordan odtrącał ręką.
— Nie, nie, wymagam tego, licz.
Tryumfował Małdrzyk widząc zdumienie przyjaciela.
— Otóż to tak się konfuduje czarno wszystko widzących pessymistów.
Milczący Klesz, ani się dopytywał o źródło — był pewny zaciągniętej pożyczki i ta go strwożyła, zasmuciła. Obawiał się najgorszych następstw.
Wieczór był — świetny!
Hr. Trzaska wesołością i dowcipem ożywiał wszystkich, Nabab — pił i jadł doskonale, nawet Myśliński był ożywiony, i puszczał się w rozmowę, z której nigdy cało nie wychodził.
Wieczór ten — stosunki z gospodynią i piękną Liną znacznie poprawił. Kobiety obie, ostygłe, niedowierzające, znowu się stały uprzejmemi bardzo.
Lina nazajutrz podniósłszy oczy na p. Floryana, westchnęła i zaczęła mu robić wymówki, że jej towarzystwo już mu się naprzykrzyć musiało — gdyż... rzadko teraz przychodzi.
— Zdawało mi się — odparł Małdrzyk — że chyba ja panią nudzę, bo przestałaś być na mnie łaskawą.
Wdowa uśmiechnęła się dwuznacznie — coś przebąkując o płochości mężczyzn i t. p.
Rozmowa, jak za lepszych czasów, zadzierzgnęła się żywo. Niemka szczególniej niebieskiemi oczyma mówiła wiele. Floryan rozbudzony bezkarnie brał za rączki — duże i nieładne, zbliżał się, poufalił. Mama, choć podglądała, nie protestowała i nie stawała na zawadzie. Dosyć, że dnia tego przyszło do kradzionego niby całusa, do szeptów poufałych i pan Floryan zasiedział się tam do późna.
Gdy nucąc coś powrócił do swojego pokoju obok Jordana i zajrzał do niego, zastał z nogami do góry, wedle amerykańskiej metody, dumającego nad Montaignem.
— Myślałem, że zanocujesz u pani Herzowej? — rzekł z przekąsem.
— Ah! zagadałem się z tą Liną! — zawołał wesoło Floryan. — Wiesz, niepojęta dla mnie zagadka ta niemka, jak wszystkie kobiety, choć miałem ją za naiwną. Raz zimna jak lód, to znowu czuła i przymilająca się, że — człowieka djabli biorą. Nie rozumiem.
— Ba! — odparł pomrukując Jordan — dla mnie to rzecz jasna.
Ja wcale nie wiedziałem że ci pieniądze nadeszły — a one musiały to dośledzić. Nic tak nie rozczula ich jak przekonanie, że ideał ma pieniądze.
P. Floryan drzwi zatrzasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.