Na tułactwie/Tom pierwszy/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czas płynął i biegł z szybkością niesłychaną. Bywały dnie nudne i długie, miesiące przelatywały jak błyskawice, i zaledwie się jedno komorne i rachunki opłaciło — już nowe trzeba było gotować.
Około Nowego Roku kassa pana Floryana, bardzo była nadwerężona, a oczekiwane z kraju pieniądze — nie nadchodziły. Korespondencya stawała się coraz rzadszą, mniej jasną, niezrozumiałą, zawikłaną. Z pism możnaby się było domyślać, że interesa szły bardzo źle — i że chyba tajono jakieś katastrofy. Floryan smutniał, niecierpliwił się, gniewał.
Na dobitkę do kłopotów okazało się przy sprawdzeniu terminu paszportu, na który, przy wyjeździe nie zważano, że wydany był na kilka miesięcy, i już się kończył. Lecz że prawo toleruje przez lat kilka takie przeciągnięcie — niewiele na to zważano.
Dnia jednego gdy Małdrzyk rano, zaledwo się ubrawszy, wybierał na miasto, ujrzał wchodzącą do mieszkania nieznajomą sobie figurę, która z lisim, szyderskim, złośliwym uśmieszkiem, z niezmierną grzecznością wcisnęła się i patrzyła mu w oczy, jakby naumyślnie ociągając z zaprezentowaniem się.
Postać i fizyognomia były tak w swoim rodzaju szczególne, iż łatwiejby je odmalować niż opisać.
Wojskowego coś, urzędniczego, typ starty i niewyraźny — postawa wymuszona i sztywna, ruchy wyuczone, ubranie tylko wielką ilością wstążeczek w pętlicy się odznaczające.
Gdy się krokiem cichym sunął raczej niż zbliżał ku p. Floryanowi, wyglądał jakby zaczaiwszy się wprzód — chwytał go nagle na uczynku.
Otwierające się usta uwydatniły brzydkie zęby, i wyraz twarzy szatańsko zły, lubujący się w zadaniu komuś kłopotu — w sposób słodziuchny i zwiększający jeszcze przykrość.
Mówił po francuzku, głos był stłumiony, ciągle szyderski.
— Pan Floryan Małdrzyk? — zapytał.
— Tak jest — odparł gospodarz.
— Mam honor się mu zaprezentować, komisarz nadzorujący obcych (Fremden-Comissar).
Nie potrzebował wymawiać nazwiska, które powszechnie było znane.
Floryan się skłonił.
— Z obowiązku chciałem zrobić znajomość.
Małdrzyk wskazał krzesło.
Komisarz nie siadając, począł się po mieszkaniu rozglądać ciekawie.
— Bardzo wygodny lokal? nieprawdaż? — spytał ciągle się sam do siebie śmiejąc, bo mu robić musiało przyjemność widzieć pomięszanie Floryana.
Ale musi pana drogo kosztować? — dodał.
— Nie tak bardzo — rzekł sucho Floryan, który zaczynał się chmurzyć, bo mu się wizyta nie podobała.
— Długo tu panowie myślą bawić? — ciągnął dalej komisarz — bo wiem, że pan ma towarzysza... Jordan Klesz? wszak tak?
— Bardzo dokładnie pan jesteś uwiadomiony — przebąknął Floryan.
— To mój obowiązek — szydersko kończył przybyły. — Muszę wiedzieć czem się kto zajmuje, gdzie bywa, a nawet czy ma fundusz do utrzymania się.
Odchrząknął.
Rumieniec okrył twarz Floryana, który drgnął oburzony tą indagacyą. Bystre wejrzenie gościa dostrzegło tego poruszenia i śmieszek stał się jeszcze zjadliwszym.
— Pan daruje — rzekł uniżenie się kłaniając — iż go inkomodowałem.
Skłonił się, wizyta była skończona, skierował się ku drzwiom i zniknął.
Małdrzyk stał długo nie mogąc przyjść do siebie. Odwiedziny te miały jakieś znaczenie, ale jakie? odgadnąć nie umiał.
Począł wołać głośno Jordana, o którym wiedział, że był jeszcze w domu. Niezwykły ton i natężenie głosu, przestraszyły Klesza, który wybiegł bez surduta, wydając się ze swą kolorową, i nieświeżą koszulą.
Szybko, niecierpliwie Małdrzyk opowiedział mu o tych odwiedzinach — zapytując go: Co to ma znaczyć?
— Zdaje mi się, że to poprostu zwykła tym panom chętka zrobienia przykrości, a może — dodał Jordan — jakaś grzeczna przestroga. W ciągu dnia będę się starał dowiedzieć.
Floryan, który był do zbytku wrażliwym, wyszedł jak struty.
Jordan narzuciwszy surdut na siebie udał się do pani Herzowej.
Zobaczywszy go gospodyni z twarzą strwożoną, pobiegła naprzeciw.
— Co u panów robił komisarz? — zapytała z widoczną obawą.
— Właśnie ja pani się o to pytać chciałem.
