Nad Niemnem (wyd. 1899)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa,
Piotr Chmielowski
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

PISMA
ELIZY ORZESZKOWEJ
NAD NIEMNEM.



WARSZAWA.
NAKŁAD HIPOLITA WAWELBERGA.

1899.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 18 Августа 1898 года.




Warszawa. — Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.







Eliza Orzeszkowa.

I.

Wieś rodzinna Orzeszkowej[1] Milkowszczyzna, leży o mil sześć od Grodna, w stronie północnej powiatu grodzieńskiego, na równinie szerokiej, złożonej z pól żyznych i łąk rozległych. Dwór w niej zdala już widać było z powodu mnóstwa drzew starych, przeważnie lip i klonów, strzelistych topoli włoskich i, obejmujących to wszystko, a wśród zieleni bielejących, murowanych sztachet, które biegły na przestrzeni przeszło wiorstowej. Naprzeciw ogrodu znajdowała się stacya pocztowa, zgrabny spory budynek, otoczony domkami, w których mieszkali pocztylioni i rzemieślnicy różni, napełniony ciągłym gwarem ludzi tętentem koni, stukiem kowalskich i kołodziejskich narzędzi i dzwiękiem dzwonków pocztowych. Wszystkie te odgłosy słabemi echy dosięgały dworu nizkiego, długiego, z otynkowanemi na biało ścianami. Od ganku rozchodziły się we wsze strony szeregi lip tak dużych, że do objęcia ich paru ludzi zaledwo starczyło. Nad dachem w lecie klekotał w gnieździe bocian. Wnętrze domu zajmowało kilkanaście obszernych pokojów, z bardzo nizkiemi sufitami, co, o mroku szczególniej, nadawało im pozór smętny i tajemniczy. Okna od strony ogrodowi przeciwnej wychodziły na wielki dziedziniec z klombami krzewów i kwiatów pośrodku, a dalej na stojący tuż za dziedzińcem i zabudowaniami gospodarskiemi gęsty las liściasty.
W tym to dworze, którejś nocy majowej r. 1842, przyszła na świat nasza powieściopisarka. Opowiadano w domu, zwłaszcza później, gdy Eliza już jako autorka słynąć zaczęła, że owego właśnie maja po raz pierwszy w ogrodzie milkowskim zaśpiewał słowik.
Ojciec Elizy, Benedykt Pawłowski, którego straciła bardzo wcześnie, bo będąc zaledwie półtorarocznem dzieckiem, pochodził z rodziny szlacheckiej, herbu Korwin, osiadłej na Wołyniu. Miał dwóch braci, z których jeden, o wiele starszy wiekiem, straciwszy majątek rodzinny na pospolitych wówczas zabawach hulackich, zginął w jakiejś zawadyackiej awanturze, drugi zaś, najmłodszy, obdarzony talentem malarskim, lecz dotknięty nieuleczalną a ciężką chorobą nerwową, wraz z ojcem Elizy i pod jego opieką przeniósł się na Litwę około r. 1830. Benedykt, nabywszy Milkowszczyznę, ożenił się z Teofilą Borzęcką, synowicą właściciela sąsiedniego majątku (Obrembszczyzny), ale, utraciwszy ją niebawem, wszedł w 1837 r. w powtórne związki małżeńskie, poślubiając Franciszkę Kamieńską, córkę oficera wojsk Napoleońskich i posiadacza majątku ziemskiego Michałówki, w powiecie grodzieńskim, nad samym Niemnem położonego. Benedykt Pawłowski był człowiekiem niepospolitego charakteru i wielkiej nauki, zamiłowanym w sztukach pięknych i znającym gruntownie prawo. Biblioteka jego składała się z kilku tysięcy dzieł, przeważnie naukowych, głównie z XVIII wieku, a zbiór obrazów liczył, sto kilkadziesiąt płócien, z których część znaczna posiadała wysoką wartość artystyczną. Jako wychowaniec „wieku owczesnego” był on wolnomyślnym wolteryaninem, jak wtedy mówiono, i w młodszych latach należał do jednej z lóż masońskich. Te przekonania dzielił z nim brat młodszy, Jan, ów malarz amator, który do końca życia w Milkowszczyźnie przebywał. Swoboda myślenia i brak wszelkich praktyk religijnych u ojca i stryja Elizy były przez czas krótkiego pożycia jej rodziców jedynym cierniem w doli ukochanej przez Elizę babki, Elżbiety z Kaszubów Kamieńskiej, której staroświecka, naiwna pobożność nie mogła się pogodzić z filozoficznym sposobem myślenia, zięcia skądinąd szanowanego i potem ze czcią i miłością przez nią wspominanego. Opowiadając swej wnuczce, u kolan siedzącej, o cnotach i rozumie zmarłego Benedykta, przerywała sobie ciężkiemi westchnieniami to nad przedwczesnym jego zgonem to nad niewiarą religijną. Pragnąc zaś od tej „skazy” oczyścić pamięć człowieka kochanego, usiłowała we własnem przekonaniu zrzucić winę na jego brata. „To pan Jan wszystkiemu był winien! — mawiała — to pan Jan go buntował. Obaj w nic nie wierzyli, do spowiedzi nie chodził żaden, ale p. Benedykt przez pana Jana był zbuntowany, przez pana Jana!” Za zbawienie dusz obu zakupywała często msze żałobne. Jednakże, kiedy Eliza miała lat 4 do 6-ciu, kilka razy widziała swą babkę stojącą przed portretem Benedykta, w niego wpatrzoną i cicho płaczącą. Spostrzegłszy wnuczkę, pokazywała wizerunek ojca i mówiła: „Pamiętaj, abyś była do niego podobną, pamiętaj, abyś była taką, jak on!” W duszy tej zacnej kobiety nie było fanatycznej wyłączności; choć pewne strony umysłu Benedykta ją raziły, uznawała jego szlachetność, za nią go kochała i szanowała.
Wśród pracy umysłowej i dążenia do sumiennego spełniania obowiązku, śmierć zaskoczyła Benedykta Pawłowskiego. Na sejmiku 1841 r. wybrany przez szlachtę grodzieńską prezesem sądu powiatowego, znalazł akta i rachunki związane z tą instytucyą „opieki szlacheckiej” pogrążone przez poprzednika w nieporządku wielkim, mogącym sprowadzić mnóstwo strat, krzywd i procesów. Otóż, postanowiwszy te akta i rachunki do ładu doprowadzić, przez lat parę pracował nad niemi z wielkim sił wytężeniem, aż też nad stosami papierów, przy biurku w nocy listopadowej r. 1843, atakiem apoplektycznym śmiertelnie ugodzony został.
Dzieciństwo przepędziła Eliza pod okiem matki, a potem babki ukochanej. Bardzo wcześnie nauczyła się czytać po polsku i po francuzku. Mając lat pięć, czytywała już wspólnie z siostrą swoją, Klemunią, o trzy lata niespełna od siebie starszą, w ten sposób, iż gdy jedna ubierała lalki lub szyła sukienki dla nich, druga czytała głośno. Miały wtedy bonę niemkę, pannę Fechner, której nie cierpiały, oraz nauczycielkę, pannę Kobylińską, za którą przepadały, bo umiała podczas szarych godzin snuć opowiadania, mające za przedmiot epizody dziejowe, lub w ogóle piękne i bohaterskie czyny wielkich ludzi. W te szare godziny również uczyła je śpiewów historycznych Niemcewicza, z zapałem następnie powtarzanych przez pilne słuchaczki. Na tle tych zajęć i upodobań układały one i odgrywały we dwie lub przy współudziale nauczycielki sceny, których bohaterami byli wielcy mężowie, i nie raz przy tem uprzytomnianiu walk, klęsk i śmierci bohaterów zanosiły się od płaczu. Klemunia była dzieckiem chorowitem; dogadzano jej tedy we wszystkiem; mając 8 czy 9 lat, naparła się nauki rysunków, do czego okazywała podobno niejaką zdolność, a że panna Kobylińska udzielać tego „talentu” nie mogła, matka po długich poszukiwaniach umówiła nauczyciela (p. Filipowicza), który w zimie, gdy do Grodna zjechała cała rodzina, przychodził codziennie na godzin parę, a latem do Milkowszczyzny jej towarzyszył. A ponieważ nauka tak małego dziecka niewiele czasu zabierać musiała, więc głównem zajęciem nauczyciela było rysowanie, a nawet wystrzyganie z papieru, różnych osób, miejsc i scen historycznych, z których dzieci układały sobie znowuż całe dramaciki. Był więc tam np. wystrzyżony cały dwór Wiśniowieckiego, pułki Chmielnickiego, wojsko Chodkiewicza pod Chocimem, scena zaślubin Jana Zamojskiego z Gryzeldą Batorówną i t. p. Nauczyciel ten, łagodny bardzo, lubiący dzieci, był około dwu lat w domu Pawłowskich; Klemunia rysowała przy nim głowy i kwiaty, które nic a nic nie obchodziły Elizy, zajmującej się natomiast nader żywo owemi rysowanemi i wystrzyganemi scenami i figurkami, do których pomysł poddawały nieraz same dziewczynki, obeznane z dziejami i lubiące je.
Z boną niemką, mającą obowiązek ubierania i prowadzenia na przechadzki, musiały dzieci mówić po niemiecku, czego nie lubiły i unikały; z matką i nauczycielką kazano rozmawiać po francuzku, co szło znacznie lepiej i łatwiej. Nikt przecież nie zakazywał używania języka ojczystego; to też w nieskończonych rozmowach swoich i odgrywanych „historyach” nie używały dziewczynki nigdy innej mowy, a i p. Kobylińska po za granicami lekcyi mówiła z niemi po francuzku tylko w obecności ich matki. To też w niemczyźnie robiły małe postępy, po francuzku czytały i mówiły biegle; ale najłatwiejszym i najprzyjemniejszym był dla nich język polski. Wtedy również uczyły się gramatyki polskiej i francuzkiej (według podręcznika Chapsala i Noëla), geografii, pierwszych zasad arytmetyki, która szła nieszczególnie. Do Klemuni przychodził nauczyciel muzyki, a do obu jakaś gimnasta, który uczył je przeskakiwać przez obręcze, włazić na drabinki i słupki, ażeby tym sposobem, z porady któregoś wileńskiego lekarza, rozwinąć wątłe siły i przyśpieszyć mały wzrost dziewczynek. Z książek naówczas czytanych najwięcej utkwiły w pamięci Elizy: „Jan Kochanowski” Hofmanowej, „Życie sławnych ludzi,” „Contes à ma fille,” oraz wzięte z biblioteki ojca „Mémories des Contemporains,” opowiadające o Mirabeau. W tej ostatniej książce razem z Klemunią czytywały głośno i z nadzwyczajnym zapałem znajdujące się mowy parlamentarne, najpewniej treść ich w drobnej tylko części rozumiejąc. Zachwycać je musiało samo brzmienie pięknych frazesów. W każdym razie już w tak wczesnym wieku obznajomione były dość dokładnie z przyczynami i dążnością rewolucyi francuzkiej. W ogóle czytywały wtedy bardzo dużo; nikt im tego nie bronił, a czasu po za któtkiemi godzinami lekcyi miały wiele. Przeczytały też wówczas „Monte Christo” Dumasa, wyjęte z szafki stojącej w gabinecie matki, ale powieść ta nie wywarła na nie wtedy głębszego wrażenia.
Ważną chwilą w dzieciństwie Elizy była choroba Klemuni. Wtedy po raz pierwszy zapadło w duszę jej ziarnko uwielbienia dla nauki. Matka sprowadziła Adolfa Abichta, niegdyś profesora uniwersytetu, a potem akademii medycznej w Wilnie. Przebył on w Milkowszczyźnie dni kilka. Od niego po raz pierwszy zasłyszała Eliza wzmianki o świetnej owej instytucyi, budzącej tak miłe wspomnienia, wówczas jeszcze bardzo żywe. Profesor Abicht był wtedy czerstwym jeszcze, ale smutnym, prawie ponurym starcem. Matka Elizy i wszyscy otaczający okazywali mu wielkie uszanowanie, jako jednemu z mistrzów znakomitego zakładu. Pod wrażeniem tem zostając, Eliza razu pewnego, gdy Abicht siedział przy łóżku Klemuni, podeszła ku niemu i ni ztąd ni z owąd w rękę go pocałowała. Matka, która zazwyczaj przez całe życie niezmiernie strzegła konwenansów, tym razem nie gniewała się na nią za ten wyskok, profesor zaś sam przypisał go prośbie o uzdrowienie siostrzyczki. Nie tak było przecie w istocie. Sama Eliza pamięta dobrze, że uczuwała dla starca cześć i sympatyę za to, że był uczonym i że nauczał w szkole, o której tyle pięknych rzeczy w obec niej mówił. W ciągu trwania choroby siostry Eliza czytywała jej głośno i opowiadała jakieś bajki i historyje przez siebie samą skomponowane: pierwsze przebłyski przyszłej twórczości. Wówczas to nauczycielka, p. Kobylińska, odezwała się: „Ziunia będzie autorką,” a matka Elizy prawie gniewnie zawołała: „Niech Bóg broni! Proszę jej tem głowy nie nabijać.” Ten wstręt do autorskiego zawodu córki długo jeszcze zachowywała matka, gdy już Eliza pisać do druku rozpoczynała, aż wreszcie sława córki wstręt ten przemogła.
Wszystko to działo się przed rokiem 1849, w którym zaszły dwie ważne zmiany w życiu Elizy. Panna Kobylińska, jako nie wystarczająca już potrzebom dorastających dziewczynek nauczycielka, usunąć się musiała, a matka Elizy wyszła za mąż powtórnie, za p. Widackiego.
Pierwszą zmianę opłakiwała 7-letnia uczennica przez trzy dni gorącemi, rzewnemi łzami. Klemunia, zasmucona tem także, ale starsza, pocieszała siostrę, mówiąc, że gdy dorosną, obie, sprowadzą do siebie pannę Michalinę i nigdy się już z nią nie rozstaną. Wiedziały już wtedy doskonale, że są dziedziczkami Milkowszczyzny i że zaraz po dorośnięciu dom własny mieć będą. Wspominały ją dość długo i nawet płakiwały po niej, dopóki ważny wypadek domowy nie pochłonął całkiem ich uwagi i wyobraźni. Wypadkiem tym było wyjście matki za mąż. Konstanty Widacki, posiadacz majątku Janopol w powiecie Kobryńskim, był częstym gościem w Milkowszczyźnie. Dziewczynki słyszały wprawdzie, że jest to narzeczony ich matki, ale mało je to zajmowało. Ucieszyły się tem, że babunia, która dotąd mieszkała i gospodarowała w swojej Michałówce, przeniosła się do Milkowszczyzny i miała się zająć ich „hodowaniem.” Babcia też w któryś dzień listopadowy w r. 1849, w swojej wiecznie czarnej sukni i białym czepeczku, przyprowadziła obie dziewczynki, ustrojone w białe suknie i wstążki, do salonu, w którym zebrało się osób ze 20, a w którym ujrzały matkę swoją w ubierze ślubnym. Wtedy Widacki, człowiek młody, przystojny i elegancki, ofiarował każdej z nich broszę złotą z drogiemi kamyczkami, które przyjęły dygając; matka ucałowała je serdecznie, goście całowali i ściskali także, aż wreszcie babunia wyprowadziła je z sali, do której wróciły znowu, gdy przyjechano od ślubu. Dziewczynki nie smuciły się tą zmianą: owszem, na weselu tem, cichem zresztą, bez muzyki i tańców, bawiły się wybornie, jadły masę cukierków, słyszały mnóstwo komplimentów. Jeden szczegół zapisał się żywo w pamięci Elizy. Stała ona przy matce, słuchając rozmowy, jaką taż prowadziła z panią Sweczyn, z domu Biszpinżanką, sławną podówczas bogaczką i dziwaczką, starą bardzo, otyłą, w ogromnie dekoltowanej sukni z liliowej mory, z kwiatami przy włosach i staniku. Mówiąc, mieszała w każdem zdaniu słowa polskie i francuzkie. Ta makaroniczna jej mowa ogromnie bawiła Elizę i rozśmieszała ją tak dalece, że, poczuwszy, iż nie wytrzyma i śmiechem parsknie — uciekła. Zimę przepędzono w Grodnie. Na wiosnę r. 1850 była Eliza poraz pierwszy w Wilnie, dokąd wraz z babką pojechały w celu wystarania się o nową nauczycielkę. Wróciły w towarzystwie pani Augustowskiej, kobiety niemłodej, noszącej się wyniośle, ubierającej się strojnie, oschłej, dość despotycznej, ale mającej świetne rekomendacye nauczycielskie i tak materyalnie jak moralnie wysoko się noszącej. Bardzo biegłą była we francuzczyźnie, muzyce i innych naukach, ale co do charakteru, nie umiała przywiązać do siebie serc młodych. Zresztą Klemunia, coraz słabsza i częściej chorująca, uczyła się coraz mniej; Eliza prawie ciągle sama już tylko zasiadała do lekcyi, sama biegała i sama uprawiał ogródek przy pomocy kilku wyłącznie do tego przeznaczonych dziewcząt wiejskich. Klemuni czytywała już tylko czy to w ju, czy gdy ją, bladą jak opłatek, czarnowłosą, wysmukłą, wyprowadzano do ogrodu i w fotelu na słońcu sadzano. Dogorywała dzieweczka dwa lata. Matka woziła ją w tym czasie do Warszawy, raz jeszcze sprowadzono Abichta z Wilna, otaczano ją takiem staraniem i pieszczotami, że pokój jej był ciągle istnym składem zabawek, książek, przysmaków i kwiatów. W zimie 1852 r. straciła Eliza jedyną siostrę, która, gdyby spełniły się obietnice dzieciństwa, stałaby się w przyszłości najlepszą jej przyjaciółką: zgadzały się we wszystkiem, miały jednakie gusta, usposobienie i pokrewne zdolności; Klemunia zostałaby może malarką, bo bardzo już słaba, w łóżku ciągle, jeszcze próbowała rysować i rozkazywała przynosić do pokoju, gdzie leżała, te z obrazów z galeryi domowej, które najwięcej lubiła. Chwila śmierci siostry nazawsze pozostała w pamięci Elizy. Było kilku lekarzy, pomiędzy nimi Jan Pilecki, szeroko potem na całej Litwie znany. Babunia stała najbliżej umierającej, wlewając jej do ust ostatnie łyżki lekarstwa. Matkę, co chwila mdlejącą, podtrzymywał mąż i otaczały jakieś panie. Eliza, na ziemi, za poręczą łóżka przykucnąwszy, szlochała. W pokoju panowały szmery rozmów, chodzenia, łkania. Nagle zrobiło się bardzo cicho; doktor Pilecki porwał Elizę na ręce i płaczącą wyniósł z pokoju na drugą stronę domu, do salonu. Eliza miała wówczas rok dziesiąty, nie ogarniała jeszcze pojęcia śmierci, ale wiedziała, że Klemunia już z nią nie będzie, i to ją napełniało rozpaczą. Po prostu, nie wyobrażała sobie życia bez niej. Gdy ją położono w pokoju matki i wszyscy myśleli, że zasnęła, ona czuwała i ciągle, ciągle myślała o Klemuni; płacząc jak można najciszej, słyszała w przyległym pokoju płacz matki, przerywany rozmowami i modlitwami, które czytały głośno panie, noc z nią spędzające. Nazajutrz zaprowadzono ją na chwilę do zwłok siostry, a na trzeci dzień zgromadziło się na eksportacyę ich do kościoła, oprócz osób dorosłych, mnóstwo dzieci, a pomiędzy niemi Wilunia Kościałkowska, która wówczas po raz pierwszy z Elizą się zapoznała. Wszystkie te dzieci poszły do kościoła za trumną, Elizę tylko zostawiono w domu z panią Augustowską i boną. Jak tylko mieszkanie opróżniło się z domowych i gości, pobiegła Eliza ku oknu, aby zobaczyć orszak pogrzebowy, który ją zaciekawiał; ale zaledwie blask pochodni uderzył jej oczy, a muzyka zagrała żałobnego marsza, upadła na ziemię, tak płacząc, krzycząc i włosy rwąc z głowy, że nauczycielka z boną, rady dać jej nie mogąc, służbę po lekarzy rozesłały. Zanim matka i babka wróciły z pogrzebu, przyszedł doktor Zabiełło, wlał przemocą w usta dziewczynki jakieś lekarstwo i kazał ją do łóżka położyć, w którem też kilka dni przebyła. Była to pierwsza w jej życiu choroba i pierwszy dotkliwy ból. W parę miesięcy potem wyjechano, jak zwykle na zimę, do Milkowszczyzny, gdzie nagle jakoś powstał zamiar oddania Elizy na pensyę. Pani Augustowska była kapryśna i uprzykrzyła się wszystkim; uważano też, że dziewczynka, ucząc się i bawiąc samotnie, smutnieje, mizernieje.
Prawny opiekun Elizy, Konstanty Niezabytowski, który tylko co ożenił się był z panną wychowaną u Wizytek wileńskich w żonie rozkochany, dowodził, że nie ma na świecie dla dziewcząt lepszego wychowania nad klasztorne. Zapadło tedy postanowienie oddania Elizy na pensyę do PP. Sakramentek w Warszawie, dokąd też w czerwcu 1852 r. odwiozła ją babka.


∗             ∗


Zrazu, gdy, po parotygodniowym pobycie w Warszawie, babka odjechała, pozostawiając 10-letnią Elizę w klasztorze, było jej bardzo smutno: tęskniła, płakała często, lękała się nieznanych nauczycieli i zakonnic, tak, że raz od jakiejś lekcyi schowała się w najdalszym zakątku ogrodu, z którego zaledwie po kilku godzinach niespokojnego poszukiwania wydobyto ją całą we łzach. Były to wakacye; większa część uczennic rozjechała się po domach, pozostałe wszystkie wszystkie przewyższały wiekiem Elizę, najmniej Lenka Lubańska; to też ona w ciągu tych smutnych feryi największą jej stała się przyjaciółką i pociechą.
Po rozpoczęciu regularnych lekcyi łatwo przywykła Eliza do nowego otoczenia i jaknajmilsze z pięcioletniego prawie pobytu na pensyi wyniosła wspomnienie. Klasztor był bardzo rozległy i piękny, z mnóstwem korytarzy, wielkich i małych sal, wschodów, dziedzińców, z ogromnym ogrodem, kilku piętrami ku Wiśle spływającym. Malowniczość i melancholijność widoków klasztornych sprawiała na młodej uczennicy silne wrażenie.
Miała ona zawsze skłonność do niewytłumaczonych smutków, które nie wiedzieć zkąd nadchodziły i zabijały zwykłą jej wesołość i żywość. W klasztorze smutkiem takim napełniały jej umysł: widok korytarzy, tonących w mrokach i słabo zaledwie tu i owdzie zawieszoną lampką oświetlonych; odgłos śpiewów chóralnych, dolatujących z dalekich jakichś głębin; dźwięk dzwonów lub uderzeń zegara, rozlegających się wśród pory nocnej. Czasem umawiała się Eliza z którą z koleżanek, aby nie spać umyślnie, dla usłyszenia dzwonów o 3-ej czy 4-tej godzinie, wołających zakonnice na jutrznię, a gdy je usłyszały, cichutko wymykały się z sypialni i, u ściany jakiej zaczajone, przyglądały się ciemnym postaciom zakonnic z zapalonemi latarenkami, niknących jak duchy i jak iskry po czarnej sieci korytarzy, ku chórowi, zkąd niebawem dawał się słyszeć ich śpiew przewlekły, smętny, od czasu do czasu przerywany chórem drobnych dzwonków, lub basowym przeciągłym dźwiękiem pojedyńczych uderzeń dzwonu czy zegaru… W ogóle malowidła, kaplice, sale, muzyka, sprawiały we wrażliwej dziewczynce silne wstrząśnienia, oddziaływały na ustrój nerwowy i wyobraźnię.
Zdarzały się jednakże w tem życiu pensyonarskiem godziny i dnie wielkiej, wrzawliwej wesołości i swawoli. Uczennic było około stu, mniej więcej rówieśnic, bo od 10 do 15, najwyżej 16 lat liczących. Przestrzeni do zabaw miały dużo, w salach na korytarzach i dziedzińcach. W dnie i godziny rekreacyjne odbywały się tam tańce, gry, gonitwy, figle najprzeróżniejsze. Tryb życia był następujący. O godzinie 7-ej z rana służące przebiegały sypialnie, głośnem wołaniem, a w zimie zapalaniem lamp u sufitu wiszących, budząc dziewczęta ze snu. O 8-ej ubrane zbiegały się na odgłos dzwonka do dużej kaplicy, gdzie jedna z nauczycielek odmawiała głośno nieduże pacierze, które pensyonarki za nią powtarzały. Drugi dzwonek: śniadanie w refektarzu klasztornym, trzeci dzwonek, o 9-ej: lekcye, trwające do 1-ej, o której znowu w refektarzu obiad; potem dwie godziny rekreacyi, dwie znowu lekcyi, podwieczorek, uczenie się lekcyi na dzień następny, wieczerza, zabawa, o 10-ej dzwonek do sypialni wzywający, tam znowu krótkie pacierze; o 11-ej gaszono wszystkie światła.
W niedzielę chodziły uczennice do chóru kościelnego na summę, we czwartki na nieszpory. Dwa razy na rok spowiadały się, w piątek i sobotę zazwyczaj; w środy, piątki i soboty wielkiego postu nie jadały mięsa; trzy razy na tydzień miały lekcyę religii. Na tem kończyła się summa wpływów i przyzwyczajeń religijnych; zakonnice nie kładły na tę stronę wychowania nacisku szczególnego, książek religijnych do czytania nie dawały wcale i w ogóle nie czyniły nic w celu skierowywania pensyonarek ku pozostaniu w klasztorze. Były to po większej części kobiety wykształcone, łagodne, lubiące dzieci. Zajmowały się daleko więcej administracyą pensyi, niż nauczaniem; dwie z pomiędzy nich doglądały odzieży pensyonarek, dwie bywały obecnemi przy obiadach i wieczerzach; jedna, nazywająca się „matka mistrzyni,“ strzegła całego porządku, sprawowania się panien w ogóle i t. p.; w programie naukowym pełniły one tylko czynności korepetytorek, powtarzając z pensyonarkami lekcye zadane przez nauczycieli.
Zakres nauk był szczupły, jak zresztą wszędzie wówczas na pensyach żeńskich. Trzy języki (rosyjski był dowolny), historya powszechna, historya literatury polskiej, geografia, arytmetyka, muzyka, rysunki, tańce—oto wszystko. Największą wagę przywiązywano do języków i muzyki; inne przedmioty traktowano obojętnie. Były dwie bony: Niemka, p. Stephen i Francuzka, p. Marchand, dozorujące ubierania się i rozbierania i znajdujące się co chwila na różnych punktach pensyi, w celu pilnowania francuzkiej i niemieckiej konwersacyi. Pensyonarki obowiązane były mówić dzień po francuzku, a dzień po niemiecku; za niespełnienie tego obowiązku istniała kara w postaci zawieszonego na szyi „języka“ z czerwonego sukna. W klasach przepis ten spełniany był dość pilnie, ale po za klasami, na korytarzach i dziedzińcach, szczególniej gdy uczennice rozbawiły i rozswawoliły, żadna siła nie zdołała zmusić ich do mówienia inaczej niż po polsku. Bony, nauczycielki i sama mistrzyni gderały i nawoływały do innego mówienia; czerwony język z szyi na szyję przelatywał: a uczennice wciąż trzepały i hałasowały po polsku. Często też przełożone udawały głuchotę, dopóki nie zamknęły się za pensyonarkami drzwi klas, w których niepodobna już było uniknąć francuzczyzny i niemczyzny. Jak gdzie indziej, tak i tu, francuzkiego używały uczennice z łatwością i chętnie, niemieckiego z trudnością i tylko z ciężkiego musu. Starszyzna utrzymywała nawet, że w dnie niemieckie klasy były daleko cichsze, i istotnie mówiono znacznie mniej, byleby nie posługiwać się językiem niemieckim.
Z pomiędzy nauczycieli najlepiej i najwdzięczniej wspomina Eliza profesora języka i literatury polskiej, Ignacego Kowalewskiego. Był to młody, wysoki blondyn, łagodny, uprzejmy i wymowny. Miał wielki talent wykładania, a przy lekcyach literatury deklamował pięknie i w sposób obudzający zamiłowanie do utworów piśmiennictwa, zaznajamiając z literaturą wieku XVI i XVIII. Poezye Mickiewicza znajdowały się w bibliotece pensyjnej; czytywano je przy lekcyach i po za lekcyami, jako też wiele rzeczy Kraszewskiego, Korzeniowskiego, Chodźki, Syrokomli.
Było to w ogóle czytaniny zalecanej, pozwolonej i wzbronionej, dużo. Z francuzkich autorów poznała wtedy Eliza Marmontela, Lamartine’a, Chateaubriand’a, kontrabandą przyniesione na pensyę powieści Sandeau, Sanda, Dumasa i Suego. Z niemieckich autorów znała, kończąc pensyę, przynajmniej nazwiska i ustępy dzieł najsłynniejszych; wraz z Wandą Wasiłowską (siostrą Konopnickiej) i Leontyną Niemiryczówną czytała „Don Karlosa“ Schillerowskiego. Z powieści polskich „Pojatę“ czytała ze sto razy, a bohater „Kollokacyi“ rozmarzył ją; wiedząc, że będzie bogatą, obiecywała sobie, że, jak bohaterka Korzeniowskiego, poślubi ubogiego i szlachetnego młodzieńca.
Nauki szły Elizie łatwo, pracy miała niewiele, zawzięcie pisała wiersze. Była też wspólnie z parą innemi koleżankami autorką większości wypracowań zarówno polskich, jak francuzkich. Towarzyszki znosiły jej kajety, czasem stosy kajetów, a ona „kropiła“ ćwiczenia po kilka i więcej na jeden temat, za co otrzymywała zapłatę w formie przepisywania na czysto własnych jej wypracowań gramatycznych, przykładów i arytmetycznych zadań, kaligrafię bowiem miała okropną, tyleż prawie zawierającą kleksów, co liter. W ostatniej atoli klasie z ćwiczeniami polskiemi źle poszło; Kowalewski nauczył się rozpoznawać jej styl, czy też rodzaj myśli, i zaczął ją odkrywać w pracach przez jej koleżanki przedstawianych. „To panna Pawłowska pisała“ — mówił, odrzucając kajet. Musiała tedy zaprzestać roboty i swoje zeszyty własnoręcznie przepisywać.
W ciągu pięciu lat, które na pensyi spędziła, miała Eliza dwukrotne odwiedziny babuni, co w jej wieku było trudem i ofiarą niemałą, gdyż wtedy, przy braku kolei, swemi końmi jechało się z Grodna do Warszawy trzy doby. Zresztą Eliza miewała z domu dość częste listy. Pisywała matka i babcia, przysyłano pieniądze nietylko dla zapłacenia pensyi, ale i na osobiste wydatki; za te pieniądze sprawiała koleżankom bale, sobie najcudowniejsze kajety, oprawy do książek i t. p.
Kiedy w Maju 1857 roku matka przyjechała odebrać Elizę z pensyi, 15-letnia panienka z żalem i płaczem żegnała zakonnice, koleżanki, klasztor, ale na trzeci dzień już prawie o tem wszystkiem nie myślała. Zwiedzała z matką Warszawę: jeździły do ogrodów, magazynów, do teatru. Okres tak zwanej edukacyi się skończył; szkoła życia się zaczęła.


∗             ∗

Lato 1857 r. spędziła Eliza przy matce w Rumlówku, majątku o 3 wiorsty od Grodna położonym, który w czasie pobytu córki na pensyi kupiła sobie pani Widacka za swoją summę posagową. W początku jesieni przeniosły się na mieszkanie do Grodna, gdzie towarzystwo polskie było podówczas liczne, bawiące się, ożywione, Marszałkiem gubernialnym był Kalikst Orzeszko; żona jego, Skirmuntówna z domu, inteligentna, młoda, ładna i uprzejma, całemu towarzystwu przewodniczyła. Wielu obieralnych urzędników ze sfery obywatelskiej z rodzinami zamieszkiwało Grodno: Kiersnowski — prezes sądu; Klimaszewski, Bogatko, Wierzbicki — sędziowie, Jancewicz — prezes sądu powiatowego i i. d, Niektórzy mieszkali w mieście tylko dla zabawy lub innych powodów prywatnych; należały do tej kategoryi rodziny: Kościałkowskich, Buchowieckich it d. Bawiono się jak w wielkiem mieście; ustawiczne wizyty, wieczory, wieczorki, teatry amatorskie, w resursie obywatelskiej zebrania po kilkaset osób liczące, maskarady, loterye fantowe itp.
Eliza Pawłowska jaku panna na wydaniu, bywała z matką wszędzie i u nich też zbierało się mnóstwo osób. Zajmowały przy ulicy Brygidzkiej mieszkanie z 9-ciu pokoi złożone, z dużym salonem; sprzęty i obrazy przywieziono tu z Milkowszczyzny. Eliza uchodziła za jedną z majętniejszych panien w guberni. Milkowszczyzna, w puszczona w dzierżawę, przynosiła 5,000 rubli czystego dochodu; prócz tego miała 30 włók bardzo pięknego i dobrze zakonserwowanego lasu. Ruchomości milkowskie w sprzętach i srebrach cenione były w „Opiece szlacheckiej“ na 10,000 rubli. Nic też dziwnego, że w przeciągu dwu czy trzech miesięcy miała panna Pawłowska kilku starających się, którym matka, bądź dla różnicy wieku, bądź z innych powodów odmawiała. Wtem Piotr Orzeszko, stryjeczny brat marszałka, przybył do Grodna i złożył pani Widackiej i jej córce wizytę w towarzystwie Antoniego Glindzicza, szwagra owego, byłego Prezesa sądu w Warszawie, znajomego i wielce a powszechnie poważanego człowieka. Pan Glindzicz był dawnym i blizkim znajomym matki Panny Elizy, a Piotr Orzeszko blizkim krewnym Widackiego. Odrazu też jaknajlepiej przyjęci zostali i już po dwu wizytach, z których jedna trwała kwadrans a druga parę godzin Glindzicz na wieczorze u pp. Klimaszewskich poprosił pani Widackiej o rękę jej córki dla swego szwagra. Na tym wieczorze Eliza tańczyła dużo z p. Orzeszką, wiedząc doskonale, że to jest starający się o nią. Po powrocie usłyszała, jak matka naradzała się z mężom, jaką ma dać nazajutrz odpowiedź p. Glindziczowi — i najmniejszego nie uczuwała niepokoju. Wiedziała, że musi wyjść za mąż rychło, bo tak sobie życzy matka i wymagały tego ówczesne zwyczaje. Za kogo? — by ło to jej obojętnem. P. Orzeszko podobał się jej więcej od innych z powierzchowności i sposobu tańczenia; brała ją nadto ciekawość do stron dość dalekich (Polesie Wołyńskie), w których mieszkał. Przytem, odkąd przybył do Grodna, krewni jego, Orzeszkowie, Klimaszewscy, Kiersnowscy, sam poważny i siwowłosy Glindzicz, otaczali ją mnóstwem czułości i grzeczności, co ją ujmowało dla nich i dla niego. To też gdy nazajutrz, przy rannej herbacie, matka w obec babuni i ojczyma powiedziała pannie Elizie, że Glindzicz ma się tego dnia formalnie oświadczyć o nią w imieniu Orzeszki i zapytała: czy chciałaby wyjść za niego? — panna odpowiedziała, że i owszem i że woli iść za niego, niż za panów X, Y, Z. Widocznie dziecinną była jeszcze naówczas bardzo i chwytała powierzchowną tylko stronę życia. Po życiu klasztornem wprowadzona w wir zabaw światowych, dała mu się porwać całkowicie na czas jakiś. Piotr Orzeszko nie miał w sobie nic, coby jakąś odrazę w młodej i pustej natenczas pannie obudzać mogło. Liczył lat 35, był wysokim, przystojnym blondynem, o gęstych, mocno kręcących się włosach, tańczył zgrabnie; obejście się jego, jak zresztą wszystkich prawie ludzi z jego sfery społecznej, było w towarzystwie łatwem, uprzejmem i nawet wykwintnem. Gdy przybył Glindzicz, kazano Elizie siedzieć w swoim pokoju, dopóki matka sam na sam nie rozmówi się z gościem. Choć panna wiedziała dobrze o czem mówiono w salonie i co się dziś stanie, była tak spokojna, że z wielkiem zajęciem czytała powieść Zacharyasiewicza p. t. „Uczony.“ Zawołano ją do salonu. Zobaczyła tu matkę siedzącą na kanapie i trochę wzruszoną, a obok niej na fotelu Glindzicza z kapeluszem w ręku i wyrazem widocznego niepokoju na poczciwej, rumianej twarzy. Na zapytanie matki: czy życzy sobie zostać żoną p. Orzeszki? — dygając i bez wahania odpowiedziała: tak. Glindzicz powstał i po razy kilka w obie ręce ją ucałował, mówiąc przytem wiele słów grzecznych i pochlebnych, poczem matka jego i nieobecnego Orzeszkę na obiad zaprosiła. Na trzeci dzień wyjechał narzeczony do domu, zkąd zaraz udał się do Warszawy, w celu, jak mówiono naówczas, ekwipowania się. Bawił w tych podróżach pięć tygodni. Powrócił z dwoma powozami, karetą i koczem i jedenastu do nich końmi, z czterema służącymi, z których dwaj stangreci, dwaj lokaje, wszyscy w liberyach pełnych blach i galonów, z wyrytym na nich herbem Leliwa, który też jaśniał i na drzwiczkach karety, z mnóstwem nakoniec kwiatów świeżych i sztucznych, bombonier, ładnych drobiazgów i z garniturem złotym (t. j. broszą, kolczykami i bransoletą), osypanym szafirami, a stanowiącym podarek ślubny. Owo wyekwipowanie się kosztowało 6,000 rubli.
Jednocześnie z powrotem narzeczonego zjechała do Grodna moc jego krewnych, kobiet i mężczyzn, którzy cały czas prawie spędzali w domu Widackich. U marszałkostwa Orzeszków, odbył się na cześć Elizy wielki wieczór, drugi u Kiersnowskich, z których córką, Helenką, była w wielkiej przyjaźni. Tu i tam pito przy wieczerzy zdrowie narzeczonej i otaczano ją czułościami i grzecznościami. W ciągu też tego tygodnia odbył się teatr amatorski i w resursie była ogromna loterya fantowa, z balem połączona. Wszystkiemu temu przewodniczyła bardzo umiejętnie Kalikstowa Orzeszkowa, wysuwając wciąż Elizę, jako już prawie stryjeczną bratową, na plan pierwszy.
Z narzeczonym była Eliza przez ten tydzień prawie ciągle, ale zawsze wśród tłumu osób lub na zabawach; ówczesny obyczaj wzbraniał zostawiania panien sam na sam z panami, nawet z narzeczonymi, a w tym wypadku do przełamania konwenansu ani jedna, ani druga strona nie dążyła.
Ślub dawał młodej parze w kościele bernardyńskim ks. Gintowt (późniejszy arcybiskup), przyjaciel domu pani Widackiej. Do ślubu prowadził Elizę Bronisław Orzeszko, brat p. Piotra, od ślubu odprowadził siwowłosy Glindzicz. Drużkami były dwie Klimaszewskie, Helenka Kiersnowska, Salusia Buchowiecka. Osób na weselu było mnóstwo; tańczono do dnia białego. Cukrową kolacyą, z Warszawy przez pana młodego sprowadzoną, zastawiono na dolnem piętrze domu, w mieszkaniu Stanisława Pruszyńskiego, który, w nagrodę za ustąpienie mieszkania na tę noc, żądał prowadzenia panny młodej do stołu. Tak się też stało. Parę tygodni po ślubie przebyli państwo młodzi jeszcze w Grodnie, oddając i przyjmując wizyty, aż w pewien dzień lutowy 1858 r., mroźny i śnieżny, puścili się w podróż do Ludwinowa, majątku męża, o mil 40 od Grodna położonego.
Brakowało wtedy Elizie kilku miesięcy do skończenia lat 16-stu.

∗             ∗

Z sześciu lat, przepędzonych w Ludwinowie (1858—1863) dwa pierwsze należały jeszcze całkowicie do okresu dzieciństwa. Młodziutka mężatka bawiła się i weseliła wszystkiem, co było zewnętrzną, powierzchowną błyskotką. Ślicznie urządzony dwór ludwinowski, stroje, służba, niezliczone wizyty bliższe i dalsze, całe grono przyjaciółek, rowieśnic i młodych sąsiadów stanowiły źródło nieustających radości i uciech. Była wtedy moda zakładania do karety siedmiu koni, i to rysiem na przedzie, a do kocza piątki po krakowsku; młoda mężatka jeździła w oba te sposoby, a raczej latała, bo Piotr Orzeszko był zwolennikiem jazdy szybkiej, tak, że do krewnych daleko mieszkających, jadąc często mil dwadzieścia kilka lub 30, przybywali w ciągu jednej doby. Sprowadziła Eliza z Milkowszczyzny wszystko, co tam było pięknem i cennem: bibliotekę, obrazy, zwierciadła staroświeckie, ozdobne sprzęty i pyszniła się tem przed sąsiadami. Stosunek z mężem był wtedy prawdziwie koleżeński, bez sentymentów, ale i bez niezgody, owszem, z chęcią wzajemnego dopomagania sobie w upięknianiu i rozweselaniu domu i życia. Tak przez te dwa lata w zupełnem zadowoleniu wyrastała Eliza ze swych wyprawnych sukien, które stały się dla niej zbyt krótkiemi i ciasnemi, zanim je do połowy znosiła.
Dopiero w roku 1860, a po 18-tym życia, dusza ta, dotychczas senna, rozbudziła się do pojmowania szerszych interesów nad indywidualną przyjemność i do działania. Jednym z ważnych bodźców tego ocknienia był niezawodnie wpływ pewnej liczby ludzi oświeconych, a nawet wykształconych, jacy się w ówczesnem kole znajomych Elizy znajdowali. Takimi byli np. ów siwowłosy swat Glindzicz; rozumny i dużo czytający Jan Żuk, Rusiecki, marszałek szlachty i ojciec czterech synów, którzy wtedy z uniwersytetów popowracali, i inni, mniej blizcy, ale umiejący rozmowami swemi i całym nastrojem, w domach ich panującym, wywrzeć wpływ dodatni na umysł młody i wrażliwy. W gronie tych panów, ich żon, córek i synów rozprawiano często o literaturze krajowej i obcej, o sprawach publicznych, a mianowicie o zakończonéj niedawno kampanii francusko-włoskiej, o przewidywanem już wówczas usamowolnieniu włościan. Kalikst Orzeszko i Jan Żuk, pierwszy w Petersburgu, drugi w Grodnie — byli członkami komitetu z rozporządzenia rządu nad sprawą włościańską obradującego i po powrocie z tych miast zdawali współobywatelom szerokie relacye z czynności swoich. Eliza przysłuchiwała się tym rozmowom z nadzwyczajnem zajęciem, tem bardziej, że całe grono znajomej młodzieży, wśród którego odznaczał się Florenty Orzeszko, brat młodszy Piotra, entuzyastycznie względem włościan było usposobienie. Do tej grupy entuzyastów bezwarunkowych przyłączyła się Eliza odrazu i zaczęła z tymi, którzy mieli w tej sprawie entuzyazm warunkowy, toczyć dysputy zapalczywe, a przy zdarzonej sposobności i czynną rękę do podniesienia stanu włościańskiego przykładać, zaprowadzając np. wspólnie z Florentym Orzeszką szkółkę wiejską we dworze ludwinowskim. Musiała z tego powodu staczać walki z najbliższymi, którzy się jej poglądom i zamiarom sprzeciwiali. Stąd dowodzenia i przekonywania, potem gniew i płacz, a w końcu rozpacz.
Równocześnie z obudzeniem się zajęcia do spraw ogólnych powróciło Elizie jej dziecinne i pensyonarskie zamiłowanie w czytaniu i pisaniu. Mając pod ręką bibliotekę ojca, a w sąsiedztwie księgozbiór Janostwa Żuków, dopełniała brak sprowadzeniem nowości z Warszawy, prenumerowała pisma i, nie przestając udzielać się towarzystwu, zaczytywała się z tą młodzieńczą nienasyconą chciwością i niezmożną energią, dla której nie ma, zdaje się, niepodobieństwa. Czytanie owo było wprawdzie bez wyboru i systemu, ale bądź-co-bądź napełniało młodą głowę mnóstwem wiadomości, budziło nowe myśli, chęci i poglądy.
W zimowe wieczory, kiedy gości nie było, powierzała do nowego życia rozbudzona dusza myśli swe papierowi, pisząc uwagi o ludziach otaczających, tak nazwane przez siebie „strofy prozą“, w których wyrażała to, czego nikomu jeszcze nie była wypowiedziała żywem słowem. Z większych robót podjęła wtedy i wykonała dwie: streszczenie jakiejś historyi Napoleona i tłumaczenie kilku utworów Byrona z przekładu francuskiego. Naturalnie, pisała to wszystko bez najmniejszej myśli o druku, jedynie dla wykształcenia własnego, do którego brała się z prawdziwą namiętnością. Powstawało natenczas w umyśle Elizy wiele pociągów i wstrętów, popędów, pragnień, myśli i uczuć, przez nikogo, ani przez się nią samą nawet przedtem, nieprzewidzianych; powstawał i coraz wyraźniej zarysowywał się, coraz potężniej nęcił ideał życia, określony już wtedy przez Elizę dwoma wyrazami: „miłość i praca“, ideał, który z rzeczywistością jej domowej egzystencyi zostawał w sprzeczności rażącej.
Uświadomienie tej sprzeczności pociągnęło za sobą dalsze, ważne następstwa. Kobieta młoda zaczynała dopiero żyć naprawdę, czuła się silną sercem i energią, i to uczucie zaczęło w rzec w jej duszy, napełniając ją żądzą zerwania pęt konwencyonalnie zawartego małżeństwa, w którem teraz zadośćuczynienia najżywszym pragnieniom i najmocniej ukochanym poglądom znalesść nie mogła. Zrazu z wahaniem i skrupułami, potem jasno i śmiało powiedziała sobie, że stosunek ten dłużej trwać nie powinien. Eliza była bezdzietną; unieważnienie małżeństwa nie przedstawiało się jako niemożliwość.
W roku 1864 Orzeszkowa przeniosła się do swej wsi rodzinnej, Milkowszczyzny, i coraz systematyczniej prowadzić zaczęła dalsze swe wy kształcenie umysłowe, żyjąc w samotności najzupełniejszej i mężnie stawiać czoło rozlicznym powikłaniom, jakie zarówno ze stosunków ogólnych, jak i jej osobistych wynikały. Młoda kobieta pragnęła zaznajomić się z najnowszemi prądami wiedzy; książki w tym kierunku pisane sprowadzała sobie i studyowała. Jedynym jej przewodnikiem w wyborze książek był naówczas Przegląd dwóch światów (Revue des deux mondes) stale od lat kilku prenumerowany i sumiennie odczytywany.
Jak na bardzo wiele umysłów spółczesnych, tak i na nią, silnio oddziałało poznajomienie się ze słynnem dziełem Buckle’a: Historya cywilizacyi w Anglii.
Według własnego jej wyznania przy pierwszem czytaniu tej książki czuła, jakgdyby wzrok jej, wzmacniając się z dniem każdym, sięgać mógł dalej i wyżej, jakgdyby w coraz wyraźniejsze obrazy układały się pojęcia i dojrzewały zasady, które przedtem snuły się jej w myśli, niby mgliste widma tylko. Za Bucklem poszli inni wielcy przedstawiciele nauki nowożytnej i dopomogli Orzeszkowej do ułożenia wiadomości w pewną jednolitą całość, mającą jej zastąpić ten częścią tradycyjny, częścią konwencyonalny pogląd na świat, na jakim zazwyczaj poprzestaje ogół kobiet niemyślący a przynajmniej niezagłębiający się w pojęcia. Całość ta nie mogła być odrazu zupełnie wykończoną; owszem, z biegiem lat, a raczej z pogłębieniem się myśli, musiała być różnostronnie uzupełnianą, dawała już atoli umysłowi możność grupowania poglądów i odnoszenia ich do jakiejś zasady, równocześnie zaś stawała się bodźcem do podzielenia się wynikami swych spostrzeżeń i rozmyślań z jaknajszerszą publicznością, ażeby pewne opinie sprostować i podać rady co do usunięcia szkodliwych lub zgubnych przyzwyczajeń, zarówno w myślach jak w postępkach. Czasami posługiwała się ku temu formą rozpraw, pisząc np. o znaczeniu powieści, o Buckle’u i jego historyozoficznych poglądach, o spółczesnem położeniu kobiety w społeczeństwie, zarówno naszem jak i obcem, o patryotyzmie i kosmopolityzmie, o Żydach i, t. p. przeważnie atoli obierała najpopularniejszy, do największej liczby czytelników przemawiający, sposób przekonywania: za pomocą o brązów z życia wziętych i wieńca opowieści z sobą złączonych.
W r. 1866 ukazał się pierwszy utwór powieściowy poczynającej autorki, której życie odtąd to dzieje jej talentu.

II.

