Na tułactwie/Tom pierwszy/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pani Nina Herz, wdowa po kontrolerze, któremu nawet dawano pono tytuł ober-kontrolera — niewiasta lat czterdziestu kilku, z twarzą bardzo pospolitą, lecz umysłu nader praktycznego, trzymająca mieszkania umeblowane do najęcia na Starem mieście w Dreznie, przy Christianstrasse — była bardzo szczęśliwą, gdy jednego poranku jesieni, zwabiony kartką na drzwiach przybitą, zwiastującą: Möblirte-Zimmer, parterre, zjawił się mężczyzna lat średnich, przystojny bardzo, oświadczając iż chciałby obejrzeć mieszkanie.
Mowa jego, akcent, powierzchowność, wszystko świadczyło że miała do czynienia z cudzoziemcem, a nikt nie może być pożądańszym gościem w podobnych lokalach, nad przybywającego zdaleka.
Szło tylko o odgadnięcie, do jakiej kategoryi należał ów przystojny mężczyzna. Strój jego i obejście, było, wedle wyrażenia się pani Niny, bardzo nobel, ale są narodowości i narodowości — jedne lepsze bywają od drugich do — zdzierania z nich skóry.
Domyślała się w nim pani ober-kontrolerowa polaka lub rosyanina — obu tych narodowości było naówczas w Dreznie obficie, pierwsza przemogła. Kalendarz oznaczony był rokiem 1865. Czasy dla wdów po ober i po prostych kontrolerach, utrzymujących meblowane pokoje dla gości przybyłych do Drezna — były, można powiedzieć, złote. Niewiele mieszkań stało próżnych.
Pani Herz zaledwie przed tygodniem postradała rodzinę amerykańską, która jej za wszystkie nakrycia poplamione i spalone dywany, sowicie się opłacić musiała. Nakrycia i dywany — starannie wyrestaurowane, czekały teraz na nowego przybysza, któryby je powtórnie zapłacił.
Piękny mężczyzna, niezmiernie ugrzeczniony, powierzchowności sympatycznej, od pierwszego wejrzenia podobał się bardzo pani Herz, szło tylko o zbadanie kategoryi cudzoziemców, do jakiej należał, i o wiadomość bliższą czy był w posiadaniu dzieci i psów. Dzieci jako tako za podwyższeniem komornego tolerowano w kamienicy, psów nie znoszono.
Przybyły bardzo pilno oglądał wszystkie zakątki, nawet te o których się mówić nie godzi, choć realiści nowej szkoły lubią je i opisują dokładnie. Wymagania jego, dawały do myślenia iż przybywał z dobrze zaopatrzonym workiem, co panią Herz skłaniało do nadskakującej grzeczności i wielu ustępstw. Obiecywała lampy z zasłonkami, gotową była dać stołeczki pod nogi, poświęcić fotel jeden, który stał u niej w „gute Stube“. Tymczasem gość opatrywał i nie okazywał tego zachwytu, jakiego się spodziewała właścicielka. Zamało mu było słońca, pokoiki znajdował ciasnemi, umeblowanie niedostatecznem.
Było to tem dziwniejszem, że pani ober-kontrolerowa wyrozumiała z rozmowy, iż tymczasowo w pięciu pokojach miało mieszkać tylko dwóch panów i służący.
Służący!! dawało to wielkie wyobrażenie o worku cudzoziemca, gdy się nie chciał ograniczyć jedną — sługą płci żeńskiej, któraby z pomocą przychodniej niewiasty i kuchni i pokojowej służbie starczyła.
Posłyszawszy o lokaju, poczęła ostrożna niemka, tytułować nieznajomego hrabiowską godnością. Zawahała się chwilę pomiędzy baronem a hrabią — lecz ostatni przemógł.