Ober-kontrolerowa zwiesiła głowę i ruszała ramionami.
— Albo ja wiem! Co ja wiedzieć mogę — rzekła. — Wystaw pan sobie, był i u mnie. Rozpytywał się o panów, o sposób ich życia, o wydatki, o osoby, które do nich przychodzą.
Ale ja tych panów nie znam.
Coś w tem jest! Mianożby panów oskarżyć o co?
Jordan śmiać się zaczął.
— Ale o cóż?
— Nieprzyjemna rzecz! — dodała Herzowa. — Zapytywał mnie z jakimś przekąsem o córkę też? W tem coś jest! — powtórzyła z niechęcią.
— Jakże się pani zdaje? coby to być mogło — odezwał się Jordan spokojnie. — Ani mój przyjaciel ani ja nie poczuwamy się do niczego.
Wdowa westchnęła ciężko. Myślała chwilę, spojrzała na kalendarz ruchomy, wskazujący ostatnie dnie miesiąca, utarła nos, odchrząknęła i zbliżając się do Klesza odezwała się zmienionym głosem:
— Prawdziwie mi przykro, ale tyle mamy wydatków, niech pan daruje i będzie łaskaw hrabiemu przypomni (tytuł ten uparcie się utrzymywał), że zmuszona jestem prosić go o zaległą należność za lokal.
Jordan się skrzywił.
— Będziesz ją pani dziś jeszcze miała — rzekł z chłodną dumą — a jeśli pani pilno, ja założę.
Jordan sięgnął do sakiewki, Herzowa popatrzała nań z jakiemś wahaniem, zaczerwieniła się i zaczęła przepraszać.
— Tyle bo mam tych wydatków.
Klesz nic od niej się nie dowiedziawszy i wyrozumiewając tylko, że coś przecie spowodować musiało odwiedziny komisarza — poszedł do Filipa.
Lecz do niego się docisnąć o tej godzinie rannej w pracowni, która szczególniej dla podawania potomności rysów kucharek, pokojówek i ich szaców (kochanków) była ufundowaną, a te w tym czasie wycieczek na miasto najwięcej się zgłaszają — w godzinie tej było trudno.
Fotograf, u którego Filip pracował robił pono niezłe interesa, ale fotografie niedobre.
W Saksonii wszystko co jest obrachowanem na masy, przystępnem dla nich, wiedzie się najlepiej. Tu też niezmiernie mało jest zakładów zbytkowny towar sprzedających, a te są dla cudzoziemców tylko przeznaczone.
Najwięcej zarabia piwiarnia, w której i minister i wyrobnik za dwadzieścia fenigów chłodzą się gambrynusowym nektarem; najlepiej też stosunkowo wychodzi fotograf, który tanio, z prosta odbija na papierze kucharki i żołnierzy.
Kilku nadwornych fotografów, każe sobie płacić drogo, produkuje arcydzieła — lecz sława ich nikogo nie ściąga, bo tu pierwszym warunkiem — taniość.
Chlebodawca Filipa był jednym z tych skromnych profesyonistów, który na ludek rachował — i na liczbę.
Roboty więc tu, choć niewytwornej było dużo i nieustanna. Cisnęły się kucharki z koszykami w ręku w towarzystwie wojskowych.
Filip biegał spocony, zajęty, nie mając czasu słowa przemówić — i, mimo najlepszej chęci, Jordana na godzinę wieczorną odprawił.
Trzeba było czekać na nią.
Klesz znalazł się w maleńkiej uliczce, przy której mieściła się pracownia, o godzinie w której zwykle wychodził, wziął go pod rękę i wyprowadził na sąsiednią Bürgerwiese.
Opowiedział mu ranną przygodę, której Żyrmuński wysłuchał krzywiąc się.
— Nie wiem co to w tym razie ma oznaczać — rzekł — ale zwykle tłómaczy się to tem, że albo cudzoziemiec jest podejrzany pod względem politycznym, lub nie dowierzają kieszeni jego i obawiają się niewypłatności.
— Ale my, zdaje mi się — zawołał Jordan — żadnych długów nie mamy. Pieniędzy jest niewiele, lecz Floryan się ich spodziewa co chwila.
— Zatem, pierwsze! — odparł Filip.
— Prawdą a Bogiem, mój kochany — rzekł śmiejąc się Jordan — mój poczciwy Florek i pod tym względem czysty jest. Być może, iż go ogadano, że było jakieś podejrzenie niesłuszne, lecz miano czas się przekonać o jego bezpodstawności. Nie rozumiem.
— Ani ja — dodał Filip — ale w końcu być też może, iż wizyta jest wprost tylko złośliwego człowieka, zabawką. Indywiduum to, europejskiej sławy, znane jest ze swych fantazyj.
Gdy po rozmowie z Filipem, Jordan późno już wrócił na Christianstrasse, zastał okna oświecone i gości w domu zebranych na herbatę i wista.
