Na tułactwie/Tom pierwszy/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miesiąc upływał od owego wieczora pamiętnego na terrasie, jesień już coraz była chłodniejsza. Na koncertach w Belwederze publiczność w dusznej sali przy drzwiach zamkniętych siedzieć musiała. Torniamenti stoliczki z podwórza kazał poznosić i wyglądał tylko pierwszego śniegu, aby się na zwykłą zimową do Włoch wybrać przejażdżkę, a kawiarnię zamknąć do wiosny. Wróble nawykłe zbierać rzucane im okruszyny, strwożone przelatywały od Torniamentego do Marschnera, i napowrót — przeczuwając już głodną zimę.
Za to teatr się napełniał, i urlopowani artyści powracali do swych obowiązków. Amerykanie, anglicy, rosyanie, którzy letnie miesiące spędzali u wód, w Szwajcaryi, na wycieczkach różnych, a nawet w Schandau, Loschwitz i Blasewitz, ciągnęli też napowrót do Drezna.
Z wielkiego tłumu polaków, który w letnich miesiącach wszędzie się tu spotykało, znaczna część ubyła. Zostawało ich jeszcze jednak bardzo wielu, i p. Floryan, który tu zimę spędzić postanowił, nie obawiał się aby mu towarzystwa zabrakło.
Listy z Lasocina, długo oczekiwane z utęsknieniem nareszcie nadeszły. Pani Natalia pisała do brata, długo ale niejasno, tłómacząc męża iż on wcale pisać nie mógł, gdyż obawiał się być przez to skompromitowanym. Z boleścią serca donosiła iż niespodziewany wcale obrót przybrał — wiadomy interes, że się znalazły różne podejrzenia, oskarżenia i niebezpieczne zeznania, które możność rychłą powrotu odbierały. Trzeba było czekać cierpliwie ażeby się to wszystko wyjaśniło, nad czem miał mąż jej pracować. Bolało ją także — iż w żaden sposób pieniędzy teraz nadesłać nie mogli, gdyż nieurodzaj był okropny, ceny nadzwyczaj niskie, a pozostawione ciężary i opłaty naglące. Wszystko to było zawikłane, niejasne, smutne.
Pocieszającem tylko pozostawało to, że Monia była zdrowa, że uczyła się pilnie, że wspominała o ojcu i tęskniła za nim.
Listy Lasockiej i samej Moni, dużemi literami, po dziecinnemu pisany — przyszły inną drogą i tak jakoś jak gdyby p. Natalia o nich nie wiedziała. List Moni jakby łzami był pisany, a tak naiwny dziecinnie, tak serdeczny, stęskniony, smutny, iż czytając go łzy w oczach Fioryanowi stanęły: Dziecię wyrywało się ku niemu, wołało: Weź mnie z sobą. Ból i przestrach sieroctwa czuć było na tej karcie.
Lasocka pisała z wielką oględnością, sucho, z omówieniami, frazesami, które więcej mówiły niż w nich było. Pismo było przerażająco smutne, jakby na biedną kobietę spadł niespodziany ciężar nad jej siły.
Jordan, który czytał to czego tam nie było — domyślał się z listu, iż Lasocka bardzo była ze sposobu obchodzenia się z nią i z dziecięciem niekontenta. Nie skarżyła się wcale, donosząc tylko sucho, iż państwo Kosuccy przenieśli się do pałacu, zamieszkali w Lasocinie, a ją z Monią umieścili w oficynie, że służącę dawną, do której dziecię było przywykłe, odprawiono, a dano im do posług dwunastoletnią ze wsi sierotkę.
Pisała że Monia była zdrowa, ale popłakiwała często, a za te łzy odbierała bury i groźby od ciotki — która trochę zaostro obchodziła się z pieszczonem dziecięciem.
Odebrawszy te korespondencye Floryan tegoż dnia długie listy wyprawił do siostry, do szwagra, do Lasockiej i do dziecka. Pod wpływem rozgorączkowania w jakie go pisma odebrane wprawiły — pisał gorąco; nalegając na Natalię naprzód o niezbędne pieniądze, gdyż zapasy się wyczerpywały, potem o jak najłagodniejsze obchodzenie się z Monią. Kosuckiego upoważniał chociażby do zaciągnięcia długu w jego imieniu, gdyż życie zagranicą było drogie i t. p.
