Na tułactwie/Tom pierwszy/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Brühlowska terrasa! Któż nie zna jej z europejskiej sławy, jakiej od wieku używa? Każdy przybywający do Drezna spieszy ją zobaczyć — i jedni na wiarę swych poprzedników widokiem z niej się zachwycają, drudzy znajdują, że pochwały były przesadzone. Stanąwszy tu, mając Elbę pod stopami, daleki i urozmaicony widok ze wszech stron, przypominający obrazy Drezna Canalettego, staroświeckie budowy, poważny most, wzgórza zielone na widnokręgu, wybrzeże malownicze — niepodobna nie przyznać, że to jest w swoim rodzaju oryginalne, jedyne i w swoim rodzaju piękne. Tylko ogród i bulwary przyozdabiające samą terrasę, datujące z małemi odmianami od czasów ministra Brühla, a dziś mniej starannie utrzymywane niż niegdyś, ze swemi poszczerbionemi wodotryskami, wyślizganemi schodami, z kawiarenką bardzo skromną Torniamentego, który latem tylko tu gości — z niesmacznie odnowionym i polepionym Belwederem — wydają się trochę staroświecko i jak na stolicę... ubogo.
W tych czasach jeszcze, mimo że mniej może było starania o upięknienie sławnej terrasy niż dzisiaj, była ona zawsze pełną — przepełnioną. Cudzoziemców tysiącami liczyło Drezno i takich co z dobrej woli gościli tu i co z musu czekali na coś, albo nie wiedzieli co zrobić z sobą. Ruch i życie było niezmierne, a wieczory przy dźwiękach muzyki miały wybitny, kosmopolityczny charakter. Typy fizyognomij najrozmaitsze, ubiory najdziwaczniejsze ocierały się tu o siebie, języki całej Europy brzmiały równouprawnione, prawie głusząc niemiecki. Sasi, którym to przynosiło dochody, nie chorowali jeszcze na wielkogermańską jedność, którą drogo przypłacili — i nie zabraniali nikomu tak mówić jak go matka nauczyła; nie przeczuwano jeszcze nawet tych czasów, których my dożyliśmy, gdy na kolejach żelaznych junkry pruskie obcej mowy znosić nie zechcą.
Błogie to zaprawdę były czasy owe — bo cudzoziemców jako mszyce szanowano, potrzebując ich wysysać — a policya bardzo czujna, kładła rękawiczki gdy była zmuszoną z jednym z nich obejść się trochę ostrzej. Ta atmosfera łagodna i rozweselająca, ozonem jakimś przesycona, oddziaływała tu na wszystkich, nawet na tych, którzy się ze swego losu i pobytu na tej ziemi jak najmniej cieszyć mieli prawo. Ludzie co w kieszeni nie czuli nad talara, chodzili podśpiewując z głową do góry. Mieszkańcy dla wszystkich byli uprzedzająco grzeczni, rachowali bowiem że stu ubogich także coś przynoszą — a kto inny ich nie drezdeńczycy zasilać muszą.
Pięknemi wieczorami jesiennemi roiło się na terrasie. Przy małych stoliczkach u Torniamentego, we mroku siedziały pary, trójki i czwórki cichych, śmieszkami przerywanych rozmowach, w Belwederze około muzyki, przy rzęsistem oświeceniu, robiły się znajomości wejrzeniami, zawiązywały rozmowy, umawiały schadzki. Nawet członkowie młodsi ciała dyplomatycznego, incognito nie pogardzali zabawą na terrasie — i nie opuszczali żadnego koncertu.
Cóż dziwnego, że się tu znalazł jednego wieczora i p. Floryan, który tak ludzi i towarzystwa potrzebował. Wypadkiem jakimś był właśnie pozbawiony Jordana, który powlókł się gdzieś z Filipem, a jego partnerowie wistowi dnia tego zaproszeni byli do hrabiny P., której chory, niewstający z fotela mąż, potrzebował dystrakcyi.