W sercu i umyśle Orzeszkowej bardzo wcześnie obudziło się głębokie spółczucie dla nieszczęść i cierpień ludu, jak niemniej przenikał i a ból serdeczny na widok jego ciemnoty: ale temu usposobieniu i poglądom swoim nie rychło dała odpowiedni artystyczny wyraz w swojej twórczości.
Wiemy to od niej samej, że jeszcze jako pensyonarka u pp. Sakramentek w Warszawie, rozmyślając nad tem, że będzie kiedyś bogatą dziedziczką Milkowszczyzny, roiła o uwolnieniu włościan swoich, zostających jeszcze wówczas w stanie poddaństwa. Potem, kiedy była już młodziutką mężatką, a myśl jej spała jeszcze, uczucie i fantazyja już jej nasuwały pragnienie przyjścia z pomocą biednym i uciśnionym. Mężowskie owo Ludwinowo, w którem po zamążpójściu zamieszkała, położone było na rozległej płaszczyźnie poleskiej, pośród lasów i łąk wilgotnych, z których przy końcu lata i przez całą jesień dobywały się mgły lekkie, białawe, cały widnokrąg przysłaniające i nadające mu cechę smętku i melancholii. Otóż ilekroć dziedziczka, jeszcze wtedy bardzo silnie hołdująca zabawom i rozrywkom, wyszedłszy za bramę dworu, zobaczyła na polu chłopów, śród tej mgły popychających sochy, i usłyszała smętne, przewlekłe ich hukanie na woły, — robiło się jej tak przykro, taki żal nad tymi ludźmi ją ogarniał, że od płaczu wstrzymywać się musiała. U czuwała wtedy dziwną, chęć wstąpienia w mgłę, na te zagony, zbliżenia się do tych ciemnych, pochylonych, z trudnością za sochami postępujących postaci i uczynienia czegoś, — sama właściwie nie wiedziała czego — przemówienia do nich może, podania im ręki do uścisku. Tego żalu i smutku swego nie objaśniała sobie rozumowo, ale go czuła; z tej chęci swojej nie umiała jeszcze nic uczynić: istniała ona w niej atoli i objawiała się w życzliwem obchodzeniu się i chętnem rozmawianiu zarówno z liczną i różnorodną służbą jak i z wieśniakami, których przy jakiejkolwiek okazyi spotykała. Okazye zaś takie były dość częste. Przychodzili chłopi do ogrodu dworskiego na różne roboty, do dziedzica z różnemi interesami, kobiety wiejskie przynosiły na sprzedaż jagody, grzyby i t. d. Wielu więc mieszkańców wsi ludwinowskich znała dziedziczka po imieniu i nazwisku, miała pomiędzy nimi ulubieńców i ulubienice, na dożynkach i weselach, które z „korowajem“ do dworu przyjeżdżały; znajomości te rozszerzały się i utrwalały. Do czynniejszego wszakże okazania swoich instynktowych sympatyi nic jej wtedy nie popchnęło. Włościanie owych okolic, dobre grunta i rozległe pastwiska posiadający, żyli we względnym dostatku; żadna katastrofa, głód, mór ani pożoga nie dotknęły w tej porze stron owych: co najwyżej więc jakiem wstawieniem się za chłopami mogła naówczas Orzeszkowa wyrazić swoje względem nich uczucia. Potem, gdy myśl młodej kobiety już rozwijała się, kwestya włościańska weszła na porządek dzienny rozpraw i obrad, pobudzanych przez ustanowione na Litwie komitety obywatelskie, które się zbadaniem sprawy zająć mogły z obowiązku. Wśród starszych dziedziców opinie były podzielone: jedni przemawiali za utrzymaniem wieśniaków w dawniejszym, poddańczym, stanie; inni godzili się na małoznaczne tylko jego modyfikacye, inni — wreszcie wołali o wolność i własność dla ludu. Młodzież, przygotowana czy to przez studya uniwersyteckie, czy poezyę, powieść i publicystykę, które zwłaszcza przed r. 1850 tak gorąco w sprawie poddanych przemawiały, prawdę bez wyjątku popierała uwłaszczenie. W otoczeniu Orzeszkowej ani jeden z młodzieży nie należał do zacofanych. Ośmnastoletnia mężatka, jak już wiemy, z zapałem przyłączyła się do grupy bezwzględnych a gorących zwolenników uwłaszczenia i zawzięte zaczęła staczać spory z tymi, co przekonań i dążności takich nie podzielali, a miała ich bardzo blizko siebie. Dużego potrzeba było wysiłku energii, aby w dworze ludwinowskim założyć 1862 roku szkółkę wiejską, do której uczęszczało ze 20 chłopców. Był nauczyciel, były odpowiednie narzędzia szkolne, ale nie szło jak potrzeba, z powodu, przeszkód, których zwalczyć nie było można. Uwłaszczenia, jak wiadomo, dokonał rząd na własną rękę. Dawniejszy stosunek dworu do chaty został gwałtownie a stanowczo zerwany. W losie też dziedziczki zaszła radykalna zmiana, która ją z toru poprzedniego zepchnęła, a na nowe „drogi — na pole literatury — zaprowadziła. Co dawniej mogła przeprowadzić w praktyce, teraz wypowiedzieć się starała w obrazach artystycznych.
Zdawałoby się z pozoru, że ta, która tak gorąco dolą ludu była przejęta, odrazu też potrafi prawdziwie a zarazem pięknie ją odtworzyć. Daleko wszakże bywa od pomysłu do jego urzeczywistnienia, od szczerego uczuciu do najlepszej artystycznej formy jego przejawu. „Słowo — jak zauważyła Orzeszkowa w samem zaraniu swojej pisarskiej działalności — niezawsze zdoła wypowiedzieć gorące uczucie; piórem trudno — wyprowadzić na jaw myśl żywą.“ Trudno, ale me niepodobna; tylko, jak w każdej sztuce, tak i w sztuce pisania potrzeba siłą talentu i wytrwania przełamać oporność narzędzia, którem się posługujemy, i uczynić je posłusznem uczuciu i myśli naszej, ażeby mogło wyrazić najsubtelniejsze i najgłębsze ich przejawy. Jeszcze i wówczas słowo nie będzie całkowitym różnoważnikiem myśli i uczucia, ale zbliży się przynajmniej do granic możności uzdolnienia ludzkiego. Orzeszkowa przechodziła stopnic uzdolnień artystycznych powoli, zostając w początkach zawodu pod wpływem poprzedników swoich w dziedzinie odtwarzania charakterów i scen z życia.
Przede wszystkiem sam sposób opowiadania, owo ciągłe zwracanie się do czytelnika, owe uwagi wprost od autora pochodzące, z zamiarem objaśnienia, usprawiedliwienia, czy uwydatnienia jakichś szczegółów w powieści przedstawionych, był spadkiem odziedziczonym przez Orzeszkową po dawniejszem powieściopisarstwie, które o przedmiotowości obrazu nie chciało nic wiedzieć, lecz pragnęło utrzymać sympatyczny związek z czytelnikiem na równi z jego uwagą.
Wówczas gdy Orzeszkowa, z pierwszemi utworami swemi wystąpiła, powieść francuska już pod tym względem u najznakomitszych przedstawicieli swoich zaczęła się stanowczo oddalać od takiej metody pisarskiej; u nas rzecz się miała inaczej: autor z rzeczą opowiadaną, widomie i wyraźnie się solidaryzował i swoje autorstwo wciąż zaznaczał. Powtóre, łącznie z takim sposobem pisania tendencja bardzo wyraziście na pierwszy plan występować musiała. Tej społecznej tendencyi ustępowały częstokroć z drogi względy czysto artystycznej natury; powieści nabierały przez to znacznej doniosłości publicystycznej, ale traciły wiele pod względem sztuki.
Orzeszkowa, lubo pisać już zaczęła po uwłaszczeniu chłopów, w pierwszej swej powiastce „Obrazek z lat głodowych“ zwróciła się do tej minionej już przeszłości, którą wprawdzie „sama jeszcze dobrze zapamiętać mogła, ale która już tak silnego publicystycznego, jak dawniej, zajęcia budzić nie była w stanie. Prócz tego młoda autorka nie wybrała do przedstawienia faktów, zaobserwowanych przez samą siebie, ale to tylko, co zasłyszała, jak sama zresztą wyraźnie to oznajmia. Mówi w swym „Obrazku“’ o latach głodu 1854 do 1856 roku, w których nie mieszkała na wsi, lecz jako pensyonarka przebywała w Warszawie. Skutkiem tego nie mogło być w jej obrazku tych zalet, jakie nasza dawniejsza powieść już zdobyła, np. kolorytu miejscowego. Chłopi jej są Rusinami w nieoznaczonej bliżej okolicy, a ich mowa, prócz ogólnikowej czasami poetyczności w smaku ukraińskim, nie posiada znamion charakterystycznych, ich zaś zwyczaje i stosunki nie przedstawiają wyrazistości.
Skłonność do realizmu pod względem literackim, upoważniona niejako u nas przez Jeża, przebija się poprzez całość — trzymaną w tonie deklamacyjnym trochę — raz tylko, ale w bardzo znamiennym szczególe. Hanka i Wasylek kochają się serdecznie. W czasie owych lat głodowych, bieda doskwiera wszystkim, a więc i im obojgu. „Szybko pobladły twarze młodych ludzi, oczy chłopca zapadły i gasł powoli i żywy błękit oczu dziewczyny, bo głód to straszny niszczyciel: wygryza piersi, czerni twarz i gasi blask oka. Nie skarżyli się jednak, pracowali jak mogli, tylko Wasylek rzadko już śmiał się, a Hanka śpiewać przestała, ale kochali się zawsze coraz bardziej.“ — „Miłości tej wszakże słowami nie wyrażali, zazwyczaj zszedłszy się po pracy, milczeli pospolicie i patrzyli tylko na siebie; miłość swą okazywali czynnie tem, co wtedy stanowiło troskę powszechną, w jedzeniu. Wasylek był biedniejszy niż Hanka, nie dostawał zapomogi z dworu: więc ona od ust sobie odejmowała, ażeby módz poczęstować ukochanego.“
Chłopiec zaczął pożerać grubą potrawę. „Gdy jadł, oczy mu błyskały, rumieniec zalewał wychudłe policzki: zapominał o całym święcie o Hance nawet, jadł tylko i jadł ciągle, dopóki nie wypróżnił garnuszka. I nic dziwnego, że pożerał zacierkę z pańskiego żyta, bo od dwóch tygodni jadał tylko gotowaną trawę. Hanka, patrzała na niego z pomieszanem uczuciem cierpienia i radości, głód, gryzł jej własne piersi, ale jadłem swoim karmiła kochanka.“ Taki motyw byłby u Kraszewskiego wprost niemożliwym, ale u Jeża — prawdopodobnym.
Młoda autorka, która go do swej pierwszej drukowanej pracy wprowadziła, lubo nie potrafiła harmonizować z całością, dawała przecież dowód, że pojmuje dążności nowszego artyzmu, tylko zawładnąć jeszcze niemi nie umie.
Zatrzymałem się trochę dłużej nad tym drobnym utworem, najprzód dlatego, że był on pierwszym w zawodzie literackim Orzeszkowej, a powtóre, że cechy w nim wskazane przez czas dość długi stale w powieściach autorki naszej się przejawiały. Na razie niedługo się zajmowała życiem ludu wiejskiego, bo tylko jedna jeszcze powieść z owej najwcześniejszej doby twórczości, p. t. „Z życia realisty,“ na tym temacie została osnuta; ale w sposobie traktowania — wszystkich innych spraw społecznych tęż samą widzimy metodę. Na pierwszym planie zawsze jest tendencya. Bezmyślność, powierzanie się losowi, lub, przeciwnie, wyrachowanie i spekulacya; brak uczucia lub doktrynerska teoryjka, płochość i lubieżność, żądza zabaw i błyszczenia, ambicya nienasycona, lubo w ciasnym zakresie obracająca się, i tym podobne usposobienia, popędy i poglądy, wiodące mężczyzn i kobiety do zawierania związków, które niebawem stają się udręczeniem i piekłem dla jednej lub drugiej strony, lub dla obu razem: oto pomysły, które w powieściach Orzeszkowej między r. 1867 a 1870 znajdowały mniej lub więcej szczęśliwe, a zawsze bardziej publicystyczne niż artystyczne uzewnętrznienie. Należą tutaj następne utwory: „Ostatnia miłość,“ „Rozstajne drogi,“ „Początek powieści,“ „Na prowincyi,“ „W klatce,“ „Wesoła teorya i smutna praktyka.“ Autorka, tworząc gorączkowo, chciała jaknajwięcej zdrowych ziarn myśli rozrzucić na rolę serca, nie troszcząc się bardzo o to, w jakich kształtach artystycznych poglądy jej wystąpią. Jesteśmy tu ciągle w świecie jakimś ogólnikowym, czy to w dużem mieście, czy małem miasteczku, czy w dworkach szlacheckich na wsi, bez uwydatnienia szczegółów znamiennych okolicy kraju, w której rzecz się dzieje, bez starania o subtelne cieniowanie różnic indywidualnych między ludźmi w ich przyzwyczajeniach i mowie. Mamy tu tylko trzy kategorye charakterów, zaznaczone rysami grubemi; są to: rozumni i uczciwi, przewrotni i nikczemni, wreszcie śmieszni.
Pierwsza kategorya, do odmalowania której Orzeszkowa brała oczywiście rysy z własnego usposobienia i własnych poglądów, jest najbardziej jednostajną; przedstawicielami jej są zazwyczaj lekarze, adwokaci, inżynierowie, technicy; druga i trzecia więcej przedstawiają rozmaitości, ale często przechodzą w karykaturę.
Uogólniając wykazywane przez siebie wady społeczeństwa i dochodząc ich źródła, znalazła je Orzeszkowa w wadliwem wychowaniu płci obojej, nie przygotowującem do życia ciężkiego, nie uczącym obowiązków obywatelskich i pracy, nie hartującem charakterów, lecz, przeciwnie, czyniącem je chwiejnemi i nader łatwo uległem! zgubnym wpływom. Te myśli rozwinęła naprzód w „Panu Grabie“, pierwszej powieści swojej, która wywołała żywsze zainteresowanie się ogółu czytającego, następnie w „Pamiętniku Wacławy“ i w „Marcie“. Ta ostatnia powieść, pisana i drukowana w chwili najżywszego zajęcia się sprawą wykształcenia kobiet i rozszerzenia pola ich pracy (1873), — wywarła potężne wrażenie. Bohaterka jej, otoczona dostatkiem za życia męża, znalazła się po jego śmierci w strasznej nędzy. Dla małej córki gotowa była do wszelkich poświęceń, chciała się jąć jakiejkolwiek pracy, ale się okazało, że jej wykształcenie salonowe, napozór świetne, nie posiadało żadnej wartości praktycznej. Musiała zająć się w końcu szyciem w szwalni, wyzyskującej pracę robotnic nieumiejących szyć na maszynie; oburzona niesłusznem posądzeniem i wymówkami chlebodawczyni, Marta musiała opuścić i to zajęcie. Tymczasem córeczka zachorowała, wszystkie zapasy się wyczerpały, i ta kobieta, która niedawno jeszcze odrzucała zapłatę za pracę nieużyteczną, która później ze wstydem przyjmowała wynagrodzenie za czas napróżno stracony, w końcu dla otrzymania pieniędzy na lekarstwo sama wyciągać zaczęła rękę po jałmużnę, a nie dostawszy jej, ukradła papierek trzy-rublowy i goniona przez policyę rzuciła się pod koła tramwaju.
Obok sprawy wychowania płci obojej, oraz położenia kobiet w społeczeństwie, w tym pierwszym okresie twórczości Orzeszkowa żywo zajęła się kwestyą Żydów, zarówno w ich stosunku do samych siebie jak i do społeczeństwa („Eli Makower“, „Meir Ezofowicz“), dalej kwestyą upadających majątków ziemskich i koniecznością ratowania się na innej drodze („Rodzina Brochwiczów’“), — wreszcie kwestyą kiełkujących dążności socyalnych („Sylwek Cmentarnik“, Widma“).
W ciągu tworzenia tych powieści metoda pisarska Orzeszkowej udoskonalała się. Widać w nich coraz to większą staranność o prawdę rzeczywistości, coraz poprawniejszy i zgodniejszy z naturą rysunek charakterów i sytuacyi; kompozycya tylko utworów, ustosunkowanie artystyczne części je składających nie dosięgało jeszcze stopnia doskonałości nawet w najpiękniejszych skąd inąd kreacyach.
Tę doskonałość kompozycyi osiągnęła Orzeszkowa naprzód w drobnych obrazach i nowellach, gdzie wszystkie środki artystyczne tak dobrze zostały zogniskowane, iż wytworzyły prawdziwa całostki, w sobie zaokrąglone i zamknięte. Zaczęła je pisać Orzeszkowa mniej więcej od roku 1875, ale pierwszy ich zbiór książkowy ukazał się dopiero w roku 1880 p. t. „Z różnych sfer“. Stanowią one początek drugiego okresu w rozwoju talentu naszej autorki, okresu mieszczącego w sobie jej arcydzieła, i dlatego zasługują na rozbiór szczegółowy.

∗             ∗
Na ośm obrazków zawartych w dwóch tomach „Z różnych sfer“ jeden tylko przedstawia nam charakter samolubny; wszystkie inne poruszają te dźwięczne struny serca, które miłością rozbrzmiewają, które budzą uczucia miękkie, czułe, delikatne, co to łzę z pod powieki wywołują.

I nie sądźcie, ażebyśmy wraz z autorką popadali w marzycielskie krainy sentymentalności załzawionej, a mimo to z gruntu fałszywej, albo w grząskie niziny rozczulenia i rozmazgajenia, które odbierają hart duszy i czynią ją do działania niezdolną: bynajmniej. Wszystkie uczucia miękkie i rzewne, które autorka maluje, możemy rozpatrywać na chłodno, analizować krytycznie, a przecież nie rozpłyną się one we mgłę, nie rozdźwięczą się tonami fałszywemi, ale zawsze i wszędzie głęboko wstrząsać będą duszą, gdyż je poczerpnięto z jej głębi.
Wynika to ztąd, że Orzeszkowa uczucia i namiętności rozpatruje jako siły potężne, jako dźwignie życia duchowego; śledzi ich początek i pozwól nie waha się wykazać ich zboczeń i krzywizn i nie poświęca dla efektu żadnego szczegółu prawdziwego, dobrze zaobserwowanego. Jeżeli wystawia miłość macierzyńską, to pamięta doskonale, że uczucie to, mimo całej podniosłości swojej, objawić się może jako zaślepienie na wady dzieci, jako pobłażanie zdrożnym ich zachciankom, jako motor, który, działając zwykle zbawczo, niekiedy może zgruchotać istotę najdroższą. Z drugiej zaś strony nie występuje autorka jako natrętna moralistka, któraby taką ślepą miłość macierzyńską chciała co najprędzej, może natychmiastowo, wyrwać z serc macierzyńskich i w tym celu starała się jaknajniesympatyczniej przedstawić te osoby, które przestrogą dla innych być mają. I owszem, miłość ta ślepa i bezbrzeżna jest potężną i wspaniałą, jak każda siła rozwijająca się swobodnie w całej pełni swojej.
Bez ozdób krasomówczych, bez naciągania, bez deklamacyi, autorka potrafiła dla swojej Dyrkowej zapewnić w sercach czytelników i w ich wyobraźni miejsce zarówno zaszczytne jak potężne siłą wspomnienia. Jest to mieszczanka z rodu garncarzów; odrzuciła ona niegdyś rękę szlachcica, pracowała wraz z mężem przez życie całe w mieszkaniu ubogiem, bez wygód żadnych, ażeby dziecię swoje jedyne pchnąć na wyżyny i widzieć je w gronie tych, wśród których ona sama nigdy nie przebywała i przebywać nie śmiała. Dobra, serdeczna, wesoła i rozsądna kobieta nie miała żadnej zarozumiałości, żadnych śmiesznostek, żyła spokojna i zadowolona ze swojej chudoby; jedno tylko jedyne uczucie wygórowało w niej nad miarę i uczyniło ją w tym kierunku nietylko krótko widząca, ale zaślepioną. Kochała jedynaka całą potęgą prostej, ale głębokiej swojej natury; a tę miłość, zacząwszy wyrażać w tem, że uwolniała chłopca od wszelkiej pracy ręcznej, od wszelkiego przymusu, doszła stopniami do tego, że wszystko, co drogi Rajek powiedział, było świętem, wszystko, czego zapragnął, osiągnąć musiał, wszystko, co myślał i czuł, było dobrem. Sądząc, że dwadzieścia tysięcy rubli są kapitałem dostatecznym do wprowadzenia Rajka w świat wielki, nie mówiąc mu o jego ilości, dawała na zapotrzebowanie i nie żądała rachunku. Dla siebie skąpiła wszystkiego, mieszkała po staremu w ciasnej izdebce, paliła i świeciła łuczywem; ale gdy przybywał Rajek, co się zresztą rzadko zdarzało i co za wielką łaskę poczytywała, wówczas znalazł się i lichtarz srebrny i świeca stearynowa.
Gdy się pieniądze przebierać już zaczęły, a Rajek dalekim był jeszcze od pożądanego celu, stała się skąpą nietylko dla siebie, ale i dla innych, zaprzestała dawać jałmużnę, choć niepokój, połączony ze wstydem, mglił jej oczy a usta drżały z żalu; zaprzestała palić w piecu w czasie zimna i jeść mięso, a nawet zaczęła robić oszczędności na najlichszej strawie, idąc w zawody z potulną, głupowatą, ale poczciwą służącą swoją. „Głodnam ci ja czasem — mówiła ona do niej — ot tak, odrobinę głodna.... ale głód ten rozkoszą dla mnie, bo z niego jaka taka pomoc dla robaka mego wyrasta.... Biedny on, ma teraz kłopoty różne, choć nic o nich nie mówi nigdy: niechże z cierpieniem jego, kochanka mego, cierpienie moje w parze idzie.“ Przy sposobności służąca, jak papuga, powtarzała te wyrazy i jeszcze mniej jadła. „Kiedy tak — mówiła naówczas p. Dyrkowa — to i mnie trzeba jeść mniej jeszcze; jeżeli ty możesz, jakżebym ja nie mogła? Ja przecie matka.“ I szły w zawody, śmiały się przytem niekiedy. — „Ile razy z misy zaczerpnęłaś? — pytała wychowanki swej stara kobieta. — Chyba ze sześć razy, — odpowiedziała Ludwika. — To to ja mniej, bo pięć! — Dali Bóg, nie! Pani siedm razy zaczerpnęła, a ja tylko sześć. — Kłamiesz!“ I śmiały się, a połowę zgotowanej strawy na jutro zostawiły.
Gdy w ostatku kochany Rajek, którego złota młodzież milordem przezwała, zrujnowany, zrozpaczony, bo zawiedziony w nadziejach sercowych, przyszedł do matki, by ostatni grosz wyciągnąć, ona nie rzekła ani słowa wyrzutu; oddała ostatnie trzysta rubli, które, jak szyderstwo, synowi się przedstawiły, sama siebie oskarżając, z bólu strasznego dostała pomieszania zmysłów. Przy spowiedzi o niczem już nie pamiętała, żadnych grzechów sobie nie przypominała, bolała tylko, że nie spełniła, spełnić nie mogła, ofiary swojej do końca: „Przed Bogiem spowiadam się i przed Tobą, ojcze duchowny, że nie wszystko spełniłam dla dziecka mego, co zrobić byłam powinna. Jadłam sobie, piłam suto, żyłam sama i obcym ludziom rozdawałam... Trzeba mi było o głupie ciało moje nie dbać i na ludzkie biedy nie uważać, a dla niego, robaka mego, wszystko zbierać, ciągle zbierać. Trzeba mi było do rodziców bohdanki jego pójść, do nóg im upaść, błagać i prosić. Trzeba mi było pomoc jakąś jemu z pod ziemi wydrapać, z kamienia wygryźć, u Boga wykrzyczeć, u ludzi wybłagać... Nie zrobiłam tego, i oto spowiadam się przed Bogiem i przed Tobą, ojcze duchowny, że winna jestem gorzkiej niedoli dziecka mego...“ Nic nie pomogły upomnienia kapłana; kobieta, jedną tylko myślą była zajęta, o niej tylko mówić mogła. Ostatnie chwile przyniosły wspomnienie niemowlęctwa Rajka i piosenkę nad jego kołyską. Z ostatniemi wyrazami tej pieśni uleciał i duch biednej, ślepo, ale silnie kochającej matki.
Autorka nie chciała bynajmniej wzmacniać grozy położenia, i tak już tragicznego, wystawieniem syna z zupełnie ciemnej strony. Nie: Rajek jest lekkomyślny, żyje z dnia na dzień, pozwala krwi gorącej wyszumieć, bawi się, ucztuje, rozrzuca pieniądze, gdyż od wczesnej młodości przywykł tylko do ich wydawania, a nie zbierania, ale matki się nie zaparł, ma dobre serce, wspiera ubogich; jest zapewne egoistą przedewszystkiem, ale umie odczuwać boleści obce, a mianowicie matczyne, nie porzuca matki złożonej chorobą i w chwili zgonił strasznym, rozdzierającym serce wybucha płaczem.
Równie głęboko i subtelnie odczuta jest i przedstawiona miłość rodzinna w Joachimie Czyńskim. Biedny ten pisarzyna, bez wykształcenia, bez ambicyi, bez silnych namiętności, niezgrabny, przygarbiony pracą biurową, zobojętniały na wszystkie rozkosze i na wszystkie biczowania szyderców, na pozór maszynka do przepisywania, okrzyczany za skąpca, lekceważony i wyśmiewany przez wszystkich, mógłby na pierwszy rzut oka znaleść odpowiednie dla siebie miejsce w jakiej farsie, a tymczasem w gruncie rzeczy jest on postacią tak tragiczną, jak mało który z bohaterów patetycznych, gromkiemi i wykwintnemi słowy wypowiadający swoją walkę wewnętrzną. Cóż go tak uzacnia, co go tak podnosi, co go czyni tak sympatycznym? Niegdyś, gdy był młodym i miał nadzieję awansu, pokochał i doznał wzajemności; było już po zaręczynach, gdy na raz zgłosiła się do niego siostra, którą burzliwe i nieposkromnione namiętności wypędziły z domu rodzicielskiego i przeprowadziły przez wszystkie szczeble poniżenia. Brat nie odmówił zbłąkanej i sponiewieranej przytułku i opieki, a gdy rodzice narzeczonej postawili go w konieczności wyrzeczenia się panny, albo wypędzenia siostry, ze ściśniętem sercem a pognębioną duszą wyrzekł się szczęścia własnego, ażeby przytułek przynajmniej dla nieszczęśliwej siostry zapewnić. Odtąd życie jego składało się z pasma udręczeń i pracy. Siostra miała usposobienie gwałtowne: nie mogła nigdy dojść do tego zobojętnienia na szyderstwa i obelgi do którego doszedł jej brat, temperamentu łagodnego i powolnego: to też na wymyślania sąsiadów odpowiadała hardo, nie szczędząc słów grubijańskich; stąd ustawiczne kłótnie zatruwały jej życie; stała się przedmiotem nienawiści zarówno dorosłych jak i dzieci, tak, że przejść za sprawunkami bez utarczki nigdy nie mogła. Joachim, jak mógł, tak ją uspokajał, dbając o wygodę, nie dla siebie, ale dla siostry. Na żadną przechadzkę, na żadną zabawę nigdy nie chodził, w biurze pracował jaknajpilniej, przyszedłszy do domu, zasiadał znowu do przepisywania, aby jaknajwięcej zebrać pieniędzy. Pieniądze potrzebne były na utrzymanie; ale to najmniejsza, oboje przywykli przestawać na małem. Joachim, ten biedny, niezgrabny, pogardzany pisarzyna, pomyślał o czemś więcej. Po zerwaniu struny serdecznej nie marzył nawet o nawiązaniu nowej, raz tylko mógł pokochać; nie spodziewając się więc mieć własnych dzieci, zapłakał po cichu nad samotną starością, która go czekała. „Niechże ja cokolwiek choć dla cudzych dzieci zrobię!“ — powiedział sobie. — Niechże ja zrobię tak, żeby przeze mnie choć dwoje, troje ludzi szczęśśliwszą dolę miało, niż dola moja i Maryanny.“ I zebrał 8000 rubli, od których procent przeznaczył na „edukowanie“ jednego chłopca i jednej dziewczyny. I z myślą, że nigdy przed nikim się nie popisywał, znosił wszystkie docinki, narażał się na wszystkie posądzenia; w ostatniej dopiero chwili ta biedna przygnębiona, zasuszona na bruku miejskim istota wyjawiła to, co stanowiło największą wartość jej życia.
Niemniej świetnie odtworzona jest postać starej panny (Czternasta część). Powielekroć używano tej postaci dla rozśmieszenia, czytelników, wystawiając wszystkie komiczne przywary, które się wyrabiają w kobiecie brzydkiej, pretensyonalnej, a zawiedzonej; niekiedy usiłowano podnieść dodatnie jej strony i ukazać w świetle sympatycznem, ale w takim razie wystawiano ją zwykle z wyższem wykształceniem, które pozwalało stać się nauczycielką, przewodniczką wychowania dzieci cudzych (Karolina Hofmanowej) albo też czyniono ją bogatą, obdarzano uczuciami filantropijnemi i dosyć wielką siłą charakteru, ażeby mogła uczucia te w czyn zamieniać (Stara Panna Maryi brzeziny, Sadowskiej). Orzeszkowa obrała bohaterkę swoją w sferze mało-mieszczańskiej; nie udarowała jej ani urodą, ani bogactwem, ani wykształceniem. Upośledzona w rodzinie została dziedziczką czternastej części małego mająteczku, pokochała raz jeden w życiu i przechowała tę miłość w sercu swojem przez cały bieg niezbyt uroczego żywota. Niecierpiana przez bratową, nie mając szerszych stosunków ze światem, kręcąc się ustawicznie w ciasnem kółeczku spraw domowych, stała się swarliwą, zrzędną, plotkarką trochę, zazdrosną trochę, pretensyonalną i śmieszną nawet; ale, mając dobre serce, nie porzucała domu, mieszkała w swoim saloniku, ubierała dzieci swego brata, zajmowała się niemi więcej niż ich własna matka, i wierzyła mocno, wierzyła, że jej narzeczony wróci kiedyś i słowa danego dotrzyma.... To jedno uczucie, nieożywiane niczem, utrzymywało ją wśród zmartwień i cierpień, odmładzało ją nawet. Powrócił nareszcie były narzeczony jako bogacz, jako człowiek światowy, wszystkiemi zaletami poważnego obywatela opatrzony: miał pieniądze, był uprzedzająco grzeczny, uśmiechał się dobrotliwie, zawsze mile wspominał stare dobre czasy, i zawsze stawał w obronie swojej niegdyś bohdanki. Ta brała to w najlepszem znaczeniu i raz, gdy spodziewała się, że chwila oświadczyn nadchodzi, ubrała się tak, jak była ubrana owego pamiętnego wieczora przed laty, poszła do umilonej wspomnieniem altanki i czekała... czekała.... Gdy już zmierzch zapadł, gdy już nie było żadnej nadziei, żeby ukochany się zjawił, wróciła do pokoju, ale jeszcze nie uwierzyła, iż ten ukochany oświadczył się innej... Potem, gdy już stanowczo rzecz się wyjaśniła, nie wyrzekała i nie deklamowała na niewdzięczność; zapłakała po cichu, zestarzała się raptownie, wyniosła się z saloniku, bo ją z niego grzecznie usunięto, zamieszkała na poddaszu i, choć brat rzadko ją odwiedzał, a dzieci swoje zaprzestał przysyłać, ona o nich nie zapomniała; kiedy jej został grosz jaki od kupienia garstki krup i bułki chleba i od zapłaty za mieszkanie, „podobne do trunny“, kupowała włóczkę, bawełnę i dłubała pończoszki, buciki i kaftaniczki; a potem przez żonę stróża „dla swych kochanych robaczków“ posyłała: „Niech tym sposobem przynajmniej widzą, że mają ciotkę.“ Długo musiałbym jeszcze zatrzymywać uwagę czytelników, gdybym chciał wyliczyć i scharakteryzować te wszystkie egzystencye ciche, złamane życiem, zgruchotane fatalizmem własnego rozwoju, sponiewierane przez ludzi, w których przecież miłość dla ludzi nie wygasła i w ten lub inny sposób na jaw wychodziła.
Czy to będzie pani sędzina, która niegdyś opływała w dostatki, a teraz, dopóki „oczy jej nie uciekły,“ robiła serwety, kołdry, patarafki, ażeby na szklankę mleka zarobić i podzielić się nią jeszcze z sierotą, i uczyła przebaczenia dla bliźnich; czy też nieszczęśliwy sierota, pojony w dzieciństwie przez macochę dla uspokojenia odwarem makowym, pracujący i dla żony, która go oszukiwała i dla tego, który ją uwiódł, pracujący bez wytchnienia, męczennik obowiązków dobrowolnie podjętych i pozbawiony na starość owoców swej pracy długoletniej, a jednak tem nie zrażony; czy żyd ograniczony i biedny, ale umiejący odczuć głęboko utwór sztuki, w którym podniosłe uczucia i pragnienia zostały przedstawione: zawsze i wszędzie pod skorupą niepozorną, a więc lekceważoną, ukazuje się dusza, choć w jednym kierunku, choć w jednem uczuciu wielka i potężna, wzniosła, choć cicha, pokorna, śmieszna często, lecz sympatyczna.