Listy te wysławszy i nie wątpiąc bynajmniej o ich skutku, p. Floryan z uciskiem w sercu tak potrzebował rozrywki jakiejś, towarzystwa — czegoś coby go z koła myśli czarnych wyprowadziło, że się rzucił pomiędzy ludzi, i porobił nowe a uciążliwe znajomości.
Bywając na obiadach i wieczorach, musiał też u siebie przyjmować. Kucharkę niedosyć ze stołem wykwintniejszym obeznaną, potrzeba było odprawić. Nastręczył się kucharz stary, który niegdyś u panów polskich sługiwał — wzięto go bez namysłu.
Jordan sykał i krzywił się, a Floryan się z nim kłócił, wyrzucając mu niegodziwy pessymizm jego, którym sobie i drugim życie zatruwał.
Poczciwy Klesz miał oprócz tego powody krzywienia się. Między innemi i to mu się nie podobało, że Floryan jakimś przypadkiem poznał się z córką gospodyni, która do innych talentów łączyła i ten, że mówiła nieźle po francuzku, co Małdrzykowi ułatwiało wymianę myśli. Siadywał często po obiedzie u pani Herzowej i trafiało się, że gdy ona dla gospodarskich potrzeb wychodziła do miasta, sam na sam godzinami paplał z piękną Liną, coraz poufalszym z nią będąc — i ona z nim. Klesz postrzegł, że małe podarunki przynosił z miasta, które bez trudności przyjmowano, może nawet przymawiano się do nich.
Matka, pani ober-kontrolerowa, zawsze zapraszając na kawę Jordana, który dla tego tylko nie odmawiał, że chciał badać co się tu święciło — bardzo zręcznie usiłowała się dowiedzieć od niego o położeniu majątkowem, rodzinie, przeszłości swojego lokatora, a nawet o jego charakterze.
Widocznem być zaczynało, że budowano coś sobie na sympatyi Floryana dla pięknej Liny. Jordan, którego to oburzało i przerażało razem, z przezorną dobrodusznością, z rodzajem politowania malował położenie przyjaciela, jako bardzo niepewne, przyszłość jego mocno zagrożoną. Kobiety słuchały z niedowierzaniem, i miały słuszność, bo sposób życia, wydatki, przyjęcia gości, świadczyły o zamożności. Tak im się zdawało. Jordan utyskiwał na nieopatrzność. Ta była w istocie wielka — Małdrzyk się zawsze miał za dziedzica znacznego majątku, a nie przypuszczał żeby wygnanie to potrwać miało długo. List siostry na chwilę go zmięszał, ale już trwoga ta przeszła.
Dobrego serca i chętny dla drugich, równie jak folgujący sobie, p. Floryan przebąkiwał już o tem, że Cymerowskiemu należałoby dopomódz do rozszerzenia jego handelku bielizną, na co niewiele miało być potrzeba, a Filipowi założyć pracownię fotograficzną, któraby przy stosunkach z polonią, mogła mu zapewnić utrzymanie.
Nie zaprzeczał Małdrzyk, że Cymerowski był trochę szachraj i filut, ale przypisywał to jego położeniu i właśnie dla tego pomagać mu chciał, aby go na drogę poczciwszą wprowadzić. Dla Filipa zaś chciał coś zrobić, bo jego cichą pracę niewdzięczną szanował i miał dla niego współczucie. Że oprócz tego codziennie się trzeba było z kimś dzielić, do składek przyczyniać, ratować kogoś — do czego p. Floryan całem sercem się garnął, — a zapasy z domu przywiezione wyczerpywały się — nadesłanie zaś nowych funduszów było bardzo wątpliwem, Jordan drżał o los przyjaciela.
Nie mówił nic jeszcze, chodził coraz posępniejszy.
Od czasu jak poznał bliżej Linę p. Floryan — mieszkanie, które wprzódy miało dla niego wiele niedogodności — stało się znośnem.
Ludzie, którzy wszystko wiedzą, często nawet to czego nie ma, już przebąkiwać zaczynali o pięknej Linie — i o skłonności dla niej p Floryana. Hrabia Trzaska, sam w sprawach świata i zielonego stolika bardzo wyćwiczony, pierwszy otwarcie o to zagadnął Małdrzyka, który się o mało nie rozgniewał. Trzaska, poufały ze wszystkiemi, a po kilku dniach każdego po imieniu wołający, bez ceremonii odezwał się do Floryana:
— Strzeż się tej swej gosposi... my tuje dobrze znamy. Sentymentalne są, czułe, łatwo się przywiązujące, ale następstwa zawsze drogo się opłacają.