Małdrzyk w domu, sam jeden, nie mógł wytrzymać. Napastowały go w samotności myśli duszące, przykre — wspomnienia, przeczucia, żale, których czuł nieużyteczność. Wyszedł więc sam jeden — i machinalnie powlókł się na terrasę w nadziei spotkania tam kogoś — pochwycenia, choćby już Cymerowskiego, który go nudził powtarzaniem jednych zawsze historyi z wojny stanowiącej epokę świętą jego życia.
Przeszedł jednak terrasę razy kilka, tam i nazad, napróżno szukając znajomej twarzy. Mrok był jeszcze dozwalający doskonale rozpoznawać przechodniów. Piękna postawa, twarz męzka typowa p. Floryana zwracały nań uwagę, osobliwie kobiet przesuwających się tu powoli pojedynczo i parami. Fizyognomia człowieka mówiła im, że to musiał być jeden z tych ludzi, których łatwo zdobyć można. A żadna z kobiet nie wątpi, że gdy zdobędzie — utrzyma; chociaż z p. Floryanem właśnie to było najtrudniejszem.
W istocie nasz wygnaniec znudzony, był w tem usposobieniu i stanie ducha, że zdobytym być pragnął. Oprócz innych tęsknot doznawał i tęsknoty do towarzystwa niewieściego, którego tu nie miał.
Lubił preliminarya romansu, choć zwykle i najczęściej na nich kończył, zjadając jak dzieci z ciast wielkanocnych rodzynki cykatę z placka.
Wśród przechadzek raz pominął był przystrojoną bardzo, skromnie ale starannie ubraną — panienkę czy też młodą osobę, która mu się pilno przypatrywała. Półuśmieszek skromny ale wyraźnie zarysowany drgnął na jej ustach.
P. Floryan postrzegł, że była to blondyneczka, z oczyma niebieskiemi, dosyć słusznego wzrostu, czysty typ saski. Zaintrygował go uśmiech.
Przesunęła się krzyżując z nim raz jeszcze, z tym samym zagadkowym twarzy wyrazem. Szła słuchać muzyki na terrasie, przez prostą ciekawość p. Floryan pociągnął za nią.
Siadła przy stoliczku, rozkazując sobie podać kawy, a że w bliskości miejsce się znalazło próżne, znudzony nasz wygnaniec zajął je, — żądając herbaty.
Kobieta dostrzegła to zaraz, zarumieniła się i — wymagała tego przyzwoitość, zaczęła unikać wejrzeń ciekawych natrętnego sąsiada. Było to widocznem, lecz brała się do tego czy bez przekonania, czy tak niezręcznie, że co chwila spotykały się wzroki, poczem kobieta z oczyma uciekała co najprędzej do swej filiżanki.
Floryan pił bardzo brzydką herbatę powoli i siedział.
Muzyka warczała i huczała.
Niewiasta dobyła z torebki sakramentalną niemiecką pończochę, bez której przyzwoitość z domu wychodzić nie pozwala, i poczęła pilno bardzo obracać drutami. Jak wiadomo do pracy tej oczu niepotrzeba, i — chodziły one po sali, a czasem spotykały się znowu z wejrzeniem melancholicznem Floryana.
Radby był ją zaczepił może, bo niekiedy drażniący uśmieszek po wargach się jej przesuwał, lecz onieśmielała go pończocha, a kto wie czy i uśmiech nie oznaczał, iż przystąpić się nie godziło.
Skończył się tak koncert, kobieta z niebieskiemi oczyma dopiła herbaty, zwinęła pończochę, okryła się chustką, upadł jej parasolik, który p. Floryan pośpieszył podnieść i podać, za co otrzymał nieme podziękowanie, któremu towarzyszył rumieniec.
Nieznajoma wyszła, a że Floryan nie miał tu co robić, skusiło go — zdaleka, niepostrzeżonemu pójść za piękną blondynką. Szła powoli, obejrzała się nawet parę razy, co zmusiło wstydzącego się swego postępku Małdrzyka, wstrzymać trochę. Obawiał się być śmiesznym, a — życzył sobie, choćby wiedzieć kto była owa blondynka. O ile dotąd pragnął kogoś znajomego spotkać — teraz się zaczął tego obawiać. Szedł pod murami, cieniem. Blondynka wolnym krokiem skierowała się ku Georgen-Thor; przez ulicę zamkową, rynek na pragską. Była to droga, która prowadziła mniej więcej i p. Floryana do jego domu na Christianstrasse.