Był to dzień, w którym zwykle Małdrzyk przyjmował. Nie umiał on utrzymać w sobie doznanej przykrości, wygadał się przed przyjaciołmi i, gdy Klesz wszedł, zastał ożywioną rozmowę o panu komisarzu. Znali go wszyscy — odwiedziny nie były bezprzykładne, nie przywiązywano do nich wagi.
Hrabia Trzaska, który należał do klubu przy Krzyżowej ulicy, składającego się z dyplomatów i szlachty — i mówił, że się tam czasem z ministrem Beustem spotykał — obiecywał mu się poskarżyć na to postępowanie komisarza.
Opowiadano anegdoty o nim.
Ubogich ludzi pozbywał się z miasta różnemi sposoby, a obchodził się z niemi nielitościwie, często grubiańsko.
Beust pono, gdy się przed nim uskarżano, ramionami potrząsał, usta krzywił, ręce rozpościerał szeroko i milczeniem do zrozumienia dawał, iż na to poradzić nie mógł.
Zwolna też wielka w początku ilość przybywających tu rodaków, znacznie się zmniejszała.
Powieść o rannych odwiedzinach, pomimo że ją lekceważyć się udawano — dziwnie jednak zwarzyła i ostudziła nowych przyjacioł pana Floryana. Daleko wcześniej niż zwykle zaczęli spoglądać na zegarki, dokończyli śpiesznie wista i porozchodzili się.
Jordan powtórzył treść tego o czem się dowiedział od Filipa.
Następnego dnia, gdy swoim zwyczajem, poszedł Małdrzyk dać dzień dobry pięknej Linie, znalazł i ją zasępioną i bardzo ostygłą. Robiła pończoszkę wzdychając i nie patrząc na niego.
W kwaśnej i przerywanej rozmowie kilka razy powtórzyła — jakto, w teraźniejszych czasach nikomu wierzyć nie można, bo ludzie się sprzedają za to, czem w istocie nie są.
Florek, który z nią zwykł był żartować i wesołe tylko prowadzić pogadanki, obrócił i to w żart.
Matka pani Liny, chodziła też posępna, i — tego dnia, nastręczała się zbytnio, przeszkadzając miłej rozmowie. Popsutego humoru nie mógł być jednak przyczyną pan Floryan, bo komorne, z dodatkami, wczoraj jeszcze zapłacił.
Wszystko to razem wzięte i brak wiadomości z domu, zaczęło wpływać na usposobienie p. Floryana i czynić go coraz smutniejszym.
Na stoliczku przy jego łóżku stała fotografia Moni — wpatrywał się w nią z tęsknotą, z coraz większym niepokojem.
Listy Lasockiej, choć pisane oględnie — dawały do myślenia. Nie zmieniono mieszkania w oficynie i pani Natalia na wyraźne żądanie brata nie odpowiedziała nawet.
W tych dniach przyszedł od niej list nowy: krótki, suchy, w którym oznajmywała o wyprawieniu trzechset rubli w miejsce żądanych dwóch tysięcy, wyrzucała mu marnotrawstwo i zapowiadała ażeby nie żądał nowej przesyłki, bo ani za pół roku mieć jej nie może.
Pismo to było jakby kroplą, która naczynie przepełniła.
Floryan wpadł w gniew niesłychany. W pierwszej chwili, chciał bądź co bądź — powracać. Jordan zaledwie go mógł pohamować.
Oczy mu się otworzyły. List siostry napisany był w takim tonie, jakby nie miano żadnego obowiązku względem Małdrzyka, a czyniono mu łaskę tylko.
Mniej może w tej chwili uląkł się Floryan o siebie, co o córkę. Wyrzucał sobie, że przez tchórzostwo dziecię naraził, i przyszłość jego mógł zachwiać.
Kleszowi z wielką trudnością przyszło ukołysać go, uspokoić nieco i doprowadzić do chłodnego rozważania — co czynić należało.
Małdrzykowi, który ani do oszczędności ani do pracy, nigdy w życiu nie był nawykłym — przewidywanie samo położenia, w którem oboje stać się mogło koniecznością, było przerażającem.
Widząc go w tym stanie podrażnienia, Jordan w pierwszej chwili powziął myśl powrócenia do kraju, dla widzenia się osobistego z Kosuckiemi; lecz wprędce rozwaga przyszła, że on tam zrobić nic nie mógł, nie miał prawa, a Floryana opuścić samego, było to narazić go na nieochybne zwichnięcie, na moralne zwątpienie i upadek.
Wstrzymał się więc z tem aż do czasu gdyby zrozpaczyć mieli, i ten jeden ostatni krok pozostał.
Małdrzyk wrażliwy do zbytku, miał naturę ludzi słabych, gwałtownie odczuwał wszystko i zrazu, równie łatwo zapominał, tłómaczył sobie na lepsze, chwytał się najniedorzeczniejszych nadziei.
Nazajutrz, po wyprawieniu nowych listów, znalazł go Jordan spokojniejszego znacznie, a, co dziwniej, usiłującym wczorajsze wrażenie nowym wykładem listów zatrzeć i kłam mu zadać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.