O cenę przybysz nie targował się wcale, choć pani Herz, na wszelki wypadek o kilka talarów ją podniosła. Potrzeba wiedzieć, że szanowna kontrolerowa, której po mężu została tylko mała pensyjka, utrzymywała się z tego że w kamienicy najmowała dwa piętra, meblowała je, i odnajmowała przyjezdnym. W ten sposób miała dla siebie mieszkanie darmo i wcale niezły dochodzik. Szczególniej teraz gdy napływ cudzoziemców był znaczny, ceny lokalów się podniosły, nadzieje miała świetne.
Oglądający pan, zdawał się namyślać i nie być pewnym; gospodyni uczyniła mu uwagę że jest wielka trudność ze znalezieniem mieszkania, zwłaszcza powabnego, w domu tak przyzwoitym, w pośrodku miasta położonym — i za cenę tak umiarkowaną. Wahał się jeszcze, lecz widocznem było że nudził się poszukiwaniem. Dobył z kieszeni cygaro do zapalenia którego gospodyni ofiarowała mu zapałkę i nic nie mówiąc usiadł w fotelu.
Było to dobrym znakiem. Pani Herz dbała o godność swoją, natychmiast w drugim zajęła miejsce. Cudzoziemiec się zadumał.
Puściwszy kilka razy dym, dobył w końcu pugilaresika, i milcząc położył zadatek przed gospodynią. Uradowała się temu wielce, lecz ober-kontrolerowa była osobą praktyczną i nie chciała potem mieć kwestyj żadnych z lokatorem, poczęła więc wymieniać dodatkowe warunki, drobne dopłaty i t. p. Na to wszystko mało zważał zadumany cudzoziemiec, palił cygaro, smutne jakieś myśli zdawały się go ogarniać, na widok tego czystego ale niesmacznie i trywialnie przybranego mieszkanka, tandetnych jego obrazków na ścianach i ozdób przypominających hoteliki drugorzędne.
Tego pani ober-kontrolerowa pewnie odgadnąć nie mogła, bo dla niej pokoje te były zbytkownie przybrane.
W kilku słowach tymczasowa umowa została dokonaną, podano sobie ręce; cudzoziemiec miał się wnieść przed wieczorem.
Z karty wizytowej zostawionej wraz z zadatkiem, dowiedziała się wreszcie pani Herz, że lokator jej był polakiem i zwał się panem Floryanem... Małdrzyka zakrztusiwszy się, wymówić nie mogła i ruszyła tylko ramionami.
Powszechne u nas panowało przekonanie, iż sasi czułą zachowali pamięć dawnych z Polską stosunków, z którą przez dwa albo i więcej panowania pod jednem berłem zostawali. Wprawdzie korzystali oni z tego, bo pieniądz nasz płynął tu i wycieńczonych podatkami zasilał — lecz zarazem mieli to przekonanie, że królowie zrujnowali Saksonię, opłacali drogo utrzymywanie swe na tronie. My, sasom przypisywaliśmy zgubę rzeczypospolitej, oni nam wszystkie swe klęski. Wyzyskiwano więc polaków dla odwetu choć częściowego, ale szczególnego dla nich nie miano nigdy afektu.
W bliższych nam czasach, Drezno szczególniej było schronieniem, ulubionem miejscem pobytu, przytułkiem jakimś tradycyjnym dla rodzin polskich. Sasi dopóki im grosz przynoszono, radzi byli i grzeczni — ale — na stronie krzywili się i uśmiechali z obyczaju naszego, nieopatrzności i buty. W tych latach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, możnych rodzin było dosyć, więc i pewne poszanowanie miano dla worka.
Myśmy się zawsze łudzili sympatyą tych „poczciwych sasów“. I pan Floryan, który mieszkanie najmował, znalazł swą przyszłą gospodynię, wprawdzie bardzo pospolitą kobieciną, lecz miłą i grzeczną.
Dom, choć wymaganiom jego nie odpowiadał, musiał przyjąć jakim był, bo od wczora chodził, trudził się, męczył i trafiał coraz na gorsze.