I śmiał się, a p. Floryan zapierał, hrabia nawet od chwili gdy go przestrzegł stał mu się nieznośnym.
Ze swej strony, znający lepiej Florka Jordan, zamiast go drażnić, udzielał mu tylko wiadomości przy kawie zaciągniętych. W czasie jednego z tych posiedzeń, Lina mu szepnęła, że urodziny jej matki były nazajutrz.
Klesz już wiedział co to znaczyło i, nie mówiąc nic Floryanowi, w swojem imieniu, i jego, parę wazoników kwiatów posłał pani ober-kontrolerowej. Skutkiem atencyi było, że ośmielono się ich obu prosić na wieczerzę i poncz, ale Małdrzyk był zaproszony na obiad i wista, i Jordan przez ciekawość poszedł sam do gospodyni.
Znalazł tu samą tylko jej rodzinę, starszą siostrę, osobę poważną i otyłą, także wdowę, która jadła dużo a nie mówiła tak jak nic, brata urzędnika w ministerstwie skarbu, typ biuralisty i jakąś kuzynkę niesmacznie ubraną, z okrutnie wielkiemi rękami i nogami płaskiemi.
Przyjęcie ograniczyło się na zimnych mięsiwach, sałacie z kartofli ze śledziem (najpospolitszej i ulubionej świątecznej potrawie sasów), kawie, którą się pije zawsze — a na ostatek ponczu.
Ten stanowił epilog uczty, wszyscy się rozochocili — pani Lina i reszta familii dla poufalszej zabawy wyszli do drugiego pokoju, a, Jordan ulubiony gospodyni pozostał z nią w saloniku.
Poncz niespodziane wydał owoce, wzruszona, rozrzewniona, wspomnieniami lepszej przeszłości pani ober-kontrolerowa całe swe życie, dole jego i niedole roztoczyła przed chętnym słuchaczem. Szczególniej rozczulała się nad losem ukochanej córki, której się nie mogła odchwalić. Ze szczerością, której później może żałowała, opowiedziała Jordanowi, o młodym owym mężczyźnie, który się tak kochał w Linie, był z nią zaręczonym, i — nim poszli do ołtarza... na tamten świat śmierć go zabrała.
Dotąd mówiono zawsze że była wdową — teraz okazywało się, że słomianą tylko.
Po ostatniej zaś lampce ponczu, zapomniawszy już pono o tem co niedawno wyznała Jordanowi — poczęła niespodzianie pani Herzową kląć i łajać zdrajcę, który uszedł do Ameryki od ożenienia z Liną.
W ten sposób dowiedział się Klesz historyi dotąd utrzymywanej w tajemnicy. Było mu to na rękę, a że bardzo pragnął przyjaciela odciągnąć od zbyt bliskich stosunków z Liną — nazajutrz w swój sposób, sarkastycznie, z humorem, wyśpiewał przed nim wszystko.
P. Floryan przyjął to jakoś dziwnie, gniewnie.
— Proszę cię, co mnie to wszystko obchodzić może? Wdowa czy nie. Powiem w ostatku, że zawód jakiego w życiu doznała, budzi we mnie prędzej sympatyę niż — inne uczucie. Co to wszystko dowodzi?
Klesz się śmiał.
— Ja też nie nie chciałem dowieść — odparł — mój Florku, pragnąłem cię rozerwać tylko opowiadaniem.
— Bardzo smutnem — rzekł żywo Małdrzyk. — Posądzasz mnie widocznie o czułe jakieś sentymenta — przyznaj się?
— Znam poczciwe a do zbytku miękkie serce twoje — odparł Jordan. — Nie kochając się, bo nie przypuszczam aby kobieta innego świata, narodowości, obyczaju — nawpół i powierzchownie wykształcona, zająć cię mogła seryo — możesz nawyknąć i nałogowo się przywiązać, a potem cierpieć.
Pozwól też abym ci tę zrobił uwagę, że polka, gdy komu okazuje współczucie, zawsze nią kieruje serce, temperament, uczucie prawdziwe — niemki zaś mają trochę fantazyi, a wiele rachunku.