∗             ∗

Jeżeli chcecie ocenić wartość dusz cichych, tych cierpień niemych, tych bohaterstw bez posągów i wieńców, porównajcie je z tem, co się dzieje w umyśle i sercu Pani Luizy. Jest to osoba rodu arystokratycznego, którą zarówno majątek jak przeszłość powoływały do jakiejś działalności pożytecznej, do opiekowania się swojemi niegdyś poddanymi a potem młodszymi w obywatelstwie braćmi, ale która wcześnie bardzo całkiem inny wyrobiła sobie ideał życia. Wychowana po cudzoziemsku, najchętniej przebywała za granicą i grunt ojczysty uważała jedynie za kopalnię położoną w kraju dzikim, którą należało wyeksploatować w celach rozwinięcia umysłu, udelikatnienia serca i zjednoczenia się z ludźmi krewnymi, nic pochodzeniem, ale usposobieniem i ukształceniem. Wchłaniała więc w siebie wszystkie wyskoki cywilizacyi uczuciowej, umiała nader zręcznie, subtelnie i dowcipnie rozprawiać o arcydziełach muzyki, malarstwa i poezyi, umiała marzyć i lubiła przebywać w krainach fantazyi i wzruszeń serdecznych. Szukała też ideału i w życiu; często zdawało się jej, że już go znalazła, więc się zapalała do niego uwielbieniem i miłością. Niebawem wszakże przekonywała się o swojej pomyłce; nie traciła mimo to nadziei znalezienia go raz jeszcze. Ta nadzieja stała się wreszcie stałą cechą jej usposobienia; sama kochała się w dramatyzowaniu swej pogoni za ideałem i w niem zapewne rozkosz najwyższą znajdowała. Dla przypodobania się chwilowemu ideałowi swemu gotowa nawet była do poświęceń, jeżeli zwłaszcza spodziewała, się, że jej ofiara stanie się głośną, że o niej mówić będą w salonach, że zajaśnieje bohaterstwem choćby przez tydzień. Raz dowiedziała się, że ojciec jej ideału zachorował na ospę. Nie miał on ani żony, ani córki, ani żadnej blizkiej krewnej. Pani Luiza, pięknie i strojnie ubrana, weszła z efektem w obec zdumionych lekarzów do pokoju chorego i czuwała z troskliwością, największą aż do czasu jego ozdrowienia. Gdy jeden ze znajomych chciał czyn ten spożytkować w celu wskazania jej jakiegoś celu życia, i o siostrach miłosierdzia wspomniał, ona zbyła go ironicznym uśmiechem, dodając, że dla ludzi obcych, nieznanych jej nie potrafiłaby nigdy zdecydować się na poświęcenie.
Lubiła rozpowiadać o swoich nieszczęściach, cieszyła się, gdy znajdowała choćby pozorne uwielbienie, nie gardziła nawet lichymi pochlebcami i hojnie ich nagradzała. Skarżyła się na brak celu w życiu, a gdy doradzca jej prawny odmalował w sposób żywy ruiny pozostałe po pałacu, w którym się urodziła, jedno jej tylko na myśl przyszło: jak ruiny te malowniczo wyglądać muszą przy blasku księżyca. Szukała wzruszeń wszędzie, nawet w opowiadaniu małomiasteczkowej plotkarki o scenach z procesów kryminalnych; nie znosiła tego, gdy kto jej odsłonięciem prawdy chciał siłę wzruszeń tych osłabić.
Najzawilszy akord, najmisterniejsza linijka, najdelikatniejszy światłocień, w kompozycyach muzycznych lub malarskich zawarty, były dla niej zupełnie zrozumiałemi, ale wszelkie pojęcia naukowe, wszelki zupełnie prosty, powszedni fakt życiowy stawał przed nią w postaci sfinksa; na sfinksa tego patrzyła przez chwilę pięknemi swemi, zdumieniem rozszerzonemi oczyma, a potem wymawiała z cicha: nie rozumiem — i najlżejszego nie zadając sobie trudu, aby zrozumieć, oddalała się od niepojętej dla siebie zagadki ze smętnym uśmiechem na ustach i wzgardliwem wzruszeniem ramion. Ztąd interesa pieniężne budziły w niej wstręt ogromny; nie rozumiała ich ani odrobinę, wiedziała tylko, że musi mieć tyle a tyle, ażeby mogła uczynić zadość potrzebom umysłu swego i serca. Gdy jednego razu plenipotent jej oznajmił, że majątek jej, puszczony dzierżawą, jest zrujnowany i nie może dostarczać dawniejszego dochodu, ona wołała go posądzić o nieznajomość lub nieuczciwość, aniżeli przypuścić, że to, co było, może się już nie powtórzyć. Nie rozumiała i nie czuła, co jest zobowiązanie jakiekolwiek; sądziła, że skoro tylko dla niej staje się niedogodnem, może je za nieistniejące poczytywać. Gdy potrzeba było pieniędzy, gotowa była popełnić niesprawiedliwość, wyzyskać nieformalność kontraktu, nieformalność, której znaczenia nie pojmowała, ale, ulegając poszeptom zauszników, uważała może za podejście drugiej strony, kontraktem związanej. W takim stanie nie podobna już było prze mówić, nie tylko do jej rozumu, ale nawet do serca i sumienia. Odpowiadała wówczas na wszelkie przełożenia, że jest kobietą, że się na interesach nie zna, i nie kryła się wcale ze swym egoizmem, choć go starała się zwykłym sobie sposobem ustroić w szaty poświęcenia. Dzierżawca jeden zrobił kontrakt na lat dziesięć; w pierwszych latach czynił w zrujnowanym majątku wielkie wkłady, z nadzieją zwrotu ich korzyści w latach następnych. Tymczasem po latach tych ktoś właśnie, chcąc przyjść do gotowego, ofiaruje pani Luizie wyższą opłatę dzierżawną. Pani Luiza, potrzebując koniecznie pieniędzy, ulega poszeptom pokątnego doradzcy i kontrakt zrywa. Jeden ze znajomych biednego dzierżawcy chce wytłumaczyć pani Luizie całą niesprawiedliwość takiego kroku, chce wykazać całą okropność położenia, w jakie wpada nieszczęśliwy człowiek. „Gdyby nawet i tak było — odpowiada pani Luiza — czemu jednak uwierzyć nie mogę, to przecież ja jestem słabą, osamotnioną kobietą, pan Łusiński zaś, — młodym, zdrowym i pełnym sił mężczyzną: ruina więc majątkowa bezporównania straszniejszą jest dla mnie niż dla niego.“ A gdy jej wspomniano, że tu nie idzie o większą lub mniejszą słabość, ale po prostu o sprawiedliwość, zamyśliła się na chwilę, może zrozumiała choć w drobnej cząsteczce nieuczciwość postępku, lecz odrzekła z rozżaleniem: „Boże mój, za co znowu ja to właśnie mam być ofiarą wszystkiego i wszystkich ludzi, którzy używają majątku mego, wzbogacić się chcą moim kosztem, kosztem sprawiedliwości, uczciwości i wszystkich słowem wyrazów, które w mowie ludzkiej istnieją! Nie chciałabym zapewne, aby ktokolwiek cierpiał przezemnie, ale dlaczegóż ja znowu cierpieć mam za wszystkich i za wszystko? W obecnym wypadku nie mogę w żaden sposób uczynić inaczej. Mam długi, które zapłacić mi trzeba, i muszę mieć dość pieniędzy, aby najdalej za miesiąc wyjechać do Paryża.“ A jak nie mogła zrozumieć, a po części i nie chciała, ile krzywdy wyrządziła swemu dzierżawcy, tak też nie uważała się wcale obowiązaną do wynagrodzenia adwokatowi straty czasu i poniesionych trudów w prowadzeniu jej interesów, może dla tego, że już go nie potrzebowała.
Nie była wszakże ani chciwą, ani skąpą: kto zapragnął tylko, korzystał z jej nieznajomości interesów i z jej łatwowierności; potrzebował jedynie poruszyć potężną jej duszy sprężynę: miłość własną.
Szczęście jej służyło: gdy już zmarnowała majątek po rodzicach odziedziczony, zmarł kędyś bezdzietny jej wuj i przekazał jej ogromną fortunę. Miała więc znowu za co jeździć po świecie, szukać ideału swego i serca bratniego, obdarowywać hojnie wszystkich, co ją tytułowali hrabiną, śpiewali na wszystkie tony jej chwałę i bawili ją znoszeniem plotek lub opowiadaniem snów cudownych i innych, nerwy jej wstrząsających, historyi. W końcu poszukała pociechy w religii; ale i ta nie przyniosła jej ukojenia, bo jej religią było ekstatyczne zatopienie wyobraźni w kłębach srebrzystych dymów, w płomieniach gorejących’świeczników, w tonach muzyki brzmiącej na chórze, w plastycznej piękności poświęcanych posągów.
Jeżeli chcecie zrozumieć doniosłość pracy takiego Joachima albo Żmindy, przypatrzcie się tym epizodycznie występującym w opowiadaniach Orzeszkowej postaciom, które uważają życie za rozrywkę i żadnego pojęcia o obowiązkach i pracy nie posiadają. Tu opuszczają tacy ludzie swego syna dla tego, że wskutek złego wychowania i złego towarzystwa wplątał się w sprawę kryminalną i mógł rzucić plamę na honor domu, który się składał z ojca próżniaka, żyjącego na kredyt, zarywającego wierzycieli, matki, elegantki, zajmującej się tylko strojami i plotkami, i z drugiego syna, mającego uświetnić dom bogatem ożenieniem się, a więc niemogącego ujmować się za bratem kryminalistą. — Owdzie świetny złoty młodzieniec, wyczerpawszy wszystkie źródła, nietylko dochodu, ale i pożyczki, obdziera biednego ogrodnika, pożyczając od niego paręset rubli ciężko zapracowanych, chociaż wie, że nie będzie mógł ich oddać. A są to wszystko ludzie ukształceni, polerowni, mówiący wybornie po francuzku, rozprawiający bardzo pięknie o honorze, uczciwości, sprawiedliwości i t. d. Rozluźnione węzły rodzinne, zrujnowane majątki, złupione worki łatwowiernych — są to dla nich bardzo dobre środki przepędzenia honorowo życia w błyszczących od zbytku salonach, wśród pustych i próżniaczych gawęd i zabaw. Jeżeli przychodzi ostateczna nędza, sprzedają majątki, zabierając pod pokrywką prawnego wybiegu rzeczy najkosztowniejsze, i albo osiadają na łasce u bogatych krewnych, albo poszukują posagu, z przydatkiem, niestety, zbytecznym, żony. Niekiedy i w nich budzi się poczucie, że inaczej postępować-by wypadało, że nie wszystko, co się robi elegancko lub prawnie, robi się uczciwie; niekiedy smutek chwilowy ogarnia ich duszę, ironią zaprawia ich mowę, — ale tylko na chwilę. Brak im przedewszystkiem zasad, brak przygotowania do pracy, brak przekonania, że ona jest konieczna, że jest jedynym środkiem dźwignięcia się z biedy materyalnej i nędzy moralnej. W duszy ich pusto i zimno: o sobie tylko myślą, sobą jedynie zajęci; powierzchowność tylko wykształcili błyszczącą, oślepiającą prostaków: ale w głębi duszy nie mają już najmniejszego zapału do życia moralnego; przefrymarczyli je na fatałaszki, wydali na kłamane uśmiechy, na słowa pięknie brzmiące, na odgrywanie ciągłej komedyi.
Zwięźle charakteryzując ten nowy sposób tworzenia, jaki Orzeszkowa, częścią pod wpływom powieściopisarstwa francuzkiego, częścią z własnego rozmysłu przybrała, nazwiemy go realizmem artystycznym, polegającym, nie na dowolnem tworzeniu postaci i scen według praw swobodnego kojarzenia się wyobrażeń, ale na odtwarzaniu dobrze i pilnie zaobserwowanych faktów życia. Raz obrawszy tę drogę, już z niej nie zbaczała, ani w drobnych obrazkach, ani też w obszerniejszych utworach, zarówno malując szczegóły życia ludowego, szlacheckiego czy urzędniczego.
Nie mogąc tutaj zastanawiać się szczegółowo nad wszystkiemi jej powieściami, napisanemi po rok 1880, przyjrzymy się nieco dokładniej dniej czterem tylko powieściom, które za najbardziej znamienne uznać można. Są to: „W zimowy wieczór,“ „Cham,“ „Nad Niemnem,“ „Dwa bieguny.“ Obrazek zatytułowany „W zimowy wieczór,“ obok realizmu w odtworzeniu szczegółów z wnętrza chaty wiejskiej, podczas zaimprowizowanej wieczornicy, odznacza się wysokim polotem poetycznym i treścią pełną dramatyczności. Syn chłopski, burzliwego temperamentu, osadzony w więzieniu za sprzeciwianie się władzy w obronie kawałka gruntu, przejmuje się tam przewrotnemi myślami, a gdy wyszedł z zamknięcia, nie mógł już wysiedzieć spokojnie w domu, drażniony zaś surowem postępowaniem ojca, uciekł z chaty, popełnił kryminał i został do robót skazany. Uszedł i ztamtąd, chciał pracować, znalazł zajęcie w fabryce, lecz poznany, znowu powędrował w dalekie strony. Powtarzało się to razy kilka; zasłynął w końcu jako rozbójnik Bąk; urządzono nań pościg. Po latach dwudziestu zjawia się w chacie rodzicielskiej i niepoznany, przyjęty jako podróżny, stara się wybadać usposobienie ojca względem syna, który się zmarnował. W słowach ojca słyszy groźbę i stanowcze potępienie, ale, rozbierając szczegóły jego zachowania się ze wspomnieniem syna w przeciągu lat 20, nabywa niemal pewności, że tam, w głębi serca ojcowskiego, jest jeszcze miejsce na przebaczenie. Serdeczne słowa niektórych członków rodziny, a zwłaszcza widok tego spokojnego szczęścia, jakiem się tam wszyscy cieszą, pomimo nieodłącznych od życia smutków, działają nań potężnie i w przygotowanem już do przyjęcia rzewniejszych uczuć sercu wywołują potrzebę ucałowania choć stóp ojca. Gdy niektórzy z zebranych na wieczornicy parobków poznali w nim Bąka i chcieli go wiązać, on z początku rzucił się jeszcze wściekle, ale potem uderzył w prośby, do których niewątpliwie nie nawykł; a gdy ojciec, który w nim syna poznał, ale nie chciał tego okazać, polecił puścić go parobkom, syn skruszony upadł mu do nóg i usłyszał słowa przebaczenia i przestrogi: „idź i nie grzesz więcej.“ Cały ten dramat odbywa się niemal w milczeniu, zgodnie z charakterem ludu, który najgłębszych uczuć swoich nie zwykł rozwadniać w słowa; mimo to dramat ten działa potężnie na czytelnika, wskutek prawdziwie artystycznego a głęboko obmyślanego ugrupowania szczegółów znamiennych, uwydatniających uczuciowy nastrój i syna, i ojca, i rodziny, i obcych, zgromadzonych w chacie.
Do głębszych warstw uczucia powszechno-ludzkiego zstąpiła Orzeszkowa w najznakomitszej z dotychczasowych swoich powieści wiejskich, w „Chamie“ (1888.) Nie ma tu owej rozmaitości postaci i wielostronności w obrazowaniu życia, jakiemi zachwycamy się w „Dziurdziach“: owszem, widownia powieściowa zacieśniona tu bardzo; prócz kilku sylwetek, umyślnie w cieniu trzymanych, widzimy tylko dwie główne osoby: ale tem zacieśnieniem zyskała autorka możność roztoczenia przed umysłem i wyobraźnią naszą najskrytszych zakątków duszy owych dwojga ludzi, z całą psychologiczną konsekwencyą. Nie powtórzę tutaj utartego zdania, że Orzeszkowa pierwsza u nas zrozumiała duszę chłopa, zajrzawszy w nią głęboko i serdecznie, mam bowiem to przekonanie, że charakter taki, jak Pawła w „Chamie,“ nie jest specyalnością sfery włościańskiej, lecz się znajduje we wszystkich. Nie psychologię zatem chłopa w szczególności, ale psychologię człowieka w ogólności, widzę w „Chamie,“ a dopiero, artystyczne odtworzenie objawów, przyoblekających się w formy, właściwie danej klasie, zaliczam do tej szczuplejszej dziedziny, która się powieścią wiejską nazywa. Oczywiście pogląd taki nietylko nie obniża znaczenia i wartości utworu, lecz go podnosi do wyżyn na których arcydzieła ogólno-ludzkie się znajdują.
W utworzeniu postaci Pawła nie sama obserwacya była czynna, ale i intuicya także, kierująca się wszelako ściśle wskazówkami dostarczanemi przez spostrzeżenia. Obserwacya mogła podać autorce rysy zewnętrzne człowieka, wskazać jego zajęcia, postępki przy niej, próbki jego mowy, a przez nie jego rozumowania i nastroju umysłowego; ale potrzeba było z tych materyałów, czysto zewnętrznych odtworzyć w swej wyobraźni i sercu — wnętrze niepowszedniej osobistości, trzeba się było nietylko w nią wmyśleć, lecz i wczuć, ażeby potem każdy ruch jej i każde odezwanie się sharmonizować w jednolitą i konsekwentną całość. Łatwo tu było bardzo wpaść w jakąś niewłaściwość, bo przeciągnięcie jednej subtelnej jakiej strunki mogłoby zepsuć cały nastrój; rozmysł zatem artystyczny i równowaga wewnętrzna niezbędne były artyście, ażeby zdołał same tylko czyste tony dobywać, wystawić miłość bezgraniczną, tę miłość, którą wszystko zniesie i wszystko przebaczy, ucieleśnioną w człowieku prostym, bez wykształcenia, dźwigającym się jedynie tylko siłą samorzutną, a nie zgrzeszyć ani patosem, ani rubasznością, nie sfałszować ani zakresu myśli, ani sposobu ich wyrażenia, stworzyć postać jednolitą, jasno w każdym postępku i słowie się tłumaczącą: to zadanie takie, jakie tylko talent genialny może spełnić z powodzeniem. Paweł to rybak nadniemeński, przeszło czterdziestoletni, spokojny, poważny, małomówny, skłonny do kontemplacyi religijnej, nie w słowach tylko i obrządkach, ale w wewnętrznem przeniknięciu się zasadami moralności, pełen jeszcze sił żywotnych, ale nieumiejący się powściągać i panować nad sobą. Ukształcenia nie posiadał żadnego, czytać nawet nie umiał; lecz, zastanawiając się nad sobą i otaczającą przyrodą, którą kochał instynktownie, doszedł do pewnych wyrobionych przekonań o obowiązkach i cnocie, do pewnych spostrzeżeń nad zjawiskami natury, spostrzeżeń, które mu pozwalały przewidywać na parę dni zmiany atmosferyczne i doradzać sąsiadom co robić mają, ażeby z pory dogodnej lub niedogodnej korzyść osiągnąć, lub niedogodnej uniknąć. Ludzi nie szukał, nawet unikał ich nieco, „jakby mu pierś i usta w długich po rzece wędrówkach przyzwyczaiły się do milczenia; ilekroć zaś mówił, głos jego był przyciszony i słowa powoli ciekły z warg, łagodnych, ale uśmiechających się bardzo rzadko;“ smutnym jednak nie był, przeciwnie, wydawał się spokojnym i zupełnie ze wszystkiego zadowolonym. Owdowiawszy, nie mając dzieci, żenić się po raz drugi nie chciał, a gdy go pytano, dla czego, odpowiadał wzruszając ramionami: „Oh, co tam! Niebo mnie chatą, a rzeka żoną. Każdy pa swojemu żyje, a jak grzechu nie ma, to każde życie dobre.“
Przypadkowe zapoznanie się z Franką, służącą w poblizkiej nad Niemnem willi, zmieniło jego postanowienie. Była to dziewczyna lekkomyślna, o gwałtownych, namiętnych popędach, samowolna, lekceważąca przepisy religijne, ale szczera — nie kłamała nigdy. Opowiedziała mu otwarcie swoje wietrzne życie, i nietylko go tem nie zraziła, lecz owszem pociągnęła. Poczuł dla niej naprzód litość, a potem miłość; chciał wyratować jej duszę, oczyścić z grzechu, na drogę życia cnotliwego wyprowadzić. Mogąc uwieść dziewczynę, nie pomyślał o tem nawet, karcił sam siebie za mimowolne pod wpływem namiętności ku niej lgnięcie.
Franka, której smakowała nowość i zmiana, zgodziła się zostać jego żoną, kochała go nawet z początku namiętnie. Paweł, pomimo przestróg starej Awdoci, chciał na Frankę oddziaływać łagodnością, pozwalał jej w domu wysypiać się, sam zazwyczaj w piecu palił, jeść gotował, krowy doił, wodę nosił. A że Franka czytać umiała, prosił ją, żeby go tej sztuki nauczyła, i z nadzwyczajną pokorą a wytrwałością znosił opryskliwość swej żony, która się małą jego pojętnością w sprawie poznawania liter gorszyła. Pot lał mu się z czoła, dłonie w pięść się zaciskały, a on z najwyższem natężeniem umysłu wpatrywał się w czarne znaczki, iżby ich nazwę i dźwięk zapamiętać. Jednostajne, ciche, spokojne przywiązanie Pawła zaczęło nużyć ognistą Frankę: pragnęła znów zmiany; najlepiej lubiła ukradkowe o miejskich zabawach i figlach rozmowy z żebraczką Marcelką, która przeszła już przez piekło życia i chętnie wracała myślą do świetnych swych czasów. Temi rozmowami podbudzona, opuściła dom męża. Paweł nie dozwolił jej ścigać, powiadał, że poszła do familii za jego pozwoleniem, a sam, osmutniały jeszcze bardziej niż dawniej, polubił samotność i z niezmordowaną wytrwałością, ćwiczył się w czytaniu na książce nabożnej, którą Franka pozostawiła. Po kilku latach powróciła do męża wietrznica, zbiedzona, schorowana, z paroletnim synkiem. Paweł nie robił jej wymówek, przyjął do domu, pozwolił jej być gospodynią jak dawniej; tylko do poprawy tej użył teraz przymusu do pracy, już robót domowych za nią nie wykonywał i wodę jedynie z rzeki nosił, gdyż robotę taką za zbyt ciężką dla schorowanej uważał. Przez czas jakiś Franka zdawała się głęboko odczuwać dobroć męża, ale potem gwałtowny temperament przemógł. Zaczęła się zalecać do młodego parobczaka, krewniaka Pawłowego. Dowiedziawszy się o rozpuście żony, Paweł, w którego piersi szalała burza gniewu i miłosnej zazdrości, pierwszy raz posłuchał Awdoci: użył pięści, potem „z izby wyszedł ze strugami potu na czole, chatę okrążył i, do tylnej jej ściany czoło przycisnąwszy, płaczem ryknął.“ Odtąd jeszcze kilkakrotnie biciem próbował wygnać złe popędy; ale te cięgi, wymierzane przez „Chama,“ jak Franka męża swego nazywała, do wściekłości ją doprowadzały, a gdy ów młody parobczak nią wzgardził, postanowiła się pomścić otruciem.... Pawła. Szczęściem Paweł niewiele zjadł strawy przyprawionej trucizną; widział, słyszał jak Frankę zabrała policya. Odprawiwszy otaczające kobiety, wszystkie siły zebrał, ażeby wstać, zabrać pieniądze, popłynąć do miasteczka i Frankę wykupić. Zdawało się Pawłowi, że tym dowodem najwyższej miłości przemógł w końcu złe instynkta Franki; ale ona czuła się tylko upokorzoną jego dobrocią i, znieść tej myśli nie mogąc, sama klnąc siebie, dochodząc niemal do obłędu, na gałęzi się powiesiła. Paweł, przebolawszy ten cios, zajął się wychowaniem syna Franki i udzielał mu sam nauki czytania. Gdy obok niego dziecię to smacznym snem zasypia — nieraz „dają się słyszeć głośne, wielokrotnie powtarzane uderzenia pięści o pierś twardą i silną i błagalny, żarliwy szept wielokrotnie powtarzający: Boże, bądź miłościw jej grzesznej! Boże! bądź miłościw jej grzesznej i nieszczęśliwej.“
„Cham,“ jako wcielenie bezdennej miłości dla kobiety, godzien być postawionym na równi z „Ojcem Goriot“ Balzaka, tem wcieleniem miłości ojcowskiej.
Mniej skupioną w sobie, jako całość, jest trzytomowa powieść „Nad Niemnem“ (1889). Uwydatniła w niej Orzeszkowa kilka żywiołów społecznych, a mianowicie: szlachtę, przygnębioną złem położeniem majątkowem, młodzież entuzjastycznie przejętą ideałami humanitarnemi, arystokracyą zdenerwowaną i niewidzącą przed sobą celu życia, wreszcie, tak zwaną „szlachtę okoliczną,“ już to w jej stosunkach z zamożnym dworem, już też w jej życiu wewnętrznem. Ten ostatni żywioł nadał utworowi najwięcej oryginalności. Autorka pokochała ludzi tych serdecznie, nie ukrywając jednak przed sobą ich wad i ułomności. Pragnęłaby wpłynąć na rozjaśnienie ich umysłów i uszlachetnienie ich serc, a zapatrując się na nich ze stanowiska artystycznego i obywatelskiego, otoczyła ich w powieści swojej poetycznym urokiem, niekłamiącym jednak rzeczywistości; bo zarówno z psychologicznego rozbioru jak i z obserwacyi naocznej przekonać się można, że powieściopisarka takie tylko do rysów wziętych z życia wprowadziła zmiany, jakich wymagał artyzm, iżby prawda prawdą czytelnikowi się wydała. Spółczucie osobiste autorki dla świata przez nią malowanego widnieje wszędzie; ale, kierowane dążnością do osiągnięcia prawdy, rozmysłem artystycznym, nie przyczynia się do sfałszowania tego, co oczy widziały, uszy słyszały, a rozum przemyślił. Czy przedstawia zagrodę szlachecką, czy człowieka, robotę, czy zabawę, miłość, czy kłótnię — bierze autorka ze skarbnicy pamięci, czy nawet z notatek, szczegóły długo i pilnie obserwowane, układa je w kombinacye, napotykane najczęściej w życiu, nie posługując się nigdzie nadzwyczajnością i dziwnym zbiegiem wypadków: a jednak całość ztąd powstała, nie tylko jest piękna, pięknem charakterystycznem, ale i pociągająca dla serca.
Naturalnie, jako realistka, Orzeszkowa nie darzy swych ulubieńców papierową doskonałością. Są wśród tej sfery zaściankowej ludzie śmieszni i źli, są wady przykre i drażniące, jest pieniactwo, zaciętość, śmieszność; ale, ponieważ ujemności te odmalowane są — jak i w „Panu Tadeuszu“ — z miłością dla całej sfery, ponieważ autorka nie patrzy na swe osoby z góry, lecz przejmuje się do głębi ich życiem, ztąd i na czytelnika spływa pogoda, błogie uczucie, że, pomimo wszystkiego, może on lubić tych ludzi.
To strona uczuciowa, a strona estetyczna nie mniejszem przejmuje zadowoleniem. Przejawy uczuć i myśli tych ludzi, zachowanie się ich i mowa są nacechowane taką oryginalnością, taką świeżością, że z lekceważeniem możemy odrzucić zdanie tych pesymistów w zakresie sztuki, co się niczego nowego dowiedzieć od powieściopisarzów nie spodziewają. Weźmy np. pod uwagę postać Anzelma.
Anzelm jest to starzec, „dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej baraniej czapce, która utworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający tworzyła kontrast z resztą ubrania.“ Plecy miał przygarbione a ruchy powolne. Świeżą skoszoną trawę grabiabiami zgarniał i w małą kopicę na dziedzińcu zagrody składał. Grabie nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi. Niegdyś, przed laty, jako hoży i dziarski młodzieniec, przyjmowany był serdecznie w dworze korczyńskim, lubo chodził w grubem obuwiu i surducie z sukna domowego, bo wtedy dla całej szlachty okolicznej stanęły otworem pokoje pańskie. Wówczas Anzelm był szczęśliwy i wesół. Panna Marta mu sprzyjała; on jej przynosił bukiety kwiatów polnych, „do ogromnych mioteł podobne,“ a gdy obok niej przy obiedzie lub wieczerzy siadał, „rumienił się tak, że aż uszy stawały mu w ogniu jak czerwone maki,“ a gdy śmiał się, to tak głośno, „że aż się po całym domu rozlegało,“ z błękitnych oczu „iskry sypał,“ potężnym barytonem „tysiąc pieśni śpiewać umiał.“ Minęły te chwile rojeń jednostkowych i ogólnych; panna Marta zlękła się pracy skromnej, w zagrodzie szlachcica z „okolicy“; stosunki z dworem zerwały się. Anzelmowi zdawało się, mówiąc jego słowy, „że jakieś wielkie lody świat ten pokryły i zrobiło się na nim nadmiar już zimno,“ że w powszechnej „pochmurności“ społeczeństwo całe było, tak prawie jak groch rozsypane, którego każde ziarnko toczy się poosobno i poosobno gnije...“ Z szlachtą okoliczną pan Korczyński, dawniej tak serdeczny, wchodzi w zatargi o drobnostki, o konie np. w zbożu pochwycone, o kawał wygonu; krzyczy i wymyśla na biedaków, budzi w nich fantazyę szlachecką, nie znoszącą żadnej „ubligi“, ima gotowy zawsze proces. A jakaż głęboka i trafna psychologia w przedstawieniu przejść duchowych u tych ludzi!
Autorka, zgodnie z zasadą realistycznego traktowania rzeczy, nie zapuszcza się po staremu w analizę subjektywną, nie mówi od siebie, co w umysłach postaci przez nią stworzonych zachodziło, ale, obrawszy odpowiednią chwilę, daje poznać ich głąb, za pośrednictwem rozmowy. Weźmy np. Anzelma, gdy mówi: „Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestaję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. Czy oni powaryowali? — myślę, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, a im oni więcej weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tem swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią w ciemności nocnej białemi płatami pada. Gdy nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! — Co nową pieśnią kto zawiedzie, to znów: Wieczne odpoczywanie! Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śniepadającym idę, a w chacie!... Chryste!.. miejsce po bracie jedynym już zastygło, żonka jego już po drugich weselnych godach; tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego, który mu na tym świecie pozostał! A odmalowawszy w słowach przejmujących swój zawód miłosny, zakończony dziewięcioletnią chorobą, mówi Anzelm o swojem wskrześnięciu, choć niezupełnem, pod hasłem: „Siły do kupy ściśnij, na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi, ażeby woli Boskiej nie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć.“
I dźwignął się. Wyhodował Janka sierotę na dzielnego hożego młodzieńca, który siłą i zdrowiem i zręcznością wszystkich wokół przewyższał. Ukazała go nam autorka w całej krasie młodości, jakby jakiego bohatera greckiego, kiedy „trzęsący się i podskakujący wóz, którym, stojąc kierował“ nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii, kiedy „niedbale w ogromnych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowiadał wesoło na ich pytania i przycinki, a czasem męzki śmiech swój łączył z chórem cienkich piskliwych śmiechów dziewcząt.“
Takim go ujrzała kuzynka p. Korczyńskiego, dwudziestokilkoletnia panna Justyna, „uosobienie piękności kobiecej, zdrowej i silnej, lecz trochę dumnej i chmurnej“, a ujrzała w chwili, gdy bolesne przypomnienie lat niedawnych gryzącą troskę na nowo do jej duszy wsączyło, zmęczeniem i goryczą ją napełniając. Spotykała go potem nie raz, a zawsze w najkorzystniejszych dla niego warunkach; widziała w nim zdrowie i pracowitość, porządek, rozum naturalny, rozwinięty własnem rozmyślaniem i naukami Anzelma, szlachetność i delikatność uczuć. Wszystko, co ją w domu otaczało, przejmując ją coraz większem zniechęceniem, kłoniło ją ku temu młodzieńcowi, na którego ręku śmiało i bez obawy zawodu oprzeć się mogła. Najprzód upokarzające jej dumę, stanowisko rezydentki u krewnego, gdzie nie ma żadnego wyraźnego zajęcia, gdzie ojciec jej, safanduła, smakosz i maniak, był przedmiotem dotkliwych żartów, nieodczuwając ich nawet, pobudzała ją do szukania jakiegoś wyjścia ze wstrętnej zależności. O zamążpójściu w sferze obywatelskiej marzyć przestała, gdy zdenerwowany Zygmunt Korczyński, rozkochawszy ją, opuścił potem dla połatania fortuny bogatym ożenkiem. Widok rozdelikaconej, drżącej, niemogącej o własnej sile stąpać żony Benedykta Korczyńskiego, — potrzebującej ciągłych leków na globus hystericus i lektury francuzkiej, albo grzeczności zalotnej, — oraz jej lektoria, Tereni, udającej zawsze młodą i powiewną, a marzącej o przygodach romansowych, budził odrazę w jej zdrowej naturze, gdy sobie pomyślała, że i ona kiedyś zgnije w tej atmosferze przesiąkłej apteką, perfumami i lubieżnemi westchnieniami. Los Marty, także kuzynki Korczyńskiego, która, pokochawszy Anzelma, zlękła się pracy i zmiany położenia towarzyskiego, a teraz zeszła na kaszlącą, gderliwą pod względem estetycznym i umysłowym całkiem zgrubiałą klucznicę, był dla niej smutną, ciągle na oczach będącą przestrogą.
O jakiejś pracy samodzielnej myśleć nie mogła, bo jej wykształcenie, zasadzające się na mówieniu po francuzku i grze na fortepianie, nie zapewniłoby jej utrzymania: pozostawała więc tylko praca fizyczna. A że ją mogła złączyć ze stanowiskiem żony człowieka uczciwego, sympatycznego i niezależnego, którego pokochała, więc nie trudno jej było zdecydować się na oddanie ręki Jankowi Bohatyrowiczowi. I tylko powinszować sobie mogła tej decyzyi, gdy na swatanie jej z morfinistą Teosiem Różycem, miała krótką, ale decydującą odpowiedź: jestem już zaręczona.
Całkiem odmienuą sferę odmalowała Orzeszkowa w powieści p.n „Dwa bieguny“ (1893). Głównemi charakterami są tu Zdzisław Gronowski i Seweryna Zdrojewska, stojący na dwóch przeciwnych krańcach moralnych. Zdzisław to jednostka przeestetyzowana, do lekkiej zabawy jedyna, do pracy poważnej nieudolna. Umie on mówić gładko, potoczyście, ma dowcip, wiele czytał, grubości i pospolitości nic znosu talentu nawet literackiego mu nie brak — tłómaczy „Kaina“ Byronowskiego; ale, uczyniwszy użycie hasłem wyłącznem swego życia, jak wielu mu podobnych, woli stłumić w sobie uczucie, aniżeli przezwyciężyć swoją antypatyę do pracy ciągłej i celowej, oraz swe wstręty do ludzi i rzeczy, które smak jego estetyczny rażą. Czuł on próżnię w duszy, przez którą nalatywał mu „wiatr melancholii“ i starał się ją zapełnić najrozmaitszemi materyałami, do których należały wciąż rozszerzane stosunki towarzyskie, blizkie i „na wzajemności usług oparte,“ znajomości z najświetniejszemi przedstawicielkami choreografii i hipodromii, najróżnorodniejszego rodzaju sporty i żarliwe uprawianie muzyki fortepianowej, zaczytywanie się w poematach aż do wyuczenia się ich na pamięć nawet... branie różnych lekcyi, jako to: gimnastyki, fechtunku, gry na instrumentach, najniepospolitszych języków, najmniej rozpowszechnionych. Dni, tygodnie, miesiące niekiedy upływały, przy coraz to zmienianych rodzajach materyałów rozrywki, znośnie, ba, przyjemnie i wesoło; ale potem w czarę życia sączyły się znowu krople rozczarowania, dopóki nie przyszedł do głowy jakiś pomysł nowy zapełnienia pustki wewnętrznej. Ustawicznie targany był najsprzeczniejszemi uczuciami, które boleść mu sprawiały, ale zarazem upoważniały go do mniemania, że jest czemś wyższem od swego otoczenia, które żyło poprostu z dnia na dzień, ani myśląc, że za granicami życia powszedniego, letniego, jest i inne, górne i gorące. „Są to natury uboższe — mówił sobie Zdzisław — mniejszemi zdolnościami serca i głowy obdarzone, — i takie tylko osiągają spokój i harmonię. Dlatego, że natura stworzyła cię wyższym duchowo, musisz więcej cierpieć. Dlatego, że nie jesteś grubą, ale subtelną porcelaną, mieści się w tobie alembik do warzenia trucizn.“
Ta subtelna porcelana umiała się, naturalnie, cenić i służyć do użytku powszedniego nie chciała. O obowiązkach obywatelskich myśleć, zająć się oświatą i dobrobytem ludu — to zadanie przechodzące jego siły. „Jestem dzieckiem cywilizacyi, — mówił do swej kuzynki Seweryny, która go nakłania, żeby na wsi osiadł, — tak nawykłem do pieszczot i uroków swojej matki, że niepodobna mi obchodzić się bez nich. Potrzebuję wrażeń, które wprawiają w ruch myśl i uczucie, a także tych przyjemnostek, drobnych zapewne, przelotnych i marnych, ale których summa znakomicie dopomaga do cierpliwego znoszenia marnego życia. Tego wszystkiego pozbawiony a zatopiony w stojącej wodzie, stałbym się prędko zgniłą rybą.“ Wprawny w dyalektykę, potrafił on ten swój sybarytyzm duchowy upozorować argumentami, którym częściowej słuszności odmówić nie podobna. „Społeczeństwa ludzkie — powiadał — są jak rośliny, których korzeń ciemny i szorstki w ziemi, a korona buja w powietrzu barwna i świetna. Tak jest wszędzie, tak być musi i u nas. Nierozsądnym zapewne jest ten, kto zaprzecza użyteczności korzenia i nie udziela mu odpowiednich starań; ale niesprawiedliwym ten, kto koronie odmawia, nie tylko prawa bytu, ale wysokiego w ogólnej ekonomice życia znaczenia. Sprowadzenie wszystkiego do użyteczności jest pojęciem ciasnem i poziomem. Jeżeli użyteczność przedstawia w całokształcie bytu żywioł najcenniejszy, powinniśmy wszyscy powrócić do czasów pasterskich i zająć się hodowaniem i dojeniem kóz. Wieki przecie pracowały na wytworzenie takiego kapitału nagromadzonej już pracy, który pewnej przynajmniej garści ludzi udziela istnienia jaknajbardziej od grubej materyi, a jaknajmniej od ideału swobody i piękności oddalonego. „Na tem też zależy cały dorobek cywilizacyi — i to jest najwidoczniejszym jej wyrazem.”
Gdyby pod to słowa można było podłożyć, jako ich życiowy komentarz, obraz pracy duchowej, mieograniczającej się na dyletanckiem przez lat kilka tłumaczeniu „Kaina,“ to sądzimy, że panna Zdrojewska, ze swym zdrowym rozsądkiem, nie mogłaby mu była odrzec, że we wszystkiem, co powiedział, nie ma wcale prawdy; boć wobec dzisiejszego różniczkowania się zajęć ludzkich nie podobna zapędzać wszystkich ludzi, bez względu na ich usposobienie i uzdolnienie, do rolnictwa i związanych z niem obowiązków, choćby się uznało w całej pełni zasadnicze jego znaczenie. Ale właśnie to jest cechą znamienną Zdzisława, że on o wszystkiem umie ładnie mówić, ale zaprządz się do pracy istotnej w celu spełnienia obowiązku społecznego nie ma wcale ochoty. Mogła więc panna Seweryna odeprzeć jego wywód twierdzeniem, że cywilizacya nie jest wiecznem używaniem szczęścia i piękności. Zdzisław zaś dowiódł i niezręczności i braku panowania nad sobą, gdy na zapytanie Seweryny, dlaczego, wiedząc o różnych składnikach cywilizacyi, wyrzuca je ze swego o niej pojęcia, odpowiada tonem kapryśnika po francuzku: dla tego, że mi się to nie podoba, dodając jeszcze, iż prawo, któremu najchętniej ulega, brzmi: to mi się podoba lub nie.
Zbyt wielka w tej rozmowie zarysowała się różnica pomiędzy pojęciami panny Zdrojewskiej, poważnie się rozpatrującej na zadania obywatelskie, a lekkomyślnym Zdzisławem, ażeby mogła być mowa o trwalszej pomiędzy nimi spójni duchowej. Podobali się sobie wzajemnie, pokochali się nawet silnie; ale pójść razem z sobą było im niepodobna. To, co odtrącało estetę od „dzikiej,“ co mu ją psuło, kiedy się przy niej znajdował: niedoskonała francuszczyzna, brak szyku na ulicy, ręka niedość delikatna, sposób zachowania się w towarzystwie nie zawsze stosowny wedle pojęć modnych — były to rzeczy drobne, które łatwo nawet u takiego Zdzisława szły w zapomnienia. Przeciwnie, nastrój duchowy Seweryny, która, odziedziczywszy majątek po zmarłym bracie, nie uważała się za jego właścicielkę, tylko za dożywotnią szafarkę, która żałowała sobie na stroje, byleby módz przychodzić z pomocą biedniejszym sąsiadom, która w pracy ustawicznej pędziła życie, nauczając dzieci wiejskie, radząc szlachcie zagonowej i włościanom, wprowadzając wszelkie możliwe ulepszenia, zmierzające do oświaty, umoralnienia i dobrobytu, — nie mógł zrobić ustępstw żadnych na rzecz upodobań estetycznych Zdzisława. Ona zamierzyła w swojej okolicy utworzyć ligę pracy i pomocy wzajemnej, wrazie niepomyślnych dla własności ziemskiej warunków. Własność wielka miała stanąć na straży interesów własności średniej i za pomocą skierowywania w tę stronę swoich zręcznych środków, dopomódz jej do przebycia momentu krytycznego, nie tylko w całości, ale jeszcze w stanie postępu i rozwoju. Tak dźwigana własność średnia miała z kolei w ten sam sposób oddziaływać na zupełnie małą, ażeby wytworzył się z tego „spoiny łańcuch pomocy otrzymywanych i dawanych, snop ściśle spojonych obywateli! Plan ten nie powiódł się jej, trafiła bowiem na łudzi, którzy o sobie tylko myśleli. Musiała poprzestać na szczuplejszej widowni działania.
Zdzisław rozumiał jej myśli, choć je utopią nazywał, nie przeczył, że gdyby zostały w czyn wprowadzone, pokolenie owoczesne zostawiłoby po sobie wyraźny ślad swego istnienia i działania; lecz sam do urzeczywistnienia ich nie miał odwagi. Chociaż się kochali, musieli się rozstać. On poszedł zwykłą koleją stosunków światowych: ożenił się, utył, niczego mu nie brakowało — oprócz szczęścia. Wspomnienie Seweryny utkwiło mu w pamięci, a gdy słyszał pytania: dlaczego na drodze, którą przeszło jego pokolenie pozostały tak nikłe, płytkie ślady, dla czego ich prawie wcale nie zostało? — odpowiadał sam sobie: „Był raz taki anioł, który mnie zapytał: czy chcesz stać się do mnie podobnym? Uderzyłem przed nim czołem, ale rzekłem, że to, co mi wskazuje, przewyższa moje siły, chociaż nie przewyższa mojego pojęcia. Nie byłem idiotą, ani nikczemnikiem, ale byłem pod niektoremi względami niemowlęciem, a pod niektóremi innemi, pomimo wysokiego ucywilizowania, „dzikim.” Dzikim — zapewne w tem znaczeniu, że jak dziki myślał tylko o chwili najbliższej, nie zdobywając się na przewidywanie, co może być kiedyś, ani na ogarnienie spraw dotyczących większego ogółu, którego stanowił cząstkę. Jak Płoszowski Sienkiewicza, tak Gronowski Orzeszkowej, pomimo wszystkich swych zalet towarzyskich i umysłowych, byli zerami społecznemi, ponieważ obu brakowało rozumnej i energicznej woli, ponieważ obaj nie posiadali wyrobionego hartownego charakteru.
Jakaż jest myśl przewodnia, którą uzewnętrznić chciała Orzeszkowa w tych opowiadaniach? Najzwięźlej można ją przedstawić w sposób następny. Nabytki cywilizacyjne uspołecznienia przyszły z trudem, wymagały mnóstwa wysiłków, drogo bywały okupywane; idzie więc oto ażeby te nabytki, nie zmarniały wskutek egoistycznych dążeń, mających na widoku tylko jednostkę, lub tylko rodzinę; budzenie i podsycanie altruityzmu leży w interesie gromad ludzkich. Nie znaczy to bynajmniej jakiegoś zamachu na byt indywidualny; uprawnienia egoizmu i jego wielkiego znaczenia w rozwoju ludzkości nikt zaprzeczać nie myśli. Ale egoizm ani obrony, ani podsycania nie potrzebuje, sam bowiem umie się bronić doskonale, a podsyca go ustawicznie pragnienie utrzymania bytu jednostkowego.
Przeciwnie, altruizm, choć ma także swe źródło w sercu ludzkiem — inaczej bowiem nie podobna-by go było obudzić — wymaga podniecenia, gdyż widok dobra, którego on jest sprawcą, nie tak łatwo się daje ocenić pospolitemu oku, przywykłemu do rozpatrywania spraw wszystkich ze stanowiska wyłącznie jednostkowego. Potrzeba ten widok przybliżać, znaczenie jego i ważność wykazywać i rozjaśniać, ażeby pewną przynajmniej część uspołecznionego ogółu ku niemu pociągnąć.
Taki właśnie cel założyła sobie Orzeszkowa w najnowszych powieściach i nowellach swoich; wszędzie w nich widzimy przeciwstawienie uczuć osobistych uczuciom szerszym, ogólniejszym; wszędzie spotykamy ludzi, którzy siebie uważają za środek wszechświata, lub którzy, naodwrót, wszystko robią dla jakiejś idei, stanowiącej ubłogosławienie ich życia. Nie wszędzie, naturalnie, daje autorka zwycięztwo tym, co się poświęcają, bo, naprzód, w takim razie poświęcenie ich nie byłoby zupełnem, a powtóre, wieńczenie idealne zasług na ziemi jeszcze za życia nie zawsze odbywa się w rzeczywistości. Orzeszkowa ma dla takich istot szlachetnych a nieszczęśliwych pociechę i naukę — nie nowe również, a na przypuszczeniu celowości świata oparte. Podajemy je bez dalszych wyjaśnień, chcąc mniej więcej całokształt ogólnych poglądów autorki co do zła i dobra przedstawić.
„Ciemność i maluczkość nasza — powiada Orzeszkowa — względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości, doskonałości, kędyś po za nami. Przeciwnie, zadatki ich pojęcia o nich, tęsknota za niemi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki potężnego ogniska; istnieją w nas dlaczegoś i my dlaczegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nie nadaremnie. W jakimś olbrzymim warsztacie jesteśmy kółkami biorącemi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają jakąś czynność dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz bardzo mądry i bardzo sławny porównał ludzi do robotników gobelin, którzy, wyszywając wzory ze złej strony, nie rozumieli ich powikłań, i nie widzieli ich piękności; owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończona. Lecz w ciągu roboty najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w pięknem dziele, starali się o jaknajwiększą doskonałość ściegów. — Też same myśli znajdujemy przeprowadzone z mniejszą lub większą wyrazistością i w najświeższych utworach Orzeszkowej, takich jak „ Australczyk, ” „Pieśń przerwana, ” jak niemniej w dwóch cyklach nowel i. obrazków, zebranych p. n. „Melancholicy” (1896)’ i „Iskry” (1898).
Podobnież i w utworach osnutych na tle dziejów starożytnych autorka uwydatnia poglądy odnoszące się do stosunków spółczesnych własnego swego społeczeństwa. Najwyraźniej to widać w „Czcicielu potęgi,“ wymierzonym przeciwko kultowi siły brutalnej i niepomiarkowanemu pragnieniu bogactw. Utwór ten artystycznie dobrym nie jest, ale potęgą moralnego poczucia i żywotnością idei zasadniczej góruje nad estetycznie lepiej wykończoną, doskonalej sharmonizowaną „Mirtalą.“
Norma artystyczna utworów tego drugiego okresu różni się stanowczo od dawniejszej i przedstawia się jako mniej lub więcej przedmiotowa. Osobiste zwroty autorki do czytelnika znikają zupełnie; charaktery i wypadki rozwijają się same z siebie przed wyobraźnią czytelnika. Sąd swój o tych ludziach i wypadkach, daje autorka poznać przez odpowiednie ich zestawienie, a czasem przez krótkie zaledwie napomknienie.
Jedną z najbardziej ulubionych przez Orzeszkową odmian tej formy jest włożenie opowiadania w usta naocznego świadka. Opowiadania takie mają bez wątpienia zalet bardzo wiele, a przedewszystkiem tę, że budzą żywszy interes i formą już samą o rzeczywistości przedstawianych wydarzeń uprzedzają. Z góry wiemy, że to, co posłyszymy, nie jest wymysłem autorskim, nie jest prostą tkaniną bujnej wyobraźni, ale czemś pochwyconem z życia, czemś prawdziwem i rzetelnem, w takim przynajmniej stopniu, jak to wszystko, cośmy dziś lub wczoraj słyszeli od naszego znajomego. Zależy to, naturalnie, wiele od samej osoby opowiadającego. Jeżeli jest nim temperament żywy, serce gorące i namiętne, wyobraźnia lotna i ognista, jeżeli nawykł do opowiadania, a więc mówi płynnie i z werwą — to spodziewać się można, że w jego opowieściach zasmakują wszystkie umysły żądne wrażeń świeżych i silnych. Jeżeli zaś będzie w nim przemagało raczej usposobienie refleksyjne, lubiące się długo zatrzymywać na jednym przedmiocie i z rozmaitych stron go upatrywać, dopatrując się wszędzie przyczyny, wówczas nie może liczyć na żywe zajęcie się jego osobą, ale dla treści opowiadanej może zyskać trwalszą, choć zapewne nie tak żywą, sympatyę.
Każda forma do pewnego stopnia krępuje; ale jedną z najbardziej krępujących jest forma opowiadania świadka naocznego. Można w nią bowiem wmieście to tylko, co ten świadek sam widział i słyszał, czego sam doświadczył: a tymczasem dla pełności obrazu potrzeba niejednokrotnie przytoczyć takie szczegóły, które nie mogły być zaobserwowane przez tego świadka i tylko wszechwiedzy powieściopisarza, skupiającego w sobie zdolności najróżnorodniejsze, objawić się mogą. To też autorka zmuszona była niekiedy do przełamania szranek przyjętej przez się formy, i dla zadośćuczynienia wymaganiom psychologicznym poświęcać musiała poprawność artystyczną.
Inna niedogodność formy dotyczę opisów. Orzeszkowa lubi bardzo dokładnie, drobiazgowo nawet, malować krajobrazy; kochając przyrodę, kocha miejscowości kraju rodzinnego: nie dziw więc, że ich obrazy stara się upamiętnić w sercach i umyśle czytelników. Ale to, co uchodzi w powieści, co nadaje jej pewną wypukłość plastyczną, niezbyt dobrze licuje z charakterem opowiadania. Trudno jest przypuścić, aby najzdolniejszy nawet opowiadacz chciał i potrafił ze wszystkiemi drobiazgami odmalować nam szeroki obraz, który jedynie w skupieniu wyobraźni, na papierze powstać może. Opowiadający kreśli zazwyczaj kilku dobitnemi rysami miejscowość i osobistości, a co prędzej przystępuje do przedstawienia wydarzeń, gdyż na nich to cała wartość opowiadania polega. Łącznie z tą cechą, jako częściowy jej wynik, zaznaczyć należy przewagę refleksyjności nad dramatycznością w ostatnich mianowicie powieściach. Wypadków zazwyczaj bywa tu mało, a rozwiązanie ich i wysnuwanie z nich spostrzeżeń i zastosowań pojawia się bardzo często; i to nietylko w utworach, mających formę opowiadania świadka naocznego: przywykłszy do tej formy, stosowała ją Orzeszkowa i tam, gdzie wprowadziła przedmiotowość czy bezosobowość opowiadania („Ascetka,“ „Bracia,“ a zwłaszcza „Australczyk“). Tu powieść przemieniła się na bardzo obszerną parabolę, gdzie nie tyle chodzi o odmalowanie osób żywych i jednostkowych, ile o wpojenie pewnej maksymy, pewnej nauki za pomocą allegoryczno-symbolicznych obrazów. Nie weszło jednakże allegoryzowanie w manierę u Orzeszkowej. W powiastce pisanej w tym samym mniej więcej czasie, co „Australczyk,“ w „Pieśni przerwanej,“ mamy ludzi żywych, plastycznie nakreślonych, mamy wypadki drobne i nikłe, jak to życie, które tu się odbiło, ale pełne prawdy; a postać „Klarci“ to jedna z najpiękniejszych, najudatniejszych, jakie Orzeszkowa ze światka dziewczęcego przedstawiła nietylko w ogólnym rysunku, ale we wszystkich szczegółach.
„Pieśń przerwana“ dowodzi nam niewyczerpanej żywotności talentu naszej autorki i każę się spodziewać całego szeregu nowych utworów, które pieśń tę snuć będą dalej, nieprzerwanie, z zadowoleniem estetycznych i społecznych potrzeb społeczeństwa naszego.

Zakopane, 17 Czerwca 1898 r.
Piotr Chmielowski.



NAD NIEMNEM.

I.

Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie kwitło, jaśniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały z nad pól porosłych zielonem zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącem powietrzu, nad niewielkiemi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew...
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącemi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnem półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole. Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana miała pozór półobręczy złotej, przepasanej, jak purpurową wstęgą, tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu.
Na świetnem tem tle, w zmieszanych zdala zarysach, rozpoznać można było dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości, na jednej z nim linii rozciągnięty, szereg kilkudziesięciu małych dworków. Był to, razem z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole, sznur siedlisk ludzkich, większych i mniejszych, wychylających ciemne profile z większych i mniejszych ogrodów. Nad niektóremi dachami, w powietrzu czystem i spokojnem, wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry; kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew.
Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od porastającej je z rzadka trawy; ku nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, słały się w trawach fioletowe rohule, żółtemi gwiazdkami świeciły brodawniki i kurza ślepota, liliowe skabiozy polne wylewały ze swoich stulistnych koron miodowe wonie, chwiały się całe lasy delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty babki stały na swoich wysokich łodygach rumianością i zawadyacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków.
Za temi pasami roślinności dzikiej, cicho, w cichej pogodzie stało morze roślin uprawnych. Żyto i pszenica miały kłosy jeszcze zielone, lecz już osypane drżącemi różkami, których obfitość wróżyła urodzaj; niższe znacznie od nich, rumianym kwiatem gęsto usiane, słały się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny; puchem też, zda się, ale drobniejszym, delikatniejszym, z zielonością tak łagodną, że oko pieściła, młody len pokrywał gdzieniegdzie kilka zagonów, a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołemi rzekami przepływała po łanach nizkich jeszcze owsów i jęczmion.
Ludzie dziś także byli weseli; mnóztwo ich ciągnęło po drogach i miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety, których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników. Od tych gromad lały się i płynęły po łanach strumienie różnych głosów. Były to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w chustkach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porywały i przedłużały echa ze stron obu: w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze, który ciemnym pasem odcinał pozłoconą, przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnemi obłokami błękitów nieba. W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć było najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta: wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień boży powrót z kościoła.
W porze, kiedy ten ruch znacznie już stawał się mniejszym, na równinie, zdala od ciągnących jeszcze tu i owdzie gromad, ukazały się dwie kobiety. Szły one z tej samej strony, z której wracali inni, ale zboczyły snadź z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach borków. Było to przyczyną ich spóźnienia się, temwięcej, że jedna z nich niosła ogromną więź leśnych roślin, które tylko co i dość długo zapewne zrywała. Druga kobieta zamiast kwiatów trzymała w ręku niepospolitej wielkości chustkę, która za każdym jej szerokim i zamaszystym krokiem, kołysząc się wraz z długiem ramieniem, powiewała jak sporej wielkości chorągiew. Zdala to tylko widać było, że jedna z tych kobiet miała w ręku pęk roślin, a druga szmatę białego płótna; zblizka uderzały one niezupełnie pospolitą powierzchownością.
Kobieta z chustką była niezwykle wysoką. Wysokość tę zwiększała jeszcze chudość jej ciała, które przecież posiadało skielet tak rozrosły i silny, że pomimo chudości ramiona jej były szerokie i wydawałyby się bardzo silnemi, gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku, objawiające trochę znużenia i starości, gdyby także nie ostre kości łopatek, podnoszące w dwu miejscach staroświecką mantylę z długiemi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli, zaopatrzonej w płócienny kołnierz, miała ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że zpod niej, aż prawie do kostek, widać było dwie duże i płaskie stopy, ubrane w grube pończochy i wielkie kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełnionym był przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie brzegi ocieniały twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższem przyjrzeniu się mogącą budzić uwagę i ciekawość. Była to twarz mała, chuda, okrągła, ze skórą tak ciemną, że prawie bronzową, z czołem sfałdowanem w kilka grubych zmarszczek, z wpadłemi i kościstemi policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg, a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu.
Te oczy zdawały się być jedynem bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a teraz, wielkie i czarne, zpod czarnych, szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem; miały one spojrzenie przenikliwe, ostre i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza podsycaną, a dziwną przy tej zczerniałej, w dłoni czasu czy losu, zgniecionej twarzy. Szła szerokim, zamaszystym, snadź do pośpiechu przyzwyczajonym krokiem.
Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa, albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądała trochę na jedno i na drugie. Wysoka, choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubraną była w czarną wełnianą suknię, bardzo skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie cienką kibić, zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię. Ale w zamian za to, ruchy jej i gesta sprzeczały się z całością jej osoby: widać w nich było trochę popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie miała ona przytem na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek.
Głowę swą, owiniętą czarnym jakby heban warkoczem i twarz śniadą, z purpurowemi usty i wielkiemi szaremi oczyma, śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca. Płócienną tanią parasolkę opierała o ramię, a ręce jej, dość duże i opalone, świadczyły o nader rzadkiem używaniu rękawiczek. Wszystko to uderzało tem więcej, że sposób, w jaki trzymała odsłonioną głowę i ciemne brwi nad siwemi oczami ściągała, nadawał jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle, ta panna czy ta dziewczyna, na lat dwadzieścia parę wyglądająca, wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacya, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było, jakkolwiek rozjaśniło ją teraz zupełnie fizyczne ożywienie, którem istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną, napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody.
Prędko idąc, aby szerokim krokom towarzyszki wyrównać, z zajęciem, prawie z miłością, przygladała się uzbieranej przed chwilą więzi roślin. Były tam bujne lipowe dzwonki, leśne gwoździki, pachnące smółki, liście młodych paproci, młodziutkiemi szyszkami okryte gałązki sośniny. Wszystko to rzucało jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni, którą też ona od chwili do chwili wciągała, pełnym i długim oddechem silnej, szerokiej piersi. Rozkosz, którą uczuwała wtedy, tudzież upał słońca, w którym nurzała odkrytą głowę, rumieńcem powlekły śniade jej policzki. Zarazem surowe i zamyślone, choć pełne purpurowej krwi, usta rozchyliły się w młodym i szczerym śmiechu.
Śmiała się ze słów towarzyszki, która, idąc wciąż prędko i wielkiemi stopy z wysoka i mocno o ziemię uderzając, grubym, nieco ochrypłym, przez brak oddechu często przerywanym głosem ciągnęła w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie.
— Ot, tu, powiadam ci, w tem samem miejscu, pomiędzy temi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli mnie za cholerę... Może nie wierzysz? Słowo honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie, jeszcze małą byłaś, bo było to właśnie wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował...
Urwała nagle, stanęła, chrząknęła tak głośno, że aż rozległo się po polu; chustką trzymaną w ręku jeszcze głośniej nos utarła i gniewnie do siebie zamruczała:
— Wieczna głupota moja!
Młoda panna, której na chwilę twarz znieruchomiała, uśmiechnęła się znowu.
— Co tam! Niech ciocia na to nie zważa! jaż wiem dobrze o wszystkiem i z przeszłością oswoiłam się zupełnie... Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno... Co tam! Jakże to było z tą cholerą?
Zaczęły iść dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara mówiła znowu:
— Ot, jak było... Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam się bardzo, bo Emilka była chora i goście mieli na obiad przyjechać... Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem leżało, przez puste zagony... Co dam krok, to półtora zagona przesadzę... wprost jakbym nad ziemią leciała. A miałam na sobie zieloną sukienkę... jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam... Kapelusz taki, ot, słomkowy zdjęłam, i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą... Uf! nie mogę!...
Zdyszała się, stanęła znowu i zaczęła kaszleć. Kaszel jej był chrypliwy, głośny, jakby dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwracała nań uwagi, i zaraz, idąc znowu, opowiadała dalej:
— Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się, aby nie przyszła... Otóż, kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak narobią krzyku, płaczu!... Jedni zaczęli uciekać i biedz tak prędko, jakby ich dyabeł gonił; drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić... — Cholera! — krzyczą — ot, i już bieży, nam na zgubienie! — Ale! — odpowiadają drudzy — już to nie co innego! Cholera i koniec! Wielka taka, że głową nieba dostaje, w zielonej sukni i złotą łopatą macha! — Ta łopata, uważasz, to był mój kapelusz, na słońcu błyszczący… prawda, że go też dobrze spłaszczyłam, bo, zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie się podziać, położyłam go na ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziałam… Uf! Nie mogę…
Znowu zabrakło jej oddechu, chrząkała, nos ucierała i chwilę szła, milcząc.
— I cóż się stało potem? — zapytała towarzyszka.
— A cóż? Daremnie ekonom, który jak raz wtedy wracał też z kościoła, i Bohatyrowicze, którzy mnie dawniej znali, zblizka nawet znali, perswadowali chłopom, że to nie cholera, tylko panna Marta Korczyńska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego… Nie uwierzyli i do dzisiejszego dnia nie wierzą… Ot, mówią, czy to taka kobieta może gdzie być na świecie? Głową do nieba dostawała, nad ziemią leciała, zieloną suknię miała na sobie i złotą łopatą machała, morowe powietrze przed sobą pędząc… Wieczna głupota ludzka! Powiadam ci, Justynko, że ludzka głupota to wielki i wieczny kamień. Większy on jeszcze od ludzkiej złości. Już ja to wiem, bo był czas, że i sama tak uderzyłam się o swoję własną głupotę, że… Uf! nie mogę!…
Sapała, chrząkała, kaszlała znowu głośno, jak z beczki. Justyna, policzki i usta topiąc w dzwonkach, paprociach i gwoździkach, zauważyła:
— Przecież cioci te niemądre gadania nic nie zaszkodziły…
Czarne oczy Marty Korczyńskiej spojrzały ostro, prawie zjadliwie.
— Tak myślisz? — sarknęła, — wiecznie to samo. Nikt nie uwierzy w to, czego sam nie doświadczył. Nie zaszkodziły! Pewno, nie zjadły mnie one, ale ukąsiły. Czy ty myślisz, że to miło być wziętą za cholerę? Nie byłam ja wtedy tak starą… dwanaście lat temu, miałam lat 37…
— Więc teraz czterdzieści dziewięć? — z niejakiem zdziwieniem zauważyła Justyna.
— A ty może myślałaś ze sześćdziesiąt? — ostro zaśmiała się Marta. — Zapewne, wyglądam na tyle, sama to wiem, a i wtedy już nie wiele lepiej niż teraz wyglądałam. Może nie wiesz dlaczego? Ha? czy wiesz dlaczego?
— Wiem, — z powagą odpowiedziała panna.
— No, to dobrze, że wiesz; bo może zrobisz co takiego, abyś i sama prędko na cholerę wyglądać nie zaczęła…
Justyna ramionami wzruszyła.
— A cóż ja takie zrobić i co przeciw temu poradzić mogę?
Zamyśliły się obie i mimowoli zwolniły kroku, co najpierw spostrzegła starsza.
— No, wleczem się jak żółwie. Prędzej, bo już tam Emilka wyrzeka pewno, że nie wracam, i zaczyna dostawać migreny, albo globusu…
— A Terenia — pochwyciła panna — biegnie po krople z bobrowej esencyi, albo po proszki bromowe, albo po anti-migrenowy ołówek, albo po Rigollot...
Zaśmiała się, lecz wnet spoważniała znowu:
— Wujenka jest naprawdę biedna, z tem ciągłem chorowaniem.
Marta kiwnęła głową i machnęła ręką.
— A pewno — rzekła, — biedna kobieta! Ale-bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby pieści, to-by na wołów powyrastały, słowo honoru!
W tej chwili za rozmawiającemi rozległ się turkot powozu. Droga była w tem miejscu wązka, zeszły więc na stronę. Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha kurzawa owiała je wielkim Kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej było można zgrabny faeton, ciągniony przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn... Widziały też, że obaj mężczyźni, spostrzegłszy je, podnieśli nad głowami czapki, a jeden z nich nawet, przechylając się nieco ku nim, zawołał:
— Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!
Marta, z rozmarzonemi oczami, machając ku powozowi białą chustą, odkrzyknęła:
— A modliłam się, modliłam, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył!
Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się powozu wybuch śmiechu, widocznie przedrzeźniającego basowy i ochrypły głos Marty. Na twarz Justyny wybił się wyraz głęboko uczutej przykrości, prawie udręczenia.
— Boże! — szepnęła, — a ja miałam nadzieję, że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie, że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi...
— Nie głupi on! — odpowiedziała Marta. — Zapewne Różyc zaprosił go do swojego powozu; wołał więc, swoje szkapiny do domu odprawić, a sam w cudzym faetonie poparadować i u nas cudzy obiad zjeść... dwie razem korzyści dla hultaja tego...
Justyna była widocznie zaniepokojona. Już pachnąca więź, którą trzymała w ręku, zajmować ją przestała.
— Ciekawam — szepnęła — jaką to komedyą mieć dzisiaj będziemy?
Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła:
— O papuńcię swojego lękasz się, ha? Ten błazen wiecznie facecye wyprawia z tym safandułą...
Tu aż się za wklęsłe usta swoją wielką ręką chwyciła.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie, jakby nagle uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowiedziała:
— Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i swoje, dawno, dawno... ale oswoić się z niem nie mogę, i nigdy, nigdy z niem się nie pogodzę...
Marta zaśmiała się.
— Ot, lubię takie gadanie! Ciekawam co zrobisz? Musisz pogodzić się, albo powiesisz się chyba, albo utopisz... Każdy desperuje z początku, a potem... godzi się z takim losem, jaki mu Bóg lub dyabeł nasyła... Bo, aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga, w to ani trochę nie wierzę... Spowiadałam się już z tego raz nawet absolucyi od księdza nie dostałam; jednak nie wierzę... Powiadam ci, że każdy z początku desperuje, a potem jak baran spokojnie swoją drogą idzie... Uf! nie mogę!
Zakaszlała się tak, że aż jej oczy łzami zaszły. Krztusząc się jeszcze, temi załzawionemi oczyma na towarzyszkę popatrzała.
— Ty-bo, Justynko, straszną melancholiczką jesteś! Czemu nie robisz tak, jak i inne panny? Z łaski wuja i wujenki korzystaj, strój się, kiedy cię stroić chcą, baw się, gdy tylko zdarzy się okazya, mizdrz się do kawalerów: a może którego złapiesz i za mąż wyjdziesz... ha? Słowo honoru! czemu ty tak nie robisz?
Justyna nie odpowiadała. Szła prosto i równym krokiem, jak wprzódy, tylko w rozpalonych i zamyślonych jej oczach łzy błysnęły.
— Phi! — zaśmiała się Marta, — melancholiczka jesteś... i dumna jak księżniczka... Od wujowstwa nic przyjmować nie chcesz, ze swoich procencików ubierasz siebie i ojca, trzewiki nawet oszczędzasz tak, że czasem boso chodzisz, kapelusza i rękawiczek nie nosisz...
— O, niech ciocia tak nie myśli! — porywczo prawie zawołała Justyna. — Ja ani kłamać, ani udawać nie chcę... Prawda, że zawsze łamię sobie głowę, aby mnie i ojcu tych kilka własnych naszych groszy na odzienie przynajmniej wystarczyło... Ale boso czasem chodzę i kapeluszy, ani żadnych drogich rzeczy nie noszę nie tylko dlatego... nie tylko dlatego...
— No, i dlaczegóż? No, dlaczegóż? — błyskając oczami, dopytywała się stara panna.
— Dlatego — z nagłym i silnym rumieńcem odparła Justyna, — że dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw, ich poezyi i miłości... Żyję tak, jak oni wszyscy, bo zkądże sobie wezmę innego życia? ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni, po swojemu robię, i nikogo to obchodzić nie powinno.
Marta przypatrywała się jej przenikliwie i z uwagą.
— A wszystko to — rzekła — poszło od tej historyi twojej z Zygmusiem Korczyńskim... prawda? Cha! cha! Myślałaś wtedy pewno, że cię otwartemi ramionami spotkają i do familii swojej wprowadzą... bo i tak przecie krewną im przychodzisz... A oni tymczasem... gdzie! ani pomyśleć o tem nie dali mazgajowi temu... Cha! cha! wiem ja to wszystko, wiem! wieczna głupota ludzka!
Justyna ze wzrokiem w ziemię wbitym milczała.
— No, a myśliszże ty jeszcze czasem o tym mazgaju? Serce... boli jeszcze czasem?
— Nie.
Z krótkiej tej odpowiedzi poznać można było, że panna Justyna mówić nie chce o przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym. Tylko już wszelki cień uprzedniego ożywienia zniknął z jej twarzy. Zmysły jej przestały pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny napój zapomnienia. Gryząca troska przejrzała się w zwierciedle jej starych, przezroczystych źrenic; jakieś wspomnienia czy wstręty opuściły w dół końce ponsowych warg, nadając im wyraz znudzenia i goryczy...
Wtem na drodze zaterkotały znowu koła, tylko nieco inaczej niż wprzódy. Nie był to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu, ale klekotliwe i z lekkiem skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego wozu. Kurzawa też podniosła się znacznie mniejsza, opadła prędko i dwie kobiety, obejrzawszy się, ujrzały długi wóz, napełniony słomą, którą z obu boków podtrzymywały drewniane drabiny, a okrywał, wzdłuż wozu rozesłany, pasiasty i barwisty, na domowych wiejskich krosnach utkany kilimek. Wóz ten ciągnęła para Koników małych, tłustych, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, a drugi — gniady, z białemi nogami i białą łatką na czole. Oplatała je zrzadka uprząż z prostych, grubych powrozów. Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale, a ciągnące go dobrym truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu, zbliżenie się jego dałoby znać o sobie przez unoszący się zeń wielki gwar głosów. Napełniało go towarzystwo liczne. Na słomie, okrytej pasiastym kilimkiem, pomiędzy okrągłemi poręczami drabin, siedziało kilka kobiet, z których jedna tylko była niemłoda, w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie, — inne zaś, niby klomb ogrodowy, kwitły rumieńcami twarzy i jaskrawemi barwami ubrań. Było im tak ciasno, że siedziały w różnych postawach i kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwrócone, ściśnięte jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i tworzyły na plecach kapiszony z muślinu, albo z perkalu; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się na błękitne albo różowe staniki; a u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszały się albo sterczały, wetknięte we włosy, kwiaty, ponsowe, liliowe i żółte. Wóz trząsł niemi i silne ich kibicie chwiał wciąż w kierunki różne; chwytały się też drabin ciemnemi rękami, albo czepiały się wzajem swoich ramion i sukni, śmiejąc się i gadając głośno wszystkie razem. W tym gwarnym ogródku było tak ciasno, że woźnicy zabrakło miejsca do siedzenia: kierował więc końmi, stojąc u samego brzegu wozu, a możnaby przypuścić, że postawę tę przybrał, nie z konieczności, ale przez zalotność, dlatego, aby w najkorzystniejszem świetle wydać się współtowarzyszkom podróży. Był to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubością i wielkiem staraniem na łonie swojem wypiastowała. Tymczasem, nie co innego, tylko ciężka praca około zdobywania jej darów, gorące jej żary letnie i dzikie powiewy nadały temu ciału taką harmonią i siłę, że trzęsący się i podskakujący wóz nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii. Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijały złociste, bujne wąsy i jasno-złote włosy, opadające zpod czapki na kołnierz szarej, krótkiej siermiężki, ku ozdobie zapewne zieloną taśmą oszy tej. Niedbale w ogromnych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowiadał wesoło na ich pytania i przycinki, a czasem męzki śmiech swój łączył z chórem cienkich piskliwych śmiechów dziewcząt.
Marta i Justyna zatrzymały się u brzegu drogi, w cieniu wierzby, której kwiat, podobny do zielonych robaczków, osypywał im suknie i głowy. Marta w kierunku jadących machnęła białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła:
— Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! dobry wieczór!
Woźnica szybko zdjął czapkę, odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i pogodne.
— Dobry wieczór! — odpowiedział.
— Dobry wieczór! — chórem krzyknęły dziewczęta.
— A zkądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? — zawołała znowu stara panna.
— Po drodze jak poziomki uzbierałem, — nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu, odpowiedział zagadnięty.
Jedna z dziewczyn, snadź najśmielsza, przechylając się przez drabinę wozu i białemi zębami błyskając, głośno prawić zaczęła:
— Piechotą, proszę pani, szłyśmy... a on nas napędził, toś-my mu kazały, aby nas zabrał...
— Oho! kazały! — zażartowała Marta.
— A jakże! — potwierdziła dziewczyna z wozu, — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? jaż jego strzeczna siostra! dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie!
W tej chwili wóz zrównał się ze stojącemi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi zdjął czapkę, i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę. W tem szybkiem spojrzeniu dostrzedz można było, że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy, i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica. Ale wnet włożył na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwrócił i, poruszywszy lejcami, zawołał na konie, aby szły prędzej.
Wóz zaczął toczyć się prędzej. Justyna, z zaciekawieniem w oczach, z rozchylonemi w uśmiechu ustami poskoczyła i gestem wesołym, któryby nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym, rzuciła na jadące kobiety swoją więź kwiatów. Na wozie wybuchnęły śmiechy, dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty; niektóre z nich wołały: — Dziękujemy, dziękujemy panience!
Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyślił się o czemś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochylił.
Dwie kobiety iść znowu zaczęły. Marta mówiła:
— Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł... Znałam go dzieckiem... znałam ich niegdyś wszystkich... dobrze i zblizka...
Zamyśliła się, mówiła ciszej trochę niż zwykle.
— Był, uważasz, czas krótki, że ci Boliatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami siadali... mianowicie ojciec tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, który teraz podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się... Jednakowoż jaki to był niegdyś mężczyzna... przystojny, odważny, patryo — ta... i romansowy... Do takiej poufałości wtedy pomiędzy dworem a tą szlachecką okolicą przyszło, że siądę sobie, bywało, do fortepianu i akordy biorę, a Anzelm za mną stanie i śpiewa: „Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mię woła!” A potem ja jemu śpiewam: „Szumiała dąbrowa, wojacy jechali...” Będzie temu już lat dwadzieścia dwa... trzy... Jaki to był gwar, jakie życie moje, i wszystkich... A teraz wszystko inaczej... inaczej...
Mówiła to coraz powolniej, głową kiwała, a ogniste jej oczy nieruchomie tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni. Wtem z nad wozu, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków, z towarzyszeniem klekotliwego turkotu kół wzniósł się czysty i silny głos męzki z całej szerokiej piersi śpiewający strofę starej pieśni:

— „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną:
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
A ja kaliną.