Powrócił więc wolnym krokiem do hotelu Saskiego, w którym stanął tymczasowo, ciesząc się tem że po drodze co chwila, słyszał z ust przechodzących mowę polską. Spodziewał się znaleść ziomków, wesołą gawędkę, a wieczorem wiseczka.
Rozrywka ta była mu tem konieczniejszą, że, choć ze złudzeniami wyjeżdżał, spodziewając się wiele przyjemności z podróży, od granicy owładła nim jakaś tęsknica nieopisana, nieodegnana, jakiś ból serca po tym kraju, który porzucił, po dziecięciu ukochanem, po miłym Lasocinie, nawet po powietrzu, jakiem tam oddychał.
Mimowolnie myśl powracała do gniazda, siadała tam i roiła co o tej godzinie działo się w opuszczonym dworze. Widział swą Monię, niespokojną, zapłakaną.
Miał z sobą poczciwego Jordana, który go opuścić nie chciał, ale i ten straciwszy grunt pod nogami, po którym stąpać był przywykły, znajdując się w świecie nowym, patrzył, milczał, niewiele rozumiał, zabawnym nie był i zabawić nie umiał.
Pan Floryan, choć mu się ze swą lepszą od jego niemczyzną, ofiarował iść szukać mieszkania i wyręczyć go, nie puścił przyjaciela. Wiedział już jego teorye oszczędności, a tych zwolennikiem nie był. Skazany na czasowe wygnanie, chciał przynajmniej mieć je opłacone wygodami życia i rozrywkami. Miał na to, jak mu się zdawało, aż nadto dostateczne zasoby. Wszystko tu wydawało mu się bajecznie taniem.
W hotelu Saskim, p. Floryan zastał Jordana, spartego na oknie i patrzącego w ulicę. Nie było mu tu dobrze, dosyć eleganckie umeblowanie pokoików, które zajmowali i czystość jaką w nich utrzymywano — wadziła mu. Musiał się mieć na baczności, aby cygar nie rzucać na dywany, i chodzić pluć do... miseczki stojącej w kącie.
Widok ulicy i kręcących się po niej przechodniów, aż do najostateczniejszego proletaryusza, starannie i czysto poodziewanych, nie podobał mu się także. Przeczuwał, że będzie się musiał ubierać. To go nudziło.
— No, chwała Bogu! — zawołał Floryan wchodząc — mamy nareszcie mieszkanie przy ulicy... Ale jakże się uliczka zowie? Chrystusowa? Nie może być... coś podobnego. Nie odpowiada ono wymaganiom moim, jest trochę ciasne, pięć pokoi.
— Bój się Boga! a toż na co?
— Jakto na co? ażebym się nie dusił i miał gdzie przyjąć ludzi. Bez towarzystwa żyć mi niepodobna, a ziomków, jak słyszę, jest mnóstwo. Pięć pokoików nie pokoi. Jeden dla mnie, drugi dla ciebie, jadalny, salonik, garderoba. Komisyoner hotelowy obiecał mi kucharkę przyzwoitą. Pawełek też potrzebuje ciupki dla siebie.
Jordan słuchał i wzdychał.
— Trzeba się ograniczyć o ile możności — odezwał się wreszcie. — Bądź co bądź, Bóg wie jak długo to potrwa, a nim ci z kraju nadeślą.
— Proszęż cię! pieniądze będą na zawołanie, Kosucki mi to przyrzekł uroczyście, a tymczasem mamy ich dosyć. Tęskno mi okrutnie — dodał Floryan — potrzebuję rozrywki i skąpić nie myślę. Tetryk jesteś.
Jordan spojrzał na niego.
— Trzeba więc zająć się pakowaniem i przenosinami — rzekł idąc ku drzwiom.
— Po co? Pawełek to zrobi. Chodźmy gdzie.
To mówiąc westchnął i ziewnął razem p. Floryan.
Wtem zapukano do drzwi.
