<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka dni potem, gdy już Małdrzyk zbiegiem szczęśliwych okoliczności tylu znalazł znajomych starych i tyle nowych porobił znajomości, że cały dzień miał towarzystwo a Cymerowski z uczucia koleżeńskiego obowiązku nie odstępował go prawie na chwilę i posługiwał mu nadzwyczaj gorliwie, Jordan, który nie mógł się oprzeć smutkowi, jaki go uciskał, błądził najczęściej sam po mieście i okolicach.
Jak Floryan szukał rozrywki pomiędzy ludźmi, tak przyjaciel jego w samotności, albo właściwiej powiedziawszy, w studyowaniu ludzi, kraju i tego nowego świata, na którego ląd burza ich wyrzuciła.
Floryan po swojemu, brał lekko wszystko — Jordan podejrzliwie i nieufnie. Tu na tym nowym gruncie, nie mógł się bezpiecznie obracać i nie czuł się swobodnym, dopókiby lepiej go nie poznał.
Studya, jak ten co je robił, były dosyć fantastyczne. Bystry umysł Jordana miał ten dar intuicyi rzadki, który dozwala z niewielu pochwyconych rysów, stworzyć sobie całą istotę. Szukał więc charakterystycznych znamion, łatwo odgadując resztę.
We wszystkiem, co natura tworzy, nie wyjmując człowieka, jest logika tak ścisła, tak prawidłowa, iż dosyć jest prawa jej znać, aby jak Cuvier z zębu odtworzyć mamuta.
Jordan obracał się dotąd w ciasnych ramach jednego kraju, widywał ludzi pod mniej więcej jednemi warunkami wykształconych i obracających się — sąd jego o społeczeństwie był więc na nieco jednostronnych doświadczeniach oparty. W nowe wpadłszy stosunki, znajdował w nich tego samego człowieka którego znał — lecz z nieznanemi waryantami formy i barwy.
Dla siebie nie potrzebował on tych studyów, bo niewiele dbał o strony życia praktyczne, lecz dla biednego Floryana rad był poznać nową atmosferę, w której obracać się mieli.
Bawił się swemi spostrzeżeniami osobiście, a zbierał je na pożytek przyjaciela. Jakieś niedobre przeczucia mówiły mu, że w przyszłości potrzebować mogą całej energii i wszystkich sił dla stawienia czoła temu — co czekać ich mogło.
Obawiał się, lecz obawa ta przyszła zapóźno i Floryan jej nie dzielił, wyśmiewał ją. Jordan, który ludziom wogóle nie wierzył, nietyle dla zepsucia ich, jak raczej dla słabostek, które ku złemu prowadziły, z nieufnością patrzał na całą sprawę tę nagłego wyprawienia z kraju p. Floryana. Sprzedaż kondyktowa Lasocina, na którą tak mocno nalegano, nie podobała mu się.
Przywiązany niemniej od ojca do Moni, która w jego oczach, na jego rękach wzrosła, niezmiernie tęsknił i niepokoił się o nią, a to mu czarnemi myślami cały horyzont zaciągało.
Gdy Floryan godzinami baraszkował z Cymerowskim, który go oprowadzał po różnych kątach miasta, Jordan brał kapelusz i laskę i ruszał — w świat, gdzie oczy poniosły patrzeć i uczyć się.
W jednej z tych przechadzek po Wielkim ogrodzie, w którego głównej kawiarni — restauracyi (Grosse Wirthschaft) zawsze prawie naówczas ludzi bywało pełno — Jordan siadł przy stoliczku nad szklanką piwa i naprzemiany przysłuchiwał się to szwargotaniu niemców, to odzywającym się dokoła głosom znanej polskiej mowy.
Niekiedy wyraz jakiś dochodzący jego uszu, wprawiał go w drżenie i niepokój.
Znajomości nowych nie robił Klesz i niechętnie je zawiązywał. Tym razem uderzyła go przy sąsiednim stoliku twarz, która mu się znajomą wydała. Mężczyzna siedzący w pewnem oddaleniu, mniej więcej jego wieku, rysów zmęczonych, blady, żółty, równie pilno mu się przypatrywał. Klesz miał najmocniejsze przekonanie, że tego kogoś znał gdzieś i widywał, ale nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
Już miał wyrzec się odgadywania go, gdy spierając się na lasce, powstał ów nieznajomy-znajomy i zwolna zbliżać się zaczął z nieśmiałością ku niemu.