Justyna, z szeroko otwartemi oczyma i rozchylonemi w uśmiechu usty, słuchała pieśni, która dalej rozlewała się po polach rozgłośną i smętną nutą:

— „Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami...

— Słowo honoru! — nagle i najgłębszym swoim basem zawołała Marta, — i my niegdyś z Anzelmem śpiewaliśmy ten sam duet...
Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznem już od dwóch kobiet oddaleniu śpiewał dalej:

— „Ty jesteś panną, ty jesteś panną
Przy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...

— Uf! — saarknęła Marta — w pieśni stoi „będziesz” nie „jesteś.” Dlaczego on śpiewa „jesteś“. Przerabia sobie stare pieśni, błazen!
Justyna uwagi tej nie słyszała. Gorący płomień przemknął w jej oczach.
— Pyszny głos! — szepnęła.
— Nieszpetny, — odpowiedziała Marta — pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy zawołani... I ten Anzelm dawniej, gdzie tylko obróci się... śpiewa.
Zdaleka już, zdaleka od toczącego się wozu przypłynęła jedna jeszcze strofa:

— „A jak pomrzemy, a jak pomrzemy,
Każemy sobie

Złote litery, złote litery
Wyryć na grobie...

Stara panna stanęła nagle pośród drogi, podobna do wysokiego słupa, ubranego w słomiany kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy dziewczyny utkwiła, wspomnienia i rozczulenia jakieś pracowały w jej chrypliwie oddychającej piersi, aż krzyknęła prawie:
— A koniec tej pieśni znasz? Naturalnie, że nie znasz! Teraz już jej nikt... oprócz nich... nie śpiewa...
Ramiona rozkrzyżowała i grubym, ochrypłym głosem zadeklamowała:

— „A kto tam przyjdzie, albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”

— Ot, jaki koniec! — powtórzyła i wnet, szerszemi jeszcze niż wprzódy krokami i mocniej ramionami rozmachując, poszła dalej.
Wóz napełniony wiejskiemi dziewczętami wtoczył się pomiędzy szare domowstwa i gęste ogrody wsi, długim sznurem rozciągniętej nad brzegiem wysokiej góry, u której stóp, w falach swoich błękit nieba i ciemny bór odbijając, płynął Niemen.




II.

W korczyńskim dworze, na rozległym trawniku dziedzińca, rosły wysokie i grube jawory, otoczone niższą od nich gęstwiną koralowych bzów, akcyj, buldeneżów, jaśminów, spirei i róż... Dokoła starych, niegdyś kosztownych, sztachet topole, kasztany i lipy ścianą gęstej zieloności zakrywały drewniane gospodarskie budynki. U zbiegu dwu dróg, okalających trawnik i rosnące śród nich potężne grupy drzew i krzewów, stał dom drewniany, niepobielony, nizki, ozdobiony wijącemi się po jego ścianach powojami, z wielkim gankiem i długim rzędem okien, mających kształt nieco gotycki. Na ganku, pomiędzy oleandrowemi drzewami, rosnącemi w drewnianych wazonach, stały żelazne kanapki, krzesła i stoliki. Naprzeciw gospodarskich zabudowań wznosiła się nad sztachetami gęsta zieloność, starego snadź, bo w aleje z grubych drzew wysadzanego, ogrodu. U jednego z krańców tego ogrodu widać było przeświecający przez zieloność ów wysoki, w słońcu złocisty brzeg Niemna, a z niektórych punktów dziedzińca widzialną była i sama rzeka, szeroka, w tem miejscu okrągłym łukiem skręcająca się za bór ciemny.
Nie był to dwór wielkopański, ale jeden z tych starych szlacheckich dworów, w których niegdyś mieściły się znaczne dostatki i wrzało życie ludne, szerokie, wesołe. Jak działo się tu teraz, aby o tem wiedzieć, trzeba było dowiadywać się zblizka; ale co w oczy odrazu wpadało, to wielka usilność o zachowanie miejsca tego w porządku i całości. Jakaś ręka gorliwa i pracowita zajmowała się wciąż jego podpieraniem, naprawianiem, oczyszczaniem. Sztachety psuły się po wielekroć, ale zawsze je naprawiano, więc, choć połatane, stały prosto i dobrze strzegły dziedzińca i ogrodu. Stare również gospodarskie budynki miały silne podpory, a w wielu miejscach nowe strzechy i nowe pomiędzy drewnianemi ścianami słupy z kamieni. Stary dom nizki był i widocznie z każdym rokiem więcej się wsuwał w ziemię, lecz, z dachem gontowym i jasnemi szybami okien, nie miał wcale pozoru ruiny. Rzadkich, kosztownych kwiatów i roślin nie było tu nigdzie; ale też nigdzie nie rosły pokrzywy, łopuchy, osty i chrzany, a stare drzewa i dawno snadź zasadzone, bo potężnie rozrosłe, krzewy wyglądały świeżo i zdrowo. Dworowi temu, w którym widocznie wciąż się coś psuło i naprawianem było, w którym widocznie także nic oddawna nie dodawano i nie wznoszono, ale tylko to, co już stało i rosło, przechowywano, — porządek, czystość i dbałość nadawały pozór dostatku i prawie wspaniałości. Wielkość zajmowanej przezeń przestrzeni, niezmierne bogactwo napełniającej go roślinności, sama nawet starość nizkiego domu i niejaka dziwaczność gotyckich jego okien, wywierały wrażenie powagi, wzbudzały same przez się poezyą wspomnień. Mimowoli wspomnieć tu trzeba było o tych, którzy sadzili te ogromne drzewa i żyli w tym stuletnim domu, o tej rzece czasu, która nad tem miejscem przepłynęła, to cicha, to szumna, lecz nieubłaganie unosząca z sobą ludzkie rozkosze, rozpacze i grzechy.
Wnętrze domu posiadało te same, co i dwór cały, cechy dawnego bogactwa, chronionego przez czujne i niestrudzone starania od rozpadnięcia się w łachmany i próchno. W obszernych, nizkich i dobrze oświetlonych sieniach sterczały na ścianach, przed wiciu już zapewne dziesiątkami lat umieszczone, ogromne rogi łosiów i jeleni; pomiędzy niemi wisiały uschłe wieńce ze zboża, przetykanego czerwienią kalinowych i jarzębinowych jagód; naprzeciw drzwi wchodowych wązkie wschody, niegdyś wykwintne, a dziś ślady tylko dawnej politury noszące, prowadziły do górnej części domu. Z sieni dwoje drzwi na oścież roztwartych wiodło z jednej strony do obszernej sali jadalnej, z drugiej — do wielkiego, o czterech oknach, salonu.
Oba te pokoje dostatecznie zapełnione były sprzętami, które, jak z kształtu i gatunku ich wnosić było można, kupiono snadź przed dwudziestu przeszło laty i kosztowały wiele; teraz przecież ukazywały się na nich tu i owdzie, niewprawną ręką wiejskiego rzemieślnika dokonane, sklejenia i naprawy, a drogą materyą, która niegdyś okrywać je musiała, zastąpiła zupełnie tania i pospolita. Obicia na ścianach, tak jak i sprzęty, niegdyś kosztowne i piękne, a teraz postarzałe i spłowiałe, błyskały jeszcze gdzieniegdzie złoconymi bukietami i arabeskami; zakrywało je zresztą w znacznej części kilka pięknych kopii ze sławnych obrazów i kilkanaście rodzinnych portretów, w staroświeckich, ciężkich, z wytartą pozłotą ramach. Podłogi były tam woskowane i błyszczące, nizkie sufity białe i czyste, drzwi staroświeckie, ciężkie, z bronzowemi, błyszącemi klamkami, dywany duże i spłowiałe, w rogu salonu piękny fortepian, u okien ze smakiem ustawione grupy zielonych roślin. Widać było wyraźnie, że od lat dwudziestu nic tu nie przybyło, ale i nic nie ubyło, a to, co brudził, łamał i rozdzierał czas, ktoś ciągle oczyszczał, naprawiał i zaszywał. Sprawiało to wrażenie pilnej pracy, usiłującej zwolnić, może zupełnie powstrzymać, stopniowo i nieubłaganie proceder swój wiodącą przemianę bogactwa w nędzę.
W przyległym wielkiemu salonowi pokoju, którego okno, tak jak i okna salonu, wychodziły na błękitniejący zza rzędu starych lonów Niemen, znajdowało się towarzystwo złożone z czterech osób. Pokój ten miał pozór gabinetu kobiety wykwintnej. Wszystko tu było miękkie, ozdobne i wbrew temu, co działo się w innych częściach domu, dość jeszcze nowe. Obicie, osypane bukietami polnych kwiatów, miało pozór nieco sentymentalny; gotowalnia, okryta zwojami białego muślinu, połyskiwała kryształowymi i porcelanowemi cackami; na piętrówkach leżały książki, stały zgrabne koszyki i pudełka z przyborami do ręcznych robót. Materya okrywająca sprzęty pensową barwą swoją sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenie świetności.
Z temi wszystkiemi szczegółami sprzeczała się atmosfera pokój ten napełniająca. Była ona duszną i pełną zmieszanych zapachów perfum i lekarstw; ponieważ zaś okna i drzwi od przyległych pokojów szczelnie były zamknięte, pokój więc ten przypominał pudełko apteczne, oklejone papierem w kwiatki i napełnione wonią olejków i trucizn. W rogu tego pokoju, na ponsowym szeslągu, we wpół leżącej postawie siedziała kobieta, w czarnej jedwabnej sukni, z kibicią zbyt szczupłą, ale mającą w kształtach swoich i ruchach wiele delikatnego wdzięku, z twarzą niegdyś snadź zupełnie piękną, a i dziś jeszcze, pomimo przywiędnięcia i zbytecznej chudości, uderzającą niezmierną delikatnością płci, wielkością czarnych oczu, o powłoczystem, łagodnem spojrzeniu, bujnością wreszcie czarnych, starannie ułożonych włosów.
Jakkolwiek zkądinąd wyglądała na lat blizko czterdzieści, nie miała ani jednego siwego włosa, i jakkolwiek kibić jej i cera zdradzały do niedołęztwa posuniętą fizyczną słabość, drobne jej wargi były czerwone i świeże, jak u młodziutkiej dziewczyny. Rączki miała drobne, tak chude i delikatne, że prawic przezroczyste, tak pielęgnowane, że paznogcie ich posiadały kolor róży i połysk politury. Z wyrazem niemocy lub rezygnacyi splatała je i opuszczała na suknię, albo, rozmawiając, czyniła niemi gęsta rzadkie, drobne, powolne, objawiające śmiertelną obawę przed Wszołkiem żywszem i choćby odrobinę energiczniejsze;» poruszeniem ciała czy ducha.
Była to pani Emilia Korczyńska, od lat dwudziestu kilku żona Benedykta Korczyńskiego, właściciela odziedziczonego przezeń po ojcach i dziadach Korczyna.
Naprzeciw pani domu siedziała kobieta na pierwszy rzut oka wcale do niej niepodobna, ale po przypatrzeniu się mająca z nią mnóztwo podobieństwa. Zdawałoby się, że każda z nich należała do innego gatunku, ale do tej samej familii istot. Nieco młodsza, mniej widać piękna za młodu, więc teraz zupełnie już nieładna, była ona zarówno szczupłą i delikatną, słodką i cierpiącą; tak samo jak tamta splatała i opuszczała ręce, takie same czyniła gęsta, taki sam miała głos smutny i osłabiony; tylko, zamiast pięknego stroju pani Emilii. ubiór jej składał się z taniej i wcale nieozdobnej sukienki, z grubego obuwia i z cieniutkiej, batystowej, mocno przybrudzonej chustki, która, zakrywając połowę jej brody, uszy i część włosów, małemi koniuszkami węzła sterczała nad ogromnym i widocznie przyprawnym, bo mocno zrudziałym, warkoczem.
Zapewne bolały ją zęby, ale niezbyt silnie, bo z owalnej ramy biało-brudnej chustki wychylająca się twarzyczka, drobna, okrągła, przywiędła, niezmiernie czule, prawie miodowo uśmiechała się błękitne mi oczami i przywiędłemi usty. Uśmiechała się w ten sposób do dwu, z obu jej stron siedzących, mężczyzn, z kolei zwracając się ku jednemu i drugiemu, przyczem, szyja jej, biała i okrągła, czyniła ruchy łabędzia schylającego głowę ku wodzie, albo synogarlicy wyciągającej dziób ku kawałkowi cukru. Widocznem było, że ludzie ci byli dla niej tem, czem woda dla łabędzia lub cukier dla synogarlicy. Słów ich słuchała więcej niż z wytężoną uwagą, bo z uszanowaniem i rozkoszą, wtórując im przymilonemi uśmiechami, miodowemi spojrzeniami i cieniutkiemi wykrzyknikami.
Żaden z nich jednak w tej chwili bezpośrednio nie zwracał się do niej i nawet na nią nie patrzył. Tylko co przybyli zabawiali swoją rozmową panią domu, która także wydawała się ich przybyciem, bardzo zadowoloną. Właściwie jeden z nich głównie zabawiać ją usiłował, i ona też więcej i czulej na niego niż na drugiego patrzała. Nie był jednak ponętnym: średniego wzrostu, niemłody, w bardzo starannem i modnem ubraniu, z przodem koszuli tak tęgo nakrochmalonym, że wzdymał się mu na piersiach jak wklęsła płócienna tarcza, Bolesław Kirło miał okrągłą łysinę z tyłu głowy, włosy rzadkie nad nizkiem czołem, twarz długą, kościstą, z małemi błyszczącymi oczkami, ostrym nosem i wklęsłemi usty, tak starannie wygoloną, że aż na policzkach i brodzie błyszczącą. Brzydką tę twarz oświecała wielka i nigdy, zda się, nieustająca wesołość. Z ciągłym śmiechem, błyskając małemi oczami, opowiadał, że, z panom Różycem z kościoła do Korczyna jadąc, widział na polu dwie Gracye. Na mitologicznem tem wyrażeniu nacisk kładąc, z rubasznym śmiechem wołał:
— Gracye, jak Boga kocham, dwie Gracye... Jedną, no, to już-bym każdemu darował, bo stara i zła; ale druga... ho, ho! prawdziwa Gracya, niech, pan Różyc powie! cukierek! Talia zgrabna, twarzyczka śniada, rączki... no, niebardzo ładne, opalone... bo były bez rękawiczek...
— O! więc Gracya pańska była bez rękawiczek! — rzekła cicho pani Emilia.
— I bez kapelusza — dodał Kirło.
— Bez kapelusza! jakże to można chodzić bez kapelusza! — cichutko chichocząc, powtórzyła kobieta z brudną batystową chustką dokoła twarzy.
Kirło śmiał się; małe świdrujące jego oczka coraz ostrzej błyszczały.
— Niech pan Różyc zaświadczy... Co, panie Teofiiu? cukierek? cacko? prawda?
Wzywany na świadectwo mężczyzna nie odpowiadał. Światła z okna w ten sposób na niego padało, że twarz całkiem pozostawała w cieniu, a widać było postać męzką, wysoką, cienką, zgrabnie ubraną i głowę okrytą czarnemi, zlekka ufryzowanemi włosami; u oczu połyskiwały szkła binokli. Od chwili gdy wszedł tu i zamienił z panią domu pierwsze słowo powitania, nie rzekł jeszcze nic... Prawda, że Kirło mówił ciągle i prawie sam jeden. Pani Emilia z ożywieniem zapytywała kim: były Gracye spotkane w polu, a szczególniej ta... bez kapelusza i rękawiczek?
— Była to zapewne jakaś wiejska dziewczyna... pan zawsze mistyfikować nas lubi, panie Bolesławie!
— Doprawdy! — z uśmiechem pełnym rozkoszy powtórzyła druga kobieta, — pan nas zawsze tak mistyfikuje... doprawdy, jak to można tak mistyfikować!
— Ależ wcale nie! przysięgam paniom! jak Boga mego kocham, wcale nie mistyfikuję! — z komicznemi gestami tłómaczył się Kirło. — Nie była to wcale wiejska dziewczyna, ale panna... co się nazywa panna... z pięknej familii, z pięknego domu, z piękną edukacyą...
— Panna z pięknej familii i z edukacyą — z wielkiem już ożywieniem wołała pani domu, — pieszo idąca, bez kapelusza... to być nie może...
— To być nie może... pan zawsze żartuje, — zawtórzyła druga kobieta.
— No, a jak powiem jej imię i nazwisko, to co będzie? — z przekorną filuteryą pytał gość.
— Nie wierzę, — twierdziła pani Emilia.
— To być nie może! jakże to być może! — wstydliwie chichotał drugi kobiecy głosik.
— A jak powiem — przekomarzał się Kirło, — co za to będzie? Bez nagrody nie powiem! dalibóg! Co panie dadzą mi za to, ha? Chyba panna Teresa pozwoli się pocałować? co? No, panno Tereso, tak czy nie? jeżeli pani mnie pocałuje, to powiem; jeżeli nie, to nie!
Wykwintny, w cieniu siedzący mężczyzna uczynił ruch, zdziwienie czy niesmak objawiający; pani domu, oswojona snadź z żartobliwem usposobieniem gościa i nawet przyjemną rozrywkę w niem znajdując, śmiała się zcicha, trochę filuternie i zalotnie. Ale nic wyrazić nie zdoła wrażenia sprawionego przez propozycyą Kirły na osobie, ku której była zwrócona. W owalnej ramie cieniutkiej, brudnej chustki mała i zwiędła jej twarz okryła się najjaskrawszym karminem; błękitne niewinne oczy zmąciły się i nabrały wyrazu trwogi, połączonej z upojeniem. Wątłą swoją kibić w szarym staniku odrzuciła na tylną poręcz krzesła, ręce ku obronie wzniosła, i cofając się, odwracając, rumieniąc z chichotem, którym usiłowała pokryć zmieszanie swoje i wzruszenie, bełkotała:
— Ależ, doprawdy, panie Kirło... co pan wygaduje?... jakże można? pan zawsze żartuje...
On jednak, nietylko wygadywał i żartował, ale brał się do czynu i, czyniąc gest taki, jakby ramieniem swojem kibić jej miał opasać, ogoloną twarz swoję, z wpół dobrodusznym, wpół złośliwym uśmiechem, ku twarzy jej pochylał. Z chudych, bladych rąk swoich tarczę sobie czyniąc, cała w tył odgięta, ale z dziwnie miodowym i upojonym wyrazem w oczach, wołała:
— Oj oj! o, mój Boże! Co pan wyrabia!
Pani Emilia, z niezwykłą u niej żywością, poruszyła się na szezlągu i wołać zaczęła:
— Panie Bolesławie! proszę nie dokuczać! Niech pan jej nie dręczy! ją dziś zęby bolą.
Kirło wyprostował się.
— Racya — wyrzekł z powagą, — racya! Buziak kobiety, którą zęby bolą, pożądanym nie jest, chociażby człowiek... innym razem na niego i bardzo zęby zaostrzył. No, cóż mam robić? Widzę, że muszę ciekawość pań darmo już zaspokoić. Taki to los biednego człowieka na tym świecie: żadnej za nic nagrody... Ale nie! — zawołał nagle i, z komiczną desperacyą zwracając się do pani domu, dodał: chyba pani choć w rączkę pocałować się pozwoli!
— Dobrze, dobrze — śmiejąc się i podając mu rękę, wołała pani Emilia — tylko niech pan już mówi...
Rączkę sobie podaną, istotnie śliczną, położył na swojej dużej, kościstej dłoni i z miną smakosza przyglądał się jej chwilę błyszczącemi, świdrującemi oczkami.
— Śliczna! miła! malusia! malusienieczka rączka! — wymówił i złożył na niej długi pocałunek, w którym cześć i galanterya mieszały się z tajemnem niejako lubowaniem się, przyjemnością wcale innego rzędu. Cień bladego rumieńca przepłynął chude policzki pani Emilii; cofnęła rękę i z większem jeszcze ożywieniem, z błyskiem w oczach, upomniała się o imię i nazwisko Gracyi...
— Była to — wzdychając i wydymając wargi, zadeklamował Kirło, — była to cioteczna siostrzenica pana Benedykta Korczyńskiego, panna Justyna Orzelska.
Dwa cienkie wykrzyki kobiece oznajmieniu temu odpowiedziały. Ale wmieszał się w nie i głos nięzki, który przemówił:
— Więc ta panna, którąśmy, jadąc, spotkali, mieszka tu... jest kuzynką państwa?...
Pani Emilia dłoń przyłożyła do czoła; może w tej chwili uczuła ból głowy, ale, grzeczna i słodka zawsze, gościowi odpowiedzieć pośpieszyła:
— Tak; Justysia jest krewną mojego męża, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszczęśliwe zdarzenia stracił majątek a potem owdowiał. Od tego czasu oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas, miała lat czternaście, a w tym wieku już są przyzwyczajenia, skłonności, któremi pokierować trudno... Jest ona zresztą dobrą, bardzo dobrą, tylko oryginalną, ale to tak oryginalną, że nie wiem już, doprawdy, zkąd jej się to wziąć mogło... Zawsze inaczej robi niż wszyscy...
Wykwintny mężczyzna, którego binokle połyskiwały w cieniu, wymówił:
— Piękna panna.
— O! — zawołał Kirło, — widzi pani, jak dobrze się przypatrzył... a raz tylko, i to wśród drogi, cukierek ten widział...
Kobieta z podwiązaną twarzą wtrąciła:
— Justynka ma śliczną figurę... ja zawsze jej figury tej zazdroszczę...
Błyszczące binokle szybko zwróciły się ku niej...
— Pani mówi? — cedząc nieco wyrazy zapytał gość.
Może pani Emilia uczuła niewłaściwość odezwania się swojej towarzyszki, bo szybko wtrąciła:
— Tereniu, nie przedstawiłam ci jeszcze nowego sąsiada naszego... Gdy był u nas po raz pierwszy, leżałaś na migrenę czy fluksyą... Pan Teofil Różyc; panna Teresa Plińska, towarzyszka moja, niegdyś nauczycielka mojej córki, gdy ta była malutką... Wszakże to drugi raz dopiero mam przyjemność widzieć pana w domu naszym?
— Tak, pani — z wytwornym ukłonem odpowiedział zapytany, — i winszuję sobie, żem w tej pustej okolicy znalazł dom taki jak państwa. Zawdzięczam to panu Kirle, który mię pod tym względem oświecił...
— Pan Kirło jest w każdym wypadku najlepszym sąsiadem i przyjacielem naszym.
— Ja jestem zawsze najlepszym z ludzi i tylko... niepoznanym.
— W domu naszym przynajmniej znajdujesz pan najzupełniejsze uznanie...
Kirło ukłonił się z galanteryą i wdzięcznością, ale dodał:
— Nie u wszystkich, niestety, mieszkańców tego domu...
— Ależ nie! ii wszystkich! któżby?...
— Panna Marta, naprzykład, nie uznaje mnie, — z komiczną żałością skarżył się Kirło.
— O, Marta... Ona taka biedna, zgorzkniała, popędliwa...
— Panna Justyna...
— O, Justynka! ona tak jest oryginalną...
— Mąż pani...
— Mąż mój! zajęty... nietowarzyski... zawsze tylko o gospodarstwie swojem i o interesach..
Powstała i zwróciła się do Teresy Plińskiej, która w tej chwili z zachwyceniem przypatrywała się błyszczącym binoklom w cieniu siedzącego gościa.
— Tereniu, daj mi trochę wody i proszek bromowy, bo czaję nadchodzący globus.
Teresa poskoczyła ku toalecie i w mgnieniu oka podała towarzyszce żądane przedmioty. Pani Emilia, delikatnie, z wdziękmm, ujęła jedną ręką kryształową szklankę, drugą, proszek zamknięty w dwu okrągłych opłatkach i, jakby tłómacząc się z czynności, której dokonać miała, rzekła do nowego sąsiada:
Globus hystericus... dokucza mi bardzo, szczególniej kiedy się czemś wzruszę... zmartwię..,
Tu połknęła proszek. Miała tyle powabu, gracyi przy połykaniu lekarstwa, ile go ma wyćwiczona tancerka w przybieraniu zalotnej pozy. Jednak widać było, że cierpiała naprawię, ręką dotykała piersi i gardła, w których czuła nieznośne duszenie.
— Czy świeże powietrze ulgi pani nie przynosi? — ze współczuciem zapytał Rożyc. — Może pani okno otworzyć rozkaże?
— O, nie, nie! — z żywem przeczeniem zawołała cierpiąca kobieta; — ja się tam lękam wiatru, przeciągów, słońca... Od wiatru dostaję zawrotu głowy, od ciągów — newralgii, od słońca — migreny... Tereniu, proszę cię, podaj mi toaletowy ocet...
Kirło, cały nad nią schylony, z czułością szeptał:
— Cóż? czy lepiej trochę?... dusi ciągle? może przechodzi?
Teresa, podając ocet, schyliła się też nad towarzyszką:
— Początek migreny? prawda? Mój Boże! i mnie także zaczyna, głowa boleć...
Pani Emilia, nacierając skronie octem, cichutko szepnęła:
— Moja Tereniu, ta Marta nie wraca dotąd z kościoła... Jestem niespokojna o obiad... idź dowiedz się, czy nakrywają do stołu. Czemu ta Marta nie wraca?... Nie wiem czy gotują już dla mnie rosół... czuję, żenić innego dziś jeść nie będę mogła... Ach, ta Marta nie wraca...
Z żywością i gracyą podlotka Teresa biegła ku drzwiom, gdy te szeroko się otworzyły i do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki, barczysty, siwiejący, z długim wąsem, ogorzałą twarzą, pomarszczonem czołem i ciemnemi wielkiemi oczami, w których na pierwsze wejrzenie nic więcej wyczytać nie można było nad troskę i prawie ponure zamyślenie.
Na powitanie gospodarza domu, Pana Benedykta Korczyńskiego, dwaj goście szybko powstali. Ręka, którą im na powitanie podawał, była wielką, od opalenia zgrubiałą. Zimno dotknął dłoni Kirły, a szczerszem nieco, choć obojętnem także, ściśnięciem objął białą i gładką jak atłas, wypielęgnowaną i wychudłą rękę — Różyca.
Teraz dopiero, gdy Różyc, witając pana domu, w świetle okna stanął, dokładnie obejrzeć było można powierzchowność jego arystokratyczną, jeszcze piękną, choć wyniszczoną i cierpiącą. Wysoki był i bardzo cienki, na małej i zgrabnej głowie fryzował włosy, dlatego zapewne, aby ukryć tworzącą się nad czołem łysinę. Twarzą jego, o rysach prawidłowych i delikatnych, skórze białej i gładkiej jak welinowy papier, wstrząsały co chwila nerwowe drgania, przebiegające czoło i brwi... Od pierwszego rzutu oka poznać w nim można było człowieka bardzo światowego, przez fizyczną może słabość łagodnego i z systemem nerwowym chorym. Gdy stanął obok silnego, barczystego, ogorzałego pana domu, dwie ich postaci przedstawiły sprzeczność tak wielką, jakgdyby każdy z nich urodził się i żył na innej planecie. Jedną tylko cechę mieli wspólną: obaj wydawali się smutnymi. Korczyński, wielką swoją ciemną ręką pociągając w dół długiego wąsa, usiadł przy oknie i, patrząc na żonę, rzekł:
— Dzieci niema! Od godziny już-by tu być powinny...
— O, ja także zaczynam być o to niespokojną, i zapewne dlatego czuję już nadchodzącą migrenę, — odpowiedziała pani Emilia, i zcicha, zwolna uwiadomiła gości o tem, że oczekuje przybycia na wakacyjne miesiące syna, kształcącego się w szkole agronomicznej, i córki, będącej na jednej z pensyi warszawskich.
Mówiła, że Witold okazywał zawsze zamiłowanie w gospodarstwie wiejskiem: snadź odziedziczył to po ojcu, — a Leonią wysłała na pensyą dlatego, że przy swojem słabem zdrowiu wychowaniem jej w domu pokierować nie mogła... Zresztą, jest to jeszcze dziecko, ma rok piętnasty...
Kirło, który o tem wszystkiem dawno już wiedział, usiłował zawiązać rozmowę z panem domu. Czynił to nawet z pewnem przymileniem, którem widocznie starał się przełamać jakieś lody lekceważenia czy urazy. Zacierając kościste ręce i mile uśmiechając się, rozpoczął:
— Pan dobrodziej nawet w święta około gospodarstwa pracuje...
— A tak — pociągając wciąż wąsa i posępnemi oczyma patrząc na przeciwległą ścianę, odpowiedział Korczyński, — dla nas — święta niema. I owszem, kiedy i parobcy świętują, najbardziej pilnować trzeba, aby głodem nie zamorzyli koni i bydła, albo dworu z dymem nie puścili...
Nie była to właściwie odpowiedź niegrzeczna, ale ton, jakim ją wymówiono, czynił ją obojętną i trochę rubaszną.
— Ale co się tycze tegorocznych urodzajów — rozpoczął znowu Kirło, — obiecujące są, bardzo obiecujące.
— A tak — odparł Korczyński, — nie wiem jak gdzie, bom od kilku miesięcy nie ruszył się z domu ani na krok, ale u mnie na polu wcale pięknie... Jeżeli zbiór i zwózka pójdą pomyślnie...
— Tysiączki będą, panie dobrodzieju, tysiączki będą z tego ślicznego Korczynka, — zachęcony i, do żartobliwego humoru swojego powracając, zawołał Kirło.
Korczyński podniósł głowę i z urągliwym wyrazem smutnych oczu popatrzył na sąsiada, cieszącego się przyszłemi jego „tysiączkami.”
— A ceny? — zapytał. — Czy żona pana dobrodzieja mówiła mu, jakie były, i pewno jeszcze na ten rok będą, ceny na zboże?
Kirło zmieszał się, ale wnet zatarł ręce i w śmiech uderzył:
— Jak Boga kocham — zawołał ze śmiechem, — żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mnie nie dopuszcza... do niczego... pod pantoflem siedzę... ale mnie z tem dobrze i jej także... bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mieliśmy oboje do roboty? Albo ja, albo ona... A ponieważ ona chciała...
Korczyński uśmiechnął się i zwrócił twarz w stronę, w której stała gotowalnia jego żony. Od tej gotowalni zaleciały go zmieszane zapachy toaletowego octu, ryżowego pudru i rezedowej perfumy. Pociągnął wąsa i, zwracając się do żony, rzekł:
— Możeby okneo otworzyć? straszny tu zaduch!
— O, nie! — łagodnie odpowiedziała pani Emilia, — wiesz o tem, że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach...
— Głupstwo! — odparł Korczyński; — musisz chorować, w takim zaduchu siedząc.
Delikatna, cierpiąca kobieta spłonęła rumieńcem. Zawstydziła się rubaszności męża, okazanej wobec mało jeszcze znanego gościa. Spuściła powieki, dotknęła piersi i gardła, umilkła.
I wszyscy przez chwilę milczeli. Czuć było, że w zaduchu tego pokoju wszystkim zrobiło się duszno. Pani domu coraz bezwładniej chyliła się na swoim szezlągu. Kirło usłużnie posuwał ku niej wyszyte na kanwie poduszki; Korczyński długi wąs swój na gruby palec nawijał; binokle Różyca błyskały w cieniu ciekawie i jakoś drwiąco.
W tej chwili, kędyś z dołu, słyszeć się dały pluski wody i przeciągłe basowe wołania. Korczyński i Różyc jednocześnie spojrzeli w okno. Za oknem, za przezroczystą ścianą klonów, po błękitnym Niemnie płynęły tratwy, w mowie miejscowej „płytami“ zwane; jedna za drugą, pod ciemną ścianą boru wieńczącego wysoki brzeg rzeki, płynęły złote w słońcu, a stojący u steru „płytnicy,“ w białej odzieży, silni jak wodne olbrzymy, nadając rudlom ciężkie pół obroty, uderzali niemi po wodzie, która z wielkim pluskiem tryskała w perlistych kaskadach. Zarazem ludzie ci rozmawiali z sobą długiemi, basowemi krzykami, które obijały się o bór ciemny i wywoływały w nim głośne echa.
Po przeciwległem wybrzeżu, pod gęstym borem, chodzili ludzie różni, pojedyńczo i gromadnie, w szarych i białych ubraniach; gdzieniegdzie, nizko nad rzeką, skrzydlatemi punktami przelatywały rybitwy; w jednem miejscu rybackie czółenko kręto prześlizgiwało się pomiędzy płytami; w klonach szczebiotały szczygły, gwizdała wilga, zanosiła się od krzyku czeczotka. Świat cały stał w cudnej pogodzie, jak czara nalana błękitem i złotem.
— Piękna miejscowość — rzekł w zamyśleniu Różyc.
Korczyński wskazał mu ręką pracujących około rudli płytników.
— Ci ludzie nie mają także święta...
Różyc zdjął binokle i długą atłasową ręką powiódł po zmiętem i drgającem czole.
— Mnie się zdaje — rzekł, — że oni zawsze mają święto. Są zdrowi, silni... i jakiemkolwiek jest ich życie... żyć chcą...
— Może pan ma słuszność — po krótkim namyśle odpowiedział Korczyński. — Praca nieszczęściem nie jest; idzie tylko o grunt, na którym człowiek pracuje i o... skutki. Jeżeli co krok głową o mur uderzać się musisz i myśleć, że wszystko cokolwiek-byś zrobił... na dyabła zda się...
Machnął ręką i umilkł. Różyc cierpiącemi swemi, ale inteligentnemi, oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe, zorane czoła i w dół spuszczone wąsy obywatela.
— Do czego pan ostatnie słowa swoje stosujesz? — zapytał.
Zpod wysmukłych powiek duże piwne oczy Korczyńskiego podniosły się na twarz gościa i utonęły w niej wejrzeniem głębokiem i przejmującem.
— Jak pan myśli?... — zaczął i zawahał się z dalszem mówieniem. Ogarnęła go widoczna, a dziwna w tym silnym człowieku nieśmiałość. — Jak pan myśli? — zaczął znowu, — czy w teraźniejszych czasach ci nawet z nas, którzy pieniędzy nie marnują i jak woły, pracują, zdołają... to... tamto... tego...
Źrenice jego błyskały przelatującemi w nich iskrami; patrzał nagle w twarz gościa i, koniec wąsa do ust włożywszy, przygryzać go zaczął. Widać było, że Różyc nie wiedział dobrze ćo mu odpowiedzieć wypadało. Nad przedmiotem zaczepionym przez Korczyńskiego myślał zapewne niewiele; może też i obchodził on go niewiele.
— Któż to może przewidzieć? — zaczął. — Czasy są ciężkie. Ja zresztą te strony znam tak mało... świeżym przybyszem jestem...
— Nie o te strony idzie — żywo podjął Korczyński: — pod tym względem wszystkie strony u nas są sobie równe. Niechże mi więc pan powie przynajmniej, jak jest tam, gdzie pan mieszkałeś?...
Różyc, z niedbałym uśmiechem, choć z żywem drganiem czoła i brwi, odpowiedział:
— Osobiście przedstawiam przykład zasmucający.. Tamtejsze moje majątki są dla mnie stracone...
— Wiem o tem, ale to co innego! — zawołał Korczyński. — Pan z urodzenia byłeś wielkim panem... No, a to... tamto?... Obciąłbym coś wiedzieć o obywatelstwie średniem, takiem, naprzykład, jak ja, siedzącem na morgach ziemi kilkuset, tysiącu...
Światowemu i do wszystkiego przyzwyczajonemu człowiekowi odpowiedzi na pytania wszelkie zupełnie zabraknąć nie mogło: począł więc opowiadać o finansowym i gospodarskim stanie średnich majętności ziemskich nad Słuczą położonych, a czy opowiadał dokładnie lub niedokładnie, prawdziwie czy nieprawdziwie, o to widocznie nie dbał... Nie zajmował się tem bardzo żywo, może uważał to sprawozdanie za próżną dla siebie fatygę. Ale mówił płynnie, do wykwintnej polszczyzny mieszając trochę francuzkich wyrazów. W pewnych odstępach czasu zręcznie i grzecznie tłumił nerwowe poziewanie.
Zdala od okna, w przyciemnionym nieco rogu pokoju, prowadzono inną, znacznie cichszą, rozmowę. Kirło, ku gospodyni domu pochylony, mówił do niej półgłosem, naprzód z wyrazem ubolewania, a potem tak jowialnej żartobliwości, że na koralowe jej usta zwolna powracał uśmiech. Z wdzięcznem na sąsiada spojrzeniem, wyrzekła:
— Pan zawsze pocieszyć i rozweselić mię musisz... O! gdyby mi pana jeszcze zabrakło...
— Poco ma zabraknąć? — oburzył się Kirło, — kiedy już tyle lat...
Ukośne wejrzenie rzucił na pana domu, bardzo w tej chwili najętego rozmową z Różycem. Potem szare, błyszczące oczka jego wpiły się w delikatne policzki pani Emilii, a koścista ręka posuwała się zwolna ku jej ręce, która, nakształt listka lilii, spoczywała, na zwojach jedwabiu.
— Biedna pani! — szepnął, — już ja dziś muszę coś takiego zrobić, żeby panią rozweselić...
Za oknami, na błękitnym Niemnie ciężkie rudle wciąż uderzały w wodę, wywołując pluski perlistych kaskad; lekki wiatr szumiał w klonach i mieszało się z nim fruwanie ptasich skrzydeł. Na przeciwległem wybrzeżu, w ciemnym borze, ludność wiejska zbierała pewno poziomki lub zioła, bo w głębi boru odzywały się nawoływania:
— Ha! ho! hej! hop! hop!
Jednocześnie z wnętrza domu, ale zdala, jakby znad sufitu, osłabione odległością, słyszeć się dało granie na skrzypcach. Chwilami rozpoznać można było, że w górnej części domu ktoś z wielką precyzyą i umiejętnością grał jakąś wielką i trudną kompozycyą muzyczną.
Kirle te skomplikowane i pracowicie wywoływane tony skrzypiec, jakby coś na pamięć przywiodły. Uśmiechnął się filuternie, dłonią po kolanie uderzył, wybiegł przez drzwi do salonu prowadzące, szczelnie je za sobą zamykając.
W jadalnej sali dokoła długiego stołu ciężko, choć żwawo, krzątała się Marta Korczyńska, która przed kilku zaledwie minutami wróciła ze swojej dalekiej przechadzki. Wielki słomiany jej kapelusz leżał na jednem z krzeseł, a głowa, z cienkiem warkoczykiem przymocowanym z tyłu wielkim grzebieniem, pilnie schylała się nad nakryciami, stwierdzając porządek ich i czystość. Przyrządzała sałaty i kompoty, przynosiła butelki z winem, co chwila wybiegała, a powróciwszy, z brzękiem kluczów otwierała szuflady kredensowej szafy i, urządzając, ustawiając, przyozdabiając wszystko, pantoflami, wyszytemi w czerwone róże, głośno klapała o podłogę.
Dopomagał jej w tem gospodarskiem zajęciu jeden tylko kredensowy chłopak, przyodziany porządnie i żwawy, ale niedorosły i ślepo tylko rozkazy jej spełniający.
Cztery wiorsty uszła dziś tam i napowrót, nie odpoczywała ani minuty, a nie znać było na niej strudzenia. Chrząkała, kaszlała, gderała i napędzała małego lokaja, a pomimo ciężkości chodu i pedantycznej dokładności, z jaką spełniała rzecz każdą, zwijała się tak prędko, że w niespełna kwadrans stół już był na dziesięć osób nakryty i wszystko do obiadu przygotowane. Chłopak chleb krajał, a Marta wkładała go do serwet, kiedy z dalszych pokojów wbiegła do jadalnej sali Teresa Plińska, w ręce klasnęła i z wybuchem radości zawołała:
— A! pani już tu, panno Marto! i wszystko do obiadu przygotowane! Jakże to dobrze! pani Emilia była bardzo niespokojną...
— I, niepotrzebnie! — ofuknęła stara panna; — niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy, a co się tycze domu, już do mnie to należy...
— To nic — szeptała Teresa — ale ona zawsze o wszystko jest niespokojna. I teraz dostała globusa i zaczęła już dostawać migreny...
— Naturalnie! a poziewania jeszcze nie dostała?...
— Jeszcze nie, chwała Bogu! — zupełnie seryo, i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością, odparła towarzyszka pani Emilii.
— A Benedykt w domu?
— W domu, tam, z gośćmi i żoną... Znowu gniewał się,, że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła. Mówił, że w święta konie są niezajęte...
— To niech odpoczywają, a jak odpoczną, lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą... Wieczna głupota... Czy to my księżniczki, żebyśmy pieszo chodzić nie mogły? Uf! nie mogę!
Kaszel ją porwał, ale trwał krótko, bo wstrzymywała się też z całej siły, i nagła myśl jakaś piorunem, zda się, uderzyła o całą jej istotę. Głośno klasnęła rękami i do okna poskoczyła.
— A dzieci jak niema tak niema! — zawołała.
Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia.
— Na dziesięć osób, jak mamę kocham, na dziesięć osób nakryto! — zawołała. — Czy więcej gości dziś przyjedzie? bo nas domowych sześć, a dwóch panów — to ośm... a tu na dziesięć... czy kto jeszcze przyjedzie?
— Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie! — z gniewną ironią krzyknęła Marta. — Alboż mało naczekałaś się jeszcze na nich?... No, to trzech będziesz miała odrazu! Pan Różyc już jest, a dwóch jeszcze przyjedzie...
Zaczęła śmiać się tak, aż łzy nabiegły do szyderskich, ognistych jej oczu. Teresa, zarumieniona trochę, dobrodusznie w twarz jej patrzała.
— Co też pani wygaduje! Pan Różyc... gdzie-by on tam mógł.. — taki wielki pan.. choć, doprawdy, tak jakoś patrzał... ej! oni wszyscy tacy... ci mężczyźni... Ale, naprawdę, kto więcej przyjedzie?... Moja droga pani, proszę mi powiedzieć: kto przyjedzie?
I szczupłemi ramionami swojemi z dziecinną prawie pieszczotliwością, objąć usiłowała grubą kibić i cienką, żółtą szyję towarzyszki. Ale ona gwałtownie wyrwała się z jej objęć.
— A. dzieci! — krzyknęła. — Toż Wicio i Leonia powinny już od godziny być tutaj... Może choć na obiad nadjadą...
— A, prawda — z widocznem uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa, — zapomniałam...
— Zapomniała... zapomniała... — gniewnie, ku szafie kredensowej idąc, zamruczała Marta. — Może i matka zapomniała także... o dzieciach zapomniała... Co im w głowie? Romanse i apteka... Wieczną głupota!... a dzieci jak niema tak niema!... O, Boże mój, Boże! Żeby tylko nie jaki wypadek... bo z temi kolejami żelaznemi wszystko być może...
Znowu stanęła twarzą ku oknu, głową ze sterczącym wielkim grzebieniem trzęsła, a pęk kluczów głośno dzwonił w jej ręku.
W tejże chwili za przymkniętemi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie, potem szamotanie się jakieś, mocowanie, dwa głosy męzkie, z których jeden zdawał się o coś nalegać, a drugi od czegoś wypraszać... Struna jakaś kilka razy brzęknęła... nakoniec, dalej już, w głębi domu, wybuchnął głośny śmiech Kirły... Marta, zapatrzona w szlak drogi zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny, na szczególny hałas ten nie zwróciła uwagi; ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła, a potem, z cienkim i uszczęśliwionym chichotem, drobnym swoim, dziewczęcym krokiem, przez sień i salon pobiegła. W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło, śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego. Był to staruszek średniego wzrostu, ale tuszy dobrej i w środku figury szczególnie wydatnie zaokrąglonej, z okrągłą też, białemi jak mleko wąsami ozdobioną twarzą. Wśród tej twarzy pulchne, rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną pomieszania dobrodusznością, a błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia. To zmieszanie i zalęknienie źródło swoje mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym, bo składającym się tylko z szerokiego, z kwiecistej materyi sporządzonego, szlafroka. Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylenia się poły szlafroka, drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce. Przytem, broniąc się przeważnej sile, która go naprzód pociągała, usiłował wciąż cofać się i ramię swoje z dłoni Kirły wyrwać.
— Puść mnie pan... — szeptał i wykrzykiwał głośno, — jakże można?... Przy damach... w szlafroku...
Ale Kirło wciągnął go do pokoju, przyczem, do Różyca zwrócony, perorować zaczął:
— Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej... przepraszam! Litwy... a może i Europy... Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy, jako artyście... Od urodzenia podobno aż do dnia dzisiejszego pracuje nad muzyką... Majątek, panie, przepracował... Ależ gra za to... gra...
— Puść mnie pan... przy damach... przy nieznajomym człowieku... — wypraszał się i, w celu wyrwania się, nowe, a coraz śmieszniejsze, wysilenia czynił staruszek.
Nieznajomy człowiek, czyli Różyc, ze zdumieniem na tę scenę patrzył, i nie tylko nie śmiał się, lecz delikatne wargi jego przybrały wyraz niesmaku. Korczyński, snadź oswojony z dobrym humorem Kirły i jego objawami, spoglądał przez okno na klony i rzekę; p. Emilia i Teresa śmiały się: pierwsza cichutko i z niejakiem zawstydzeniem, druga głośno i z rozkoszą. Kirło, zachęcony powodzeniem wobec dam, a na obecnych mężczyzn nie zważając, z komicznemi gestami i minami, dalej prawić zaczynał:
— Idę sobie na górę, aby naszego kochanego artystę odwiedzić... słyszę: gra! Dobrze, myślę, niechże przyjdzie zagrać dla nas... Wymawia się, że nie ubrany... Co tam! tem lepiej; artyści podobno, panie, zawsze nieubrani i nieumyci...
Wtem zza pleców szamocącego się i już widocznie udręczonego starca wysunęła się młoda kobieta, w czarnej sukni, wybornie uwydatniającej jej silną i zgrabną kibić. Wyprostowana była i głowę otoczoną czarnym warkoczem podnosiła wysoko. Wśród śmiałej twarzy szare jej oczy wydawały się teraz prawie czarnemi i w twarz Kirły cisnęły płomienie gniewne.
Nie spojrzawszy na nikogo z obecnych, zwróciła się ku otwartym drzwiom salonu i zawołała głośno:
— Mars! Mars!
Na to wołanie zjawił się w progu pies myśliwski, ulubieniec pana domu, wielki czarny ponter. Kobieta krótkim gestem ukazała go Kirle.
— Oto jest Mars — rzekła; — wybornie umie on — warować, aportować i przez kij skakać... Zawołałam go tu dla zabawy z panem!
Głos jej trochę drżał, usta zbladły i z oczu znowu trysnęły płomienie. Powoli jednak i łagodnie ujęła ramię starca.
— Chodź, ojcze! — rzekła.
Kiedy wyprostowana, z podniesioną głową i bladym, lecz niezmąconym, profilem, prowadziła przez wielki salon siwowłosego, trochę przygarbionego i skrzypce swoje do piersi przyciskającego starca, przypomnieć mogła Antygonę...
— Wspaniała! — zza binokli swoich, ścigając ją spojrzeniem, szepnął Różyc.
Kirło nie zmieszał się ani na chwilę i z nowym grymasem.szeptał do ucha Teresy coś, od czego rumieniła się i najmilszym uśmiechem rozjaśniała jej twarz okrągła, w owalną ramę chusteczki ujęta. Korczyński motał wąs na palec, i parę razy, do siebie więcej niż do innych, przemówił:
— Dzieci niema! dziwna rzecz! dzieci niema...
Różyc nie mógł długo w osamotnieniu zostawać gospodyni domu. Więc też z wyrazem współczucia zapytał jej: czy na nerwy przeważnie choruje? — a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, z żywszą jeszcze sympatyą mówić zaczął o gólnem teraz usposobieniu do chorób nerwowych i trudności znalezienia na nie radykalnego lekarstwa.
— Co do mnie — rzekł — znam jednę tylko paliatywę, która niechybnie o wczesną śmierć przyprawia, ale chwilowo przynajmniej zaspokaja potrzebę wrażeń i daje zapomnienie... o wszystkiem...
Pani Emilia jak do modlitwy ręce złożyła.
— O, cóż to jest? — zawołała.
— Morfina, — z niedbałym uśmiechem szepnął gość.
Ze zniechęceniem ręką skinęła.
— Nie, — rzekła zcicha; — mnie się zdaje, że jedynem lekarstwem pewnem byłoby zadowolenie wyższych potrzeb istoty naszej, potrzeb serca... wyobraźni... szlachetnych gustów... Ale któż jest tak szczęśliwy, aby mógł spełniać wszystkie marzenia swoje, aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała?..
— Bywają ludzie, którzy spełniają wszystkie swoje marzenia i od zbytku tego szczęścia... stają się nieszczęśliwymi... — z ledwie dostrzegalną ironią odparł gość.
Znowu się drzwi od salonu otworzyły z łoskotem i zjawiła się w nich na oka mgnienie wielka postać Marty.
— Dzieci jadą! dzieci.... jadą!... — krzyknęła grubym, ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni.
W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej, jakąś ogromną radością nabrzmiały, a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli.
Korczyński, jakby wybuchem jakiejś palnej materyi z krzesła poderwany, dwoma krokami przesadził pokój i zniknął. Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezląga.
— Tereniu, droga moja... dajże mi płaszcz, rękawiczki, chustkę na głowę...
Teresa, w kilku fertycznych podskokach, podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła. Petem zaczęła sama obwijać się ciepłym szalem, wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki, zawiązywać na głowie włóczkową chustkę.
Pani Emila postąpiła parę kroków.
— Tak, doprawdy, osłabiona dziś jestem — zcicha zaczęła, — że nie wiem... czy zdołam wyjść na spotkanie moich dzieci...
Ręce jej, wspierające się o stół, drżały, i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca. Nie udawała: była istotnie bardzo zdenerwowaną i słabą.
Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia. Wsparta na niem, szła przez salon jak wiotka trzcina, chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.
Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej, patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały. Zwiędłemi, uśmiechającemi się usty cichutko szeptała:
— Aniołki! koteczki! robaczki moje!
Każdy-by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:
— Trochę laurowych kropli, moja Tereniu...
A do Kirły:
— Wróć pan do pana Różyca... niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden...
Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła zgrabna panienka. Wybuchnęły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się... Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkania pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy, przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.
Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła.
Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:
— Któż to jest ta panna Orzelska?
Kirło wybuchnął śmiechem.
— Oho! wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna... zimna... rubaszna... oryginalna...
Wzruszył ramionami i usta wydął.
— Gusta są różne — flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swoich pięknych paznogci.
— Biedna? bez posagu? — zapytał po krótkiej chwili.
— Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta... cóż to za posag!... Wcale posagu nie ma... a dumna przytem jak księżniczka i zła jak szerszeń...
— Zauważyłem to właśnie przed chwilą... — odparł p. Różyc.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
— Z temperamentem dziewczyna... — dodał.
Kirło błyszczącemi, świdrującemi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
— Ej! nie zapalaj się pan tak prędko! — zawołał. — Temperament! temperament! Był, ale już wywietrzał..
Czarne wązkie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonemi i ufryzowanemi włosami. Zupełnie jednak obojętnym, a nawet żartobliwym, głosem zapytał:
— Coż tam takiego było?
Kirło znów stał się filuternym.
— Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego? tego malarza... którego spotkaliśmy u Darzeckich?...
— Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu... Zona jego ładna, mała blondynka... Cóż więc?
— No... on i panna Justyna...
— Romans?... — dorzucił pan.
— I jaki! — wybuchnął Kirło.
— Już z żonatym?
— Ale gdzież tam!... od dzieciństwa prawie... jak zwykle pomiędzy kuzynkami...
— A! dlaczegóż więc?...
— Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tem być nie mogło... Familia... i on sam...
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wązki korytarz, z dwoma, naprzeciw siebie otwierającemi się, pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i, wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącem na stole podługowatem pudle. Czyniąc to, zcicha i trochę szorstko rzekła:
— Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żartować z siebie?
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
— Poco ja to mówię! Tyle już razy prosiłam... przekładałam... Nic nie pomaga... i... nic nie pomoże!...
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła wody do miednicy nalewać. Stary, w roztwartym szlafroku i zupełnym zresztą negliżu, stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
— Widzisz, moja Justysiu — zaczął, — żebyś ty wiedziała, jak to trudno... zresztą... cóż to szkodzi!
— O! — zawołała — właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł...
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnemi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzedniem miejscu złożyła.
— Trzeba się ubierać, ojcze! zaraz zawołają do stołu...
— A! do stołu! — powtórzył stary. — Dobrze... dobrze... bo już i głodny jestem... A niewiesz tam czasem, co na obiad będzie?...
— Nie wiem, — odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
— Wszystko gotowe, ojcze...
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.
— A może-bym ja trochę jeszcze pograł?
— A obiad? — zapytała Justyna.
— A, prawda... obiad! Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są... Pytałem się nawet panny Marty z samego rana: co tam na obiad będzie? ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła... chrząknęła... czchnęła i na dół poleciała... wypiłem więc tylko kawę z sucharkami i troszkę szynki zjadłem, a już na dół nie chciało się chodzić... grałem sobie... Szynki w tym roku doskonale urządziła... i sucharki jej zawsze doskonałe... w ustach topnieją... caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i zabrał się do robienia toalety. Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca. Stary zachmurzył się.
— Otóż to — zaczął gderliwym tonem, — jak tylko goście przyjadą, albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże... Jeden ten chłopiec do wszystkiego... i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi... Do czego to podobne, aby w takim domu... nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
— Już oczyszczony! — odpowiedziała Justyna.
— Oczyszczony... oczyszczony... — gderał stary, — a któż go oczyścił? ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?... do czego to podobne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
— Jak ja ztąd wyjdę — rzekła, — ojciec znowu grać zacznie...
— A może... — odparł stary; — to i cóż?
— Teraz nie można — odrzekła, — bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany... lepiej może pudło na klucz zamknąć...
— No, no! nie zamykaj... Nie zamykaj!...
Nic już nie odpowiadając, zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnem, lecz dostatecznem, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna stanęła przed otwarłem oknem i, rozplótłszy warkocze, powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątały się były zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny... Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły; samotność zalegała płynące błękity wody, nad któremi, czasem tylko, w olśniewającej światłości słonecznej, szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy. Na cichą wodę wypłynęła łódź mała, od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodę pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tu i owdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę, zataczajacą dokoła łodzi koliste brózdy. Justyna spostrzegła, że ten przewoźnik, wstrzymawszy nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzy chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w otwarłem oknie. Potem, gdy już łódź przybiła do brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym kierunku spojrzał; ale wnet, nakształt górskiego jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniem ręki, albo podłożeniem dłoni pod łokieć, dopomagał towarzyszowi, który wstępował na górę znacznie po wolniej, z trudnością, z przygarbionemi trochę plecami i pochylonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w krótką i zgrabną siermięgę, zielonemi taśmami przyozdobioną; drugi miał na sobie długą kapotę, a na ułowię, pomimo gorąca, wielką baranią czapkę. Wkrotce obaj zniknęli za pierwszemi drzewami boru. Ale, zaledwie zniknęli, z boru wybuchnęła i pod same, zda się, obłoki wzniosła się pieśń męzkiego silnego głosu:

— „Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna
Jak różowy kwiat.
Oczy zapłakała, ręce załamała:
Zmienił się jej świat.
Czego ty plączesz, czego narzekasz,
Dziewczyno moja?...