Mężczyzna z okrągłą, uśmiechniętą twarzą, wąsikiem wyczernionym i nastawionym do góry, z charakterystycznemi bokobrodami noszącemi datę 1831 r. w półksiężyce podgolonemi, nieśmiało ukazał się na progu. Fizys jego tak była ułagodzona, przymilona, serdeczna, że budziła sympatyę. Nie można się też było omylić na niej, tak nasze choć pospolite, składały ją rysy.
Ubrany bardzo przyzwoicie, a nawet z pewną elegancyą pospolitą — gość ten mógł mieć lat przeszło pięćdziesiąt, ale trzymał się dobrze.
P. Floryan postąpił parę kroków ku niemu.
— Pan Floryan Małdrzyk z Lasocina? — dobył się głos z piersi przybyłego niego zachrypły.
— Tak jest.
— Mój Boże! pan dobrodziej nie pamięta! w klasie czwartej gdy byłeś w drugiej... Ignacego Cymerowskiego.
— Przepraszam.
— A ja doskonale go sobie przypominam — rzekł żywiej coraz Cymerowski — piękny pan byłeś jak aniołek.
— Cóż pan tu porabia? — zapytał skłopotany trochę pan Floryan, bo Cymerowskiego tego nie mógł sobie na żaden sposób przypomnieć, choć pamięć miał doskonałą.
— Ja!! — tu mu ręce z kapeluszem ku kolanom opadły. — Ja tu już od lat kilkudziesięciu. Łatwo się domyśleć — wygnaniec panie dobrodzieju, ale, dzięki opatrzności bożej i pracy własnej mam tu już swój zakładzik, magazyn bielizny, którym trudni się moja żona. Ożeniłem się z poczciwą niemką.
Naturalnie serce ciągnie do ziomków, radbym im służyć, bo to tu, panie dobrodzieju, te sasy — ho! ho! trzeba ich znać. Gemütlich Gemūtlich a drą ze skóry.
Bezinteresownie, jako rodakom miło mi...
Pan dobrodziej długo tu zabawić myśli?
— Nie wiem — rzekł p. Floryan powoli się oswajając z Cymerowskim. — Siadajże, łaskawco.Znasz Drezno, my z moim przyjacielem p. Jordanem Kleszem.
— Klesz? — podchwycił Cymerowski — a nie był naówczas w szkołach.
— Byłem — odparł zimno Jordan, który przybyłemu z pewną nieufnością się przypatrywał.
— Więc także koledzy!
Podano sobie ręce, ale Jordan cofnął się nie zawiązując rozmowy. Floryan widocznie rad był człowiekowi, zasiedziałemu już na tutejszym bruku i mogącemu dać jak najlepsze informacye. Gawędka była gotowa.
Cymerowski badał, patrzał i wyciągał na słowa. Dowiedział się o najętem mieszkaniu.
— A! jak Boga kocham — zawołał — to bieda z tymi przybywającymi! — Czemuż pan nie poczekał. Pewnie pana obedrą, a i ulica nieprzyjemna.
Herzowa? tak. Ja ją znam, baba kuta. Ma córkę niczego, niby wdową jak i ona.
Pokiwał głową. — Ja panu później nastręczę lepsze mieszkanie.
Małdrzyk, któremu koniecznie towarzystwa było po trzeba, począł się rozpytywać o ziomków mieszkających w Dreznie.
— Jak maku! panie dobrodzieju, pełno ich! — zawołał Cymerowski. — Hrabina D., hrabia P., hrabia Z. Znam wszystkich i szczycę się ich przyjaźnią. Prezes T., Marszałek Ks.
Liczył i liczył bez końca!
Floryan słuchał uradowany.
— O! Polonii dosyć — dokończył śmiejąc się Cymerowski — będziesz pan miał do wyboru. Jednakże z koleżeńskiego obowiązku muszę ostrzedz, nie zawadzi ostrożność, są ludzie i ludziska.
Zabawiając tak dawnego towarzysza, Cymerowski ściągnął do obiadowej godziny. Ponieważ Jordan był smutny i milczący, p. Floryan na obiad zaprosił gadułę, który nie odmówił. Wesół był i plotki sypał jak z rękawa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.