Jakiś ruch czy postawa nagle Jordanowi przypomniały nazwisko... Filipa Żyrmuńskiego. Przed kilku laty bywał on często u Floryana, i wyróżniał się od zwykłego jego towarzystwa usposobieniem poważniejszem, głębszem uczuciem życia i obowiązków. Jordana to zbliżyło do niego, lubił z nim mówić. Sprzeczali się zawsze, bo p. Filip miał pewne zasady i prawdy, w które wierzył mocno, a Jordan był nieprzezwyciężonym sceptykiem. Było to równie w jego umyśle jak w temperamencie.
Filip, wiedział o tem Klesz, znikł był z kraju zostawiając w nim młodą żonę. Różne wieści chodziły o jej losach..
— Filip! — zawołał Klesz wstając.
Smutnym głosem potwierdził to zbliżający się i ręce sobie ścisnęli.
— Że ja się tu znajduję — rzekł Żyrmuński — to, nie dziwna, ale ty panie Jordanie.
— Nie z własnej woli — odparł Klesz. — Jak się to stało żem i ja wywędrował — długoby opowiadać było. Powiem ci tylko, że p. Floryan jest tu, wytłómaczy ci to może.
— Floryan! — zawołał zdumiony Żyrmuński.
— No, lecz wy? wy — przerwał Jordan. — Jesteście tu dawno?
— Od początku mojego wygnania, które było, jak wiecie, koniecznością — rzekł spokojnie siadając przy nim Żyrmuński.
— I, jakże ci tu?
Uśmiechem bladym odpowiedział p. Filip. — Jak mi jest — począł — zdaje mi się, że się tego łatwo możesz domyśleć? Nikt mniej nie był stworzonym do emigrowania nad nas szlachtę polską, dla tego nam nigdzie dobrze być nie może. Wychowany byłem jak my wszyscy na hreczkosieja, na berejtera trochę, na gajowego, ale... do niczego więcej. Prawdę rzekłszy, nie umiem nic. W salonie znajdę się przyzwoicie, jem dobrze, piję gdy potrzeba, ręce mam silne, więcej nic. Lecz to co rękami bez głowy zarobić można, ledwie wyżywi.
Ramionami strząsnął i mówił dalej:
— Wyszedłem z małemi bardzo środkami, które się wyczerpały, z kraju nic mieć nie mogę, żebrać nie umiem. Zapracować tu — rzecz trudna. Biedę klepię.
Jordan słuchając wzdrygnął się jakby po nim mrowie przeszło.
— Tak jest — rzekł — my wszyscy wychowujemy się tak jakbyśmy nigdy wykoleić się nie mieli.
— Tu — dodał Filip — każdy człowiek coś Szablon:Krekta ma jakąś specyalność, powołanie — my stworzeni jesteśmy na szlachciców, a szlachcic bez ziemi... do niczego. Wyobraźże sobie los tych...
Jordan nie dał mu dokończyć.
— Nauczyłeś się czego? — spytał.
— Nauczyć się czego na starość, gdy się nic nie uczyło w młodości bardzo trudno. Musiałem się chwycić najłatwiejszej rzeczy.
Uśmiechnął się pokazując plamami ciemnemi okryte ręce.
— Pracuję u fotografa!!
Zamilkli oba.
Jordan rad był odwrócić rozmowę od drażliwego przedmiotu. Począł pytać o sasów i ich usposobienia.
— Ludzie są — rzekł Filip. — Warunki życia w tym kraju, nasiedlonym gęsto — są takie, że wszyscy pracować muszą. Zarobek mały, życie ubogie, nędzy prawie nie ma, fortun wielkich, któreby miały fantazye wielkie, nie ma także... proza życia, mierność.
Wszystko na maluczką skalę i serca też.
— Smutno — rzekł Jordan.
— Szczególniej tym — dodał Filip — którzy ze złudzeniami wychodzą, wierzą w chrześciańskie braterstwo, w miłosierdzie przyjaznych ludów i tym podobne mrzonki.
— Ja przynajmniej nigdy się nie łudziłem niczem podobnem — gwałtownie przerwał Jordan — ale powiedz mi co tu robotnik prosty zarabia — bo — któż wie, może i ja kiedy potrzebować będę pracy, a nie umiem nic.
— Ty? ty nic nie umiesz! — rozśmiał się Filip.
— Pochlebiam sobie, że tak jest — rzekł śmiejąc się także Jordan.
— Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że niekażdy robotnik znajdzie tu pracę, nawet do tłuczenia kamieni.
Klesz usta zagryzł.
— To fatalne — mruknął — i można z głodu umrzeć? hę?
— Nie, bo gdy będziesz bliskim zamorzenia od głodu — odparł Filip — wtedy dadzą ci kartofli, kawałek chleba i żandarm wywiezie cię do granicy.
— A! — rozśmiał się gorzko Jordan — dobrze to wiedzieć.
Rozmowa szła w ten sposób czas jakiś. Wstali w końcu i aleą lipową, smutniej coraz gawędząc pociągnęli ku miastu.