Dziwniej jeszcze, dalej okazało się, że nieznajoma ku tej samej ulicy skierowała swe kroki. P. Floryan cieszył się z tego, lecz — osłupiał w końcu zobaczywszy ją wchodzącą — w bramę kamienicy, w której on zajmował parter od pani Herz najęty.
Poniekąd tłómaczyło mu to uśmieszek szyderski, gdyż mogła go widzieć już kiedy, chociaż on jej sobie nie przypominał.
Stanąwszy w progu, obejrzała się — jak się zdawało (ciemno już było) w tę stronę, z której Małdrzyk nadchodził, zatrzymała chwileczkę — i — znikła.
Niepospolicie tem zaintrygowany p. Floryan przyśpieszył kroku, i wchodząc do domu usłyszał tylko głośny, wesoły śmiech od strony mieszkania Herzowej, który umilkł nagle.
Pawełek nadbiegł natychmiast. Jordana dotąd w domu nie było.
Dobry p. Floryan choć ze sługą swym był na bardzo poufałej stopie — nie śmiał go pytać w początku. Dopiero rozbierając się, od niechcenia zagadnął go czy nie stał w bramie przed chwilą i nie widział kogo wchodzącego, bo mu się zdawało — że go ktoś do domu poprzedził.
— A jużci że widziałem. — Dycht przed jaśnie panem przyszła córka gospodyni.
— Mnie się zdawało że mężczyzna? — nie chcąc się wydać przed Pawełkiem rzekł Floryan.
— Gdzie mężczyzna — odparł Pawełek — przecież ja ją znam, i śmiejąc się jeszcze mi powiedziała po swojemu Tenabend, co ma się znaczyć — dobry wieczór.
Floryan się rozśmiał.
— Robisz więc znajomości, widzę, i uczysz się języka!!
— A już! z tym językiem, bodaj ich... — mruknął Pawełek — jabym tu sto lat mieszkał, a nie nauczyłbym się go, bo to do niczego niepodobne. Kat wie co! A z gospodynią i jej córką, człowiek rad nie rad, choć na migi rozmawiać musi, bo raz w raz czego potrzeba. To i ony się śmieją i ja się śmieję, a w końcu taki dadzą co potrzeba. Tylko takie to bestye, żeby najmniejsza rzecz, to ją zaraz zapiszą, darmo nic.
Pokręcił głową.
— Córka gospodyni, stara? — zapytał Floryan.
Pawełek parsknął.
— Przecie jasny pan Herzową zna, a i ta nie stara jeszcze. Córka młoda, ale ponoś wdowa już, bo dziecko ma, dziewczynkę lat ze dwa — a męża nie słychać — nie; ale bo taki wdowa, bo służąca mi to mówiła.
— Hę? — śmiejąc się zapytał Floryan — to ze służącą jednak choć po niemiecku rozmawiasz.
— A, jako żywo! — ofuknął Pawełek. — Służąca powiada, że jest wendka, licho wie co to znaczy, ale z takiego narodu co niby po naszemu gada, tylko przekręca — a rozumie wszyćko. Ze służącą tą to ja mogę przecie się rozgadać. Powiada, że jak panowie z sobą rozmawiają, bez mała też rozumie.
— Dobrze o tem wiedzieć! — dokończył p. Floryan, który posłyszał w tej chwili wracającego Jordana.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze, Małdrzyk o swej śmiesznej przygodzie nie powiedział mu nic. Wstydził się jej i płochości swej — a choć domyślał się, że wszystkowidzący Jordan pewnie córkę gospodyni znał już z widzenia i mógłby był mu coś o niej powiedzieć, nie zaczepił go o nią.
Klesz tłómaczył się z opóźnienia swego. Powracał z Filipem z przechadzki, ku Plauen, którą dla miłości fotografa przedsięwziął, bo Żyrmuński przez cały dzień nawąchawszy się fotograficznych wyziewów, potrzebował ruchu i świeżego powietrza.