— Dajże mi pokój z morałami! — weselej trochę ale zawsze zasępiony zawołał Floryan. — Grasz rolę mentora nie przyjaciela, litości nie masz nademną. Wiesz co cierpię, najmniejszej rozrywki mi nie pozwalasz.
Jordan z powagą swą zwykłą przyszedł go uścisnąć.
— Mój drogi — rzekł — gdybyś ty otworzył serce moje i zajrzeć mógł do niego!
Nie bierz mi za złe, że cię goryczą karmię, sam nią jestem przepojony. Życie nasze w domu, a życie na tem wygnaniu — są rzeczy odrębne zupełnie i wielce różne. Tam między swemi — mieliśmy swobodę, znano nas i fałszywie nie tłómaczono czynności. Tu, co jeden z nas czyni spada na cały naród — Jordan Klesz nie powiedzą ale polak to zrobił. Maleńki rys przybywa do coraz ciemniejącego wizerunku narodowego, niechętną, złośliwą malowanego dłonią.
Tobie przytem zdaje się, mój Florku, że jutro się to skończy wszystko i wrócimy tam gdzie dulcis fumus patriae tak pięknie wonieje, po smrodliwym węglu niemieckim. Bóg wie! Bóg wie.
Westchnął Jordan.
Małdrzyk chciał na gwałt rozmowę na inny przedmiot odwrócić. Zanucił coś, przeszedł się.
— Mój Jordku — spytał — ja jak ja, po całych dniach z rodakami gram, piję i paplam, mea culpa, wiesz że całe życie byłem próżniakiem z powołania, ale — powiedz mi — co ty robisz?
Klesz skrzywił usta i potarł włosy.
— Daj mi słowo, że się śmiać nie będziesz? — rzekł.
— Zmiłuj się!.
— Nie mam co robić, widzisz — dodał Jordan — nudzę się, postanowiłem uczyć się czegoś i obrałem sobie — introligatorstwo. Zawsze z książkami i papierem będę miał do czynienia. W Niemczech papieru zadrukowuje się ogromnie wiele.
— Obiecałem ci się nie śmiać, Jordku — zawołał Małdrzyk — ale doprawdy trudno. Ty, cobyś mógł pisać, chcesz książki oprawiać?
— A, mógłbym pisać — odparł Jordan — to nie ulega wątpliwości. Książkę zrobić z pewnym szykiem i wprawą — jest rzecz nadzwyczaj łatwa. Jedno z dwojga albo się tworzy dzieło imaginacyi, do którego wchodzą ingredyencye tysiąc razy już zużytkowane, lecz w nowy sposób zmięszane, zaprawione i osmaczone — albo z pięćdziesięciu książek starych zszywa się nowa.
Proces to znany, łatwy i przy odrobinie talentu, dający owoce wcale pokaźne. Ale tu w Niemczech tego owocu na targu jest tyle, że go za bezcen nie chcą. Po polsku zaś... ty wiesz lub nie wiesz co daje pisanie? Chleba z tego mieć nie mogę — a chcę mieć chleb.
— Mój drogi — ofuknął go Florek — jużciż póki ja żyję.
— Tak! tak — rzekł Jordan — ale ty także możesz nie mieć chleba do zbytku.
— Jakim sposobem? — oburzony zawołał Floryan.
— Jak tysiąc innych co się zdało na łaskę i niełaskę rodziny. Kosucki może być niezłym człowiekiem — ale jest człowiekiem, podlega pokusie.
— Siostra! Natalia! — wołał Floryan.
— Siostrze on potrafi wmówić co zechce — rzekł Jordan — ale, dajmy pokój temu. Dość. Pozwól mi bym się na przypadek uczył introligatorstwa.
— Bzik! — roześmiał się Floryan.
— Wiesz, że jestem do bzików skłonny — spokojnie rzekł Jordan. — Przypuść, że mam taką fantazyę.
— Naturalnie że ci jej zabronić nie mogę — roześmiał się Małdrzyk. — Życzę aby cię to bawiło.
— Bawi nawet bardzo — rzekł cicho Jordan — na nieszczęście nim przyjdzie do tego co jest zabawne, to jest do wykończenia, klej obrzydliwie śmierdzi...i w izbie zaduch — nie do opisania. Ale — nie ma róży bez kolców.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.