— Floryan rad cię będzie widział — odezwał się Jordan. — Wiesz jak jest żądny towarzystwa, byliście dobrze z sobą. Chodź ze mną.
Zawahał się nieco fotograf.
— Poszedłbym — wybuchnął — ale, ale mi przykro pokazać mu się teraz... a potem, wiesz, towarzystwo nasze polskie, psuje człowieka bo go rozpróżniacza. Nawykamy do próżnej paplaniny, do zbytnich wygódek, a ja — chciałbym się korzystając z nieszczęścia mego — odrodzić. Chcę zapomnieć o mojem szlachectwie, a stać się — człowiekiem. Floryan nie zrozumie tego, że czas mój jest moim chlebem.
— Przecież spocząć musisz — zawołał Jordan.
— Godziny spoczynku są chwilami nauki. Zostałem fotografem — dodał — chcę przynajmniej to powołanie wielce dwuznaczne, wielce wątpliwe — wziąść na seryo i umieć to dobrze co robię.
Słuchał Jordan z uwagą.
— Do licha — zamruczał — sensat z ciebie i rygorzysta straszny.
— Ale bo jeść muszę — odparł Filip — a prosić nie umiem.
Przeszli kawałek milcząc.
— Powiedzże mi — odezwał się pomyślawszy Jordan — gdybym ja był w twojem położeniu, cobym robił? Wiem że mi odpowiesz pewnie, iż... kierowałem się na profesora i uczonego, ale w Niemczech doktorowie filozofii chodzą bez butów i ukształcenia jest więcej niż go społeczność zużytkować może... więc to do niczego.
Korektorem w drukarni? — zapytał Jordan — nadto jestem roztargniony...
Mógłbym przepisywać.
— Wszystkiego tego ja nieudolnie próbowałem — zawołał Filip. — Z przepisywania na obiad nie starczy.
— Cóż obiad kosztuje?
— Hm! — rozśmiał się Żyrmuński — robotnik prosty wyżywia się za trzy srebrniki, resztę dopełniając piwem i cygarem.
Zadumany znów głęboko Jordan, zapytał nagle:
— A chleb po czemu funt?
Filip odpowiedzieć nie umiał.
— Na suchy chleb jeszcze nie zszedłem — rzekł po chwili.
Uparł się Klesz, złapanego znajomego prowadzić do p. Floryana.
— Jest nawet tego potrzeba — odezwał się. — Właśnie Florek chce się dla córki kazać fotografować.
— Mogę być pomocą w tem — rzekł Żyrmuński — ale mnie z waszego fotografowania się nie przyjdzie nic, bo ja jestem w służbie u fotografa.
Wlekli się tak do Christianstrasse. Przez zapuszczone w oknach mieszkania story, widać już było u niego światło. Domyślać mogli się towarzystwa, bez którego nie obchodził się Małdrzyk. Zawahał się nieco Filip, lecz dał w końcu pociągnąć.
Z przedpokoju słychać już było gwar wesołej rozmowy.
Pokoje oświecone rzęsisto, wyglądały bardzo ładnie.
Pawełek roznosił właśnie herbatę. Stolik do wista wieczornego stał przygotowany.
Cymerowski opowiadał coś z wielkim zapałem, dolewając sobie araku do szklanki. Oprócz niego, trzech panów jeszcze, siedziało na kanapach i fotelach.
Tak zwany Nabab, majętny obywatel, który bawił w Dreznie nie z konieczności lecz dla fantazyj, puszczając im cugle dosyć luźne, leżał na wpół na kanapie. Ponieważ niedaleko mieszkał, kazał sobie więc długi swój cybuch przynieść z ogromnym bursztynem i pykał z niego, ożywiając rozmowę bardzo dosadnemi wyrażeniami.
Drugi, którego zwano hrabią Trzaską, od herbu przybierający to nazwisko, niemłody, do zbytku wyświeżony, elegant — palił cygaro, spoglądając ku kartom. Mówiono, że grał wybornie i szczęśliwie, a wygranej potrzebował, bo — musiał żyć wygodnie i zbytkownie — a nie było z czego. Znakomite koligacye, dawna domu zamożność, nałogi powzięte w czasach gdy się fortunę traciło, robiły go panem choć już nim nie był.
Położenie jego teraźniejsze nikogo nie oszukiwało, znali je wszyscy — lecz każdy przez grzeczność udawał, że nie wie o ruinie. Niemcy zaś, choć czuli iż nie miał nic wierzyli w to, że się zawsze na stopie zamożnej utrzymać potrafi. Imponował im swoją niezachwianą wiarą w siebie. Długów miał mnóstwo, a płacił je, zaciągając nowe, potroszę, dla utrzymania kredytu, systematycznie dając dwadzieścia wierzycielom natrętnym, gdy mu się udało sto u kogo pożyczyć.