— Żal mi okrutnie Filipa — dodał Jordan — mężna w nim dusza, charakter silny — ale przewidzieć można, że w walce z losem padnie. Gdyby miał całą swobodę umysłu, i nic na sercu — szłoby mu lepiej. Człowiek boleścią złamany, siły traci.
— Cóż za boleść tak ciężka? — zapytał roztargniony Floryan.
— Zdaje się — po chwili namysłu odparł Jordan — że porzucona w domu żona, zdradziła go. Z boku dochodzą go wieści. Listów nie ma żadnych, majątek który zostawił w jej ręku... przepadł.
Ręką zamachnął Jordan i zamilkł nagle. Floryan sposępniał i namarszczył się. Przeszedł się po pokoju kilka razy paląc cygaro.
— Nie odebrałeś nic z poczty? — zapytał Jordana, pod którego adresem pisać miano.
— Ani słowa.
— Dziwi mnie to — dodał Małdrzyk. — Mieliśmy tu dostać resztę pieniędzy. Ani ich, ani listu. Nawet od Moni i Lasockiej nic. Wina poczty, bo niepodobna aby tak długo milczeli.
— Chodzę na pocztę codzień — odezwał się Jordan — robiłem jak najstaranniejsze poszukiwania.
Ze zwykłą swą lekkomyślnością, Małdrzyk, który nad przykremi rzeczami długo nie lubił się zatrzymywać — odwrócił rozmowę i począł szydzić z Cymerowskiego, opowiadać o Myślińskim, który w rozmowie zdradzał najpocieszniejsze nieuctwo.
Jordan tym razem śmiechowi nie wtórował — chodził zasępiony.
Być może, iż Małdrzyk miał ochotę zręcznie przeprowadzić gawędkę na mieszkanie, gospodynię i — jej córkę, bo począł utyskiwać na niedogodności lokalu. Cymerowski, jak mówił, znajdował że był drogi. Chciał o tem pomówić z gospodynią.
Jordan dumał, nie odpowiadając.
— A ty, nie poznałeś się bliżej z Herzową — spytał — możebyś mógł służyć za pośrednika.
— Z Herzową? — przerwał Jordan. — Poznałem się i owszem, a gdybym nie unikał jej, baba by mnie zanudziła, bo, zapewne sobie wyobrażając, że mam tu wpływ jakiś, bardzoby mnie sobie rada pozyskać. Dwa razy napoiła mnie kawą.
— Byłeś więc u niej? Ma familię? — zapytał Floryan.
Klesz, który na wylot znał przyjaciela, jakby uderzony tem pytaniem spojrzał nań.
— Słuchajno — odparł z miną mentora — pytasz ty, mnie o familię; jakże to być może abyś ty — babiarz niepoprawiony, nie wiedział że ma córkę, gdy ta jest młoda i ładna?
Zarumienił się Małdrzyk i przybrał prawie zagniewaną minę. W oczach Klesza pogorszyło to jego sprawę, zrodziło podejrzenie.
— Zkądże chcesz — krzyknął Floryan — żebym wiedział te szczegóły?
Jordan ciągnął dalej z szyderskim spokojem:
— Jeżeli ci są nieznane, służyć mogę informacyą, zasiągniętą w czasie picia kawy, w gute Stube. Tak jest, pani ober-kontrolerowa ma córkę, mniej więcej dwudziestoletnią, ale już owdowiałą, i jest babką dwuletniej wnuczki. Córka, którą po imieniu Liną zowią, a której mężowskiego nazwiska nie znam, pozwalając sobie z pewnych powodów, powątpiewać o istnieniu owego męża... jest wcale ładną blondynką, sentymentalną i zalotną. Czyta Schillera, zna Heinego, pasyonowaną jest do teatru i powiada że ma słabość do polaków.
O tem bym ci w końcu powiadać nie powinien, ale powiem abyś się miał na ostrożności, że parę razy wspominając o tobie, chwaliła bardzo twą męzką piękność; a gdym jej lata, które liczysz sobie — powiedział, zakrzyknęła, iż tyle ich mieć nie możesz.
Pani Liny strzedz się potrzeba.
Floryan ruszył niby pogardliwie ramionami.
— Nie znamy się przecie — dokończył i dali sobie: dobranoc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.