Głos śpiewającego oddalał się, oddalał w głębokości boru i przycichał, a natomiast z boru ozwały się powitalne, czy wzywające, wołania:
— Hu! ho! hej! hop! hop!
Ktoś basowym głosem przeciągle wołał:
— Jan-ku! Jan-kul bywaj! a by-waj!
Jakaś kobieta, cienkim i ostrym głosem, u samego brzegu lasu na skoczną nutę zaśpiewała:

— Kiedy cię śpiewam, luby walczyku,
Myślę o moim miłym chłopczyku...

I urwała, a cisza, razem ze światłością słoneczną, stanęła znowu, niezmącona, od samego nieba do ziemi.




III.

Benedykt Korczyński należał do niewielkiej w jego pokoleniu liczby ludzi którzy odbyli wyższe naukowe studya. Zawdzięczał to czasom, w których upłynęła młodość jego ojca, tym czasom, które światła swoje i wzloty otrzymywały od wielkiego i szeroko promieniejącego ogniska. Ogniskiem tem, w samom sercu prowincyi roznieconem, była akademia wileńska, a Stanisław Korczyński, syn napoleońskiego legionisty, był przez czas jakiś jej wychowańcem. To zapewne, a może także rodzinne skłonności, które, nie zawsze, ale często, jak krynica w łono ziemi, w grunt wielu pokoleń wsiąkają, uchroniły go od zarazków, unoszących się zwykle nad stojącemí wodami.
Na gruncie pańszczyźnianym, wytwarzającym gotowe dostatki pod skalistem sklepieniem, rozpęd wzroków i ruchy ramion tamującem, społeczeństwo było wodą stojącą, pełną zarazków ogłupienia, dezmysłowienia się, lenistwa i apatyi. Organizmy ludzkie, — biedne te gąbki, które stosownie do drzewa, na którem rosną, — wsysają w siebie rozkładające lub krzepiące soki, — przeciw zarazkom broniły się, jak mogły. Mnóztwo uległo, pewma jednak liczba, uzbrojona do walki w odziedziczone lub zdobyte siły, oparła się zwycięzko. Do ostatnich należał ojciec Benedykta. Pośród stref, na których, jak złotogłowy, pospolite tkaniny lub ścierki, zwieszają się, ludzkie życia, to życie nie wzbiło się bardzo wysoko, ale też i na niziny nie spadło. Może też miało skrzydła, które, w atmosferze gnijącej do niczego służyć nie mogąc, przekształciły się w proste szczudła, użyteczne tylko do chodzenia po bagniskach, bez obłocenia się i ugrzęźnięcia. Ale istnienie takich szczudeł, w pewnych warunkach gruntu i atmosfery, świadczy najpewniej o posiadanych niegdyś zaczątkach skrzydeł. Dość, że trzej synowie Korczyńskiego dzieciństwo spędzili w atmosferze wolnej od zgniłych oddechów rozpusty i tyranii; oświetlonej, nie słońcem, ale przynajmniej gwiazdą cnoty; ożywionej, nie czynami, ale przynajmniej utajoną do nich zdolnością ojca.
Wielkie wrażenie w całej okolicy i nawet w całym powiecie, wywołał postępek Korczyńskiego, gdy synów, po skończeniu przez nich szkół średnich, wysłał do wyższych zakładów naukowych. Poco? dlaczego? Nie mieliż odziedziczyć po nim znacznego obszaru pięknej i żyznej ziemi, na którym żyć i panować będą mogli, jak panowali i żyli przodkowie? Nie byliż szlachcicami, obywatelskimi synami? nie mieliż zatem, z prawa urodzenia, z przysługującego im stanu, z położenia w święcie — punktu wyjścia dla spokojnego życia?
Nie wszyscy postępkowi Korczyńskiego nadawali nazwę dziwactwa: byli i tacy, którzy czynili to samo; poważna jednak większość wzruszała ramionami. Gdyby wtedy, w cienie blizkiej przyszłości zajrzał był wróżbiarz jaki, na całe gardło, na cały świat-by się zaśmiał z tych dumnych, ufnych, takich pewnych! Korczyński wróżbiarzem nie był i wszystkiego, co w blizkiej przyszłości stać się miało, nie przewidywał; tak dalece nie przewidywał, że gdyby ktokolwiek rozwinął był przed nim obraz przeznaczeń jego synów, albo-by uniósł się zgrozą i rozpaczą, albo-by śmiał się na całe gardło, krzycząc: „To niepodobna!“ Jednak, dzięki temu promieniowi światła, który niegdyś do jego głowy, z wielkiego ogniska wniknął, część przyszłości przewidywał on i rozumiał; rozumiał, że prędzej lub później, może wcale prędko, praca niewolnicza stanie się pracą wolną i równiejszemi działami rozpadnie się pomiędzy ludzi. Wtedy życie jego synów, pospołu z życiem całego ogółu przelane w formę nową, potrzebować będzie innych narzędzi. Może też pragnął, aby synowie jego zażyli tych samych rozkoszy nauki, koleżeństwa, zaostrzania wzroku przez szerokość dostrzeganych widnokręgów, których on sam w młodości swojej zażywał. Może jeszcze cień nadchodzącej przyszłości dotykał czasem jego głowy, bo na przełożenia i żarty sąsiadów z namarszczonem czołem odpowiadał:
— Na wszelki wypadek! Na wszelki wypadek!
Nakoniec w te starania byłego ucznia akademii wileńskiej o dobre przygotowanie synów do życia wchodziła też i rachuba. Nie mieli oni być tak bogatymi, jak się to na pozór wydawać mogło. Z obszaru posiadanej ziemi Stanisław Korczyński należał do średnio zamożnych obywateli. Potem, już przez sposób życia powściągliwy i nieco nad inne pracowitszy, z możliwie najmniejszą na owe czasy krzywdą ludzką, do dziedzicznego swego Korczyna dokupił drugi, równej wartości, folwark. W całości swej stanowiło to fortunę wcale piękną, która jednak, na cztery części rozdzielona — bo oprócz synów Korczyński miał jeszcze córkę, — tych, którzy posiąść ją mieli, bogatymi uczynić nie mogła. W myśli swej Korczyński przeznaczał ojczysty Korczyn najmłodszemu z synów, Benedyktowi, najstarszego, Andrzeja, na folwarku nabytym osadzał, i na tych dwóch braci wkładał obowiązek wyposażenia siostry i średniego brata, Dominika, który w dalekiem wielkiem mieście studyował nauki prawne.
Benedykt skończył szkołę agronomiczną i wrócił do swojego Korczyna. Matki nie miał już oddawna; ojciec mu zmarł przed kilku laty; siostra była zamężną. W zamian mniej niż o dwie mile od Korczyna, na pięknym folwarku swoim gospodarował, od lat kilku już ożeniony, starszy brat jego, Andrzej; a młodszy, po skończeniu uniwersyteckiego kursu, tylko co wrócił do rodzinnego domu, z zamiarem użycia w nim niedługiego odpoczynku. Oprócz tego, znalazł w domu krewną swoję, od dzieciństwa sierotę i przez rodziców jego wychowaną, Martę Korczyńską. Miała ona podówczas lat dwadzieścia cztery i w pełnem znaczeniu wyrazu można było stosować do niej nazwę dziewoi. Zanadto może wysoka, ale kształtna i żywa, ognistooka, wesoła i wiecznie czynna, tak mu dom napełniała krzątaniem się swojem, ładem i dostatkiem, że opustoszenia jego prawie nie czuł. Zresztą, trzej bracia byli z sobą zawsze w przyjaźni i zgodzie, a teraz do życia ich wpłynął pierwiastek, który z nich uczynił trzy niby strzały równym pędem ku jednemu celowi lecące... We wszystkich trzech ozwała się naraz krew dziada, żołnierza z pod Somosierry, to zaś, co w pokoleniu najbliższem zadrzemało było i tylko przez sen niekiedy płakało, w nich, uderzone dzwonem czasu, krzyknęło i na skrzydłach fantazyi wleciało w wysoko gorejące płomienie. Hej! gorączką i burzą przeleciały im te dwa lata! Stojące wody społeczne zaszumiały, wzdęły się i wyrzucały w górę kipiące kaskady; w martwej atmosferze wichry zaśpiewały, roznosząc po ziemi złote tumany, a na ziemi malując jutrzenki tęcze. Duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę. Wyżyny, skruchą zjęte, pochylały się ku nizinom, gotowe do wynagrodzenia krzywd, żebrzące prawie o życzliwość i ufność. Przyjazne i poufałe stosunki zapanowały były wtedy pomiędzy Korczynem a wsią sąsiednią, noszącą nazwę Bohatyrowicze. Mieszkańcy tej wsi mieli niegdyś pergaminy i przywileje szlacheckie, ale przez zbieg okoliczności stracili je od dość dawna i wiedli ciasne, ubogie i znojne życie małych rolników. Nagle dom korczyński na oścież roztworzył się przed nimi. Hej! byłoż tam wtedy, było ruchu i tłumu w tym nizkim, obszernym domu! rozlegałyż się tam gwary i krzyki, płynąc w dal, po falach tej rzeki! Brzmiałyż tam i huczały, w głębiach tego boru i na rozłogach tej gładkiej równiny, takie stuki i hałasy, jakich ani razu słychać nie było oddawna, od owego czasu, w którym powstały gęsto w pobliżu Niemna rozsiane okopy szwedzkie! Najognistszym z braci Korczyńskich był najstarszy, Andrzej. Mężem i ojcem już będąc, zapomniał o żonie, dziecku i gospodarstwie własnem, stale prawie w rodzinnem gnieździć przebywając. Dominik wybierał się w świat dla rozpoczęcia życia na własną rękę; lecz wciąż wyjazd odkładał, i cichszy, bardziej wahający się od innych, z braćmi jednak pozostawał. Marta przebywała wtedy złotą chwilę życia. Krzątała się dwa razy więcej niż zwykle, bo gości bywało mnóztwo; pełną piersią oddychała upalnem powietrzem chwili; razem z innymi spodziewała się, pragnęła i jak ptak zjęta radością wiosny, często śpiewała... Głos miała prosty i nieuczony, lecz silny i czysty. Z namiętnym i w owej porze rozmarzonym wyrazem płomiennych oczu, zawsze coś do mówienia i do śpiewania miała z Anzelmem Bohatyrowiczem, przystojnym chłopcem w grubem obuwiu i surducie z domowego sukna, który śmiał się tak głośno, że aż się po całym domu rozlegało, z błękitnych oczu iskry sypał, potężnym barytonem tysiąc pieśni śpiewać umiał, przynosił dla niej, do ogromnych mioteł podobne, bukiety polnych kwiatów, a gdy obok niej, przy obiedzie lub wieczerzy siadał, rumienił się tak, że aż uszy stawały mu w ogniu, jak czerwone maki.
Brat Anzelma znowu, Jerzy, przyjaźnią bardzo szczególną połączył się z najstarszym Korczyńskim. Szczególną była ta przyjaźń wobec różnic w wykształceniu i przyzwyczajeniach dwu tych ludzi. Andrzej był synem obywatelskim, w dostatkach wzrosłym, w szkołach wykształconym, z najbogatszą w okolicy dziedziczką ożenionym, a przez to ożenienie i osobisty majątek swój bogatym. Jerzy posiadał zagrodę, mającą około 20-tu morgów przestrzeni, w szkole żadnej nie był, ziemię swoję własnemi rękami uprawiał. Zkądinąd łączyło ich niejakie podobieństwo położeń; obaj, nie wiele więcej nad lat trzydzieści mający, posiadali już rodziny. Mały Zygmunt Korczyński i Janek Bohatyrowicz byli rówiennikami. I inne jeszcze, głębokie podobieństwa zachodzić musiały pomiędzy tymi ludźmi, tak z wielu względów różnymi, gdyż odkąd poznali się z sobą, to jest, odkąd bracia Korczyńscy, w nizkich drzwiach pochylając wysokie swoje postacie, po raz pierwszy weszli do chaty braci Bohatyrowiczów, Andrzeja i Jerzego zawsze prawie widywano razem. Razem na długie rozmowy wychodzili w szerokie póła, razem szli polować na dzikie kaczki i bekasy, razem rybackiem czółnem pływali po Niemnie ku odalonym wsiom i miasteczkom razem niekiedy czytali, razem...
Benedykt, wysmukły wtedy, szczupły, z twarzą przez długie przesiadywanie na ławach szkolnych trochę wychudzoną, więcej jeszcze do studenta niż do osiadłego obywatela podobny, przyjmował i gościł w domu swoim braci i sąsiadów; z poważnymi krewnymi, którzy do młodych Korczyńskich przyjeżdżali pełni przestróg i upomnień, staczał zażarte dysputy... Gorączką, gwarem, zapałem zleciały mu te dwa lata!
Wszystko to po upływie pewnego czasu wydawać się mogło snem napełnionym widzeniami prawie nadprzyrodzonemi: tak niezmiernie innem było to, co nastąpiło po nim... Kiedy Benedykt obudził się z tego snu swojej pierwszej młodości, spostrzegł przedewszystkiem, że zabrakło mu obu braci. Andrzej Korczyński razem z przyjacielem swoim, Jerzym Bohatyrowiczem zniknął ze świata, a wnet po ich zniknięciu jedno z korczyńskich uroczysk nazwę swoję zmieniło. W uroczysku tem znajdował się ów bór zaniemeński, który miał około dziesięciu włók rozległości, a z którym łączyły się obszerne lasy, do Andrzeja i kilku sąsiadów jego należące. Dotąd, z powodu porastających je sosen i jodeł, zwało się ono Świerkowem: teraz powszechnie i we wszystkich warstwach ludności nazywać je zaczęto Mogiłą. Kto pierwszy nowej tej nazwy użył i jakie były pobudki, które ją rozpowszechniły? — trudno powiedzieć; lecz, utrwalona w okolicznej mowie, była ona jedynym grobowcem najstarszego z braci Korczyńskich. Innego nie wystawiono mu nigdy... Pozostała po nim wdowa z małym synem osiadła w posagowym majątku swoim, dość znacznym, o parę mil od Korczyna położonym. Dominik żył, ale losy odrzuciły go bardzo daleko, i zaledwie po kilku latach przysłał bratu wieść, iż w owych dalekich stronach zdołał nareszcie zdobyć sobie byt skromny, przez otrzymanie zrazu małego urzędu.
Benedykt zaciągnął dług bankowy, aby bratu wypłacić to, co się mu według ojcowskiego rozporządzenia należało. Na wypłacenie posagu siostrze nie miał środków i, zatrzymując go na hypotece Korczyna, ten, dotąd czysty jak kryształ, majątek obarczył drugim już długiem. Były to długi konieczne, z natury rzeczy niejako, nie zaś z lekkomyślności i marnotrawstwa wynikłe; niemniej, Benedykt kiedy po raz drugi po obudzeniu się ze snu młodości rozejrzał się dokoła, spostrzegł, że, z bogatego domu obywatelskiego wyszedłszy, wcale już bogatym nie był...
Nie będąc tchórzem i nie mając szczególnych do sybarytyzmu skłonności, bynajmniej się tem spostrzeżeniem nie przeraził; ale po niem przyszło wnet wiele innych. Nastała była mianowicie pora niezmiernych urodzajów na te kije, które, w koła gospodarstw wielkich padając, czyniły je podobnemi do wozów przebywających pewnego gatunku jesienne drogi, kiedy to koła po osie, a konie po golenie w gęstem błocie grzęzną. W takiem położeniu rumaki, choćby arabskiej krwi, nic zrobić nie mogą: dla poruszenia wozu naprzód — wołów pokornych i cierpliwych potrzeba. Benedykt zrazu wierzgał i z nozdrzy ogień wyrzucał, jak obudzony i zniecierpliwiony rumak; ale stopniowo uspakajał się...
Zrazu, przyzwyczajeniami młodości pobudzany, wytężał słuch w przestrzeń i oczami wodził czasem po obłokach; ale spostrzegł znowu, że nic przyjemnego nie mógł już tam usłyszeć, ani zobaczyć; — że śpiewające drzewa i grające zorze jego pierwszej młodości zaliczone zostały do bajek, i to do takich w dodatku bajek, któremi dzieci straszą, ażeby były grzeczne. Pochylił tedy karku i zajął się tylko wyjmowaniem kijów z kół swojego własnego wozu. Robota Ponelopy! Co wyjął kij jeden, wpadały dwa; wyjął dwa, wyrastały cztery. Z początku czynił to niezgrabnie i zawsze jeszcze ku obłokom trochę zerkając. Wynikło dlań ztąd wiele strat i nieprzyjemności.
Tak naprzykład: raz, w pierwszych jeszcze latach gospodarowania, różne teorye dobrze mu znane wzbudziły w nim chęć, aby mieszkańcy dziedzicznych niegdyś jego wiosek nauczyli się czytać, owocowe ogrody zakładać, u doktorów się leczyć, karczmy omijać... Lecz bardzo prędko wszelkiej roboty około tego musiał zaniechać, bo na kilka miesięcy wyjechał do najbliższego miasta, w celu przeprowadzenia dość kosztownej i niebezpiecznej sprawy. Odtąd na ten punkt obłoków nie zerknął już nigdy. Innym razem agronomiczna wiedza jego doradziła mu zmianę istniejącej w Korczynie rasy bydła na inną: zmienił i znaczne korzyści obiecywał sobie z tego na przyszłość; ale tymczasem wydał sporo pieniędzy, a gdy przyszła pora wypłacenia czasowo ustanowionych podatków, nowy dług zaciągnąć musiał. Innym znów razem, mianowicie przed ożenieniem się z panną młodziutką, ładną, pięknie wychowaną, w której serdecznie był zakochany, zachciało mu się ogród korczyński wykwintnie urządzić i cały stary dom swój rodzinny otoczyć zbytkiem kwiecistych kobierców i aksamitnych trawników. Sam już posiadał znawstwo roślin; wynalazł sobie bardzo biegłego i również kosztownego ogrodnika. Przez dwa lata potem były istotnie w Korczynie cudne trawniki i osobliwe kwiaty, szparagi zadziwiającej grubości, brzoskwinie i nawet ananasy; ale po dwu latach, jawnie i absolutnie okazała się niemożność utrzymania nadal tego świetnego stanu rzeczy, bez niebezpiecznego zaniedbania najważniejszych majątkowych potrzeb i interesów.
Gdyby jeszcze kilka podobnych zerknięć ku obłokom, a Benedykt Korczyński byłby do szczętu zrujnowany. Ale w naturze jego, zapalczywej zkądinąd, istniała zdolność do powściągliwości. Powściągnął się od wszelkiego wierzgania i rozdymania nozdrzy, a lekkie i pełne gracyi kształty rumaka, powoli, stopniowo przelewały się w grubą i ponurą, ale w równem i cierpliwem stąpaniu niezmordowaną, postać wołu. Czy ta metamorfoza przyszła mu z łatwością? Nigdy z tem nie zwierzał się przed nikim, a raczej przed jedną tylko osobą zwierzać się kiedyś chciał i próbował...
Dwanaście lat minęło było od owego osierocenia po braciach, majątkowego zubożenia i śmiertelnego rozbicia się młodzieńczych jego ideałów, kiedy, pewnego letniego wieczora, Benedykt po obszernym ogrodzie Korczyńskim szukał swojej żony. Reszki dziennego światła padały mu na twarz, opaloną od słońca i błyszczącą od potu; szedł prędko i szerokiemi krokami; gruby i do czerwoności ogorzały kark nizko pochylał. Coś go dręczyło, bo koniec długiego wąsa do ust wkładał i w zamyśleniu zębami go przygryzał.
Po długiem szukaniu i kilkakrotnem wołaniu usłyszał nakoniec, ożywający się z głębi cienistej altany, łagodny i srebrny głos żony. Altana, z przezroczystej kraty wdzięcznie zbudowana i pachnącem kaprifolium gęsto opleciona, była jedną z nielicznych pozostałości owych ogrodowych upięknień, które przed ożenieniem się przedsięwziął był Benedykt. Teraz dość było jednego rzutu oka, aby poznać, że myśli o jakichkolwiek ulepszeniach estetycznych na tysiące mil oddalonemi od niego były.
Wszedłszy do altany, Benedykt pokilkakroć ucałował rękę i czoło żony i obok niej usiadł. Ładna, trzydziestoletnia brunetka w białym negliżu, w postawie objawiającej znudzenie i znużenie, siedziała, na wygodnej ogrodowej ławce i, poduszkę mając za plecami, ślicznie obute stopy na nizkim stołeczku opierała. Na kolanach jej leżała otwarta książka. Wejście męża nie ożywiło jej zasępionych rysów; uchyliła się nieco, aby twarz swoję odsunąć od głośnego i gorącego jego oddechu.
— Takem się zmęczył, moja Emilciu — zaczął, — że już trochę odpocząć muszę. Niech tam sobie ekonom i robotnicy poczekają, a ja kwadransik przy tobie posiedzę... Uf! te żniwa! nim je człowiek przebędzie, sto upałów go spali i sto strachów po nim przejdzie...
— Ja także — zcicha odparła kobieta — czuję się bardzo zmęczoną upałem...
— Ale co tam ten upał! — ręką po spoconem czole przesuwając, ciągnął Benedykt, — fizyczną przykrość każdy łatwo znieść może, jeżeli jest przy tem spokój...
— A cóż cię znowu tak bardzo niepokoić może? — z ledwie dosłyszaną ironią zapytała żona.
— Hm! zawsze mnie o to pytasz, zawsze ci wszystko opowiadam i zawsze pytasz znowu...
— Tak niezdolną jestem do zrozumienia i zapamiętania wszystkich twoich kłopotów i interesów...
Z większem niż przedtem znużeniem przechyliła się na poręcz ławki i wygodniej drobne stopy na podnóżku ułożyła.
— Jednakże — z trochą irytacyi w głosie zaczął znowu Benedykt — rzeczy te są bardzo zrozumiałe i do zapamiętania łatwe... Bo końca życia chyba nie zapomnę, w jakim byłem strachu, kiedy przeszłej jesieni, z powodu złych zbiorów, nie mogłem na czas zapłacić raty bankowej... Wszakże już Korczyn opisywać miano i, ledwie nieledwie dostawszy pieniędzy, piorunem z niemi do Wilna leciałem. Całą przeszłoroczną jesień biłem się jak ryba w wodzie.. Nie daj, Boże, takiej drugiej jesieni...
Pani Emilia smutnie wstrząsnęła głową.
— Mnie także zeszłoroczna jesień wcale nie wesoło przeszła... Chorowałam na zapalenie oskrzeli... i sama w domu byłam... jak pustelnica...
Benedykt rękę żony pocałował.
— Bieda z twojem złem zdrowiem! Prawda, że dwa miesiące prawie nie byłem w domu, a przez ten czas ty kilka dni chorowałaś obłożnie... Ale przecież sama nie byłaś! Miałaś przy sobie pannę Teresę, Martę, Justynkę, dzieci... a nawet — dodał z uśmiechem — pan Ignacy mógł cię muzyką swoją rozrywać... jakaż to pustynia?
— Ja ciągle żyję na pustyni — szepnęła kobieta.
— Oj! — krzyknął prawie mężczyzna, — bodaj, że lepiej byłoby żyć na pustyni niż wśród okoliczności takich, z jakiemi ja ciągle ubijać się muszę. Ile mnie kosztuje naprzykład to ciągle prawowanie się z chłopami! Człowiek przecież nie urodził się na tyrana i ludożercę... Niegdyś mi do tego naszego ludu serce młotem biło. Ale cóż? Ciemnota to jest, a ja na to nic nie poradzę. Las mi rąbią, zboże spasają, na pastwiska włażą... Czyż mogę własności swojej nie bronić? Gdybym magnatem był, jak Boga kocham, nie dochodziłbym niczego i niech-bym tam już mniej miał, byle tych sporów nie zawodzić... Ale samemu ciężko. Tu załatasz, tam dziura; tu zszyjesz, tam się rozporze — i Bóg jeszcze wie co z nami będzie! Więc muszę, chcąc nie chcąc, włóczyć ich po sądach... a zawsze, dalibóg, we środku mi coś aż płacze...
Niżej jeszcze pochylił gruby kark, a wielkie wąsy tak mu w dół zwisły, że klap surduta prawie dotykały. Dłonie o kolana opierał i w ziemię patrzał. Pani Emilia, wzniesionym wzrokiem ścigając ruchy gałązek, z któremi wietrzyk jesienny igrał, szepnęła:
— O! i ja także wiem co to płakać bez łez...
Benedykt podniósł głowę, z uwagą w jej twarz popatrzył, ręką potem machnął i rzekł:
— Tylko że u ciebie, Emilciu, pochodzi to z nerwów... mnie zaś — no! już tam o wszelkich rzeczach wysokich albo wesołych i marzyć przestałem... Ale chciałbym czasem odetchnąć swobodniej, pewnym być, że wam wszystkim nigdy chleba nie zabraknie...
— O, chleb! chleb! chleb! — zcicha zaśmiała się kobieta.
Benedykt spojrzał na nią szeroko otwartemi oczami.
— Czegóż śmiejesz się? Chleb! najpewniej o chleb mi chodzi! Więc cóż? ty nawet bez perfum i tych tam... różnych swoich szlafroczków obejść się nie możesz, a tak ironicznie mówisz o chlebie...
— Ja obchodzę się bez wielu rzeczy, które są tem dla duszy, czem chleb dla ciała... — żywiej nieco odparła.
Popatrzył na nią znowu, wzruszył ramionami i pochylił głowę tak nizko, że końce wąsów klap surduta dotykały. Milczał. Ładna brunetka w białym negliżu milczała także, twarz jego, ubiór i całą postawę zwolna wzrokiem obejmując. Z gry jej delikatnych rysów poznać było można, że czyniła w tej chwili bolesne dla siebie uwagi i porównania. Myślała zapewne, że tego człowieka, który teraz obok niej siedzi, nie takim wcale poznała i pokochała.
Był wtedy młodzieńcem zgrabnym, ze świeżą twarzą i trochę już smutnemi, ale pełnemi blasku, oczyma. Wieczorów tanecznych nikt nie wydawał wtedy, więc tańczącym go nie widziała; w zamian kilka razy miała sposobność zachwycać się jego gibkością i siłą, gdy siedział na koniu. Odwaga i zapał jego, dla których wielu nazywało go prawie szaleńcem, a także nieszczęścia jego braci, nadały mu aureolę rycerską i poetyczną. Powiadano, że dziwnym tylko zbiegiem okoliczności mógł tu pozostać. Przy ówczesnym braku młodych mężczyzn, uchodził za partyą świetną. Dumną była, że ją właśnie wybrał, że rozkochał się w niej z całą zapalczywością swojej natury, że życie z nią, z nią właśnie, uważał za jedyną zorzę, która na niebie jego zaświecić mogła po zgaśnięciu wielu innych...
O tem, że w Korczynie, który uchodził za fortunę wcale piękną, otoczyć ją i po wiek wieków otaczać miały wszystkie miękkości dostatku i wyszukanego smaku, prawie nie myślała, bo w domu rodziców swoich wśród tego wszystkiego wzrosła, i nie wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł żyć inaczej. Rachuba więc nie powodowała nią bynajmniej, kiedy ze szczęściem rękę swoję Benedyktowi oddawała. Po prostu, przyszły mąż podobał się jej bardzo, była w nim zakochana. Czemuż więc teraz... Ba! byłże to ten sam człowiek, co przed dziesięciu laty?
Od jazdy konnej po polach i ciągłego ruchu rozrosły mu się kości i muskuły; pieczysty teraz był, stąpał ciężko, kark miał gruby i zaczerwieniony. Na czole, które posiadało niegdyś białość i gładkość prawie dziewiczą, każdy rok ubiegły zostawił po parę zmarszczek, a teraz, w czasie żniw, było ono wilgotne od potu, od opalenia prawie bronzowe. Ubiór jego składał się z wysokich butów i płóciennego surduta, a przynosił z sobą ostry zapach owego znoju, który oblewa ciała żniwiarzy, owych zielsk dzikich, które na ścierniach czepiają się ludzkiej odzieży. Wprawdzie wszystkie te zmiany nie zaszły nagle; ale oko, nawykłe do wykwintnych form życia, nigdy oswoić się z niemi nie mogło.
Dlaczego człowiek ten stał się takim, jakim jest teraz?... Ani rozumiała, ani dochodziła. Dość, że od lat już kilku doświadczać zaczęła uczuć rozczarowania i zawodu, które czyniły ją smutna, i chorą. W tym odludnym i cichym Korczynie, przy tym człowieku spracowanym i niemającym czasu ani chęci do podzielania jej ulubionych rozrywek i zajęć, wprost traciła ochotę do życia. Objawiało się to w nieustannie wzrastającym jej wstręcie do wszelkiego ruchu. Pocóż-by zadawać sobie miała jakąkolwiek fatygę, skoro przez nią żadnej przyjemności zdobyć dla siebie nie mogła?
Parę razy dla wzmocnienia sił i nerwów wyjeżdżała za granicę i wracała istotnie wzmocniona, odrodzona. Ale w kilka miesięcy po powrocie wracały jej z naddatkiem wszystkie słabości i smutki. Przestała bywać u sąsiadów, bo byli dawno znani i niezabawni; nie wychodziła na przechadzki, bo nic ciekawego, ani miłego nie znajdowała w widoku nieba, ziemi i wszystkiego, co było na nich... Ogarniało ją coś bardzo podobnego do lenistwa ciała i duszy. Samo przejście z domu do altany ogrodowej nużyło ją niekiedy. Szczęściem było dla niej jedynem, że lubiła czytanie i ręczne robótki. Pochłaniała mnóztwo książek, wyrabiała mnóztwo poduszek, serwet, kołder i t. d. Przytem tęskniła i czuła się coraz częściej napastowaną przez różne drobne bóle, dolegliwości, osłabienia, które zawsze przewidywała zdaleka, spotykała z przestrachem i usiłowała odegnać mnóztwem starań i środków. Takie było jej istotnie nędzne życie.
Kiedy ładna trzydziestoletnia brunetka w milczeniu to wszystko wspominała i milczała, pieczysty, ogorzały, zmęczony i zgryziony mężczyzna w długich butach i płóciennym surducie zwrócił się do niej twarzą, popatrzył jej w oczy i, w zgrubiałe swe ręce biorąc jej narcyzową rączkę, zaczął:
— Dlaczego ty, Emilciu, od niejakiego czasu bywasz dla mnie tak obojętną? Co ja ci złego zrobiłem? czy masz mi co do wyrzucenia? Ot, i dziś biegłem do ciebie, aby przy tobie uspokoić się, odpocząć... Chciałem wygadać się przed tobą, rozpowiedzieć ci wszystko, uścisnąć cię i poweseleć... A ty tylko narzekasz, albo milczysz... ot, po prostu jak wroga mnie traktujesz... Niepierwszy już raz zauważyłem to w tobie, o! niepierwszy... Dzieje się już tak oddawna; ale dziś większy mnie żal zjął na tem... Dlaczego zobojętniałaś tak dla mnie? dlaczego wiecznie czujesz się nieszczęśliwą? dlaczego? powiedz, aniołku mój, dlaczego?
Ujął jeszcze i drugą jej rękę, twarz swoję blizko do jej twarzy przychylał, i z miłosnem prawie spojrzeniem, z prośbą, coraz ciszej i czulej zapytywał:
— Dlaczego, Emilciu? powiedz!... dlaczego, moja koteczko?
Nie broniła się pieszczotom jego, ale delikatną i coraz bardziej zasępiającą się twarz swoję oddalając od jego twarzy, z przejmującym żalem zawołała:
— O! gdybyś się ty był tak nie zmienił, Benedykcie, gdybyś się, tak nie zmienił! i ja... byłabym może taką jak dawniej... Ale tyś się tak zmienił... zmienił...
Zastanowił się chwilę nad tem, co powiedziała.
— A tak — potwierdził, — zmieniłem się istotnie...
— I tak nadzwyczajnie — dorzuciła, — jakby cię dotknęła różdżka jakiegoś złego czarnoksiężnika...
Machnął ręką i zaśmiał się wpół wesoło, wpół gorzko.
— Jaki tam czarnoksiężnik! — odparł. — Zycie to, moja duszko, życie! W takich, uważasz, okolicznościach, ostatni chyba głupiec utrzymać się może w roli Adonisa... Ale jeżeli ci idzie o moje serce, charakter...
Z wyjątkową w niej energią wyprostowała się i z głębokiem przekonaniem rzekła:
— Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Zycie może być piękne i szczęśliwe, lecz tylko dla tych, którzy odrzucą jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale kto, tak jak ty, zanurzy się w samych materyalnych interesach, a wyrzeknie się wszelkiego piękna i wszelkiej poezyi, wtedy...
— Więc oboje, ja i ty, zanurzać się będziemy w poezyi? — przerwał mężczyzna, — a tymczasem bank lub lichwiarz sprzedadzą nam Korczyn, i razem z dziećmi pójdziemy w świat o kiju...
Mówił to łagodnie, ale gdy spojrzał na żonę, wyraz lekceważenia przebiegł mu po twarzy.
— Nie rozumiemy się i rozumieć się nie możemy; — ze smutną obojętnością rzekła pani Emilia.
— Ale, nakoniec — zawołał mąż — czego chcesz? co mi masz do zarzucenia? dla czego jesteś nieszczęśliwą? Czybyś naprawdę wymagała ode mnie, abym, nieodstępnie przy tobie siedząc, zaniedbywał obowiązków, jakie mam dla dzieci, dla ciebie samej? abym, jak bałwan jaki, czytał z tobą romanse, słuchał rzempolenia Orzelskiego i nie dbał o ten nasz kawał ziemi, a nakoniec i o swój honor? bo przecież od interesów majątkowych i honor nieraz zależy! Czyżbyś naprawdę tego chciała?.
— Ależ nie! — żywo zaprzeczyła kobieta, — ja teraz już tego nie chcę... o, nie! Każde z nas ma już teraz świat osobny... zupełnie inny...
— Więc czegóż ci brakuje? Zbytkiem istotnie otoczyć cię nie mogę, ale i pocóż ten zbytek? a niedostatku dotąd, chwała Bogu, w domu naszym niema. Pracy i kłopotów nie masz żadnych... Wiedziałem odrazu, że nie jesteś do pracy ani stworzoną, ani wychowaną, i nie wymagałem jej nigdy od ciebie. Gospodarstwem zajmuje się Marta... ty robisz to tylko, co chcesz... Dzieci masz, przywiązanie moje, książki, robótki...
Powoli ładna kobieta wyprostowywała wątłą swoją kibić, aż wyprostowała ją zupełnie i z błyskiem w oczach przerwała:
— Wyliczyłeś wszystko, co mam: wyliczże teraz to, czego nie mam... Cóż ja mam? Żyję w tym kącie jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż ztąd, że nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe... O smaczny obiad nie dbam, ale pragnę dokoła widzieć choć trochę poezyi, piękna, artyzmu... A gdzież je tu znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń... natura moja nie może być stojącą wodą, ale potrzebuje błyskawic, które-by nią wstrząsały... Ja pragnę nadewszystko podziału uczuć... a czy jest przy mnie choć jedno serce, które-by uderzało razem z mojem? Mówisz zawsze że mnie kochasz! Ja to uważam za bolesną tylko ironią! Przebacz, że powiem prawdę. Nie masz natury dość wytwornej i zarazem gorącej, abyś mógł kochać tak, jak ja kochaną być potrzebuję. Gdybyś mnie tak kochał, nie opuszczałbyś mnie na godziny i dni całe, dla prostych materyalnych interesów. Przy mnie, dla mnie, zapominałbyś o wszystkiem, nie obrażałbyś co chwila gustów i przyzwyczajeń moich, ale wyrzekłbyś się raczej wszystkiego, zapomniałbyś o wszystkiem, byle mnie rozweselić, zająć, uszczęśliwić: tak ja rozumiem miłość, takiej spodziewałam się od ciebie, i dawno już wiem, żem się zawiodła. Cierpiałam nad tem tak, że aż się zachwiało to biedne, słabe zdrowie moje. Nakoniec zdobyłam się na rezygnacyą. Ale zato gdybym ja miała choć rozrywki i przyjemności jakie... Żyję na pustyni... nikogo nie widując... sama przed światem za lasami temi ukryta... Proza... proza... proza... Ja na niej, tak jak ty, poprzestawać nie mogę... I nuda... Ja nudzę się... Przecież książki i robótki wystarczyć nie mogą nikomu, a choćbym chciała zająć się czem innem, nie pozwala mi na to słabe zdrowie moje...
Mówiła to wszystko bez gniewu, cicho i tylko z wielkim żalem. Oczy jej napełniły się łzami, które przecież powściągnęła, i z ruchem zupełnego zniechęcenia dodała:
— Ale pocóż o tem mówić? Ty się nie zmienisz i nic się nie zmieni. Gwiazdy losu rożnem światłem świecą. Moja jest ciemną. Z pociechą myślę, że jestem słaba i mam złe zdrowie, może więc wkrótce mogiła...
Woń rezedowej perfumy wionęła od chusteczki, którą na chwilę do oczu swoich przycisnęła. Potem, odwróciwszy twarz, patrzeć zaczęła znowu na powietrzną grę gałązek kapryfolium, któremi wietrzyk poruszał.
Benedykt nie przerywał, słuchał i koniec wąsa przygryzał, a gdy umilkła, nie patrząc na nią, przytłumionym głosem wymówił:
— Ja... moje... mnie... dla mnie... przy mnie...
Po chwili wstał. Zdawać się mogło, że wysoka i silna postać Jego cięższą jeszcze stała się niż wprzódy.
— Prawdę powiedziałaś, — rzekł, — że nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy się już nigdy... Nie jest to już dla mnie nowem odkryciem, tylko dotąd łudziłem się jeszcze... Cóż robić? Niech jeszcze i to... Tylko pozwól powiedzieć sobie, że te twoje „kwiaty na piaskach,“ „wstrząsające błyskawice,“ „gwiazdy losu,“ „mogiły“ i t. p. górności nie są wcale poezyą, jak to sobie wyobrażasz, ale przestarzałą i złej wody romantycznością... Ja także niegdyś znałem się na rzeczach wzniosłych i od pospolitości życia oderwanych, a wyrzekłem się ich, nie dla hulanki i nie dla metresy, ale dla konieczności i obowiązków życia. Może i w tem jest trochę poezyi, ale ty się na takiej nie znasz... Cóż robić? Niech jeszcze i to...
W głosie jego słychać było trochę łez, ale więcej powściąganego gniewu. Wyszedł z altany.
Długo potem Benedykt w gabinecie swoim i na ganku domu wypłacał tygodniową należność robotnikom, naradzał się z ekonomem, głośny i żwawy spór wiódł z dwoma Bohatyrowiczami, którzy przyszli prosić o zwrot koni, w jego zbożu pochwyconych. Ostatnia ta czynność najwięcej zmęczyła go i zgryzła. Od ludzi, którzy w płóciennych kapotach stali na wschodach ganku, żądał pieniężnej zapłaty za stratę, którą poniósł. Oni prosili się zrazu, potem jeden z nich stawił się hardo, zaprzeczając wszystkiemu, wyrzucając mu zbytnią surowość i dla ich położenia niewzględność. Ubodło go to widać do żywego, bo odpowiadając głos tak podnosił, że aż krzyk jego na cały dwór się rozlegał. Ale i jeden z tych ludzi, średniego wzrostu, z twarzą do rydza podobną i zuchwale sterczącemi wąsami, uniósł się także.
— Niechże nas sądy sądzą! — zawołał, — niech pan na nas skargę podaje... bez procesu obdzierać się nie pozwolim...
— Podam — krzyknął Korczyński, — i także nie pozwolę, abyście mnie okradali...
— Za pozwoleniem pańskiem! — krzyknął zagrodowiec, — złodziejami nie byliśmy i nie będziemy nigdy... Teraz my na pana podamy skargę, za ubligę...
— Podawajcie i do samego dyabła, tylko mi z oczu ruszajcie! Zaraz! Jak nazywacie się? to jest imiona wasze?
Starszy i wyższy, chudy, schorowany i dotąd prawie ciągle milczący, postąpił krok naprzód: oczami, które niegdyś błękitne być musiały, ale teraz spłowiały i wyraz miały cierpiący, na Korczyńskiego popatrzył i cicho odpowiedział:
— Anzelm Bohatyrowicz.
Na szczególne spojrzenie i szczególniejszy jeszcze dźwięk głosu, z jakiemi to imię i nazwisko wymówiono, w gniewie swoim najmniejszej nie zwracając uwagi, Korczyński zapytał:
— A drugi?
— Fabian Bohatyrowicz! — jeżąc się i sierdzisto odkrzyknął zapytany.
— No, więc będziecie mieli proces... a teraz... wynoście się... prędzej!
Ten, który nazwał siebie Anzelmem, znowu na Korczyńskiego popatrzył i zcicha wymówił:
— Łaska pańska na pstrym konia jeździ... jednakowoż nieboszczyk pan Andrzej nie tak pewno postępowałby z nami!
Słowa te ukłóły Korczyńskiego: zmiękł, ochłonął, ale nachmurzył się jeszcze więcej.
— Nieboszczyk pan Andrzej żył w innych czasach, — mruknął i szybko zwrócił się ku drzwiom domu.
Na progu stanął, zawahał się i przez ramię do odchodzących już ludzi zawołał:
— Połowę kary daruję, ale połowę zapłaćcie...
— Nie zapłacimy nic — odpowiedział młodszy i sierdzistszy, — niech pan do sądu idzie i nas ciągnie... co robić!
Sceny takie na ganku korczyńskim powtarzały się bardzo często, bo kilka wsi chłopskich i jedna okolica szlachecka trzymały Korczyn w oblężeniu formalnem, i gdyby Benedykt zażarcie się nie bronił, mnóstwo tych drobnych rybek rozszarpałoby w mgnieniu oka tę większą rybę. Tego dnia jednak czuł się więcej jeszcze rozdrażnionym i zgryzionym. Przyczyniła się do tego w znacznej mierze owa rozmowa w altanie, a w pewnym też stopniu jakieś mgliste wspomnienia, które w jego umyśle poruszyły się na widok twarzy i wyrazów Anzelma Bohatyrowicza. Według wyrażenia, którem określał pewne swoje uczucia, „we środku mu coś płakało...“ W gabinecie swoim przy biurku, na którem paliła się lampa i leżały gospodarskie księgi rachunkowe, wziął głowę w obie dłonie i pogrążył się w myślach ponurych. Potem wyjął jeden z listów pod ciężkim przyciskiem leżących i powoli, z uwagą, z częstemi przestankami czytać go zaczął. Był to list brata jego, Dominika, pisany ze stron bardzo dalekich i brzmiący jak następuje:
— „Kochany bracie! Jak mi nie żal ciebie, że tak męczysz się i gryziesz ze swojem gospodarstwem i ze swemi interesami, ja winien ci powiedzieć słowa prawdy. Wy wszyscy nie umiecie sobie dawać rady. Czy człowiek grzybem jest, aby do jednego miejsca przyrastał i choć jemu tam nie idzie, gdzieindziej sobie szczęścia szukać nie chciał? Świat szeroki i można na nim znaleźć sobie wygodne miejsce, trzeba tylko mieć energią i trzeźwo patrzeć na rzeczy. Żebym ja wiedział, że ty trzeźwo już patrzysz na rzeczy, to-bym postarał się wydobyć cię z tego nieznośnego położenia, w jakiem wy wszyscy postawiliście siebie. Sprzedaj Korczyn, a ja dam tobie miejsce zarządzającego w jednych wielkich tutejszych majątkach. Jestem w blizkich stosunkach z jednym księciem, który teraz właśnie potrzebuje człowieka uczciwego i specyalnie wykształconego, aby majątkami jego, zarządzał. Pięć tysięcy rubli rocznej pensyi, utrzymanie dla ciebie i całej twojej familii, mieszkanie w pałacu, pojazd i sześć koni na rozkazy. Strona tu przytem bogata i różne spekulacye robić można, kto ma pieniądze: drzewem handlować, czy winokurnię założyć, czy podrady brać. Ale to już trzeba umieć robić i nie wiem czy ty potrafisz, bo mnie dotąd tylko na służbie doskonale idzie, a spekulacye udają się nie bardzo. Zawsze lepiejby ci było z taką pensyą i czystym kapitałem, któryby tobie z Korczyna został, niż teraz. Ja wiem, że tobie to wbić w głowę nie będzie łatwo; ja pamiętam jak i mnie smutno było po swojej stronie i jak ja męczył się, póki sobie tych różnych głupstw z głowy nie wybił. Ale na szerokim świecie człowiek poniewoli nauczy się i wiele zapomni. Wszystko jedno, gdzie żyć, byle uczciwie i wygodnie. Ja uczciwie żyję (temuż to i w spekulacyach szczęścia nie mam), ale o wygodę swoję i swojej familii dbam i na służbie dobrze stoję. Dbajże i ty o to, abyś dla urojonej celi reszty życia nie zmarnował. Ja ciebie chcę ratować, i wszystko zrobię, aby ci tu dobrze było. Choć wiele ja zapomniał, nie zapomniałem jednak tych czasów, kiedy my z sobą razem rośli, uczyli się, a potem... Ot, biedny Andrzej! Dwóch nas tylko p« nim zostało, a ani ja ciebie nie mam, ani ty mnie... Obciąłbym, żebyś ty żył w tej samej stronie, co ja, i żeby nasze dzieci zapoznały się z sobą. Zastanów się nad tem, co ci doradzam, pomyśl...“
Benedykt pomyślał, że i ten także zmienił się bardzo. Zycie! Od kilku lat pisywał do brata rzadko, i listy od niego przychodzące z niesmakiem odczytywał. Kilka razy chciał sprzeczać się z nim listownie, ale na długie pisanie nigdy czasu nie miał, i wszelka umysłowa robota była mu coraz trudniejszą. Machał więc tylko ręką, więcej namarszczał czoło, myślał, że naprawdę żadnego już brata nie posiada na świecie, i na długie miesiące o Dominiku zapomniał. Teraz jednak łagodniej niż zwykle i uważniej list jego odczytywał. Cóż? życie! czego ono z ludźmi nie wyrabia! jednego zmienia tak, drugiego inaczej. Wiele on tam, ten brat, zapomniał; o dawnej przyjaźni ich przecież pamiętał. Może i słusznie doradza? Może to psie życie do niczego istotnie nie prowadzi? Człowiek rdzewieje tylko, duszę w sobie gasi. Gdyby to choć we dwojenie tak... z tem domowem jeszcze nieszczęściem, ciężko. Tam pracy zapewne będzie wiele, ale praca nie jest bynajmniej straszną, a tylko to jest strasznem, co jej tutaj towarzyszy. Tam obok pracy będzie spokój, pewność jutra, a przytem... tych wiecznych kłótni z ludźmi nie będzie. O, te kłótnie!
— Gdybym magnatem był — mówił w duchu, — jak Boga kocham, nie dochodziłbym niczego i niech-bym tam już mniej miał, byle tych sporów nie zawodzić; ale samemu ciężko... A tak i sam uspokoję się, rdzę z siebie zetrę i ludziom dokuczać przestanę... Niech już tam lepiej dokucza im kto inny!... Kto wie? Może i zrobię tak, jak mi bratczysko radzi... Jak ja go dawno nie widziałem! Co tam ta... prawi o swojej pustyni! Ja to dopiero na pustyni żyję! Ani wygadać się przed kim, ani u kogo rady albo pociechy zasięgnąć! Tam miałbym blizko brata. Zmienił się... Cóż? życie! Biedny on taki, jak i ja!
Odkładał list pod przycisk, myśląc, że dziś, jutro, napisze do Dominika, w sensie twierdzącym.
— Trzeba tylko — myślał — o wszystkie warunki detalicznie się rozpytać, i żeby mi pozwalali choć raz na trzy lata w te strony przyjechać, bo jeżeli na zawsze... to z tęsknoty zdechnę...
Wtem z trzaskiem otworzyły się drzwi i do gabinetu wpadło małe stworzenie, skaczące jak konik polny, i przy każdym skoku rozwiewające dokoła głowy włosy, mające barwę dojrzałej pszenicy, gdy ją ozłaca słońce. Wpadło, poskoczyło, rękami szyję Korczyńskiego objęło i bardzo cienko i głośno wyszczebiotało:
— Ciocia Marta pyta się tatka, czy tatko tu kolacyą przynieść każę, czy będzie jadł w stołowym pokoju, czy kurczęta i mleko kwaśne, czy maliny... Ciocia Marta dała mi ich dużo, dużo, i ciasteczka z malinami pieką się, ale jeszcze nie upieczone. Ciocia Marta mówiła, żeby tatko dziś jadł mleko kwaśne, bo dobre, a wczoraj było niedobre...
Korczyński pochylił się i usta dziecka pocałunkiem zamknął. Był to jedyny sposób powstrzymania tego ptaszęcego szczebiotu, lecz powstrzymania go tylko na chwilę, bo mały paluszek wnet wyciągnął się w przestrzeń, ku białym małym motylom, które, wleciawszy przez otwarte okno, dokoła lampy krążyły, albo padając, drżące swoje skrzydła rozpinały na szarych okładkach ksiąg rachunkowych.
— Widzi tatko? motylki... o! jakie motylki... ale w ogrodzie ładniejsze... Julek mówił, że za miesiąc będą już rybacy łowili jacicę... wie tatko, w nocy... na czółnach... z takiemi ogniami... czy tatko kiedy łowił z rybakami jacicę? Julek mówił, że to takie malusieńkie, malusieńkie motylki... dla ryb, widzi tatko, na przynętę...
— Widziu! — zaczął Korczyński, w twarz małego syna patrząc tak, jak może dotąd nigdy nie patrzył, — Widziu, słuchaj Widziu!
— Co, tatku?
— Lubisz ty te malutkie białe motylki?
— Lubię, tatku, takie ładne...
— A Niemen lubisz?
Dziecko aż nóżkami zatupało.
— Tateczku, żeby tateczko wiedział, jak to dobrze pływać i ryby łowić!... Ja z Julkiem dziś pływałem... on złowił szczupaka... wie, tatko, na sznur... a ja na wędę dwa kiełbie, takie śliczne, śliczne kiełbiki...
— A las lubisz, ten co za Niemnem?
— Oj, tateczku, my z ciocią Martą i z Justynką w niedzielę do lasu popłynęliśmy, grzyby zbierali, i tak było wesoło, wesoło...
Grube ramię mężczyzny coraz silniej obejmowało szczupłe ciałko dziecka, i duże, ponure oczy miękły i promieniały, topiąc się w czystych, błyszczących, ruchliwych źrenicach dziecięcych.
— A tatka kochasz? Co?
Na pomarszczonem czole, szorstkich policzkach i długich wąsach Korczyńskiego nie było takiego miejsca, którego-by nie ucałowały śmiejące się i świeże usta jego syna. Był to swawolnik i wisus, jakich mało; nietylko w całym domu, ale i w całym Korczynie słychać go było. Kiedy go do nauki napędzano, krzyczał: „Nie dręczcie mnie!“ i biegł co sił na folwark do parobczyńskich dzieci, czy w pole do żniwiarzy, albo pastuszków; ale czasem sam, z dobrej woli, zaczynał uczyć się żarliwie, z książką zaszywał się w takie kąty, że go wynaleźć było trudno, a gdy mała siostra raz zachorowała, niańczył ją i bawił całemi dniami, tak, że aż sam pobladł i schudł... Korczyński na to dziecko swoje patrzył teraz długo, z zamyśleniem głębokiem; myślał, patrzył i uśmiechać się zaczął.
— Oj, ty, nadziejo moja!
Chłopczyk aż krzyknął, taki mocny i szorstki całus przygniótł mu mały policzek. Korczyński, z rozweseloną twarzą, rzekł:
— Poproś cioci Marty, aby mi tu przysłała kurcząt, mleka kwaśnego, malin i wszystkiego, co chce... Jeść mi się zachciało dyabelnie!
Tej jeszcze nocy odpisał bratu w sensie przeczącym.
Nazajutrz oboje z Martą wstali, jak zwykle, o piątej zrana i, jak zwykle, oba ich głosy przez cały dzień huczały po dworze. Mieli oboje z sobą, prócz innych, i to rodzinne podobieństwo, że głosy ich stawały się z latami coraz grubszemi i krzykliwszemi. Oprócz pracy kłopotliwej i drobiazgowej, której się oddawali z coraz ciaśniejszą wyłącznością, oboje mieli w życiu jakiś pierwiastek, który obudzał w nich częste rozjątrzenia.
To usposobienie do gniewu i ponurości wzrosło u Korczyńskiego od dnia, w którym znów stoczył z żoną krótką, ale dla niego niezapomnianą rozmowę. Tym razem ona-to weszła do gabinetu jego i, więcej jeszcze niż przed kilku laty smutna i osłabiona, oznajmiła, że mówić z nim chce o interesach. Korczyński zdziwił się i ucieszył. Zawsze jeszcze spodziewał się trochę, że żona jego prędzej czy później weźmie jakiś udział w jego myślach i zajęciach, że nastąpi pomiędzy nimi, jeżeli nie zupełne, to przynajmniej niejakie, porozumienie. Pośpiesznie więc przysunął jej najwygodniejszy fotel, oświadczając zupełną chęć i gotowość do pomówienia z nią o interesach.
Cicho, płynnie, łagodnie, żona wypowiedziała mężowi, i życzy sobie, aby od połowy jej posagu wypłacał jej procent, który ona obracać chce na osobiste potrzeby. Posagu wniosła 20.000; prosi o procent tylko od dziesięciu i tylko o ośm od sta, choć wszyscy teraz dziesięć i dwanaście płacą z największą ochotą. Może nawet tę sumę otrzymywać w dwóch albo trzech ratach. Słowem, na rzecz wspólnego życia ustępuje połowę swoich dochodów i w wypłacie drugiej połowy uczyni wszystkie dogodności i ustępstwa, ale pieniądze te musi posiadać w swoich ręku i do swojego rozporządzenia, ponieważ ma swoje potrzeby i gusta, któremi jego obarczać wciąż nie chce, a których zadowolenie na tej pustyni i wśród tych nudów poprostu jest jej do życia niezbędne. Chciałaby przyozdobić trochę swoje gniazdko, to jest pokoje, w których najwięcej przesiadywać jej miło; słabe jej zdrowie potrzebuje wielu lekarstw; lubi przy tem czytać i zajmować się robótkami: będzie więc sobie za tę połowę procentu przyozdabiała swoje gniazdko, kupowała lekarstwa, książki, włóczki, bawełnę i nawet suknie.
— Spodziewam się — zakończyła, — że nie zechcesz mi odmówić tej drobnostki... Wszak i dotąd zawsze kupowałeś wszystko, czego żądałam, ale sprawiało ci to kłopot, a ja znowu odmawiałam sobie wielu rzeczy, byleby ci prośbami nie dokuczać. Tobie to więc nie zrobi różnicy żadnej, a mnie, w mojem smutnem życiu, przyniesie trochę ulgi i przyjemności...
Czy proponowany układ zrobić mu miał jaką różnicę, tego Korczyński najlżejszym ruchem twarzy nie okazał. Łagodnej i długiej mowy żony wysłuchał z uwagą, ze spuszczonemi oczyma i długi wąs na palec zakręcając. Gdy skończyła, ukłonił się jej z tak wykwintną grzecznością, jakby przed nim siedziała, nie kobieta, z którą pod jednym dachem żył już od lat kilkunastu, ale jakaś łaskawa dla niego kredytorka, i również z wyszukaną grzecznością odpowiedział:
— Życzenie twoje starać się będę spełniać jaknajakuratniej... Proszę tylko, abyś chciała ściśle oznaczyć mi termina wypłat...
Odpowiedziała, że ten punkt sprawy jest dla niej zupełnie obojętny; ale wytworna forma obejścia się, jaką dnia tego z nią przybrał, tak ją ujęła, tak jej może dawne czasy i dawnego Benedykta przypomniała, że z powłóczystem spojrzeniem i prawie namiętnym ruchem obie ręce ku niemu wyciągnęła.
Gdyby on był wtedy pochwycił ją w objęcia i okrył gorącemi pocałunkami, gdyby potem zaprzestał ciągłego chodzenia około gospodarstwa i jeżdżenia za interesami, a w wykwintnem i modnem ubraniu zaczął przesiadywać w jej „gniazdku,“ razem z nią czyta — tając w trzech językach powieści i podróże, a długiemi godzinami miłośnie w oczy jej patrząc, — kto wie, jakie zmiany w pożyciu ich zajść-by mogły; kto wie, czy tym sposobem zmysłom jej i wyobraźni uczynić-by zadość nie mógł... Ale on znowu ukłonił się jej bardzo grzecznie i jednej tylko z wyciągających się ku niemu rączek dotknął zlekka końcami swoich palców. Ona też odwróciła się szybciej daleko, niżby się tego po jej osłabieniu spodziewać było można, i odeszła.
Wtedy ten pleczysty i silny mężczyzna zaśmiał się zrazu krótkim, nerwowym śmiechem, potem dłuższym, a potem tak długim i ustać niemogącym, że aż na kanapę z łoskotem upadł i oczy sobie obu rękami zakrył...
Od tej pory pani Emilia przestała już i do ogrodowej altany uczęszczać. Za pieniądze, z zegarkową akuratnością otrzymywane od męża, okleiła swoję sypialnię błękitnym papierem, a gabinet białym w polne kwiatki. Tu ustawiła meble błękitne, tam ponsowe, toaletę przyozdobiła puchem muślinów i koronek, piętrówki napełniała coraz nowemi książkami i cackami, coraz nowe sprowadzała materyały do ręcznych robótek. Teresę umieściła obok sypialni, aby zawsze mieć pod ręką lektorkę, powiernicę i podawaczkę lekarstw. Tak żyła, z łóżka przenosząc się na szezląg i z szezląga na łóżko, cicha, łagodna, nietylko nikomu nie dokuczając, ale cienia przykrości nigdy nie czyniąc, dniami i tygodniami czasem nikogo z domowych nie widując, i ani wiedząc, co się w dalszych pokojach domu dziać mogło. O tych dwóch swoich ulubionych i wszystkiem, co lubiła, usłanych pokojach, poufnym swoim mawiała:
— To cały mój świat!
Światem zaś Benedykta stał się obszerniejszy od pokojów jego żony, ale także nie zbyt obszerny Korczyn. Stopniowo i coraz prędzej te 40 włók gorszego i lepszego gruntu zasłaniały przed nim całą kulę ziemską, ze wszystkiem, co na niej jest i było. Zasiewał co rok dwieście morgów zbożem i pastewnemi trawami; na piaskach sadził kartofle i wyprzedawał je z zyskiem sąsiednim gorzelniom; inwentarze starannie utrzymywał; we dworze zawsze miał coś do naprawienia i podtrzymania; z sąsiadami o każdy pręt ziemi, o każdą spasioną trawkę i każdą w lesie zrąbaną gałąź przed sądami i bez sądów ujadał się coraz zacieklej.
Z kilku tysięcy przez całą tę pracę otrzymywanego dochodu wypłacał raty bankowe, procenta od posagu siostry i z największą już regularnością procenta od połowy posagu żony. Potem, płacił za syna w szkołach i za córkę na pensyi warszawskiej. Co zostawało pieniędzy na utrzymanie domu, tem rządziła Marta. Co zostawało czasu od gospodarstwa i interesów, tego używał Korczyński na polowanie z wyżłem i czytanie gazety, przy której najczęściej zasypiał. Gazeta mówiła o głośnych i dalekich sprawach, które coraz bardziej wydawały mu się obcemi i jałowemi.
Wszystkie swoje siły przelewał na ten warsztat, na którym od lat tylu i z takim trudem tkał byt własny i przyszłość swoich dzieci. Nici tkaniny rwały się ciągle i uciekały w głąb pasma; chwytał je, związywał i drżał o to, aby kiedykolwiek nie porwały się ze szczętem. Lękał się też wielu innych jeszcze rzeczy. Czasem zdawać się mogło, że zapomniał mówić, tak był milczącym. Kiedy się zaś rozgadał, nie o wszystkiem mówił jasno. Nabył zwyczaju zastępowania niektórych zdań lub imion własnych trzema nic nie znaczącemi wyrazami: „to... tamto... tego...“ Nie były one jego przysłowiem, bo nie używał ich zawsze, ale czasem, gdy, zaciąwszy się w mowie i trochę jąkając się, zaczynał swoje: „To... tamto...“ słuchaczom się zdawało, że mądry i filuterny błysk przelatywał mu w piwnych, posępnych źrenicach...




