Na zwaliskach zamku w Czersku

NA ZWALISKACH ZAMKU W CZERSKU.

Po nagiem polu mgła się kłębami przewala —
Po nagich ścianach gór dziko gra wiatr jesienny —
Drży dźwiękami srebrnymi białej Wisły fala —
Z po za czarnych szmat chmur wyjrzał miesiąc promienny.

I z grubej wieczornej pomroki, zarazem
Wybiegły trzy bliźnie, odwieczne wieżyce;
Jak klątwy potężnej tajemnym wyrazem
Zwołane trzy stare siostry-czarownice.
Olbrzymie postacią — silne krzepkiem ciałem,
Choć wieki w niem zmarszczki głębokie wygniotły —
Na czole, od żarów słońca ogorzałem,
Z dzikich chwastów sobie korony zaplotły.
I czarnemi się na mnie oczyma patrzały,
I ponurem się ze mną milczeniem witały.

A na to powitanie, żałosne, milczące,
Krew się młoda w mych żyłach płomieniem zażegła,
I rozhukana serce całe zabiegła,
I łzy do oczu pocisnęły się lśniące.
W uszach zadźwiękły miecze i srebrne puhary,
I pieśni rycerskie, i biesiadne gwary.
Zabłysły pancerze i hełmy stalowe,
I mężów postaci, wyniosłe, marsowe.
I trąby zagrały — rumaki zarżały —

Chwila — i wszystko przeszło! wszystko pierzchło zdradnie!
I znowu cisza głucha. Tylko w dole, na dnie
Cienistego wąwozu, białych wód głębinie,
Jak niegdyś, w dniach chwały, nucą pieśń ruinie.

Tylko młodego dębu krzew sierocy,
Na starej baszty wierzchołku samotnym,
Widny, niby chorągiew, na bladem tle, nocy,
Szeleści, wiatrem miotany wilgotnym.

I nagle dziwaczna, szalona, zuchwała
Myśl-żądza mi w głowie i sercu zawrzała:
Na baszty olbrzymiej wybiegły szczyt wnijść,
I w pamiątce z niego zerwać dębu liść.
I wnet dłońmi chciwemi, po szczerbatym murze,
Po czarnych szczelinach, darłem się ku górze.

Zobaczył to wicher — co gdzieś tam bałwany
Mgły gonił po polu — i przybiegł zdyszany,
I zawył mi w ucho:

»Gdzież pniesz się to? gdzież?
Od wieku nie dotknął nikt skroni tych wież
Mnie tylko całować wolno ich rumieńce,
I objąć ich szyje, i pieścić ich wieńce.
Wam, karły, zostało czołgać się po ziemi,
U stóp mych kochanek, i korzyć przed niemi.
Hej! dalej mi stąd! Na ziemię mi wnet!
Lub ci o kamienie pogruchoczę grzbiet«.

Lecz ja, nie słuchając, po szczerbatym murze,
Po czarnych szczelinach, darłem się ku górze.

Wiatr wtedy zaryczał i z gniewu się wściekł:
Ostrymi kleszczami za dłonie mnie rwał,
I twarz moją zimnem, niby mieczem, siekł,
I w oczy wilgotną zawieją mi plwał.

I w potężne ramiona swoje
Olbrzymią basztę chwycił w pół.

Chciał, jak nić, zerwać ją we dwoje
I wraz ze mną runąć nią w dół.

Lecz gdy on się tak próżno silił, ja stanąłem
Na szczycie już — z gwiazd koroną nad głową —
I ułamałem gałązkę dębową,
I nią, jak berłem, skinąłem.

A jako na skinienie czarodziejskiej laski,
Wicher zajęczał — i skonał w niemocy —
I po czarnym całunie nocy
Nadsłoneczne polały się blaski.

I olśniony ich zorzą, uroczą, tajemną,
W całym swoim ogromie, od końca do końca,
Obszar ojczystej ziemi, jak przed okiem słońca,
Jednym wielkim obrazem rozwinął się przede mną.

Błyszczą szerokie jezior, rzek zwierciadła —
Zielenią strojne kąpią się w nich brzegi —
Wzbiegają w niebo stromych gór szeregi —
Ciemnieją wieńce lasów, jak mroczne widziadła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.