Postawa była niewymownie dystyngowana, wzrost piękny, twarz pańska, a maniery arystokratyczne.
Ostatni pan Myśliński, nieustępujący nikomu pod względem wysoko nastrojonego tonu i górą noszonej głowy, miał coś w sobie jakby nagle oswobodzonego kancelisty gubernialnego miasta, przerobionego na obywatela. Nie obył się jeszcze z nowem położeniem swem, choć już szpakowaciał. Naprzemiany to zbytek buty śmiesznej, to coś służebniczego i pokornego zdradzało, że nie był na swem miejsca. W istocie mówiono o nim, że przez ożenienie, ze starszą od siebie a bogatą panną, z chudopachołka wszedł w lepsze towarzystwo.
Dobór ten osób nie czyniłby wielkiego honoru p. Floryanowi, gdyby za łagodzące okoliczności nie służyły mu — że znajdował się zagranicą i że byli to tylko partnerzy do wista, do których głównych zalet liczyła się wprawa do gry i ochota do niej. Wprawdzie hr. Trzaska gdy znaczniejsze sumy przegrywał uregulowanie rachunku odkładał do jutra, które się przeciągało, ale zresztą był to gentleman i rozmowę miał bardzo przyjemną.
Gdy Jordan prowadzący Filipa z sobą ukazał się we drzwiach, gospodarz nie odrazu go poznał — lecz przypomniawszy sobie okazał wielką radość. Inni goście spojrzeli zukosa na intruza, Nabab i hrabia przywitali go zimno, Myśliński skłonił się zdaleka.
Największe jednak i nieprzyjemne wrażenie zrobiło przybycie p. Filipa na Cymerowskim, który pobladł, zesztywniał, skrzywił się i zszedł na drugi plan — zasuwając się do kąta.
Jordan tymczasem, znajomy wszystkim gościom, zbliżył się do nich zastępując gospodarza, który zajął się Filipem.
Cymerowski wziął w rękę kapelusz swój i rękawiczki nakładał zabierając się do wyjścia, chociaż wprzód nie okazywał do tego ochoty. Postrzegłszy to p. Floryan poszedł mu szepnąć aby pozostał.
— Nie mogę, prawdziwie nie mogę — odparł Cymerowski z jakiemś zakłopotaniem, które nie uszło uwagi gospodarza. — Człowiek ma tyle na głowie.
Zająknął się i szepnął do ucha p. Floryanowi:
— Panowie z tym panem (wskazał na Filipa) dawno się już znają?
— Z kraju jeszcze — rzekł Floryan wpatrując się w niego.
Cymerowski dwuznaczną jakąś zrobił minę, nie powiedział już nic, ścisnął rękę gospodarza i wymknął się cichaczem ku drzwiom.
Po chwili Filip i gospodarz, którego tymczasowo u stolika zastępował Jordan — rozmawiali z sobą pocichu. Od czasu jak się raz ostatni widzieli, tyle się zmieniło rzeczy. Floryan mając zaufanie w Filipie, pobieżnie, naprędce zasięgnął od niego wiadomości o ziomkach, których tu poznał.
— Nabab? — zapytał — zdaje się dobry człowiek.
— Dobry, zapewne — rzekł Filip — ale czy człowiek, nie wiem. Przynajmniej nie pierwszego wyborowego rodzaju.
— Hrabia? — szepnął gospodarz.
Żyrmuński ruszył ramionami.
— Najprzyjemniejszy z biesiadników, ale z arytmetyką pokłócony oddawna.
— Myśliński? — badał Floryan.
— Prawie go nie znam — rzekł Żyrmuński — ale jeżeli nie był lokajem, to ma kwalifikacyę wszelką potemu.
— Złośliwy bo jesteś! — zawołał śmiejąc się gospodarz.
— Cóż chcesz, bieda otwiera oczy i czyni nieubłaganym dla drugich, gdy los jest nielitościwy dla nas. Mścimy się na bliźnich za dolę własną.
Ale — dodał — nie zapytałeś mnie nawet o Cymerowskiego, a to może było ze wszystkiego najpilniejszem. Jest to stary wyga, który wszystkim służy i wszystkich wyzyskuje. Miej się na ostrożności, aby cię nie wciągnął w co, i nie złupił. Znany jest z tego.
Floryan się roześmiał.
— W tym względzie nie potrzebowałem informacyj — rzekł. — Kosztuje mnie kilkanaście talarów już, ale jest tak biedaczysko niezręcznym, że mi go żal.
P. Floryan poszedł do wista, a Jordan z gościem do swojego pokoju i grano w uroczystem milczeniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.