IV.

Ustawiczne kłopoty i zajęcia pana Benedykta, z jednej strony, a z drugiej, słabe zdrowie pani Emilii i sposób życia, jaki wiodła od lat już wielu, nie pozwalały mu na utrzymywanie szerokich stosunków towarzyskich. Oboje też, choć dla przyczyn różnych, nie pragnęli ich wcale: on unikał wydatków i przeszkód w pracach gospodarskich, ona lękała się ruchu, gwaru i wszelkiej fatygi; jednak zupełnie wyosobnionymi zpośród ludzi być nie mogli. Dawne stosunki sprowadzały im niekiedy odwiedziny krewnych i sąsiadów. Raz w rok na imieniny pani domu, przypadające w ostatnim dniu czerwca, zjeżdżała się do Korczyna znaczna liczba gości. Był to już zwyczaj przyjęty od tak dawna, że zmienić go było niepodobna bez uchybienia najprostszej przyzwoitości i narażenia się na niechęć całego prawdę sąsiedztwa.
W wielkiej sali jadalnej około czterdziestu osób wstawało od stołu, okrytego staroświeckiemi, naczyniami z, porcelany i kryształu, i ciężkiem, również staroświeckiem srebrem. Światło słoneczne, łagodzone przez zapuszczone u okien sztory, nadawało tej zastawne bogate połyski. Jak w całym dworze tak i tutaj widać było obfite pozostałości dawnych dostatków tego domu. Nic nowego, ale wszystko, czegokolwiek trafy losu nie wydarły, ze starannością, świadczącą o czujnych i czynnych głowach i rękach, było zaoszczędzone i przechowane.
Gospodyni domu, cała błyszcząca od dżetowych ozdób, które ją okrywały, dała znak wstania od stołu. Z najstarszego przy stole miejsca powolnym ruchem podniosła się wdowa po Andrzeju Korczyńskim, kobieta na wiek swój jeszcze zadziwiająco piękna. Matka trzydziestoletniego syna, mogłaby prawie podbijać serca ludzkie, ale, jak ogólnie w okolicy tej wiedziano, wszelka zalotność była jej zawsze i zupełnie obcą. Od owej, przed dwudziestu trzema laty wydarzonej, straszliwej chwili, w której dowiedziała się, że jest wdową, nie zdjęła z siebie ani razu sukni żałobnych i, w posagowym swoim majątku, wychowaniu i pieszczeniu jedynaka wyłącznie oddana, żyła jak zakonnica, świata unikając, a wszelkie przypuszczenia o możliwości powtórnego wyjścia za mąż odpierając nieprzezwyciężonym chłodem. Więc też cnoty czystości i poświęcenia zdawały się od stóp do głowy przyoblekać jej wysoką i bogato rozwiniętą kibić, którą malowniczo opływała czarna i ciężka suknia. Czarne koronki i gładkie pasma włosów żałobną ramą otaczały twarz jej o rysach wydatnych i prawidłowych, delikatną bladością okrytych i zmąconych, ledwie dostrzegalnemi zmarszczkami, które zbiegały się w drobne snopy około wielkich, smutnych oczu i chłodnych, dumnych ust... Najdrobniejsza błyskotka nie ożywiała jej wdowiego stroju; uśmiech wesoły bardzo rzadko oświecał zamyślone jej rysy. Gdy szła albo do kogo przemawiała, zawsze głowę podnosiła wysoko i powieki spuszczała, co rzucało na nią podwójny wyraz wyniosłości i skromności, w którym przemagała wyniosłość. Jak wysoce poważali ją członkowie jej rodziny, świadczy o tem lękliwy nieledwie pośpiech, z jakim gospodarz domu, gdy tylko powstała z miejsca, podawał jej ramię.
Jakiś otyły i na jowialnego gastronoma wyglądający sąsiad ofiarował się na towarzysza siostrze pana Benedykta, pani Jadwidze Darzeckiej, całkiem do brata niepodobnej, przysadzistej, rumianej, gadatliwej, zanadto bogato w aksamit i brylanty strojnej kobiecie, która, rękę, bransoletami okrytą, kładąc na ramieniu sąsiada, z za tłumu osób z krzeseł powstających dojrzeć usiłowała, z kim dwie dorosłe i dwie niedorosłe jej córeczki od stołu odchodzić będą.
Mąż jej, człowiek wysoki i sztywny, siwiejący, z arystokraty cznemi rysami twarzy, który w czasie obiadu płynnie i kwieciście mówił o Włoszech, Paryżu, Ostendzie i różnych innych wsławionych punktach Europy, za gospodarzem domu i jego bratową szedł z panią Emilią. W ogóle na rodzinie Darzeckich znać było niepospolite w tych stronach bogactwo. On miał ruchy i mowę człowieka silnie stojącego na złotych nogach; panie były strojne i mówiły wiele o zagranicy i zabawkach.
Również bogaty, albo i bogatszy jeszcze, Teofil Różyc siedział przy stole obok małej, zgrabnej, młodziutkiej blondynki, która, szeleszcząc jasną atłasową suknią, żywo poruszając głową ubraną w kwiaty, z dziecinnemi prawie ruchami obnażonych śnieżnych, ramion, szczebiotała mu po francuzku: comme quoi przed dwoma laty męża swego, Zygmunta Korczyńskiego, na wodach poznała; comme quoi podobał się jej odrazu, ale rodzice jej, w odległych ztąd stronach mieszkający, długo zgodzić się nie chcieli, aby ona tak wcześnie za mąż wychodziła; comme quoi matka Zygmunta, pani Andrzejowa Korczyńska, tam przyjechała, za synem się wstawiła i wszelkie przeciwności zwyciężyła; comme quoi przed dwoma laty z Zygmuntem do tej okolicy przyjechała, ale okolica nie podoba jej się bardzo: natura dookoła monotonna i prozaiczna; towarzystwa i rozrywek wcale niema; Zygmunt malować tu nie może, bo mu braknie natchnień i tematów, więc pewnie oboje wkrótce do Monachium lub Rzymu wyjadą, gdzie talent malarski Zygmunta etc., etc.
Różyc, odznaczający się w tem kółku wykwintną postawą i białą jak welinowy papier twarzą, grzecznie słuchał ptaszęcego szczebiotu małej blondynki, podtrzymując go rzucanemi czasem słowami, a często z za szkieł swoich binokli patrząc ku przeciwległemu punktowi stołu, gdzie Justyna, po francuzku także, rozmawiała z niemłodą i bardzo w tem towarzystwie osamotnioną cudzoziemką, nauczycielką młodszych panien Darzeckich. Parę razy spojrzenia jego, wracając od Justyny, zbiegały się w drodze ze spojrzeniami siedzącego po drugiej jego stronie Zygmunta Korczyńskiego, przystojnego, choć trochę zbyt bladego i na wiek swój chmurnego bruneta. Obaj spoglądali często w jednę stronę, co na cienkie wargi Różyca sprowadzało szybki, ironiczny uśmiech.
A milutka Klotylda, szczebiocząc, gestykulując, często w twarz męża wlepiając długie spojrzenia, niczego przecież nie spostrzegała, kiedy zaś wstawać od stołu zaczęto, z dziecinną prawie wesołością ramię Zygmunta pochwyciła i, wznosząc ku niemu zgrabną główkę i szafirowe oczy, do niego znowu szczebiotać zaczęła.
Tak utworzyły się cztery naczelne pary; za niemi posunęło Kilka innych, daleko skromniej wyglądających, złożonych z kobiet i mężczyzn, których ubranie i twarze zdradzały walkę z losem dość ciężką. Byli to sąsiedzi Benedykta Korczyńskiego, mniej więcej wtakiem jak i on położeniu będący i podobny prowadzący sposób życia. Kobiety tam były w podstarzałych materyach i tanich błyskotkach; mężczyźni ogorzali, wąsaci i ubrani wcale nie według ostatniej mody. Pomiędzy temi kilkunastu twarzami kobiecemi i męzkiemi znajdowały się takie, którym spracowanie czy zgryzoty wychudziły policzki i przedwczesnemi zmarszczkami okryły czoła; teraz jednak, wśród licznego zebrania, czuli się oni wesołymi, czy też tylko usiłowali okazać wesołość, a w dodatku jeszcze chcieli być i eleganckimi. Chód i ruchy ich zdradzały, że takie ceremonialne odchodzenie od jadalnych stołów, zwyczajne im nie jest, że jeśli nawet znali niegdyś podobne parady, to oddawna od nich odwykli. Mężczyźni, nie czynili sobie nawet wielkiego przymusu, ale panie, krygowały się, próbowały ruchów majestatycznych lub polotnych, uśmiechami ozdabiały przywiędłe usta, przez co nabierały charakteru, obcej im może zazwyczaj, nadętości lub gapiowatości.
Za temi skromnemi parami, na których najwyraźniej odbijało się piętno czasu i miejsca, posuwało się znowu kilka par świetnych. Różyc prowadził strojną pannę Darzecką, która miała wysoki wzrost Korczyńskich i chłodne rysy swojego arystokratycznego ojca, a której narzeczony, blady blondyn z angielskiemi bokobrodami i tytułem hrabiego, podawał ramię jej siostrze, młodziutkiej, żywej zalotnej brunetce. Potem szedł jeszcze Kirło, prowadząc Teresę Plińską, która dnia tego, już nie twarz, ale gardło obwiązane miała batystową chusteczką, a prowadził ją w ten sposób, że kilka patrzących na to osób uśmiechnęło się, albo nawet zaśmiało głośno. Krygował się, ramię; jej do boku swojego przyciskał, o czemś jej szeptał: widocznie, towarzyszkę tę wybrał sobie dla żartu i śmiechu. Nakoniec, w nieładzie już, posypała się młodzież płci obojej, pod przewodnictwem dwudziestoletniego syna i czternastoletniej córki gospodarstwa.
Justyna, powstawszy z miejsca, szybko przybliżyła się do ojca, który, na ogólne wstawanie od stołu nie zważając, pilnie i chciwie dojadał ogromnej porcyi galarety i biszkoptów. Ku zwieszonej nad talerzem i srebrem, siwizną okrytej głowie jego schylając swoję głowę, ubraną tylko w czarny warkocz i parę świeżych kwiatów, zlekka jego ramienia dotknęła:
— Chodźmy, ojcze!
— Zaraz, zaraz — odmruknął, — tylko, widzisz... skończę...
— Wszyscy odchodzą — bardzo cicho nalegała, — samemu tak przy stole zostawać nie wypada...
Błękitne, wilgotne, z rozmarzonym wyrazem oczy starego z nad talerza podniosły się na pochyloną twarz córki.
— Nie wypada... to prawda, że nie wypada; a kiedy nie wypada, to nie ma już co... chodźmy...
Raz jeszcze spojrzał na pozostałą pośród talerza galaretę, starannie serwetą otarł pulchne, ponsowe usta i siwe wąsy, wstał, właściwym sobie ruchem, wysuwającym nieco naprzód żołądek, wyprostował się, a Justyna wsunęła mu rękę pod ramię. Poszli za innymi, lecz w znacznej od innych odległości.
— Dobry był obiad, — mruczał stary, — bardzo dobry... Polędwica trochę nie te... ale kurczęta i szparagi... caca! Jadłaś, Justynko, co?
— Jadłam, ojcze, — odpowiedziała.
— Che, che! — zaśmiał się i filuternie, na córkę spojrzał: — albo to ty na takie rzeczy uważasz! U ciebie jeszcze fiu! fiu! w głowie. Słyszałem dziś, jak Kirło mówił pani Benedyktowej, że ten Różyc w tobie... te... a i Zygmuś znowu dojeżdżać zaczyna... dawne dzieje... przypominają się może? ha? choć już żonaty... ale serce to te... nie sługa... wiem ja to sam... pamiętam...
Justyna szła zwykłym równym krokiem, głową nieco podniesioną, i patrzyła w ziemię; możnaby myśleć, że słów ojca nie słyszała.
W sali jadalnej pozostało już tylko kilku lokajów, którzy z gośćmi przybyli i pomagali w usługiwaniu przy stole jedynemu w tym domu pokojowcowi. Pozostała tam także Marta, w dniu tym świątecznie ubrana, z kolorową kokardą na szyi i wysokim grzebieniem we włosach. Do obiadu prawie nie siadała, chociaż nakrycie dla niej znajdowało się na stole; pilnowała przynoszenia półmisków, kolei podawania wszystkiego, dokładności i szybkości usługi.
Zapewne już i na parę dni pierwej przed tym dniem, zupełnie w domu wyjątkowym, panna Marta sporo do czynienia mieć musiała; bo kiedy wszyscy wyszli już z sali, ciężko na jedno z krzeseł opadła i splecione ręce na kolana opuściła. Zgarbiła się przy tem i pochyliła głowę tak, że wydawała się skurczoną i jakby w sobie zwiniętą. Z pod schylonego czoła, na które wybiegło mnóstwo zmarszczek, zamyślonem spojrzeniem wodziła po długim stole i w nieładzie około niego stojących krzesłach. Powoli głową trząść zaczęła tak, jak ktoś, co wpośród miejsc tych samych pamięcią ściga wcale inne obrazy i twarze, Powoli też ogniste jej oczy przygasały, unieruchomiały się i zachodziły mgłą wilgotną.
Nagle odezwał się za nią ostry dyszkant domowego lokaja, Franka:
— Kawę przyniosłem!
Jak sprężyną podniesiona z krzesła, wstała i dwoma szerokiemi krokami przystąpiła do bocznego stołu, na którym tylko co postawiono wielki imbryk z ugotowaną kawą. Chwyciła go i nalewać poczęła napój poobiedni do starych porcelanowych filiżanek.
— Franek! — zagrzmiał na całą salę głos jej basowy i trochę ochrypły — po jakiemu to filiżanki wytarte! pył na spodzie. Podaj mi tu czystą serwetę, niedołęgo, słyszysz?
Tymczasem odchodzące od stołu pary, przebywały wielki niepokój i, do połowy salonu doszedłszy, rozstawały się ze wzajemnemi ceremonialnemi ukłonami. Pani Andrzejowa, nie podnosząc powiek, cieniem uśmiechu i lekkiem pochyleniem głowy, którą wnet znowu wysoko podniosła, podziękowała szwagrowi. Darzecka rękę otyłego sąsiada, który jej świetnego wydawania córki za hrabiego winszował, ściskała tak mocno, że aż bransolety jej głośno zadzwoniły. Młodziutka i malutka Zygmuntowa Korczyńska złożyła przed swoim chłodnym i zachmurzonym mężem dyg żartobliwy, a tak głęboki, że prawie do ziemi przysiadła, poczem wnet znowu pochwyciła jego ramię, jakby ani na chwilę rozstawać się z nim nie chciała.
Tu fais des folies, Clotilde, — zcicha upomniał ją mąż.
Mais, puisque je suis folle de toi! — tuląc się mu do boku i oczy ku niemu wznosząc, odszepnęła.
Pani Emilia, wiodąc panie ku głównym kanapom i fotelom, Kończyła rozmowę z wysokim i sztywnym szwagrem swojego męża, który, z galanteryą zwracając ku niej delikatną, bladą, w wązką ramę siwiejących bokobrodów ujętą twarz, płynnie i ozdobnie mówił tym razem o Szwajcaryi.
— Gdyby bratowa chciała kiedy wyrwać się z tego zakątka i czas jakiś przepędzić w uroczej Szwajcaryi, zdrowie jej i humor uległyby niezawodnie szczęśliwym zmianom.
Jednak humor i zdrowie pani Emilii wydawały się dziś doskonałemi, i patrząc na jej zlekka zarumienione policzki, promieniejące oczy i ponsowe usta, nikt-by nie odgadł męczarni, które przez kilka dni poprzednich przebywała w domu. Już przyjazd dzieci na wakacye, wpuszczając w zwykły tryb jej życia trochę ruchu i gwaru, stał się dla niej przyczyną wzmożonego bicia serca i kilku bezsennych nocy. Wobec mającego wkrótce nastąpić zebrania, śmiertelnie lękała się na ten dzień właśnie dostać migreny, chrypki, newralgii, niedyspozycyi żołądkowej, słowem: czegokolwiek takiego, coby jej fatygę przyjmowania gości uniemożliwiło. Z tą obawą przebywała dnie i budziła się nocami, biorąc zdwojone dozy bromu, laurowych kropli i magnezyi, płucząc gardło roztworami różnych soli i kor, smarując maściami zagrożone miejsca. Trwało to aż do dzisiejszego ranka, w którym, przy bardzo skromnem i długiem ubieraniu się, przypomniała sobie dawne, lepsze czasy i zapragnęła znowu być choćby dzień jeden taką, jak niegdyś!, niegdyś... Weszła do salonu dziwnie wzmocniona i podniecona, z żywością, ruchów, których wczoraj nikt-by się w niej ani domyślał, z tem samem rozpromienieni oczu i uśmiechu, z jakiem teraz zwróciła się ku dwom sąsiadkom, które ją wypytywały o słabe i tak bardzo delikatne jej zdrowie.
Za otwartemi na oścież szklanymi drzwiami stała wysoka ściana zieloności, w której klony, wiązy, lipy i jawory, w nierozwikłany chaos mieszając potężne swoje gałęzie, zdawały się tłumnie tłoczyć i następować na siebie. Gęste sploty dzikiego wina, tworząc grube kolumny i przezroczyste festony, ocieniały obszerny i kilku wschodami z ogrodem rozdzielony ganek, na który gospodarz wprowadził starszych sąsiadów i krewnych, częstując ich tam cygarami.
W jednym z rogów salonu, przy otwartym fortepianie, Różyc, młody hrabia z angielskiemi bokobrodami i Zygmunt Korczyński, którzy snadż cygar palić nie chcieli, bo na ganek nie wyszli, rozmawiali z sobą przyciszonemi głosami, a bardzo uprzejmie. Mało sebie znani, zeszli się z sobą, pociągnięci niby prawem naturalnego doboru. Pomimo bowiem wielkich różnic powierzchowności, z ubiorów swoich, gwałtownie na pamięć przywodzących żurnale mód, z postaw i ruchów, nic pod względem wykwintności nie pozostawiających do życzenia, ze sposobu mówienia, wyróżniającego się lekkiem cedzeniem sylab i przymieszki francuzkich wyrazów, z kobiecego prawie wydelikacenia cery i rąk — byli oni bardzo do siebie podobni, stanowili niejako jeden typ, przez pewne warunki urodzenia, wychowania i majątku wyrabiany: tylko że hrabia cedził sylaby i francuzczyzny używał najwięcej, a Zygmunt Korczyński najmniej; przytem u tego ostatniego w układzie włosów, wyrazie twarzy i przybieranych pozach było coś marzącego i jakby nałóg do malowniczości zdradzającego, co koniecznie przypominać musiało artystę.
Istotnie, opowiadał on w tej chwili dwóm towarzyszom o paroletnim pobycie swoim w Monachium, który więcej mu przyniósł korzyści i artystycznych uciech, niż kilkoletnie studya w szkołach sztuk pięknych, najprzód wiedeńskiej, a potem trochę w paryzkiej i dusseldorfskiej. Hrabia chwalił także Monachium, Wiedeń i Paryż, ale przekładał Włochy, gdzie wśród najpiękniejszej natury znajdowały się, według niego, najpiękniejsze w świecie kobiety.
Różyc znowu najdłużej mieszkał w Wiedniu, to miasto uważał za najweselsze i w niem — jak o tem z ironicznym uśmiechem nadmienił — najpiękniejsze swoje pozostawił wspomnienia. Po kilku minutach podobnej rozmowy razem jakoś podnieśli powieki i uważniej niż przedtem na siebie popatrzyli. W spojrzeniach ich, oprócz zwiększonej uwagi, przemknął cień ironii i wszystkim trzem razem błyskawiczny uśmiech przebiegł po ustach.
— Pomyślałem sobie właśnie w tej chwili — więcej jeszcze niż zwykle cedząc sylaby, zaczął hrabia — jak to dziwnie i... trochę... ambarasująco... poznawszy te wszystkie miejsca, o których tylko co mówiliśmy, spaść na jakąś jałową i głuchą pustynię...
Tout lasse!
Najpewniej wszyscy trzej razem o tem samem pomyśleli. Różyc nerwowym ruchem pociągnął sznurek od binokli i, uwalniając na chwilę od szkieł oczy, których czarne źrenice przygasłe były i smutne, niedbale wymówił:
— Ale pan — zwrócił się do Różyca Zygmunt Korczyński — nie miałeś jeszcze czasu zmęczyć się tą głuchą i nudną pustynią, o której wspomniał hrabia: od kilku miesięcy dopiero mieszkasz w swoich tutejszych majątkach. Ja, który obywatelskiego nowicyatu liczę już dwa lata, mogę powiedzieć panu, że... ambaras mój, jak wyraził się hrabia, granic nie ma i że dotąd jeszcze nie doszedłem do zrozumienia, jakim sposobem pośród tych stodół, obór i tak zwanych interesów wyżyć potrafię!...
— Na pociechę swoję i uprzyjemnienie czasu masz pan przynajmniej piękny talent, — uprzejmie podjął Różyc.
Po bladej, ciemnemi bokobrodami otoczonej twarzy Zygmunta przebiegł bolesny prawie niepokój.
— Zaczynam wątpić czy go posiadam — z pozorną niedbałością, ale i z przykrem zagięciem ust, odpowiedział.
— Jakież teraz płótno przygotowujesz pan?.. — zaczął hrabia.
I nie dokończył, gdyż z za Różyca i Zygmunta wysunął się w tej chwili młodziutki, dwudziestoletni chłopak, w którym na pierwszy rzut oka można było poznać studenta. Średniego wzrostu i bardzo zgrabny, poruszeniami ciała i grą fizognomii okazywał organizacyą niezmiernie żywą i nerwową. Rysy twarzy miał delikatne i piękne, ale cerę bladawą i zmęczoną; drobny, jasny wąsik zaledwie zaczynał osypywać mu górną wargę, a z wielkich piwnych oczu, zupełnie do oczu Benedylda Korczyńskiego podobnych, zdawały się i sypać iskry tryskać płomienie. Z żywością i zapałem, które widocznie zwalczać musiały trochę nieśmiałości i zmieszania, z rękami w tył założonemi i lekkim ukłonem, zwrócił się ku Różycowi.
— Przepraszam pana — zaczął głosem prawdziwie młodzieńczym i trochę więcej niż wypadało podniesionym, — ale tak obciąłbym wiedzieć; jakie reformy i urządzenia wprowadzić pan zamierza w swojej Wołowszczyźnie. Słyszałem, że są to dobra bardzo zaniedbane; gdy się dowiedziałem, że pan w nich sam zamieszkałeś, ucieszyłem się nadzwyczajnie. Tak ucieszyłem się, doprawdy, że będę miał przyjemność poznać pana, i tak obiecywałem sobie obszernie o tem z panem pomówić... że... że nie mogłem sobie odmówić...
Przed kilku godzinami młodziutki syn gospodarstwa został przedstawiony przez ojca tym z gości, którzy go jeszcze nie znali; wiedząc więc kim był ten, kto go teraz, z widocznem połączeniem żarliwości z nieśmiałością, napastował, Różyc uśmiechnął się uprzejmie i po chwili wahania się odpowiedział:
— Bardzo mi przyjemnie, i obciąłbym prawdziwie życzenie pańskie spełnić... tylko... tylko że o wprowadzaniu reform czy ulepszeń w Wołowszczyźnie dotąd nie pomyślałem...
Szczere, naiwne, głębokie zdziwienie odbiło się na ruchliwej i wyrazistej twarzy studenta.
— Jakto!... — zaczął, — a, ja myślałem, że właśnie tacy ludzie jak pan, młodzi i możni... dawać muszą inicyatywę... przykład... naukę...
— Ależ ja wcale nie jestem już młody, — z żywem drganiem czoła i trochę przykrym śmiechem zawołał Różyc.
Quand on a mangé un million, on se sent un siècle sur le dos, n’est-ce pas? — z trochę koleżeńskiej poufałości, szepnął do Różyca hrabia.
Ale młodziutki Witold Korczyński na tę przerwę nie zważał i mówił znowu:
— Mnie to, widzi pan, niezmiernie interesuje... Od dwóch lat nie byłem w domu, bo w przeszłym roku ojciec pozwolił mi spędzić wakacye na praktyce agronomicznej w pewnych wielkich i wzorowo zagospodarowanych dobrach... Teraz skończyłem w szkole kurs drugi i mam już niejakie wyobrażenie o tem., jak być powinno, wiedząc dobrze zkądinąd, jak w naszych stronach jest... Mnie się zdaje, że jest bardzo źle pod każdym względem, i że panowie powinniście ogromnie wziąć się do pracy i nad ziemią i nad ludem, aby...
— Widzisz — z pewnem zakłopotaniem do stryjecznego brata przemówił Zygmunt, — głowę masz tak napełnioną teoryami, że wygłaszać je potrzebujesz zawsze i wszędzie... Jest to zwykła cecha pierwszej młodości...
— Naturalnie — prostując się i głowę podnosząc, przerwał Witold, a z oczu posypały mu się iskry — i nie obraziłeś mnie wcale, przypominając, że jestem bardzo młody. Ty zresztą także młodym jesteś, i nie masz prawa usypiać na swoich malarskich laurach. Cóż-byś, naprzykład, odpowiedział, gdybym cię zapytał: jak w twoich Osowcach stoi lud wiejski.., tak... naprzykład... pod względem oświaty... moralności, ekonomicznego bytu?...
— Odpowiedziałbym, że stoi pod temi wszystkiemi względami jaknajgorzej, — z niedbałym uśmiechem odparł Zygmunt.
— I ty o tem możesz tak lekceważąco mówić! I panowie możecie tak obojętnie względem tego się zachowywać! — oburzył się chłopak, i znowu zwrócił się do Rożyca. — Mnie się zdaje, że pan chyba inaczej myślisz o tem, niż Zygmuś... on tak był wychowany.. zresztą... artysta! Ale pan pewnie zechcesz zestąpić do klas niższych, tak długo zaniedbanych, a którym wszystkie idee naszych czasów przyznają prawo...
— Mój Widziu — z widocznem już znudzeniem przerwał znowu Zygmunt, — idee czasu są rzeczą bardzo piękną...
— I szanowną, — z uśmiechem dorzucił hrabia...
— Ale spytaj się swojego ojca, w jakie położenie wpadł niegdyś, kiedy-to zamierzał zestępować... dźwigać...
Witold zarumienił się jak młoda dziewczyna, spuścił oczy i wyjąkał:
— Mój ojciec.... nie jest dość możnym... nie posiada może dość środków...
Widocznie ta wzmianka o ojcu sprawiła mu przykrość; wnet jednak z odrodzoną żarliwością zwrócił się do Różyca:
— Ale pan... — zaczął.
Tu przecież głos młody także, choć trochę grubszy od jego głosu, przerwał mu wykrzyknikiem:
— Witold ma słuszność, zupełną słuszność! Któż, jeśli nie panowie, powinien naprawiać błędy starszych, a nam, młodszym, drogi torować?... Gniew przejmuje, kiedy, przybywając z szerokiego świata, widzimy jak wszystko zastojowi okropnie ulega.. Gospodarstwa rutyniczne albo zrujnowane, ziemia z rąk naszych ucieka, lud dziczeje: a nikt ani palcem nie ruszy, aby cokolwiek podnieść... udoskonalić...
Z temi słowami na pomoc Witoldowi przybywał nieco starszy od niego kolega szkolny, student tak jak i on, syn jednego z obecnych tutaj i w tej chwili na ganku siedzących obywateli.
— Temperatura podnosić się zaczyna, — szepnął do Różyca hrabia.
Ale Różyc wszystkich tych przemów studentów słuchał ze spuszczonemi oczami, nerwowym ruchem palców, igrając ze sznurkiem od binokli, z drgającem, tak drgającem czołem, że drgania te dosięgały skóry czaszki pod rzadkiemi, ufryzowanemi włosami. Coś go dręczyło, i, jakby przykrej dla siebie sytuacyi koniec położyć zamierzał, zwrócił się do Zygmunta z prośbą, aby przedstawił go matce swojej....
Hrabia podążył zwolna ku punktowi salonu, w którym znajdowała się jego narzeczona: dwaj studenci, razem z trzecim, który się do nich przyłączył, żywo rozmawiając i gestykulując, usunęli się na stronę; Zygmunt Korczyński zaś i Różyc przebywali całą długość salonu, zmierzając ku fotelowi, na którym w gronie pań, milcząca i nieco wyosobniona, siedziała pani Andrzejowa. Na ukłon przedstawianego jej dystyngowanego pana odpowiedziała zwykłem sobie powolnem pochyleniem głowy, która ani na chwilę nic ze swojego wyniosłego i surowego charakteru nie straciła. Dopiero kiedy Różyc, obok niej usiadłszy, mówić zaczął o tem, że widział i podziwiał na jednej z wielkomiejskich wystaw obraz, który przed trzema laty wyszedł z pod pędzla jej syna, podniosła powieki i w twarz stojącego przed nią Zygmunta z nieopisanem spojrzeniem zatopiła swoje jeszcze bardzo piękne oczy, choć widać było, że barwę ich i blaski przez długie lata gasiły tęsknoty i łzy... Przy tem surowe jej usta rozwarły się nieco i zarysowały uśmiech niewymownej tkliwości i słodyczy. Był to jednak błysk przelotny, po którym grzecznie, ale chłodno rozmawiać zaczęła ze swoim nowym znajomym o talencie Zygmunta, o przeszkodach, jakie znajduje w rozwijaniu go, odkąd mieszka w domu, o trudności połączenia zawodu gospodarza wiejskiego z natchnieniami i potrzebami artysty...
Przy tych ostatnich uwagach, wbrew zwyczajnemu układowi swojemu, uczyniła parę niespokojnych poruszeń i znowu oczy na syna podniosła, tym razem przecież badawcze i trochę strwożone. Ale do ramienia Zygmunta pośpiesznie uczepiła się już młodziutka jego żona i, coś do niego szepcąc z zalotnemi minkami, uprowadziła go na stronę.
Niektóre z pań siedzących na kanapie i fotelach nieznacznie ukazywały sobie młodą parę, oględnie i zcicha robiąc uwagi, że w tem małżeństwie czułość żony o wiele stopni przenosi czułość męża; że ona dość posażna, świetnie skoligacona i wychowana, wydaje się zakochaną w nim bez pamięci, a on ma bardzo minę człowieka, położeniem swojem znudzonego. Chodzą wieści, że gospodarstwem prawie się nie zajmuje i interesa wcale nieosobliwie prowadzi, a pani Andrzejowi żałować już zaczyna, że wychowała syna w nadzwyczajnych pieszczotach, zdala od kraju i tego kawałka ziemi, na którym żyć mu wypadało.
— Dobrze jej tak, bo jest dumna jak udzielna księżna i syna za półbożka miała, — zagadała jakaś żywa i mowna sąsiadka, jedna z tych, których jedwabne suknie nosiły na sobie widoczne ślady dawności i kilkakrotnych przerabiań.
Druga, łagodniejsza, z długą, mizerną twarzą, na dłoni opartą, inaczej o tem sądziła. Powoli wstrząsając głową ubraną w dziwne jakieś pióra, smutnie zaczęła:
— Bez ojca chowany... bez ojca!... Co to jest chłopców wychowywać bez ojca, to ja wiem, bo i mnie w tym samym czasie, co i pani Andrzejowej, opiekuna dla chłopców zabrakło!...
— Ciotkę miał zato — sprzeciwiła się pierwsza, — tę Darzecką, co-to, wypadkiem za bogatego człowieka wyszedłszy, sama nie wie jak dąć się i stroić... Ona także synowczykowi poduszeczki pod boki podkładała i geniusz wmawiała...
— Przez pamięć dla brata może — broniła druga, — przez pamięć dla brata...sierotę po nim pieściła i jaknajwyżej wyniesionym widzieć pragnęła.
Kawę czarną i towarzyszące jej napoje już lokaje poroznosili, ale tacę z likierami Kirło pochwycił z rąk służącego i na bocznym stole w salonie postawił. Kościste policzki jego rumieniły się trochę, małe oczy błyszczały, najjowialniejszy w świecie uśmiech otwierał wązkie usta. Był w tej chwili upostaciowaniem doskonałego zadowolenia ze zjedzonego obiadu, wypitego wina i najbardziej może z panującego dokoła towarzyskiego gwaru. W dwóch palcach jednej ręki trzymając zgaszone przez wzgląd na panie cygaro, drugą przebierał flakony napełnione płynami różnych barw i wabił niemi ku sobie wszystkich, którzy się nieopodal znajdowali.
W pobliżu tacy z likierami znalazł się naprzód ów otyły i na wesołego gastronoma wyglądający obywatel; podążyło ku niej potem z ganku kilku innych sąsiadów; stanął też przy niej z opróżnionym kieliszkiem w ręku stary Orzelski.
— A co pan piłeś? maraskino? różany, kawowy? — zagadnął Kirło. — Może innego teraz?... którego? służę!
— Kawowego kropeleczkę, jeżeli łaska!
— Dobrze, a któryż to?...
— Drugi! — z dobrodusznym uśmiechem i rozkosznie ustami cmokając, odparł ojciec Justyny.
— Bóg trójcę lubi! — zawołał częstujący, i przed starym, którego okrągła twarz rumieniła się coraz bardziej, postawił jeszcze jeden napełniony kieliszek.
Wszyscy blizko stojący zaśmieli się, wiedząc, że żartowniś zmierza do zupełnego upojenia starego; ale on wymawiał się i jeden kieliszek do ust niosąc, drugi na środek stołu odsuwał.
— Nie... nie... nie! — tłómaczył się — gdybym jeszcze ten wypił, to nie mógłbym te...
— Czegobyś nie mógł? — zapytało naraz ze śmiechem kilka kilka głosów.
— Grać, — odpowiedział.
— Racya! — odrzekł Kirło. — No, to kiedy pić pan nie chcesz, idź przynajmniej do panienek... Widzisz pan jaką smutną minę ma panna Teresa... ot tam, z gardłem obwiązanem siedzi i marzy... pewno o panu... Bo panowie może nie wiecie, jaki-to z naszego muzyka bałamut i amator płci pięknej... ho, ho! Niegdyś był sławny z tego... a i teraz jeszcze... panna Teresa wie o tem najlepiej...
Ktoś mu przerwał zapytaniem jakiemś: więc zaczął o czem innem mówić i żartować z kogo innego. Orzelski zaś, w dwóch palcach trzymając kieliszek, do połowy jeszcze zielonym trunkiem napełniony, drobnym krokiem, z dobrodusznym wyrazem oczu i uśmiechu, wyprostowując się i wyginając naprzód okrągły żołądek, zmierzał istotnie ku gronu panien, które wielkiem półkolem obsiadły stół, piętrzący się albumami i illustracyami w zniszczonych oprawach.
W gronie tem, złożonem ze starszych Darzeckich i kilku innych panien, mniej lub więcej wykwintnie ubranych i wesoło rozmawiających, znajdowała się i Justyna. Ciemny i niekosztowny jej ubiór uderzająco wyróżniał się pośród różnobarwnych i jasnych strojów, a głowa, tylko czarnym warkoczem i parą świeżych kwiatów ozdobiona, prawie surowego charakteru nabierała od wszystkich tych strojnych, ruchliwych i wesołych główek. Ona wesołą nie była. Już Darzeckie, blizkie jej krewne, uczyniły jej uwagę, że ubrała się niewłaściwie, jak zazwyczaj, i w ubrania tem, a także ze swojem milczącem usposobieniem, wygląda jak desperatka.
Uczucia desperacyi może nie doświadczała, ale w toczących się rozmowach o zagranicy, o wyprawie młodej narzeczonej, o różnych towarzystwach, zabawach, nowych książkach i słynnych w tej chwili kompozycyach muzycznych prawie żadnego nie brała udziału. Chwilami, gdy zamyślała się i nieruchomym wzrokiem patrzyła w przestrzeń, można było odgadnąć, że czuje się zupełnie poza granicami tego wszystkiego, co dokoła niej zajmuje i rozwesela innych. Ciężka nuda spłynęła jej na oczy i usta, czyniąc w tej chwili twarz jej daleko starszą, niż była w istocie. Znużenie i zestygnięcie rysów nie pierzchło nawet wtedy, gdy zobaczyła ojca około tacy z likierami i usłyszała głośne żarty Kirły, połączone ze wtórzącemi im śmiechami sąsiadów. Nie uczyniła tym razem nic, aby przeszkodzić, tej zresztą dość pospolitej, igraszce, i w poczuciu bezsilności własnej nieruchomą pozostała. Tylko brwi jej ściągnęły się nad oczami, które znudzone, znużone, napełniały się wyrazem niepocieszalnego smutku.
Ale jakichkolwiek w tej chwili doświadczała uczuć, nikt ich nie spostrzegał i nie odgadywał. Widocznem było, że obojętna dla wszystkiego, co ją otaczało, nawzajem żadnej takiej nie wyobrażała cyfry, z którąby ktokolwiek dla jakichkolwiek przyczyn liczyć się tu chciał czy musiał. Towarzyszki i kuzynki dla milczącego jej humoru i może skromnego stroju trochę się od niej odwracały. Hrabia, tuż obok niej prowadzący z narzeczoną dowcipną szermierkę, nie zważał na nią wcale. Dwaj ludzie, którzy w czasie obiadu szturmowali ją przelotnemi, ale znaczącemi, spojrzeniami, przed chwilą salon byli opuścili. Różyc, którego stopniowo, ale bardzo widocznie, opanowywało zupełne dla wszystkiego zobojętnienie, ze ściemniałą nagle cerą i zgasłemi oczami nieznacznie wysunął się w kierunku sali jadalnej. Zygmunt Korczyński, po cichej, ale dość żywej, rozmowie z żoną, którą nakoniec obok matki swojej umieścił, wyszedł na ganek.
Na ganku rozstawiono już stoły do kart, ale grono poważnych panów jeszcze do gry nie zasiadało. Kończyli picie likierów, palili cygara i gwarnie rozmawiali. Wprzódy nieco do salonu dolatywały z rozmowy ich niektóre słowa, rzec-by można techniczne czy profesyonalne, jako to: tyle a tyle za wiadro gorzałki; taki a taki omłót; taka a taka orka, siejba, kośba i t. d. Teraz jednak mówili już o polityce. Przedmiotu tego dotknął pierwszy Darzecki, który, pod grubą kolumną zieleni sztywnie stojąc i kręte nitki cygarowego dymu z cienkich warg wypuszczając, płynnie i kwieciście mówił o różnych przewidywaniach i kombinacyach wyczytanych w gazetach. Niektórzy z sąsiadów żywszemi albo i rubasznemi uwagami i wykrzykami mowę tę przerywali. Najbardziej nawet ogorzali i zgrubiali, najmniej z pozoru do czynienia mieć mogący z jakimkolwiek drukiem, przy tej okoliczności mówili o krajach dalekich i ludziach potężnych, zapalając się przytem, rozprawiając i zawzięte zawodząc sprzeczki.
Gospodarz domu w rozmowie tej najmniejszy brał udział. Prawie pośrodku ganku siedział on na żelaznem krzesełku w taki sposób, że od ogarniającej go płachty światła postać jego odcinała się w pełni silnych i ciężkich zarysów; można mu było prawie policzyć wszystkie zmarszczki na czole i policzkach, wszystkie białe nitki w gęstych włosach. Z ramieniem wyciągniętem na stojącym przed nim stoliku, machinalnie bawiąc się kieliszkiem, w którym łamał się promień słońca, odzywał się rzadko, a pochyloną nieco głowę wstrząsał czasem i uśmiechał się to filuternie i niedowierzająco, to smutnie. Raz jednak, wśród najbardziej ożywionej rozmowy, jakby sobie coś nagle przypomniał, głowę podniósł, uśmiechnął się, kieliszkiem o stół uderzył i zawołał:
— Te gazety, moi panowie, to tylko zawracanie głowy, i nic więcej! Jak się ich człowiek na noc naczyta, to potem śnią mu się takie rzeczy, że wołałby wcale nie spać...
Z pod zielonej kolumny trochę ironiczny głos Darzeckiego zapytał:
— Cóż takiego? czy miałeś, panie Benedykcie, z powodu gazet straszny sen jaki?
— Naturalnie — odparł Korczyński, — i jak jeszcze straszny!
Uśmiechnął się żartobliwie, ale zarazem długiego wąsa mocno w dół pociągnął.
— Nie jestem przecież babą, abym snami miał się przerażać — zaczął; — ale miałem jeden taki, że każdemu od niego włosy dębem na głowie stanęły. Ot, jak było: Przed dwoma jakoś miesiącami naczytałem się był wieczorem o wojnach takich, które były, są, będą, i licho już zresztą wie jakich. Zaraz potem położyłem się, i usnąłem i śni się mi... uważacie panowie, że do Korczyna nadeszło mnóstwo wojska bismarkowskiego... słowem, pruskiego wojska... Dziedziniec i ogród pełen żołnierzy, dom pełen oficerów... Ja w strachu! Zniszczą Korczyn, myślę sobie, do góry nogami przewrócą, spalą, stratują, rozerwą, jeżeli nie przyjmę, jak tego żądają... Co robić? Wola, niewola, przyjmuję... Tak, zdaje się, uwijam się, tak częstuję, karmię, poję, zapraszam, w oczy patrzę, czy kontenci... A oni piją, jedzą, hałasują, hulają... Chwała Bogu, kontenci, myślę sobie, i sam kontent jestem... Ot, myślę, zaraz pójdą sobie z Panem Bogiem, objadłszy mnie, co prawda, ale resztę w całości zostawując... Już zdaje się, odjeżdżać sobie mają... żołnierze na konie siadają, oficerowie szable przypasują... już zaraz cicho u mnie będzie... Wychodzę, zdaje się, na ganek, z wielkiem ukontentowaniem, aż tu, patrzę, z tych pagórków, co to wiecie, tam het, za równiną... drugie wojska...
Tu zaciął się...
— To... tamto...
Promień słońca filuternym błyskiem przebiegł mu w piwnych źrenicach.
— Co tam! — zaczął w kącie ganku jakiś widocznie zgryźliwy i mocno przez życie zgryziony sąsiad; — co tam te Prusaki! bez Prusaków swoi ogryzą nas jak psy kości... deszczem jednego procesu z chłopami o pastwisko nie ukończył, a już mi drugi o grunt pod leśnictwem wytoczyli!
— Oj! te procesa! — stęknął pan Benedykt.
— Napłodziło się ich u nas jak robactwa w mokre lato! — zauważył ktoś inny.
— A propos! — zaczął Darzecki, — jakże tam z tym twoim procesem, panie Benedykcie, który ci ta szlachta... jakże się nazywa?... wytoczyła?
— Bohatyrowicze! — podjął Korczyński, — a cóż? złupić chcą że mnie pięćdziesiąt włók wygonu... ktoś w nich wmówił, że wygon do nich należeć powinien... Wnieśli do sądu... i w pierwszej instancyi przegrali.. Zanoszą teraz apelacyą... trwa to już dwa lata, a co mnie ta historya pieniędzy i zgryzoty kosztuje!...
— Czy nie mają żadnej racyi? — przerwało parę głosów.
— Taką chyba, że paszy mają mało, więc chcą moją własnością paść swoje inwentarze, — bronił się pan Benedykt. — Planami i wszystkiemi dokumentami dowieść mogę...
Zapalać się zaczął i byłby pewno długo rozwodził się nad procesem, o którym mowa sprowadziła mu na czoło zdwojoną ilość zmarszczek, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salonu wchodzących i śpiesznie zerwał się z krzesła. W tej samej chwili jedna z pań na kanapie siedzących i wszystkiem, co je otaczało, bardzo zajętych rękę do czoła podniosła.
— W Imię Ojca... — cicho do sąsiadki szepnęła, — toż to Kirłowa zjawia się tutaj! A zkądże jej się to wzięło! Już chyba lat z dziesięć nigdzie w sąsiedztwie nie bywa! Ależ zmieniła się, zmieniła! o, moja pani!
W progu salonu pan Benedykt z widocznem i szczególnem uszanowaniem podawał ramię kobiecie, za którą postępowała młodziutka, niespełna może szesnastoletnia, dziewczyna i dwóch młodszych chłopców, w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion, żona Kirły wyglądała zdaleka na kobietę bardzo młodą, a złudzeniu temu dopomagały włosy niezmiernie jasnej barwy, z tyłu w prześliczny, ogromny warkocz upięte. Zblizka dopiero uderzał i prawie zadziwiał kontrast, który z młodością jej kibici i warkoczy tworzyła twarz tak ogorzała, że od włosów ciemniejsza, z czołem przerzniętem kilku poprzecznemi zmarszczkami, ze zwiędłemi, choć bardzo kształtnemi, usty. Była to, poprostu, zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swojej starej i niemodnej sukni, szła przez salon wsparta na ramieniu gospodarza domu, nieśmiała jakaś, prawie przelękła, z niepokojem oglądająca się na idące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia, powstawszy z kanapy i szeleszcząc suknią, okrytą bogatym i błyszczącym haftem, wprowadzała ją do grona najpoważniejszych kobiet, ze zmieszanego jej spojrzenia, roztargnionego uśmiechu i wahających się, lękliwych ruchów poznać było można, że od wszelkich towarzyskich zebrań bardzo odwykła, a z odległych wspomnień wiedząc dobrze, jak wśród nich znajdować się należy, trwożyła się ciągle, aby czegoś niewłaściwego i nieprzyzwoitego nie popełnić. Drżała trochę i śpiesznie oddychała, siadając obok wytwornej i wyniosłej pani Andrzejowej, która jednak dość przyjaźnie, choć trochę zwysoka, oświadczała jej swoje radosne zdziwienie nad tem, że nakoniec spotkać ją może, ją, która od tak dawna nie ukazuje się nigdzie. Ośmielona trochę, jednak przyciszonym głosem, odpowiedziała:
— Pan Benedykt był tak łaskaw, że zapraszał mnie kilka razy, i sam, i przez Justynkę, którą do mnie przysyłał. A jakżebym ja takiemu dobrodziejowi odmówić mogła?...
— Szwagier mój ma więc przyjemność widywać panią czasem?...
Kirłowa splotła ręce, okryte zbyt wielkiemi i niezupełnie świeżemi rękawiczkami.
— O, mój Boże! — zawołała, — a jakżebym ja sobie z gospodarstwem i interesami rady dać mogła, bez pomocy zacnego sąsiada? Teraz to już nic: nauczyłam się i przywykłam; ale z początku byłabym przepadła z dziećmi, gdyby pan Benedykt nie pomagał mi radami, a czasem osobistem dojrzeniem tego i owego...
Teraz, gdy w zapale mówić zaczęła głośno, w głosie jej zabrzmiały parę razy noty grube, z delikatnością kibici jej i ruchów dziwnie sprzeczne; używała też wyrażeń wcale niewykwintnych.
— Jak Boga kocham — dokończyła, — takiego dobrego człowieka jak on chyba na tym podłym świecie niema...
Na twarz pani Andrzejowej wybiło się trochę niesmaku, a u boku świekry siedząca śliczniutka Klotylda szeroko oczy otworzyła i z trudnością powściągnęła latające po jej ponsowych ustach uśmieszki.
Gospodyni domu pośpieszyła wyrazić ubolewanie, że tak blizka sąsiadka przybyła dziś do jej domu tak późno.
Kirłowa zmieszała się znowu, zgrabną kibić pochyliła w trochę niezgrabnym ukłonie i, widocznie zdobywając się na śmiałość, zbyt głośno odpowiedziała:
— A jakże ja, moja pani, mogę tak w każdej chwili zostawić w domu dzieci? Troje starszych odważyłam się wziąć z sobą, bo myślałam, że mi państwo tego za złe nie weźmiecie; ale dwojga młodszych nie mogłam przecież na rękach sług zostawić, i musiałam czekać przyjścia Maksymowej, która je wyniańczyła i taką jest poczciwą babą, że byle tylko posłać po nią, zaraz przychodzi... Z małemi dziećmi jak ze szkłem ostrożności trzeba... Ale moja babula Maksymowa dobrze ich tam dopilnuje...
Za plecami świekry Klotylda wpychała koronki chusteczki w parskające śmiechem usta; pani Andrzejewa jak grób umilkła; pani Emilia podniosła rękę do czoła i gardła, jakby w tej chwili dostawać zaczynałii migreny i globusu. Jedna z tych pań, które ciągle ciche uwagi nad wszystkiem czyniły, szepnęła do drugiej:
— Jak ta Kirłowa zgrubiała i sprościała, o, moja pani! A jaka z niej przed zamążpójściem śliczna panienka była!... Różycówna z domu przecież!
Kirło biegł z ganku na powitanie żony poprostu — biegł... Przybiegłszy, pochwycił obie jej ręce i okrył je najczulszemi pocałunkami. Twarz jego, mocno zarumieniona od trunków, takie wyrażała zadowolenie, że aż mu oczy zwilgotniały.
— Jak to dobrze, jak to dobrze, że się choć raz w świat wybrałaś! — wołał; a potem zwrócił się do otaczających: — Moja Marynia to taka domatorka, że jej od gospodarstwa i dzieci ani wyciągnąć...
Ona, z podniesionym ku niemu wzrokiem, serdecznie też ręce mu ścisnęła.
— A dawno państwo nie widzieliście się z sobą? — żartobliwie zagadnął ktoś ze strony.
— A z tydzień już będzie, jak w domu nie byłem! — z zupełną swobodą odparł Kirło.
— Mąż mój ma już takie przyzwyczajenie, że potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu: ja go więc we wszystkiem z największą ochotą wyręczam, — pośpiesznie dodała Kirłowa.
Kirło szedł witać dzieci. Dwaj chłopcy, w gimnazyalnych bluzach i przeraźliwie stukającem obuwiu, z wiszącemi u boków czerwonemi rękami, przyparli się do fortepianu i wytrzeszczonym wzrokiem na wszystkich i wszystko patrzyli. Dziewczynkę Justyna przywiodła do grona panien i obok kilku podlotków umieściła. Niezupełnie jeszcze długa suknia z białego muślinu, różową wstążką przepasana, śliczną musiała wydawać się w domu i matce i córce; tu jednak, obok bombiastych i z mnóstwa fatałaszek złożonych strojów młodszych panien Darzeckich, i żółtawej, na białaczkę widocznie chorej, córki Korczyńskich, wyglądała bardzo skromno i ubogo. Z pod sukni ukazujące się małe stopy, w skórzanych i grubych bucikach, dziwnie odbijały przy szeregu wykwintnych stopek, okrytych ażurowemi pończoszkami i pantofelkami, takiemi, że każdy z nich ozdabiać mógł jako cacko ładną piętrówkę.
Właścicielka tego biednego stroju nie przedstawiałaby także nic osobliwego, gdyby nie posiadała prawdziwej świeżości twarzy i nieporównanej dziewiczości spojrzenia i ruchów, które ją czyniły zupełnie podobną do świeżo rozkwitłej i zza zielonych liści ciekawie wyglądającej róży polnej. Ciekawie zpośród różowej twarzy patrzyły oczy jej, błękitne jak niezabudki; gruby i tak jasny jak u matki warkocz wił się po spływających w dół ramionach; ręce, zbyt ciasnemi rękawiczkami jak pączki zaokrąglone, na kolanach splotła i — milczała. Panienki, obok których usiadła i którym Francuzka nauczycielka pomagała w rozpatrywaniu ilustracyi, rzuciły na nią parę ukośnych spojrzeń i zajęcia swojego wcale dla niej nie przerwały; ale wzamian z przeciwległego końca salonu biegł ku niej młody i zgrabny chłopak — z dziecinną prawie radością w ładnych, lecz już trochę zmęczonych, rysach pochwycił obie jej ręce, po koleżeńsku mocno niemi zatrząsł i szybkim ruchem obok niej usiadł.
— Jak dawno ja panią... pannę Maryą... czy można, jak dawniej, mówić: Maryniu?
— Można, — odszepnęła, rumieniąc się po brzegi jasnych włosów i ukazując w uśmiechu rząd śnieżnych zębów.
— A pani... Marynia, będzie mi mówiła po imieniu?
— Czemużby nie? — ze zdziwieniem odpowiedziała.
— Dawno już ciebie nie widziałem, moja droga, kochana Maryniu! Dwa lata nie byłem w domu... Jak ty od tego czasu urosłaś!...
— I ty, Widziu, zmieniłeś się trochę... zmizerniałeś...
— Pracuję... uczę się... myślę... a ty co porabiasz?
— Młodszą siostrę uczę... ogród warzywny i nabiał zupełnie już do mnie należą...
Ostatnie słowa już z dumą wyrzekła.
— Ą stara Maksymowa czy żyje? — zapytał Witold.
— Żyje, zdrowiuteńka!
— To dobrze! A też dzieciaki, nad któremi dwa lata temu tak ślęczałaś?
— Już czytać umieją...
— Moja ty droga, dobra! jak ja się cieszę, że zobaczyłem ciebie!... Ile ja tobie do powiedzenia mieć będę!
— Przyjedziesz do Olszynki?
— A jakże! przyjadę! przyjadę! nie raz, sto razy!
Z dziecinnem uszczęśliwieniem, od którego oboje drżeli prawie, Witold Korczyński i Marynia Kirlanka patrzyli sobie w oczy.
Wtem, jakby wtór do ich radości, rozległy się w salonie naprzód fortepianowe akordy, a potem przeciągłe tony skrzypiec. Przed chwilą pani Emilia uczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi stawało się dla niej coraz trudniejszem; sztuczne podniecenie, które zrana uczyniło ją żywą i mowną, ustępowało przed znużeniem i osłabieniem; szczupła jej kibić garbiła się i opadała na poręcz kanapy: poprostu, siły ją opuszczały. Gasnącemi oczyma porozumiała się z Justyną; ta wstała i zbliżyła się do fortepianu. Orzelski, który po wysączeniu z kieliszka ostatniej kropli likieru i kilku krygach wykonanych przed rumieniącą się Teresą Plińską, drobnemi kroczkami kręcił się dokoła leżących na fortepianie skrzypiec, ujął je teraz powoli, z lubością, jak najmilsze dziecię, i z oczami rozkosznie przymrużonemi smyczkiem po strunach powiódł.
Dźwięki muzyki napełniły salon. Ojciec i córka grali jakąś piękną, długą i trudną kompozycyą, przy której stopniowo, ale zadziwiająco. Orzelski zmieniał się i przetwarzał. W miarę rozwijania się i potężnienia tonów zpod smyczka jego wychodzących stary muzyk także wyrastał, usubtelniał się, szlachetniał. Niewielka i pękata postać jego nabierała linii prostych; nizkie i białe czoło, z którego w tej chwili zniknęły wszystkie zmarszczki, wysoko podnosił; wzrok promienny, natchniony daleko kędyś posyłał. Lotne marzenia i skrzące zapały, morza rozkoszy i smutku, ze strun skrzypiec lejąc się w jego piersi, co chwila zmieniały grę jego rysów, ścierając z nich wszelki ślad pospolitości i głupoty. W tym natchnionym artyście anibyś poznał owego smakosza i zmysłowca, który przed chwilą nie mógł rozstać się z talerzem i słodkie oczy robił do starej panny z obwiązanem gardłem; nie poznałbyś owego dobrodusznego, głupowatego starca, który bez cienia urazy poddawał się drwinom znajomych. Było to prawie czarodziejstwem, a tą czarodziejką, która go swoją różdżką dotknęła, była wielka, całe, długie już, życie tego człowieka przenikająca, namiętność.
Justyna swój trudny i zawikłany wtór wykonywała z precyzyą i czystością, świadczącą o znacznej wprawie muzycznej; ale nie widać było po niej najlżejszego, miłego albo przykrego, wrażenia. Zupełnie obojętna, trochę nawet sztywna, z twarzą, w której żaden rys ani razu nie drgnął, widocznie spełniała swój obowiązek starannie, umiejętnie, ale zimno. Grała na pamięć; powieki miała spuszczone, a kiedy je podnosiła, wzrok jej był tak samo jak przedtem znużony i przygasły.
Raz jednak odbiło się w jej oczach wrażenie przykre. Naprzeciw siebie ujrzała stojącego we drzwiach salonu Różyca. Przez ostatni ubiegły kwadrans zaszła w nim dziwna zmiana. Opuścił był salon osłabionym krokiem, pożółkły i cierpiący; wrócił odmłodzony, świeży, promieniejący, z błyszczącemi oczyma i lekkiem nawet zarumienieniem na welinowych policzkach. Stanął we drzwiach, pociągnął w dół binokle i na grającą patrzył z takim wyrazem, że prędko spuściła oczy i ani razu już ich nie podniosła. Był to wzrok taki, jakim śmiały i pewny siebie zdobywca niewiast ogarnia i niejako w posiadanie obejmuje kobietę, której zażądał.
Muzyka trwała długo; niektórzy słuchali jej z uwagą i przyjemnością, a niektórzy z pootwieranemi od zdziwienia, albo skrycie poziewającemi, ustami. W ganku nawet gwarne przedtem rozmowy przycichły. Gospodyni domu, nie potrzebując mówić, odpoczywała. Różyc nieznacznie i na palcach przesunął się przez salon i na niezajętem krześle obok Kirłowej usiadł. Ona, przyjaźnie i poufale uśmiechając się, podała mu rękę. Wszyscy wiedzieli, że ten trzydziestoletni pan, który już stracił pół miliona, i ta spracowana kobieta w starej sukni, byli z sobą dość blizko spokrewnieni.
Z właściwą sobie gracyą ruchów Różyc nachylił się do samego prawie ucha sąsiadki.
— Kuzynko — szepnął, — czy znasz dobrze pannę Orzelską?
Twierdząco skinęła głową.
— Bywa ona u ciebie?
Znów głową kiwnęła i z ciekawością na niego spojrzała.
— Chcę cię prosić... abyś nas kiedy razem do siebie zaprosiła... żebyśmy tak wypadkiem... spotkali się kiedy u ciebie. Tu nie wypada bywać tak często... jak-bym tego potrzebował...
Kirłowa oczy szeroko otworzyła i naprzód wpatrzyła się w Różyca z nieopisanem zdziwieniem, a potem tak głośno, że aż kilka osób na nią się obejrzało, wybuchnęła:
— A toż co?...
I, dźwiękiem własnego głosu przelękniona, cicho dokończyła:
— Czy nie myślisz czasem tej biednej dziewczyny bałamucić? No, to spotykaj się z nią sobie w swoim Wiedniu, ale u mnie jej pewno nie spotkasz!
Różyc śmiał się cicho.
— Parafiaństwo, kuzynko, — szepnął.
Wiedział zapewne, że wyraz ten ją ukole. Jakoż na mgnienie oka zmieszała się i zasmuciła; ale potem energicznie odpowiedziała:
— Niech sobie będzie parafiaństwo! Lepiej-byś i ty wyszedł na tem, kuzynku, gdybyś był sobie parafianinem...
Różyc, nagle zamyślając się, odpowiedział:
— Może...
Ale w tej chwili nie mógł snadź długo ani zamyślać się, ani smucić.
— Moja droga kuzynko — szepnął znowu, — żebyś wiedziała, jak ona mi się podoba!.... Ślicznie zbudowana kobieta i takiego coś ma w sobie... te szare oczy przy czarnych włosach...
Patrzyła chwilę na nienaturalny blask jego oczu i zwiększające się rumieńce. Czuła się zwierzeniami, które jej czynił, obrażoną; ale obrazę zwyciężała litość...
— Biedny ty jesteś, kuzynku... Wyglądasz zupełnie tak, jakbyś był pijany.
Znów z zamyśleniem odpowiedział:
— Może...
Muzyka umilkła, kilka osób otoczyło Orzelskiego, dziękując mu i chwaląc odegraną kompozycyą. On prostował się i promieniał.
— Caca uwerturka! — mówił, — caca!
Justyna powstała zwolna i odejść od fortepianu zamierzała, kiedy Zygmunt Korczyński drogę jej zastąpił.
Pięknej istotnie muzyki słuchał on był, stojąc w pozie, jakby z przyzwyczajenia, malowniczej. Smutnym wydawał się i rozmarzonym. Teraz, z niepewnym i przymuszonym uśmiechem na bladej twarzy, półgłosem przemówił:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nie lubisz muzyki tak, jak lubiłaś ją dawniej...
Na ostatnim wyrazie położył znaczący nacisk. Ona stała przed nim ze spuszczonemi powiekami, nieruchoma, ale wzruszenia swojego zupełnie ukryć nie mogła.
— Nie — odrzekła zcicha, — nie, nie lubię już muzyki wcale...
Stał ciągle tak, aby ona odejść i rozpoczętej rozmowy przerwać nie mogła.
— O, gust kobiet zmienny jest! — zawołał. — Ale w tobie zaszłą zmianę przypisuję temu, że oprócz muzyki ojca, która zresztą jest wyborną, żadnej innej nigdy nie słyszysz. Gdybyś słyszała...
Tu ożywiając się coraz bardziej, mówić jej zaczął o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w wielkich europejskich miastach. Potem opowiadał o nowych, słynnych operach. Sposób mówienia miał łatwy, obrazowy, okazujący niepospolite znawstwo muzyki i wogóle sztuk pięknych. Ona słuchała go wciąż w nieruchomej postawie, niekiedy tylko kilku słowy odpowiadając, ale bledsza niż zwykle i z szybko podnoszącą się piersią. Widać było, że głos jego ją upajał i że zbliżenie z nim poruszało do głębi jej całą istotę. On w jej bladej i zamyślonej twarzy zatapiał oczy, tak jak u wszystkich Korczyńskich, duże, w podłużnej oprawie i z piwną źrenicą. Zręcznem poruszeniem salonowego strategika dokonał takiego półobrotu, że ją sobą od kilku w pobliżu stojących osób odgrodził i, malowniczo wspierając się o fortepian, zapytał: dlaczego, gdy on do Korczyna przyjeżdża, ona bywa najczęściej niewidzialną, lub ukazuje się tylko na krótko?
Odpowiedziała, że czasem wuja w gospodarstwie wyręcza, a czasem ojca pielęgnować musi.
Zaśmiał się...
— Po cóż mówisz nieprawdę? — szepnął. — Nie chcesz mnie widywać, wiem o tem! masz do mnie urazę i pogardzasz mną! Słusznie, ja sam sobą pogardzać zaczynam!
W głosie jego było tyle goryczy i żalu, że prędko odpowiedziała:
— Nie, nie... nie to!
Chciała mówić dalej, ale urwała nagle, bo w drugim końcu salonu ujrzała parę oczu utkwionych w nią z nieopisanym wyrazem. Były to oczy Klotyldy, szafirowe i błyszczące jak zwykle, ale wcale inaczej niż zwykle patrzące. Obok młodziutkiej kobiety, z wiecznie jowialnym a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy, siedział Kirło. Przed chwilą ukazał jej był rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zagadnął:
— Czy pani nie zazdrosna?
— O kogo? o co? — zapytała: ale spojrzawszy we wskazanym kierunku, zarumieniła się jak wiśnia.
— Pani nie wie? — ciągnął żartowniś; — toż to pierwsza miłość mężulka! Panna Justyna... pierwsza miłość.. a pani zna przysłowie...
Tu przerażającą francuzczyzną zaczął:
On... on revien... tużur...
A ses premières amours, — dokończyła żona Zygmunta i, z niedbałym uśmiechem, dodała: — Wiem, wiem dobrze o tej pierwszej miłości... wszyscy mi tu o niej opowiadali... Ale pan może zna inne przysłowie, polskie: Pierwsze kotki...
— Za płotki! — dokończył Kirło, i śmiał się szczerze, z całego serca.
Ale na ustach Klotyldy prędko zamarł uśmiech i sama jakby zmartwiała, wlepiając oczy w tę wysoko i pysznie rozwiniętą kobietę, do której z ożywioną i wzruszoną twarzą mąż jej przemawiał tak długo... długo... drogę jej zastępując i od innych ludzi odgradzając ją sobą.
Justyna spotkała się z tem wlepionem w nią spojrzeniem, które zdawało się osypywać ją żarem gniewu i nienawiści. Ale dziewiętnastoletnie serce, które spojrzenie to jej posyłało, zjąć musiały zarazem trwoga i żałość, bo Justyna widziała, jak szafirowe, rozżarzone zrazu oczy Klotyldy zaczęły wilgotnieć i mglić się, aż stanęły w nich wielkie, szklane, z całej snadź siły wstrzymywane łzy. Zarazem to ładne i świeże jak wiosna oblicze okrył wyraz cierpienia, który uczynił je podobnem do twarzy bezbronnego, a dotkliwie udręczonego dziecka. W tej chwili Zygmunt Korczyński, ramieniem swojem dotykając prawie rękawa sukni Justyny, zcicha zapytywał:
— Czy zupełnie, zupełnie już przeszłość naszę wyrzuciłaś ze swojej pamięci? Czy nie przemówisz do mnie nigdy jak do przyjaciela, jak do brata?
Z trudnością odrywając oczy od zmienionej twarzy Klotyldy Justyna podniosła głowę i zimno spojrzała na stojącego przed nią, a wzrokiem błagającego ją, mężczyznę.
— Zupełnie i nigdy, — odpowiedziała z taką pewnością głosu, że zraniony czy obrażony, oddał jej lekki ukłon i usunął się na stronę.
W salonie zrobiło się trochę chaosu. Ktoś zaproponował przechadzkę po ogrodzie; panie wstały z kanap i fotelów; młodzież, korzystając z pierwszego hasła, zbiegała ze wschodów ganku, na którym poważni panowie już przy stołach do gry zasiadali. Pan Benedykt razem z innymi gotował się do rozpoczęcia winta, ale widocznie bez zapału i tylko przez grzeczność. Kirło za to tak chciwie na zielone sukno i karty spoglądał, że na chwilę śmiać się i innych śmieszyć przestał. Znać było, że tę rozrywkę jeszcze namiętniej lubił niż inne.
Pani Emilia razem z innemi paniami zbliżała się ku drzwiom na ganek prowadzącym. Przechadzka po ogrodzie, w którym i wiatr przewiewał i słońce jeszcze mocno dogrzewało, przejmowała ją obawą. Ruchem głowy przywołała Justynę i słabym głosem poprosiła o przyniesienie płaszcza, chustki na głowę, parasolki, rękawiczek... Justyna śpiesznie zwróciła się ku drzwiom przedpokoju; Różyc poskoczył za nią...
— Pani pozwoli, że ją wyręczę...
Po rozmowie z Zygmuntem Justyna, blada i zmieszana, słów tych, z doskonałą galanteryą wymówionych, nie słyszała i nie spostrzegła, że do przedpokoju wbiegł za nią Różyc i razem z nią zbliżył się do wieszadeł, złożonych z rogów łosich i jelenich, na których wprzód już przygotowano rzeczy teraz przed panią Emilią zażądane. Podniosła ramiona dla zdjęcia płaszcza i na jednej z rąk swoich uczuła dotknięcie jakiejś gładkiej jak atłas ręki. Zarazem zobaczyła obok siebie zbyt cienką, ale wytworną postać młodego pana, który, z pełną pośpiechu usłużnością, niby rozplątując zwoje koronkowej chustki, ręką swoją ścigał jej rękę i w twarzy jej zatapiał takie same spojrzenia jak te, które raz już przed kwadransem była spotkała. Wyrzekł przytem pocichu kilka wyrazów, których nie dosłyszała; może szum w uszach i ogień w głowie uczuła, bo sponsowiała aż po brzegi czarnych włosów. Odwróciła się prędko, i niosąc ozdobny płaszcz pani domu, z krwistym rumieńcem na policzkach i obrazą w oczach, do salonu powróciła. Za nią, doskonale nad sobą panujący, szkłami binokli pobłyskując, z koronkową chustką i parasolką w ręku, szedł Różyc. Zapewne, w tem towarzystwie zauważono dość wyraźne zajęcie się bogatego pana ubogą krewną gospodarstwa, bo kilka osób spojrzało na nią ciekawie i z zadziwieniem, a Klotylda, już na ramieniu męża zwieszona, z ironicznym uśmieszkiem na ustach obrzuciła ją od głowy do stóp jednem z owych spojrzeń, które z namiętnych i wymownych oczu wypadały jak strzały obelgi. Ale to młode serce, o szczęście swoje strwożone, tylko co dopiero przyjmować w siebie zaczęło truciznę życia: więc gniew i pogarda ustępowały w niem prędko przed smutkiem i rozżaleniem. U stóp wschodów gankowych stojąc, Klotylda mocno, mocno tuliła się do boku męża i podnosiła ku niemu rozżalone oczy. On na nią nie patrzył. Oczekując na zejście z ganku matki i gospodyni domu, z niecierpliwością w zaciśniętych wargach, wzrok napełniony nieziszczonemi marzeniami topił w gęstwinie ogrodu. U brzegu ganku gospodyni domu dalszy pochód gości zatrzymywała. Owinięta płaszczem, z głową koronkami mocno omotaną, z rozpiętą parasolką, mężnie wyszła na ganek, ale przed wschodami, rozdzielającemi go z ogrodem, zawahała się i stanęła. Wyraz cierpienia i zakłopotania twarz jej okrył.
— Doprawdy — zaczęła, — nie będę mogła... nie, nie, nie będę mogła za nic zejść z tych schodów...
Nikt się temu nie dziwił; wiedziano powszechnie o sposobie życia, który wiodła, tudzież o jej niezmiernie słabem zdrowiu. Kilku panów z pośpiechem pomoc swoję ofiarowało, ale ona jej nie przyjęła. Bardzo dobrze wiedząc o tem, że wygląda jeszcze młodo i powabnie, nie chciała okazać się niedołężną. Jednak schody te były dla niej straszne... Najbliżej stojącym osobom mówiła, że doświadcza takiego uczucia, jakby, przebywając je, koniecznie upaść musiała... Zbliżała się ku nim, i odstępowała; wyciągała naprzód śliczną nóżkę, i z lekkiemi wykrzykami cofała ją, jakby na widok rozwartej paszczęki węża: walczyła z sobą tak, że aż okryła się rumieńcem wysilenia. Nakoniec, z krótkim, nerwowym śmiechem, nie zeszła, ale zbiegła ze schodów prędko, lekko, z wdziękiem... Powodzenie to snadź ośmieliło ją i ucieszyło, bo pośród kilku kobiet i mężczyzn, którzy ją otoczyli, szła dalej aleją ogrodu równym i silnym krokiem, z ożywieniem rozmawiając. Darzecki, który zza karłowego stołu przypatrywał się tej scenie, ironicznie trochę zauważył:
— Ależ twoja żona, panie Benedykcie, nie jest tak bardzo osłabioną, jak się jej zdaje...
— At! — rozdając karty, odrzucił Korczyński, — z nudów zasiedziała się i od chodzenia odwykła... zresztą, zawsze słabe zdrowie miała!...
W pustym zupełnie salonie Justyna, stojąc przed otwartemi drzwiami, patrzyła na towarzystwo, rozsypujące się w różne strony ogrodu, i, odwróciwszy się, ku sali jadalnej zmierzała. Zaledwie jednak uczyniła kilka kroków, usłyszała za sobą szybkie stąpanie i zcicha wymówione swoje imię. Zygmunt Korczyński szedł za nią, niespokojne spojrzenie rzucając na fortepian, krzesła i stoły.
— Zapomniałem kapelusza... kapelusza szukam... — ze zmieszaniem i drżącemi usty wyszeptał.
Prędko, nim usunąć się zdołała, zbliżył się ku niej i rękę jej pochwycił.
— Kuzynko — zaczął, — czy nie cofniesz tych słów, które tylko co powiedziałaś?... Zupełnie i nigdy! Więc o „przyszłości zapomniałaś zupełnie, i nigdy niczem dla mnie nie będziesz... nawet przyjaciółką... siostrą? Ależ ja nie mogę...
Osłupiała zrazu, oblana gorącem jego słów i wzroku; prędko jednak i ruchem gwałtownym rękę swoję z dłoni jego wyrwała.
— Czego chcesz ode mnie? — zawołała. — Jakiem prawem, za co robisz sobie ze mnie zabawkę całego swojego życia? Dość już... proszę cię, kuzynie... czego chcesz?
Słowa plątały się w jej ustach i głos zamierał w gardle.
— Duszy twojej chcę, Justyno... przyjaźni... ufności...
— Duszy! — zaśmiała się przeciągle, i ironia mignęła jej w oczach. — Czy myślisz, że jestem takiem samem dzieckiem, jakiem byłam wtedy, kiedy mnie te wszystkie twoje piękne... o! takie poetyczne słowa...
Nie dokończyła. Nagle opanowała siebie i, postąpiwszy parę kroków naprzód, rękę ku ogrodowi wyciągnęła.
— Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie, która jest ślicznem i zapewne dobrem dzieckiem, twojemu sumieniu powierzonem. Ona cię kocha... a moja dusza...
Od stóp do głowy drżeć zaczęła.
— Moja dusza — kończyła, — nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!
Chwiejnym trochę, ale śpiesznym krokiem, jakby nie tylko od niego, lecz i od samej siebie, uciekała, wyszła z salonu.
W sali jadalnej zobaczyła Martę, która, nizko schylając się nad stołem, pogrążona była w układaniu na kryształowych podstawach owoców i konfitur. Stanęła i patrzyła chwilę na szerokie, zgarbione plecy i w tysiąc zmarszczek pociętą twarz starej panny. Przybliżyła się prędko i dotknęła jej ciemnej, kościstej ręki, która z niezmierną starannością bujnym, czerwonym głogiem warstwę białych porzeczek przyozdabiała.
— A toż co? — głowę podnosząc, krzyknęła Marta. — Czego ty chcesz ode mnie? — łagodniej zapytała.
— Może pomódz... przynieść... cokolwiek zrobić?
— Ot, jeszcze czego! Wiesz dobrze, że nie lubię, aby kto wtrącał się do moich interesów... Sama sobie zawsze radę, daję i teraz dam... Baw się, kiedy ci wesoło.
— Mnie nie wesoło... — odpowiedziała.
— A co ja na to poradzę? Melancholiczka jesteś! Do głowy po rozum pójdź; chłopców bałamuć: to i wesoło będzie.
Mówiła to zwykłym sobie tonem, szorstko i ironicznie, ale zmarszczki jej czoła przerzedziły się trochę, a wzrok ognisty i chmurny nabierał przyjaźniejszego wyrazu. Zdawało się, że wnet podniesie rękę swoje, po której ściekało trochę konfiturowego soku, i ruchem pieszczoty przesunie ją po rozognionej twarzy stojącej przed nią dziewczyny. Ale w tej chwili u końca sali rozległ się przy bufecie brzęk padającego na ziemię i rozbijającego się szkła, połączony z piskliwym wykrzykiem kobiecym. Była to panna służąca pani Emilii, wystrojona i fertyczna, która tu Marcie w zajęciach pomagała, ale, daleko więcej eleganckim kamerdynerem Różyca niżeli robotą swoją zajęta, jeden z niesionych ku stołowi przedmiotów z rąk wypuściła.
— Wieczna niedola! — porywając się z miejsca i do bufetu przyskakując, krzyknęła Marta; — kryształową karafkę stłukła! Otóż to wasza pomoc! Idź mi ztąd zaraz, frygo, i ani pokazuj się więcej! Ruszajcie ztąd wszyscy! Sama wszystko własnemi rękami robić wolę, niż do takich szkód dopuszczać! Od garnituru karafka!... Sto lat może garnitur był cały, a teraz, masz!... Wieczna niedola!
Zgryziona była tak, że aż jej ręce drżały; rozgniewanym, a więcej jeszcze rozżalonym, głosem na służbę krzyczała; dla zebrania szczątków karafki na ziemi przysiadła i zakaszlała się długim, przeraźliwym, grzmotowym kaszlem.




V.

Justyna bocznemi drzwiami wybiegła z domu i brzegiem owocowego ogrodu szła w kierunku pola. Wkrótce też znalazła się na ścieżce, kręto biegnącej pomiędzy zbożem i mającej pozór wązkiego korytarzyka, którego ściany tworzyło żyto wysokie, gęste, jeszcze zielone, ale już w bujne kłosy wypływające i szafirowemi centkami bławatków usiane. Było coś tajemniczego i pociągającego w tej ścieżce, utopionej na dnie kłosistego morza, która, zaczynając się u stóp zabudowań dworskich, biegła w głąb równiny, biała i twardo udeptana. Wydłużając się, to skracając, ścieżka zwracała się w różne kierunki; zdawało się nieraz, że już, już kończy się i urywa, aż za blizkim zawrotem albo zieloną miedzą ukazywała się znowu, wabiąc i wiodąc nie wiedzieć dokąd. Nikt widzieć nie mógł, oprócz tego, kto nią szedł, a ten kto nią szedł, nie widział także, nic, oprócz gęstwiny łodyg i kłosów dokoła siebie, nad sobą zaś błękitnej kopuły nieba. Była to nizka puszcza, u szczytów samotna i cicha, a w dole wrząca życiem niewidzialnem, które ją napełniało mnóztwem szelestów, ćwierkań, fruwań, brzęczeń, świergotów, zlewających się w nieustanny, przy samej ziemi kipiący szmer....
Justyna wypadkiem znalazła się na tej ścieżce i nie myślała wcale o tem, dokąd ją ona zawiedzie. Raczej instynktownie niż rozmyślnie uciekała od tego wszystkiego, co ją nudziło, raniło i poniżało. Od kilku lat cierpiała wiele, coraz więcej... Dlaczego czuła się tak głęboko i bez ratunku nieszczęśliwą? Jakim sposobem życie jej taki kierunek przybrało? Dlaczego z gorącego snu pierwszej młodości obudziła się nietylko samotna i smutna, ale zarazem obrażona i z niewyschłą dotąd kroplą goryczy w sercu?
W tłumnym nieładzie odłamy przeszłości zbiegały się do jej pamięci. Szła prędko, ze schyloną głową, i myślała, że kiedy była dzieckiem, już tylko słyszała o tem, że niegdyś ludzie bywali weseli i szczęśliwsi, że im żyć było łatwo; teraz zaś życie stało się próżnem uciech, a pełnem trudów i przeszkód. Te przeszkody przełamywano dokoła niej z wyrzekaniami, których treść coraz lepiej rozumiała, z wysileniami, od których ludzkie twarze chudły i zmarszczkami okrywały się czoła. Ale jej ojciec czuł się spokojnym i szczęśliwym jak dawniej; nie przełamywał nic i żadnych wysileń nie czynił.
Wprawdzie ten wychowaniec przebrzmiałej doby czasu, którego przez całą młodość dla pięknej gry na skrzypcach pieściły i wychwalały wszystkie dostępne mu towarzystwa, za którego rozmarzonemi oczami przepadało wiele kobiet, nie był zawsze takim, jakim stał się w ostatnich dziesięciu latach, ale posiadał już wszystkie zadatki tej przyszłej swojej postaci. Justyna pamiętała jak stopniowo zaokrąglał się i nabierał pulchności rąk i policzków; smutnym ani zagniewanym nie widziała go nigdy. Jakiekolwiek były otaczające go okoliczności, cokolwiek jego albo blizkich go spotkało, zachowywał on zawsze z niezmąconą pogodą dziecięcą prawie łagodność: unosił się i płonął wtedy tylko, kiedy grał, a grał ciągle, z przerwami tylko przez nieuchronne okoliczności sprowadzonemi, i możnaby mniemać, że ukochana sztuka zużywała wszystkie siły jego i zaspakajała pragnienia. Tak przecież nie było.
Ojciec Justyny miał drugą jeszcze namiętność. Pod złotawym, a potem już siwiejącym wąsem, zawsze purpurowe, zmysłowe jego usta, układały się w usta lubości, ilekroć zobaczył jakąkolwiek ładną twarzyczkę lub zgrabną kibić niewieścią. Można było nawet uczynić spostrzeżenie, że obie jego namiętności podsycały się wzajemnie. Im dłużej grał, tem posuwiściej i z większem rozmarzeniem przybliżał się do przedmiotu swoich miłosnych wzruszeń; im silniejsze i bardziej przez przeciwności rozdrażniane były te wzruszenia, tem więcej i zapamiętałej grał...
Wiele wspomnień mętnych i urywanych, ale o których teraz jeszcze z podniesionemi powiekami myśleć nie mogła, pozostało Justynie z owego czasu, kiedy jej matka często i gorzko płakała, a o jej ojcu domowi z cichym śmiechem wiele pomiędzy sobą szeptali. Wtedy jeszcze się dziwiła, nierozumiejąc, ale niebawem zrozumieć musiała. Dokładnie, plastycznie, dziś jeszcze wyobrazić sobie mogła tę kobietę chudą i zwinną, z włosami jak krucze pióra czarnemi i ognistemi oczami niekiedy gadatliwą i zalotną, częściej i prędko dom opuściła, a prawie jednocześnie, w podróż która długo trwać miała, wyjechał Orzelski. Zabrał z sobą swoje skrzypce — nietylko skrzypce, — bo przed wyjazdem zaciągnął dług nowy, znaczny...
Czy nieobecność ojca trwała kilka miesięcy lub rok cały, Justyna nie pamiętała, ale o przyczynie tej nieobecności już wiedziała dokładnie i jasno, bo o przeraźliwym rozstroju domowym i majątkowym nikt się przed dzieckiem bardzo nie ukrywał. W zamian pamiętnym był dla Justyny dzień, w którym w pośród krzyczącej, znieważającej, albo żałośnie wyrzekającej gromady wierzycieli siadała z matką do powozu.
Pojechały do Korczyna. Z pamięci Justyny nigdy nie wyszła rozmowa matki z Benedyktem Korczyńskim, w której kobieta od dawna już na siłach upadająca, a teraz śmiertelnie zagrożona, błagała krewnego o zaopiekowanie się córką, wrazie jej rychłej zapewne śmierci. Zwątlała i bezsilna, drżała na całem ciele, ręce, wychudłe i jak wosk żółte, załamując, a twarz, jak opłatek przezroczystą, te biedne, oblewając łez strumieniem.
Pan Benedykt mówił niewiele, końce długiego wąsa do ust wkładał i przygryzał, ponuro przed siebie patrzył, aż nakoniec chylące się przed nim czoło krewnej ucałował i ku niemu wyciągnięte żółte ręce ścisnął.
Kiedy powróciły do domu, na dziedzińcu już usłyszały tony skrzypiec. Pan tego domu powrócił, nie na długo. Wkrótce wiadomością o śmierci krewnej przywołany, pan Benedykt przyjechał, z mnóstwem trudów interesa majątkowe uregulował, małą sumkę z ogólnego rozbicia uratował, i owdowiałego ojca razem z czternastoletnią córką do Korczyna zabrał.
Orzelski okazywał się przez ten skład rzeczy zupełnie uszczęśliwionym. Po swojej ostatniej przygodzie romansowej postarzał znacznie, więcej tyć zaczął i dla płci pięknej zobojętniał. Nie pozbył się przecie wszelkich przyjemności życia. Kuchnia korczyńska, dzięki Marcie, była wcale dobrą, a dnie całe zostawały wolne, zupełnie wolne od wszystkiego, cokolwiek przedtem niekiedy ciążyło. Mógł je bez żadnej już przeszkody i odpowiedzialności poświęcać muzyce.
Teraz przed pamięcią Justyny powstała kobieta z majestatyczną postawą, z głową wyniośle podniesioną i skromnie spuszczonemi powiekami, w wiecznem czarnem wdowiem ubraniu. Była to po panu Benedykcie druga jej dobrodziejka. Zobaczywszy dziewczynkę, która jeszcze nosiła żałobę po matce, przyciągnęła ją ku sobie i serdecznie ucałowała. Zawsze smutne jej oczy napełniły się litością. Do obecnego pana Benedykta rzekła, że krewna Korczyńskich nie może być dla nich obcą, że obowiązek jej wychowania na jednym tylko z braci ciążyć nie powinien, że ona w imię Andrzeja prosi o danie jej w nim udziału. Gdy wymawiała imię znikłego męża, chłodne zawsze jej usta drżały.
— Ty wiesz, bracie — dokończyła, — jak niezachwianie chowam w sercu miłość i wierność dla tego bohatera mego. Niewidzialny cielesnym oczom, jest on zawsze duchowi memu obecny. Często rozmawiam z nim w ciszy nocnej i błagam Boga, aby pozwolił mu słuchać słów moich; kto wie, może prośba moja wysłuchaną bywa! Dziś mu powiem, że w rodzinie jego jest biedna sierota, której losem, wspólnie z tobą, zajmę się w jego zastępstwie.
Zajęła się, nawet szczerze i starannie. Na współkę z panem Benedyktem opłacała nauczycielki Justyny, sprawiała jej coraz nowe i ładne suknie, sprowadzała dla niej książki i noty. Czasem, dorosłą już dziewczynkę, na tygodnie i miesiące zabierała do swoich, niegdyś pięknych i obszernych, a dziś znacznie zmalałych i powoli w ruinę upadających, Osowiec.
Ta myśl Justyny napełniła się mnóstwem obrazów, składających główny wypadek dotychczasowego jej życia. Przypomniał jej się młody chłopak, o sześć lat od niej starszy, w domu przez drogo opłacanych nauczycieli chowany i przez matkę starannie od wszelkich powszednich zajęć i zjawisk życia odsuwany, wypieszczony, delikatny, z przepowiadaną mu przez wszystkich otaczających słoneczną przyszłością genialnego artysty... Z tym nawpół wykwintnym paniczem, a nawpół rozegzaltowanym artystą, łączyły się dla Justyny wspomnienia tych wszystkich wydarzeń i wzruszeń, które zazwyczaj stanowią wątek miłości świeżej, szczerej, lata całe trwającej i obustronnie uczuwanej. Były tam ranki majowe i księżycowe wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytanie poetycznych i wzniosłych utworów, płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia swojego talentu odjeżdżał w dalekie kraje — rozłączenia napełnione palącą tęsknotą i kojącemi ją nadziejami, listy wysyłane i otrzymywane, namiętne radości powitań, przyrzeczenia, przysięgi, plany wspólnej przyszłości, upojenia — po których dniami i tygodniami czuła na swoich ustach ogień i słodycz jego pocałunków.
Dziś jeszcze, o tem wszystkiem wspominając, stanęła wśród ścieżki i w dłoniach ukryła twarz, do której dawna, silna i jedyna jej dotąd miłość uderzyła falą wzburzonej krwi. Prędko przecież pobladła, z gniewem w oczach wyprostowała się i szła dalej.
Jakże skończył się ten poemat? O, bardzo prozaicznie! Wprawdzie bohater wymówił głośno wyraz: „Małżeństwo!“ i nawet przez całe dwa miesiące, zrazu energicznie i uparcie, a potem coraz słabiej, go powtarzał. W tych dwóch miesiącach Justyna pamiętała każdy dzień i prawie każde do niej i o niej wymówione słowo. Myślała wtedy, że idzie o jej życie, więc wzrokiem i słuchem, które stały się nagle bardzo przenikliwemi, badała wszystko, co działo się dokoła. Wiedziała też o wszystkiem.
W koło niej wrzało. Pani Andrzejowej ubyło coś z jej majestatycznej postawy, tak czuła się zrozpaczoną postanowieniem syna. Mogła ona z wielką dobrocią i hojnością wychowywać ubogą sierotę, związkiem krwi połączoną z człowiekiem, którego w miarę, upływającego czasu, coraz więcej, jak utraconego kochanka i świętego, kochała i czciła. Ale kiedy potem tę, nawet lubioną przez siebie dziewczynę przymierzyła z synem, uznała ją za tak malutką i położeniem w świecie, i wychowaniem, i urodą, i rozumem, że pojąć po prostu nie mogła takiego związku.
O majątek mniej dbała, chociaż i pod tym względem, pomimo rzetelnego oderwania się od materyalnych spraw świata i bardzo małego rozumienia interesów majątkowych, czuła, że upadające Osowce potrzebowały wzmocnienia i podpór. Ale przedewszystkiem pragnęła dla syna kobiety wysoko urodzonej, z rozległemi koligacyami, z wychowaniem świetnem, jakiejś, nakoniec, muzy, któraby niewątpliwemu w oczach matki geniuszowi jego dopomagała do wzrostu i lotu.
Wszystko to, bez gniewu i uniesienia, bo z krewną Andrzeja źle obejść się nie mogła, owszem, smutnie, ale też i dumnie, wypowiedziała Justynie.
Daleko mniej powściągliwą była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca bogactwo.
— Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko — mawiała, — że tacy ludzie jak Zygmunt z takiemi jak ty dziewczętami romansują często, ale nie żenią się nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejewa co parę dni wzywała go do Osowiec; Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukni, wzburzona, głośno swoje gniewy i niechęci wyrażając, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam arystokratycznie wyglądający Darzecki, monotonną i płynną mową swoją bratu żony oświadczając, że wcale się nie zgadza z jego chęciami i gustami, aby tak blizki przez żonę krewny żenił się — nie wiedzieć z kim...
Pan Benedykt wpadał w gniewy tak głośno, że w całym domu go słyszano, gdy zapytywał: Czy ma dziewczynę utopić, czy zastrzelić? Nakoniec zażądał rozmówić się w tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się, i na zakończenie z chmurną zartobliwością rzekł:
— Wiesz co, gagatku, jedz sobie znowu za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie marnują się do reszty, ale tobie samemu pewno serce nie pęknie... bo bo... bo... prawdę mówiąc, sam nie wiesz czego chcesz!
Jakoż wyjechał, — a po dwóch latach, spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w Monachium, wrócił żonaty.
Całe to wydarzenie było zrazu dla Justyny ciosem, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod którym uczuła, że jest dumną i że jej godność jeszcze okrutniej zraniono aniżeli miłość. Było ono także ostrą strzałą, i serce jej przeszywając, otworzyło zarazem jej oczy. Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy, umykających dotąd jej wzrokowi i rozwadze. Zrozumiała przedewszystkiem położenie własne i, dla marnej teraźniejszości wzgardą zjęta zlękła się przyszłości. Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia, pożerały jej czas i do syta karmiły myśli i serce. Gdy tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada żadnego innego dla nasycenia ciężko wlokących się godzin i dni; że w niej i dokoła niej niema nic takiego, na czemby mogła zawiesić kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego materyału ukutej.
Czasem, gdy zamykała oczy i myślała o tem, co z nią jest i co być może, zdawało jej się, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której, niby widma strapione i wątlejące, błąkały się młode siły jej ciała i ducha... Teraz człowiek ten chce znowu w tej pustce rozpalić płomień, który już raz tak srodze oparzył jej skrzydła. Przed kilkunastu zaledwie minutami do głębi swojej istoty czuła się wzruszoną samym tylko dźwiękiem jego głosu. Była już zapomniała, a teraz... czyż znowu? czyż znowu? Sto głosów zdawało się w niej wołać: nie! A jednak, w nudzie i bezcelowości życia swojego, może kiedy... może...
Nie była dzieckiem, miała lat dwadzieścia cztery i niegdyś bardzo kochała, — wiedziała, czuła, czem bywa i jakie przemoce wywiera szał krwi i serca... Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapłoniło się wstydem. Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugiego, wykwintnego pana, z wychudłem ciałem, chorobliwie drgającem czołem i atłasową ręką, która tak bardzo szukała i dotknęła jej ręki. Cóż to było? Podobała mu się? Wiedziała to aż nadto, ale czyż także z doświadczenia nie wiedziała, że „tacy jak on, z takiemi jak ona dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy?“
Kimże więc była? jakie było jej miejsce i znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! naturalnie, powiedziano jej to dawniej i sama to przyznawała: była ona — nie wiedzieć kim!
Obu dłońmi schwyciła się za rozpaloną głowę, w gardle uczuła dławienie żalu, a na podniebieniu palącą gorycz upokorzonej dumy. Jednak uspakajała się powoli.
Z szerokiej przestrzeni przylatywały świeże powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po których przecie cicho płynął kojący szmer... Przed sobą, o kroków kilkanaście, zobaczyła wznoszącą się nad zbożem, rozłożystą i całą w słońcu stojącą gruszę polną; pień, gałęzie i wszystkie liście tego drzewa były złote. Oglądała się dokoła, i na wzburzoną twarz jej spływał wyraz ulgi. Widać było, że powoli o sobie i troskach swoich myśleć przestawała. Pochyliła się i, rozchyliwszy gęste łodygi zboża, z zajęciem popatrzyła na fioletowe lady i rohule, gęstemi splotami obejmujące łodygi żyta. Gdy podnosiła głowę, jeden z kłosów szorstko przesunął się po jej twarzy; wzięła go w rękę i ostrożnie obejrzała napełniające go młode ziarna. Liliowy motyl wzbił się jej z pod stóp i kręto wyleciał nad zboże; ścigała go wzrokiem, póki nie zniknął. Była już teraz o parę tylko kroków od gruszy polnej, i ogłuszył ją krzyk drobnych ptaków, których ilość nieprzeliczona skakała, fruwała, kołysała się pośród złotych liści. tej samej chwili, za zbożem, niedaleko, rozległ się głos ludzki. Był to silny i czysty głos męski, który zawołał:
— Hej, kasztan, hej, hej!
A w minutę potem, po raz drugi:
— Wolniej, gniada, wolniej!
W wołaniu tem, rozchodzącem się po ciszy polnej, nie było nic smutnego; owszem, brzmiało ono raźnie i ochoczo. Wnet potem rozległo się gwizdanie, w którem wyraźnie rozpoznać można było notę piosenki, zaczynającej się od slłów:

„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“

Jaworu tam nie było, ale u stóp gruszy polnej urywał się wązki korytarzyk, i w prostej, długo ze stron obu wyciągniętej linii wysokie żyto stawało nad płachtą nagiej, ciemnej, świeżo zoranej ziemi.

Justyna wyszła ze zbożowej puszczy i pod gruszą stanęła. Z jednej strony w znacznej odległości widać było długą i szaro ztąd wyglądającą wieś; z drugiej dość blizko stały wzgórza porosłe drzewami; naprzeciw, jak okiem sięgnąć, nizki owies i groch biało kwitnący okrywały ziemię. Ta sama ścieżka, którą Justyna zaszła aż w głąb równiny, przerwana płachtą zoranej roli, uparcie odradzała się tuż za nią i, białym paskiem przerzynając puszystą zieloność grochu, ponownie w owsie przepadała.
Od jednego ze wzgórzy, ku gruszy polnej, posuwał się. pług, ciągnięty przez parę koni, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, drugi — gniady, z białą nogą i białą łatą na czole. Za pługiem, z rękami opartemi na wysoko sterczących rączkach, szedł wysoki i zgrabny człowiek, w białym, płóciennym surducie, długiem do kolan obuwiu i małej czapce, która skórzanym daszkiem osłaniała mu czoło, a nie zasłaniała z tyłu głowy jasno złocistych włosów; szedł prosto, równym krokiem, bez żadnego widocznego wysilenia; lejce z grubego sznura, mocno z sobą połączone i wzdłuż boków końskich wyprężone, poniżej ramion opasywały mu plecy.
Człowiek ten, idąc, wygwizdywał trzecią już strofę piosnki:

„Rybacy, rybacy, sieci zarzucajcie,
Nadobnego Jasia na brzeg wyciągajcie.“

Pług posuwał się dość prędko; lemiesz głęboko pogrążał się w rolę; po żelaznej, błyszczącej policy nieustannie przepływały strumienie ciemnej, w miałki piasek rozsypującej się ziemi. Niewielkie konie z połyskującą sierścią szły równo i raźnie, a w niejakiej od nich odległości kilka wron, zdając się zaglądać im w oczy, tu i owdzie skakało, albo poważnie i ze spuszczonemi dziobami siadało na grudach.
Nagle oracz gwizdać przestał, i o kilka kroków spostrzedz już było można, że uczuł się zdziwionym. Prędkim ruchem zdjął czapkę z głowy, konie zatrzymał i na kobietę, która tak niespodziewanie dla niego wyszła z pomiędzy gęstego zboża, patrzył ze zmieszaniem na twarzy i w postawie. Usta mu się otworzyły i pod złotawym wąsem ukazały się śnieżne zęby. Uśmiechnął się, twarz odwrócił, zawahał się, chrząknął, nakoniec, snadź bojąc się zbyt głośno przemówić, prawie pocichu wyrzekł:
— Czy panienka potrzebuje czego? Może drogę dokąd pokazać lub robotnikom pana Korczyńskiego co powiedzieć? oni tam za górką...
Odjął ręce od pługa, do odejścia gotów. Justyna postąpiła parę kroków po wązkim zielonym pasie, rozdzielającym ścianę żyta od płachty zoranej ziemi.
— Dziękuję — odpowiedziała, — wyszłam na przechadzkę, i sama nie wiem jakim sposobem aż tutaj zaszłam...
Ruchem głowy wskazał białą ścieżkę, z pośród żyta wyglądającą.
— Ta ścieżka przyprowadziła, — zauważył. — Ale to nic — dodał, — że panienka tak daleko od dworu zaszła. Można wrócić krótszą drogą, tamtędy... między owsem iść, i wyjdzie się nawprost okolicy (wsi zamieszkanej przez drobną szlachtę), a ztamtąd to już do dworu krótka droga...
Mówił już głośniej, prędko i z widocznem pragnieniem okazania się grzecznym i usłużnym. Wyciągniętem ramieniem wskazywał owies, przerzynającą go zieloną drogę i szarzejącą u jej końca okolicę.
Justyna patrzyła na żywe jego ruchy, którym kształtność ciała nadawała szczególną zręczność i giętkość; nie mogła też nie spostrzedz, że z błękitnych, roziskrzonych oczu, zza zmieszania i zawstydzenia, wybuchała mu tajona, lecz niedająca utaić się, radość...
— Pan Jan Bohatyrowicz? — trochę nieśmiało zapytała.
Odkryte i od reszty twarzy bielsze jego czoło zaszło rumieńcem; z rumianych i ogorzałych policzków ledwie krew nie wytrysnęła.
— A jakże! — odpowiedział i, palcami dotykając rączek pługa, ze spuszczonemi oczami zapytał: — Zkąd panienka wie kto ja jestem?
— Widuję pana czasem... ciotka Marta mówiła mi o ojcu i stryju pańskim...
Znów twarz na chwilę odwrócił, chrząknął i śmielej już odpowiedział:
— Pewno o stryju Anzelmie bo on niegdyś dobrze znał pannę Martę...
Urwał i, po krótkiem milczeniu zdobywając się widocznie na śmiałość, dodał jeszcze:
— I ja też dawniej w Korczynie bywałem... ociec mnie tam brał z sobą... ale już potem nigdy nie byłem. Czego chodzić, kiedy żadnej przyczyny niema?
I, jakby mu nagle przyszła na pamięć jakaś obraza czy niechęć, głowę podniósł trochę butnie, brwi zmarszczył, ręce na rączkach pługa położył i zawołał na konie, aby szły naprzód. Lejce tylko, które mu plecy opasywały, ściągnął i parę razy do koni przemówił: — Wolniej, kasztan! wolniej, gniada, wolniej!
Pług posunął się znowu, tylko daleko powolniej niż wprzódy, i znowu lemiesz głęboko rył się w pulchną rolę, a po błyszczącej policy spływały strumienie ciemnej, miałkiej ziemi. Justyna wązkim brzegiem żytniego łanu szła obok pługa, z niejakiem zdziwieniem na zachmurzoną twarz towarzysza patrząc. Po chwili, wskakując rolę, zapytała:
— Po koniczynie?
— A jakże — odpowiedział.
— Pod pszenicę?
Rzucił na nią szybkie spojrzenie, w którem błysnęło trochę niedowierzania i obawy. Pomyślał może, że ona chce z niego zażartować.
— Panienka niby to zna się na gospodarstwie?
Zmieszała się z kolei. Istotnie, bardzo mało posiadała wiadomości o tej ziemi, po której stąpała i której zjawiska, obrazy i plony budziły w niej często ciekawość i zachwycenie. To i owo z rozmów toczących się dokoła niej zapamiętała; ale zblizka pracom rolniczym nie przypatrywała się nigdy. W tej chwili dziwiła ją pozorna przynajmniej łatwość, z jaką młody rolnik pracę swoję spełniał. Wyobrażała sobie, że orać jest bardzo ciężko...
Wszelako bywa, — odpowiedział. — Bywa, że ciężko, bywa, że lekko. Popierwsze, to od gruntu zależy, a powtóre, od uzwyczajenia i od siły. Do tego i pługi teraz inne niż dawniej. Dla. mnie mórg zaorać to tak, jak prawie na spacer pójść...
Przy ostatnich wyrazach głową rzucił raźnie, w górę spojrzał, i znowu w uśmiechu, ale tym razem jakby tryumfującym, białe zęby mu pod złotawym wąsem błysnęły. Widocznie, w poczuciu siły własnej i uzdatnienia do tej pracy, którą przez całe życie spełniał, uczuł się dumnym i wesołym. W ogóle, w postawie, mowie i całem obejściu się jego dziwnie mieszały się z sobą i ruchliwie jedna przed drugą ustępowały: dzika nieśmiałość i harda butność, kobieca prawie wstydliwość i męzka dojrzała siła. Znać w nim też było wielką żywość i mowność, chęć okazywania się grzecznym i przystojnym. W tej chwili przecież żywość i mowność wzięły gorę nad nieśmiałością. Coś u pługa poprawiwszy, wyprostował się, na konie, które były stanęły, cmoknął, i z promieniejącą twarzą zawołał:
— Prędzej-bym śmierci spodziewał się w tym momencie, niż panienkę śród pola zobaczyć. Wszyscy mówili, że dziś we dworze bal...
— Nie wesoło mi było na tym balu, i wołałam pójść w pole, — żywo i zupełnie mimowoli odpowiedziała Justyna.
Uśmiech zniknął z twarzy Bohatyrowicza. Dłużej, śmielej niż dotąd, popatrzył na nią.
— Ja to już dawno wiem — ciszej znowu odpowiedział, — że panience nie zawsze tam bywa wesoło. Ludziom gąb nie zamknąć, a i twarz człowieka wygada czasem, co się w sercu kryje. Jaż panienkę, choć zdaleka, a często widuję...
Wstrzymał się... Głos jego, ów silny głos, który na całą okolicę rzucał dźwięki rozgłośnych pieśni, zmącił się i urwał. Po chwili dopiero dokończył:
— Może panienka gniewa się na mnie, że tak śmiele powiedziałem?... — i, niespokojnie głowę pochylając, spojrzał w twarz idącej obok niego kobiety. Zarumienioną była, ale nie rozgniewaną; owszem, zpod spuszczonych powiek wzrok jej podniósł się na niego ciekawie i przyjaźnie. Znowu okrągłe i rumiane policzki jego w ogniu stanęły. Odwrócił twarz, zawahał się, chrząknął i dokończył:
— Panienka i wiedzieć o tem nie może, że ja na panienkę — czasem patrzę, i różne myśli przychodzą mnie do głowy. Słonko małego ptaszka nie widzi; jednakowoż on śpiewać zaczyna, kiedy ono wzejdzie, i nikt jemu zabronić tego nie może, bo choć on w nizkim krzaku mieszka, ale swoje śpiewanie i swoję wolność ma!...
Znowu, pomimowoli może, podniósł głowę, oczy błysnęły mu dumą czy zapałem i, u końca wyoranej brózdy pług zatrzymując, raźnie zawołał:
— Co tam! Ja panience powiem, że nie trzeba nadmiar troskać się i smęcić. Są na świecie złe ludzie, są i dobre. Podczas, smętno bywa... a podczas może być i wesoło. Najgorsza to jest rzecz, kiedy człowiek nic nie robi, a tylko o swoich biedach myśli!...
— To prawda — uśmiechnęła się Justyna; — ale jeżeli kto na świecie nic do robienia nie ma?...
— To nie może być — zaczął i nie mógł dokończyć, bo z niejaką trudnością zawracał pług, aby poprzeczną brózdą odgraniczy o zaoraną rolę od kwitnącego grochu. Jakkolwiek utrzymywał, że wyoranie morga ziemi było dla niego tem samem prawie, co przechadzka, jednak, zatrzymując pług u początku drogi, ocierał sobie pot, który bujną rosą wystąpił mu na czoło.
Justyna pogładziła konopiastą, gęstą i wypieszczoną grzywę kasztanka.
— Ładne i zgrabne koniki, — zauważyła.
— Silne i bardzo głaskliwe — widocznie pochwałą jej uradowany, odpowiedział — głos mój znają, do ręki idą... Wszelakie zwierzę — dodał — wygłaskać można, byle jemu lubienie i dobre staranie okazać. Dla mnie zaś nic w gospodarstwie niema nad konie. Tak już widać przyrodziłem się do ojca, bo nieboszczyk ociec za końmi aż przepadał...
Przewrócił pług w ten sposób, aby bokiem sunąć się mógł poziemi, lejce zdjął z pleców i cmoknął na konie, które weszły na nieszeroką, trawą i dzikiemi kwiatami, porosłą drogę.
— Czy pan ojca swojego pamięta? — zapytała Justyna.
— Dlaczego nie? Czasu śmierci jego siedem lat miałem, i do nikogo, zdaje się, tak, jak do niego, przywiązany nie byłem...
— Ą matka żyje?
— Żyje, chwała Bogu, ale ja z nią tak jak prawie nigdy nie byłem...
Mówił teraz żywo i prędko, coraz więcej pozbywając się nieśmiałości. Można było nawet pomyśleć, że zapytania Justyny sprawiały mu radość, która wilgotną mgłą przyćmiła na chwilę roziskrzony blask jego oczu.
— Prawdę powiedziawszy, to stryj Anzelm był dla mnie i ojcem i matką; ale kiedyścić zachorował i kilka lat nietylko co, ale z łóżka udźwignąć się nie mógł. Wtenczas na mnie wszystka spadło: i gospodarstwo, i choremu stryjowi i małej siostrze i samemu sobie rady dawać musiałem, sam tak jak prawie dzieckiem.
jeszcze będąc. Najadłem się też w czasie niemało biedy, a w czasie i ludzie niemało mnie nakrzywdzili...
Machnął ręką, znowu brwi trochę zmarszczył, ale zaraz, z powracającą wesołością, dokończył:
— Teraz zato wszystko u nas odmieniło się na dobre, i tyle tylko mojej biedy, co jej we własnych żądaniach wynajdę.
— Jakież to żądania? — z żartobliwym uśmiechem zapytała — Justyna.
On zmieszał się znowu, odwrócił twarz, chrząknął, i po chwili dopiero odpowiedział:
— Różne w człowieku bywają żądania: podczas i takie, co nigdy spełnić się nie mogą. Już, zdaje się, i wygnasz ich z serca i zapomnisz, a smętek i tęsknota, wszystko jedno, po nich ostają...
Spojrzał w górę i zamyślił się, ale w tej chwili w owsie zaszeleściło i o kilka kroków przed końmi ukazała się na wązkiej miedzy dość szczególnie wyglądająca kobieta. Była to dziewczyna dwudziestoletnia, wysoka, z potężnemi rozmiarami ciała i twarzą tryskającą świeżością i zdrowiem. Kasztanowate włosy, promieniami słońca przetykane, jeżyły się dokoła jej głowy, jak złota gęstwina; gruby, splątany warkocz opadał na szerokie plecy, okryte jaskrawo różowym kaftanem. W dużej płachcie, przymocowanej do pasa, niosła mnóztwo polnego ziela, szła wyprostowana szerokim i silnym krokiem, a zpod króciuchnej samodziałowej spódnicy wyżej niż do kostek ukazywały się jej duże bose nogi. Zdala już widać było bławatkowy szafir jej oczu, które pod brwiami kasztanowatemi zaświeciły, rozbłysły i w twarzy Jana, jak w tęczy, utkwiły. Kiwnęła ku niemu głową i, obojętnem spojrzeniem powiódłszy po Justynie, z szerokim uśmiechem ponsowych warg zawołała:
— Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!
Uchylił trochę czapki.
— A panna Jadwiga co takiego w fartuszku niesie?
— Ziele dla krów! czy to pan Jan nie poznał? Widać, że na słońce spojrzał, to w oczach pociemniało!
— Może panna Jadwiga i zgadła! — odpowiedział z cichym śmiechem.
Teraz ogromna dziewczyna z szafirowcmi oczami i szeroko śmiejącemi się usty drogę mu zajść musiała i, przechodząc, raz jeszcze zblizka na niego spojrzała. Uśmiech jej zmącił się i zniknął, głowę trochę pochyliła i wymówiła prędko:
— Dlaczego to pan Jan nie łaskaw nigdy nas nawiedzić? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjemy. Już i dziadunio o panu wspominał...
Nie zatrzymując się ani na sekundę, pług i konie wyminęła i przodem poszła, a gdy z wielkim swoim fartuchem, pełnym zieleni, z bogato rozwiniętemi kształtami ciała i jeżącą się nad głową złotą gęstwiną włosów, szła prosto i prędko, można by ją było porównać do ogromnej, silnej i w sile swojej ponętnej Cerery.
— Kto to? — zapytała Justyna.
— To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka.
Justyna szeroko oczy ze zdumieniem otworzyła. Jaś uśmiechnął się...
— Państwo nie rozumieją naszych nazwań, — objaśnił. — Aktorka czyli sukcesorka... to jest dziedziczka... Dziadunio panny Domuntówny, Jakób Bohatyrowicz, miał tylko jednę córkę, którą wydał za Domunta. Córka i zięć prędko pomarli, i tę jednę wnuczkę jemu zostawili. Całe tedy gospodarstwo, wcale piękne, na nią spadnie, a o starym gadają, że i pieniądze jeszcze ma...
Justyna uśmiechnęła się... Spostrzegła była rozkochane spojrzenie, jakie Domuntówna przez mgnienie oka zatopiła w twarzy Jana.
— Piękna panna! — ścigając wzrokiem oddalającą się, zauważyła.
— Co do piękności, to bynajmniej! — z widocznem niezadowoleniem odpowiedział; — owszem, zdaje się, że nadmiar wielka i gruba! Ale — poprawił się śpiesznie — pracowita i z dobrem sercem, to prawda. Czy panienka uwierzy, że gospodarstwo u niej idzie nie gorzej niż u jakiego mężczyzny?... i wszystko ona robić zdoła, taka silna... Przeszłego lata o najemników trudno było: to, aż śmiech powiedzieć, sama z parobkiem kosiła i orała... Wtedy mnie stryj powiedział, żebym jej pomagał, bo starego szanuje, i do tego głowę sobie nabił....
Zamilkł, widocznie czegoś nie dopowiadając; zmieszał się znowu, chrząknął i prędko zagadał:
— Ten Jakób to może już prawie dziewięćdziesiąt lat ma... Francuzów pamięta i więcej niż pięćdziesiąt lat temu z dziadem pana Benedykta Korczyńskiego na wojnę chodził. Po wojnie ożenił się, już w późnym wieku, i doświadczył wielkiego nieszczęścia. Żonka go porzuciła, a on to sobie tak wziął do serca, że od tego czasu troszkę zwaryował. Nie to, żeby całkowicie waryatem był, ale troszkę... Jadwisia pięknie dopatruje staruszka, lubi jego i pieści jak małe dziecko...
Czuć było, że zbliżali się do wsi dużej i ludnej. Głosy ludzi i zwierząt coraz wyraźniej dawały się słyszeć. U brzegu kończącego się owsa trzej chłopcy, bosi i w białych, z grubego płótna, ubraniach, z niewielkiej przestrzeni pola zbierali koniczynę. Jeden, barczysty, tęgi i rudowłosy, kosił, a dwaj, młodzi, niedorośli, grabili i zgarniali ściętą trawę w małe kopice.
Jan uśmiechnął się, otworzył usta dla powiedzenia czegoś, i powściągnął się... Nakoniec, snadź nie mogąc powstrzymać się zupełnie, do kosarza, którego kosa pobrzękiwała i na słońcu pobłyskiwała, zawołał:
— Adaś! a spóźniliście się z koniczyną, aż wstyd patrzeć! Będzie wam za to od ojca!
Zaczepiony, nie odwracając się, z gniewem odkrzyknął:
— Ciągnij się za swój nos, a o cudzy nie dbaj!
Jeden z młodszych chłopców, grabiami ziemię drapiąc, cienkim głosem zawołał:
— E! ociec dziś na nas i nie patrzy! Z miasta tylko co powrócił i o procesie gada!
— Ja po swojej koniczynie już i dziś i zaorałem! — filuternie sprzeciwił się Jan.
— Wiadomo! żebyś ty czego lepiej nie zrobił! znać dudka z czubka! — sarknął znowu kosarz.
— W ojca wrodził się — zauważył Jan do Justyny, — taki gniewliwy jak i ociec. Oni mnie streczno-streczni przychodzą, Fabiana Bohatyrowicza synowie... i pomiędzy nami kłótni żadnej niema. Tylko tego Adasia najwięcej teraz to gryzie, że mu w jesieni do wojska trzeba iść... Jak sobie na to wspomni, godzinę staje....Jeszcze i czwarty brat u nich jest, Julek, ale taki zawzięty rybak, że go z Niemna ani ściągnąć... Za Niemnem i za swoim psem, Sargasem, świata nie widzi. A siostrę ich, Elżunię, panienka widziała...
Wtem stanął, zatrzymał konie i smutnie wymówił:
— Ot! tuż i okolica, i droga do dworu...
Zdjął czapkę i w wahającej się postawie na Justynę patrzył.
— Może-bym ja — zaczął nieśmiało — panienkę do domu odprowadził, żeby podczas jaki zły pies albo bydlę nie nastraszyło!...
Może jedno z tych niespełnionych żądań, o których przed chwilą mówił, smutkiem napełniło mu oczy. Może żałował ubiegłej godziny czasu, przedłużyć ją pragnąc. Z niepokojem patrzył na tę, tak mu z pozoru obcą, kobietę, która, w tej chwili wcale go nie słuchając, głowę podała naprzód, ciekawe i zachwycone oczy wlepiając w obraz, tylko co ujrzany. Był to raczej mały i skromny obrazek wiejskiej zagrody, ale który dziś i zblizka widziany, powiał na nią czarem ciszy i świeżości.
— Śliczna zagroda! — zawołała, — kto tu mieszka?
— Stryj Anzelm, czyli my wszyscy troje, pomiędzy nami we wszystkim jest wspólność!
Mówiąc to, dwoma skokami przebył białą drogę, wieś z polem rozdzielającą, jednym ruchem ręki otworzył na oścież zamykającą ogrodzenie, przezroczystą i niewysoką bramę. Przez bramę tę właśnie Justyna ujrzała część zagrody; teraz, gdy wnętrze jej szerzej odsłoniło się przed nią, szybko postąpiła naprzód.
Jan Bohatyrowicz, z czapką w ręku i schyloną w ukłonie głową, stał u bramy, wyciągniętem ramieniem wnętrze zagrody ukazując.
— Proszę wejść, bardzo proszę wejść i spocząć. Stryj będzie bardzo kontent i siestry zaraz zawołam... proszę, bardzo proszę...
Nieśmiałość jego zniknęła bez śladu. Na swoich śmieciach puszył się trochę i dumniał, grzeczną przytem gościnność «kazać pragnąc.
Zagroda była dość obszerna. Płot, z niewysokich i gładko ociosanych desek zrobiony, obejmował dobry mórg ziemi, na której, z zielonej jak szmaragd łąki, wyrastała setka młodych, przed kilku laty zaledwie zasadzonych, grusz, śliw i jabłoni. Gdzieniegdzie te wysmukłe i z widoczną starannością piastowane płonki osypane już; były zawiązkami owoców, a tu i owdzie pomiędzy niemi stare wiśnie stały, całe w potopie czerwonych jagód. Środkiem ogrodu koła wyżłobiły na trawie dość szeroką drogę i gęsto zasiała się na niej biała dzięcielina. Za owocowemi drzewami ze dwadzieścia, ulów, na błękitno pomalowanych, do połowy kryło się w łanie biało i różowo kwitnącego maku, zza którego wystrzeliwały malwy, obrosłe płaskim i różnobarwnym kwiatem, oraz ukazywała się gęstwina, melisy bladej na tle ciemno-zielonych, wysokich i rozczochranych konopi. Dalej, nizko na zagonach, rosły lub wiły się warzywa, żółte słoneczniki wzbijały się nad delikatnym lasem białego kminku; tu i owdzie pod grzędami wyrastały czerwone gaszty i rozpierały się rozłożyste krzaki wieczorników. Stuletnia może sapieżanka gałęzie swoje, już bezpłodne, ale nieprzeniknioną gąszczą listowia okryte, kładła na oknach i ścianie domu, którego okiennice i narożniki, na biało pomalowane, wesoło zza niej wyglądały. Dom, w samej głębi tej sporej przestrzeni stojący, nizki był, szary i słomą pokryty, z jednym kominem i słomianą strzechą. Do ogrodu stał boczną ścianą, w której świeciły dwa spore okna, a mały ganek, z zębiasto wyrzeźbionym okapem i nizkie drzwi do wyjścia miał od dziedzińca, na którym zza niziutkiego opłotka widać byłe świron (lamus), z wystającym i na kilku słupkach opartym dachem, oraz stajnię, przed którą leżała brona, stały kozły do piłowania drzewa i żółciało trochę rozsypanej słomy. Stodoła wyglądała zza domu, dalej kilka tuż przy sobie rosnących lip, a jeszcze dalej, za dziedzińcem i lipami, ledwie widzialny z wysokiej góry, migotał wązki pasek Niemna, z żółtą za nim ścianą i u samego krańca widnokręgu ciemną wstęgą boru. Promienie słońca, które pochylało się już do zachodu, igrały po trawie i w gałęziach rozżarzały barwy kwiatów, a wiśnie w wielkie rubiny zmieniały. Nad tem wszystkiem, w głębokiej ciszy, dzwonił w drzewach świergot wróbli, brzmiało monotonne, basowe brzęczenie pszczół i rozbijało się morze woni, z przemagającym wszystkie inne zapachem świeżo skoszonej trawy.
Świeżo skoszoną trawę grabiami zgarniał i w małą kopicę na, dziedzińcu składał człowiek dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej, baraniej czapce. Ta czapka tworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający stanowiła kontrast z resztą ubrania. Starym być musiał, czy osłabionym, bo ruchy miał powolne i przygarbione plecy. Grabie jego, nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi, a od połowy ogrodu słyszeć już można było rozmowę, którą prowadził z kimś niewidzialnym, snadź za domem i płotem dziedzińca stojącym.
— Apelacya już, chwalić Boga, podana, i mucha poniesie to, co pan Korczyński w wyższej instancyi wygra! — prędko i zapalczywie mówił głos niewidzialnego człowieka.
— A ja sto razy Fabianu mówiłem, i sto-pierwszy powtórzę, że komar naje się tem, co my od pana Korczyńskiego wygramy. — Powoli i monotonnym głosem odpowiedział człowiek grabiący skoszoną trawę.
— Czemuż to tak? — wybuchnęło zza płotu popędliwe zapytanie; — czy to Anzelm dla naszej powszechności dobra nie życzy?
— Życzę — brzmiała odpowiedź, — ale powiadam: po cudze nie sięgaj!
— A jak pokaże się, że wygon nie cudzy, tylko nasz? a Bóg mnie ubij na duszy i ciele, że pokaże się tak, a nie inaczej...
— Fabiana adwokat zbałamucił, i Fabian wierzy...
— Jeszcze ten się nie urodził, ktoby potrafił mnie zbałamucić! Do sąsiada po rozum nie pójdę, i nawet u Anzelma go nie poproszę, choć Anzelmowi jeszcze ta mądrość z głowy nie wywietrzała, co jej niegdyś od wielkich panów nabrał.
Głos niewidzialnego człowieka przybierał coraz więcej popędliwości, aż przy ostatnich słowach stał się gniewnym i zgryźliwym.
Grabiący trawę z jednostajną wciąż powolnością zaczął:
— Niechaj mi Fabian wielkimi panami oczu nie wypieka... ja ich dwadzieścia lat nie widziałem i do śmierci już pewno nie zobaczę...
— Wszystko równo. Czego się człowiek za młodu nauczy, to i na starość mruczy, — dojadał głos zza plota.
Wtem niewielki kudłaty pies z żółtą sierścią i wydłużonym jak u lisa pyskiem, który dotąd spokojnie leżał na rozrzuconej przed stajnią słomie, zerwał się i z głośnem szczekaniem ku ogrodowi poskoczył. Z ogrodu na dziedziniec wbiegła para koni, ciągnąca za sobą pług w ten sposób, że łatwo mógł zaczepić o płot albo świron i zepsuciu uledz.
— A toż co? a gdzie Janek? — na widok samopas pędzących koni żywiej przemówił Anzelm.
Ale w tejże chwili za czepiającym się już płotu pługiem przyskoczył Jan bez czapki, która w ogrodzie na trawie leżała, zaczerwieniony i zdyszany. Jednym zamachem rąk pługowi nadał właściwy kierunek, lejce podjął i konie, które głosowi jego posłuszne były jak dzieci, przed stajnią zatrzymał. W mgnieniu oka przy stryju się znalazł i za ramię go pochwycił.
— Stryjaszku! żeby stryjaszek wiedział, jakie mnie dziś szczęście spotkało...
Ręce jego drżały, głos dygotał, — w palcach ściskał kapotę starego, który z rąk grabie wypuścił.
— A toż co? Kto tam w sadzie?
Żółty pies, minąwszy pług i konie, ze szczekaniem wpadł do ogrodu.
— Mucyk! — rzucając stryja, wołał za nim Janek, — pójdź tu Mucyk!...
— Daj pokój, Mucyku! Kto to taki? Pani jakaś? czego ona...?
Z dłoni sobie daszek nad oczami robił i, w głąb ogrodu patrząc, usiłował rozpoznać rysy kobiety, dokoła której zwijał się, poszczekując, uspokojony już Mucyk.
Jan stryja za rękę chwycił.
— Z Korczyna... panna Justyna... Stryj wie... ta, co to ja stryju zawsze opowiadałem... Niech stryj idzie i przywita się...
Ze zdziwieniem i prawie przerażeniem przygarbiony człowiek cofnął się ku domowi.
— A toż co? — zawołał, — z Korczyna, na co? po co? dla jakiej przyczyny?
— Bardzo jej podobało się u nas, przyszła spocząć... niechże stryj idzie...
Ale stary plecami przyparł się do ściany domu.
— Na co mnie? nie pójdę... kiedy ją przywiodłeś, to idźże do niej sam...
— Kiedy mnie konie odprządz i nakarmić trzeba! — gwałtownie szeptał Jan i za obie już ręce opierającego się pociągał. — Stryjku, stryjaszku, mój mileńki! mój rodzony! proszęż iść... prędko... ona w gościnę do nas przyszła... proszę iść..!
— Waryat ty Janek, czy co? Ze wszystkiem jak u waryata oczy błyszczą... czego ty mnie tam ciągniesz?... sam idź!
— A konie! I czy to pięknie, żeby stryj sam gościa w swojej chacie nie przywitał?... Proszęż już iść... prędzej... mój rodzony!...
Bosy i przygarbiony człowiek otulał się swoją kapotą, głową w wielkiej baraniej czapce trząsł przecząco, do ściany wciąż się przypierał, ale przemoc, którą oszalały w tej chwili chłopak na nim wywierał, była widoczną. Wyrywając ręce swoje z jego dłoni, wpół z gniewem wpół ze zgryzotą, zawołał:
— A puśćże już! Niechajże choć buty wdzieję! Ze wszystkiem waryat!
— Pójdzie stryj?
— A już pójdę... ale niech buty wdzieję...
Zniknął w głębi domu; Jan wpadł jeszcze do ogrodu.
— Niech panienka będzie łaskawa siądzie, zaraz stryj przyjdzie... ja konie odprzęgę...
I rzucił się ku stajni, do koni.
W dużym ogrodzie, który był zarazem owocowym, warzywnym i kwiatowym, a także łąką i pasieką, znajdowała się jedna tylko ławka, przy ścianie domu, pod dwoma oknami stojąca, z ważkiej, na dwu słupkach opartej, deski złożona, i tak długa, że dziesięć osób rzędem na niej usiąść-by mogło. Tuż przed nią wyrastał z trawy szereg sztywnych malw, a nieco na prawo, pszczoły nad błękitnemi ulami i różowemi makami brzęczały. Z tej ławki podniosła się wysoka i kształtna kobieta, z głową czarnemi warkoczami owiniętą i śniadą twarzą o rysach wydatnych, którą rzeźwiące powietrze pola oblało teraz świeżym rumieńcem. Pomiędzy malwami, sama do pysznie rozwiniętego kwiatu podobna, stała w nieśmiałej trochę postawie, a szare jej oczy zdala już wpatrywały się w zbliżającego się ku niej człowieka.
Nie był on dla niej całkiem nieznanym. Zasłyszała coś była o przeszłości jego wspólnej z przeszłością Korczyńskich, z tą przeszłością, o której teraz prawie nigdy nie wspominano w Korczynie, lecz której niestarte pamiątki tkwiły w sieroctwie Zygmunta, w wiecznej żałobie jego matki, w położeniu, sposobie życia i posępności oczu p. Benedykta. Domyślała się także czegoś więcej nad przelotną znajomość, która niegdyś zachodzić musiała między tym człowiekiem a Martą.
Zblizka, pomimo ruchów ociężałych i przygarbionych pleców, mniej staro wyglądał on niż zdaleka. Z twarzy jego, o rysach ściągłych i regularnym profilu, poznać było można, że nie miał więcej nad lat pięćdziesiąt, ale była to twarz cierpiąca i zamyślona, z cerą od słońca trochę zaróżowioną, z zapadłemi policzkami i spłowiałym błękitem oczu. Ze sposobu, w jaki zbliżył się do nieznanej sobie kobiety, z ukłonu, jaki jej oddał, znać było, że dworne obyczaje nie były mu całkiem obce. Uchylił nieco baraniej czapki, lecz wnet ją znowu włożył na głowę.
— Jestem Anzelm Bohatyrowicz, — wyrzekł powolnym i monotonnym głosem, — przepraszam, że w czapce ostanę, ale taką mam głowę, która lęka się przeziębienia...
Było w nim coś obojętnego i przymuszonego, kiedy dłonią swoją dotknął ręki, którą spiesznie podała mu Justyna. Wzrokiem twarz jej omijał, a pod krótkim siwiejącym wąsem bladawe jego usta zarysowały miną surową. Jednak dwornym znowu gestem wskazał ławkę, mówiąc:
— Proszę, bardzo proszę sieść i odpocząć...
Sam w stojącej postawie pozostał i, daleko gdzieś patrząc, milczał. Pomimo usiłowań, które czynił, aby okazać się grzecznym i gościnnym, czuć w nim było dzikie boczenie się od ludzi, tudzież ukrywane, lecz niepozbyte, uczucie niechęci. Spostrzegła to Justyna i ze zmiękczeniem zaczęła:
— Przepraszam, że weszłam, ale ogród ten wydał mi się tak świeżym i pociągającym, a pan Jan tak mię uprzejmie zapraszał...
Trudno byłoby zgadnąć, czy pochwała jego zagrody, albo też poufałe nazwanie po imieniu synowca, nieco go rozpogodziło.
— Owszem — rzekł, — bardzo dziękuję... Już i nie spodziewałem się takiej promocyi, ażeby kto z Korczyna moję ubogą chatę nawiedził...
Znowu uchylił czapki.
— A jakże miewa się panna Marta Korczyńska? — zapytał.
— Często i przyjaźnie o panu wspomina, — żywo odpowiedziała Justyna.
— Być nie może! — zaprzeczył, — pani tak tylko, z łaski swojej... Tyle lat... Widziałem ja ją... będzie temu lat trzy, w kościele... u! zmieniła się, postarzała... ze wszystkiem już insza, niż była...
— Od wielu lat wujowi mojemu pomaga i ciężko pracuje, — wtrąciła Justyna.
Trochę urągliwy uśmiech po ustach mu przemknął i ciszej rzekł:
— A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...
Zamyślił się, długą, bladą ręką poprawił czapkę nad czołem i, daleko kędyś blademi oczami patrząc, monotonnym głosem wymówił:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór babę obaczył...
Czy ta krótka rozmowa zajęła go i ożywiła, czy też sposób wyrażenia się Justyny przypomnieniem czegoś dawno minionego pociągnął go ku niej — postąpił krok naprzód, i na ławce, dość jednak daleko od niej, usiadł.
Wtem zza węgła domu ukazał się Jan, na rozmawiających spojrzał i, nie zbliżając się, przemówił:
— Stryju, panience sad nasz bardzo się upodobał.
— Chodźże tu! — zawołał Anzelm.
Chłopak widocznie walczył z sobą.
— Kiedyż jeszcze koniom nie wszystek owies zasypałem...
— To idź i zasypuj!
A zwracając się do Justyny, znów trochę czapki uchylił:
— Bardzo kontenty jestem, że się pani mój sadek upodobał. Wszystko to pochodzi z mojego własnego sadzenia i starania. Gdyby pani dziesięć lat temu tu przyszła, o baczyłaby same rudery, badyle, śmiecie i paskudztwo...
Justyna powiedziała mu, że słyszała o jego długiej i ciężkiej chorobie.
— A... a... a... od... ko... kogo?
Zdziwił się tak, że aż jąkać się zaczął. Blade oczy jego z wytężeniem w twarzy jej utkwiły.
— Czyżby w Korczynie kto jeszcze o mnie wspo... wspo... mi...?
Machnął ręką i prędko dodał:
— A to pewno Janek pani o tem mówił... Żeby nie! Dobrze jemu zapamiętało się to niedołęztwo moje, bo ile on podtenczas biedy przecierpiał, tego i opowiedzieć trudno... A co to był za defekt, o tem jeden Pan Bóg wiedzieć może; dość, że zwalił mnie z nóg jak kłodę i dziewięć lat bezwładnym i w bolach trzymał... U doktorów radziłem się ze trzy razy, ale nie pomogli i nawet nic zepsutego w ciele mojem nie wynaleźli... Mówili, że hypochondryą mam... hypochondrykiem mnie nazywali... Duszna to podobno była choroba, więcej niżeli cielesna...
Rozgadał się i powolnym, monotonnym głosem opowiadać zaczął przebyte cierpienia. Z tego, co opowiadał, i nawet z wielu trwających jeszcze cech jego powierzchności, łatwo można było odgadnąć jednę z tych strasznych chorób nerwowych, które dla samej nauki do określenia i zwyciężenia wielce trudnemi bywają. Jakim sposobem pochwyciła ona tego człowieka prostego i tak ściśle z życiem natury spojonego, o którym Marta mawiała Justynie, że miał niegdyś postawę dębu i twarz do kwitnącego maku podobną? Widać, że on sam nieraz zapytywał siebie o to, bo w zwykły sobie sposób zamyślając się i kędyś daleko patrząc, dokończył:
— Różne na świecie bywają zdarzenia... Bywa to, że człowieka przez pole idącego szkodliwy wiatr obejmie i reumatyzmu albo innej choroby nabawi. A bywają także i insze wiatry, nie te, co po polu świszczą, ale te, co przez drogę życia człowieka przelatują...
Potrząsł głową i znów kędyś daleko patrzył.
Powolnym ruchem podniósł się z ławki i znowu czapki nieco uchylił.
— To może pani będzie łaskawa sadek mój obejrzeć, kiedy się tak upodobał...
Po niedawno skoszonej i gładkiej jak kobierzec trawie, od drzewka do drzewka przechodząc, opowiadał jej wiek i pochodzenie każdego z nich, tłómaczył sposoby hodowania i gatunki.
— To jest bonkreta... a to panny jesienne... to francmadama... tam trzy sapieżanki... tam jabłka oliwne, zimowe papierówki... kalwinki... sztetyny... a tam ten gaik cały śliwowy...
Wyprężenie jego rysów, mające w sobie coś obojętnego i razem bolesnego, miękło i znikało; w bladym błękicie źrenic pobłyskiwać zaczęły nikłe, lecz prawie wesołe, iskry. Po Justynie znać też było, że w tej zagrodzie, napełnionej urodzajnością i ciszą, swobodniej oddychała, niż przed godziną w napełnionym gośćmi salonie.
Znajdowali się właśnie przy sporej grupie śliwowych drzewek i Anzelm opowiadał, w jaki sposób chroni renklody i mirabele przed zimowemi śniegami i mrozami, kiedy Jan wybiegł znowu z dziedzińca i, stanąwszy o kilka kroków, słuchał przez chwilę ich rozmowy.
— Czy panienka da wiarę — zawołał, — że stryj to wszystko własnemi rękami zasadził i teraz dopatruje?... Zdaje się taki słaby, a wielką ma siłę i wytrwałość...
Anzelm obejrzał się...
— Chodźże tu, Janek! — po raz drugi zawołał.
Ale chłopak wahał się znowu, to ku dziedzińcowi, to na Justynę się patrząc. Widocznem było, że pragnął być tu i tam...
— A kiedyż jeszcze konie napoić trzeba...
— Pewno, że trzeba, — odpowiedział Anzelm.
I zwracając się do Justyny, zwykłą sobie, powolną i czasem przerywaną, mową, ale coraz swobodniej, opowiadać zaczął: jak w ciężkiej słabości leżąc, nieraz nawet na świętą Wolę Bożą szemrał za to, że go bezczynnym i niepożytecznym uczyniła; jak gryzł go i przestraszał los tego chłopca, sieroty po bracie, którego źli sąsiedzi krzywdzili i z własności obdzierali, z sieroctwa i dziecinnego jego wieku korzystając; jak, nakoniec, kiedy już dźwignął się z niemocy, ręce paliły się mu do roboty.
— Już to też dziesiąty rok jak zmartwychpowstałem i chłopiec mój dorósł... Najpierwej od sąsiadów wyprocesowaliśmy to, co nam zabrano, potem zbudowaliśmy ten oto domek, a potem już wszystko poszło: i pasieka, i sadek. Janek nauczył się pszczelnictwa od jednego takiego człowieka, co sam na naukę do wielkiego miasta jeździł; ja znów od młodu przyuczony byłem do stolarstwa, i jego przyuczyłem.
Szerokim gestem zatoczył dokoła:
— Wszystko to jest robota własnych rąk naszych: i ten płot z desek, i ten ganeczek, i ule. W potrzebie najemników do pomocy bierzem, ale sami my rolniki, i sadowniki, i pasieczniki, i stolarze... W biednym stanie inaczej nie może być, kiedy człowiek żąda, nietylko nasycenia ciała, ale i tych różnych alegancyi i przykrasek, co i niekoniecznie potrzebne, ale dla oczu miłe...
Zaśmiał się cichym, piersiowym śmiechem; przygarbione plecy prostował; nikłe iskry zlały się mu w źrenicach w spokojny i ciepły promień. Jednak w głębi tego człowieka było coś, co falą smutku, czy zniechęcenia, rychło gasiło jego wesołość. Pochylił znowu głowę, przygarbił się i powoli dodał:
— Wszystko to jest doczesność i znikomość. Nie na takie roboty człowiek patrzył, a wniwecz poszły; nie takiemi nadziejami karmił się, a najadł się trucizny... Każda rzecz na świecie jak woda przepływa, jak liść na drzewie żółknie i gnije...
Patrzył w ziemię, mówił monotonnie i coraz ciszej; można byłoby mniemać, że słowa te były pacierzem, który odmawiał od lat wielu, po wiele razy na dzień i może w nocy. Powoli jednak podniósł twarz i daleko patrzeć zaczął.
— Ale każdy ma jednostajną łaskę u Boga, i jeden więcej, drugi mniej szczęśliwości na tym świecie zażyje. Może z tego wszystkiego Janek, dzieci jego i wnuki mile korzystać będą... Do tego — dodał — każdemu gniazdo swoje miłe, a osobliwie nam...
Tu wzrok jego przesunął się po twarzy Justyny.
— Panowie to co innego — dokończył; — do wielkich miast jeżdżą, za granicami przemieszkują, różne zabawy i rozkosze mają... A dla nas co? dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów niema. Gniazdo nasze — wszystko nasze... i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami...
Justyna spuściła oczy. Było w nim znowu coś niechętnego i trochę urągliwego, kiedy słowa te wymawiał. Przytem uczula się daleko, daleko od Korczyna, — niby na jakimś zupełnie innym świecie.
Kiedy podniosła oczy, u końca dziedzińca zobaczyła wybiegającego zza góry kasztanka, a tuż za nim jechał na gniadej Jan. Konie, napojone i wykąpane w rzece, otrząsały z siebie gęste krople wody, parskając wesoło. Jan z gniadej zeskoczył, a po niejakiej chwili z wnętrza stajni zawołał:
— Antolka! Antolka!
Wołał tak na młodziutką dziewczynkę, która, w krótkiej spódnicy, w różowym kaftanie i bosa, ukazała się zza góry, niosąc na ramieniu koromysło (sądy do noszenia wody), z dwoma pełnemi wiadrami. Wysmukła i wątła, przechylała się trochę na bok pod tym ciężarem i jedno ramię, dla utrzymania równowagi, zdala od ciała trzymała.
— A co? — odkrzyknęła cienkim głosem.
— Weź kluczkę i wisień z drzewa nazdejmuj! prędzej tylko!
— Na co?
— Dla gościa.
A ciszej dodał:
— W sad popatrzaj!
Dziewczynka śpiesznie wiadra z wodą na ganku postawiła i koromysło z ramienia zdjęła, poczem, na ogród spojrzawszy, ręką twarz zasłoniła i do domu wpadła. W minutę wybiegła znowu, ale już w trzewikach, i z długą, u końca zakrzywioną, tyczką w ręku. Jak sarna przez ogród, ku największej wiśni biegła, zagony przeskakując, ze wstydliwie spuszczoną głową. Ciemny warkocz aż do pasa spadał po szczupłych i gładkich jej plecach, u końca czerwoną wstążeczką związany. U początku warkocza sterczał czerwony kwiat gasztu. Podskoczyła, kluczką gałąź przechyliła i prędko wiśnie rwać zaczęła.
— Przyrodnia jego siostra — zcicha rzekł Anzelm do Justyny, — z jednej matki, nie z jednego ojca... Jaśmontówna... Jego matka, po bracie moim owdowiawszy, drugi raz za Jaśmonta poszła, i o trzy mile ztąd w Jaśmontowskiej okolicy żyła...
Siedzieli znowu na ławce, pod ścianą domu, ale dokoła nich mniej cicho i samotnie stawać się zaczynało, niż było wprzódy. W szczelinach płotu zaświecił jeszcze jeden jaskrawo różowy kaftanik, zupełnie taki sam, jak te, które miały na sobie Domuntówna i Jaśmontówna; a nad niewysokiemi deskami ukazało się czoło kobiece, oczy zaś, pod czołem tem umieszczone, przez szczelinę zaglądać musiały do wnętrza zagrody Anzelma. Po chwili, dalej nieco, wysunęła się znad płotu cała głowa mężczyzny, z krótko ostrzyżonemi włosami, sterczącemi wąsami i okrągłą różową twarzą, a w miejscu, gdzie kończyło się ogrodzenie z desek, nad nizkim płotkiem, od kilku minut już stała, niepostrzeżona dotąd przez nikogo, podstarzała kobieta, w ciemnem krótkiem ubraniu i w chustce nakształt czepka na głowie związanej. Snadź była ciekawa także zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie sąsiada, jednak stała nieruchomie, w postawie zamyślonej, z podłużną i białą twarzą, na dłoni opartą. Anzelm na ciekawych sąsiadów nie zwracał żadnej uwagi i powoli, ale z zajęciem, wypytywał Justyny o sposoby, jak zasadzają i pielęgnują drzewa owocowe we dworskim ogrodzie. Mało o tem wiedziała, gdyż ogrodem korczyńskim, z wyłącznością sobie właściwą, zajmowała się Marta.
Uśmiechnął się znowu i głową pokiwał.
— A lękała się pracy... — zcicha powtórzył.
Jan wbiegł z dziedzińca, zupełnie już widać o wyprzężonych z pługa ulubieńców i współpracowników spokojny. Pobiegł do siostry i, za ramię ją wziąwszy, do ławki pod domem stojącej prowadził; z koszykiem pełnym wiśni w ręku i z pochyloną ciągle głową, przed Justyną stanęła. Widać było, że gdyby ją brat nieco powyżej ręki nie trzymał, pierzchnęłaby wnet i schowała się gdziekolwiek. Ale wysmukła i cienka jej kibić była tak do młodej brzózki podobna, drobna schylona twarz miała tyle łagodnego wdzięku, a w oczach, które na chwilę oderwała od ziemi, błysnęła taka dziecinna ciekawość, z taką dziecinną bojaźliwością złączona — że Justyna, ruchem zupełnie instynktowym, za rękę ją pochwyciła, na ławie przy sobie posadziła i, objąwszy, w białe, ciemnemi włosami zarzucone czoło pocałowała. Daleko ognistszy rumieniec, niż ten, który oblał twarz jego siostry, wytrysnął na czoło i policzki Jana. Uszy jego nawet stanęły w ogniu. Stojąc pod sapieżanką, o pień plecami wsparty, spojrzał na niebo, na szczyty drzew, dokoła siebie, i ręką przetarł czoło i oczy. Coś w tej chwili snadź wezbrało w tej szerokiej i silnej piersi, a przed oczami, iskry sypiącemi, świat może zakręcił się wirem. Justyna, patrząc na wiotką i zaledwie dorosłą dziewczynkę, przypomniała sobie owo koromysło i owe dwa ciężkie wiadra z wodą, które przed chwilą na plecach jej widziała.
— Czy to nie ciężko wodę nosić... na tak wysoką górę? — zcicha zapytała.
— Żeby nie! — kręcąc w palcach brzeg fartucha, odszepnęła Antolka.
— Krwawa u nas woda — wtrącił Anzelm; — z góry po nią iść trzeba i nieść ją pod górę.
— To też, zimową porą osobliwie, częściej ja wody przyniosę, niżeli ona, — jakby usprawiedliwiając się, rzekł Jan.
— Częściej on przyniesie, niżli ja — podnosząc głowę i na brata patrząc, potwierdziła siostra. — Ale — dodała prędko i ze wzrastające» zawstydzeniem — ja takoż mogę... czemu nie! Już ja w tym roku drugie lato żąć będę...
Justyna zamyśliła się... o czem? Może przed jej pamięcią stanęła kobieta wątła także i delikatna, którą dziś widziała wysuwającą i cofającą drobne nóżki, z niewymowną trwogą, uczuwaną przed zejściem z kilku schodów.
— Żaden człowiek sił swoich nie zna, dopóki ich w potrzebie... — zaczął Anzelm, ale nie skończył, bo w tej chwili rozległ się u plota głuchy stuk, podobny do tego, jaki-by sprawiła spadająca na ziemię ogromna kluska.
Niewysoka i krępa dziewczyna w różowym kaftanie, podobna istotnie do pulchnej i zarumienionej kluski, przez płot przeskoczyła i szybko zbliżała się do rozmawiających. Zdala już, wśród okrągłej i tłustej jej twarzy śmiały się do nich jej białe zęby, błyszczące oczy i zuchwale zadarty nosek. Zdala też na powitanie głową kiwała i wołała:
— Dobry wieczór! Wszystkim państwu dobry wieczór!
— Czego? — patrząc na nią, zwięźle zapytał Anzelm.
Tuż przed nim stając, głośno zaszczebiotała:
— Przyszłam do Antolki wody pożyczyć...
— Czy w garść wody nabierzesz? — flegmatycznie zapytał gospodarz zagrody.
Dziewczynka spojrzała na czerwone swoje ręce, które wzdłuż jej kraciastej spódnicy wisiały, i wybuchnęła śmiechem.
— Bardzo słusznie! — przestając śmiać się, ale wciąż białe zęby ukazując, odpowiedziała. — Wody w garść nie nabiorę: nie po wodę też przyszłam, ale żeby panienkę z Korczyna zobaczyć... Panienka mnie zna!
— O! już zna! Raz ciebie na wozie jadącą widziała, i już zna! — zapominając o bojaźliwości swojej, oburzyła się Antolka.
— Bardzo słusznie! bo kto na kogo kwiatami rzuca, ten tego nie tylko zna, ale pewno i lubi!
— To jest prawda, że panienki bukiet wtedy wprost na nią upadł! — potwierdził Jan.
— Takie już moje szczęście! bardzo słusznie! — na całe gardło zaśmiała się znowu dziewczyna.
I wszyscy śmiać się zaczęli; nawet Anzelm ze słabym uśmiechem zwrócił się do Justyny:
— Elżusia Bohatyrowiczówna, Fabiana córka... najpuściejsza dziewczyna z całej okolicy...
— Bardzo słusznie! — I pan Anzelm nie był pewno taki smętny, kiedy był młody, — odcięła się Elżusia.
— A warto byłoby rozumu troszkę nabrać, kiedy już tak jak prawie zaręczona! — zażartował Jan.
— Nieprawda, jeszcze nie zaręczona, jeszcze ojciec na oględziny pojedzie...
— Tak jak prawie zaręczona! — tak jak prawie zaręczona! — rozszczebiotała się nagle Antolka. — Jaśmont ze swatem przyjeżdżał... nasza mama tobie wyswatała... Może nie mówiłaś, że ładny?
I koszyk z wiśniami pod samą prawie twarz przyjaciółki podsunęła.
— Na, jedz wiśnie.
Elżusia pełną garścią zaczerpnęła z koszyka czerwonych jagód i wnet je do ust poniosła, ale od płotu zabrzmiał głos męzki, wołający z gniewnym i groźnym akcentem:
— Alżusia! a ty tu czego? Czy to tobie w chacie roboty nie stało... Alżusia!
Człowiek, który przed chwilą głowę znad ogrodzenia ukazywał, przestąpił nizki płotek, w miejscu, gdzie stała podstarzała, mizerna kobieta, i poważnemi, ale szerokiemi kroki dążył ku domowi Anzelma, ustawicznie przywołując dziewczynę. Córka tu przyszła niby po wodę; ojciec przychodził niby po córkę. Nie zlękła się ona bynajmniej, tylko umilkła, może dlatego, że usta miała pełne wiśni, i usunęła się trochę pomiędzy wysokie malwy. Żółty Mucyk z gwałtownem szczekaniem zabiegł drogę przybywającemu, ale on go końcęm buta odtrącił i z fantazyą w postawie wśród obecnych stanął. Średniego wzrostu był, krępy w surducie z grubego sukna i wysokich butach, z twarzą bardzo podobną do takiego rydza, w którego-by wprawiono zadarty nos, kępkę sterczących wąsów i małe, błyszczące oczy.
— Niechże i mnie będzie wolno przywitać Anzelmowego gościa! — zaczął z niejaką nadętością w głosie i mowie, a oczka jego drwiąco trochę świeciły. — Dawne to już czasy, kiedy przez nasze ubogie progi przestępowały takie znakomite nogi, a niewiadomo, coby to pan Korczyński powiedział, gdyby wiedział, że siostrzenica jego znajduje się w bohatyrowieckiej okolicy, tak jak prawie w samem gnieździe jego największych wrogów!...
Jan głowę w tył odrzucił i parę kroków naprzód postąpił.
— My nikomu wrogami nie jesteśmy! — żywo zawołał.
— Czy Fabianu język tak świerzbi, że przyszedł tu niewczas o takich rzeczach gadać? — ze zwykłą sobie powolnością zapytał Anzelm, ale żywszym trochę ruchem czapkę poprawił.
— A niby Anzelm żadnego żalu do pana Korczyńskiego w sercu swojem nie chowa, i żadnej ubligi od niego nie otrzymał? — znacznie popędliwiej rzucił przybyły, i coraz prędzej, z coraz bardziej błyszczącemi oczyma, ciągnął: — Czy to Anzelm już nie pamięta jak pan Korczyński przed całym swoim dworem mnie i Anzelma złodziejami nazwał? Czy Anzelm nie pamięta jak pan Korczyński na nas różne kondemnacye u sądów wyjednywał? Czy Anzelm nie pamięta jak pan Korczyński do góry nos podejmuje, kiedy koło okolicy przechodzi, albo przejeżdża?
Ale Anzelm wyprostował się trochę, baranią czapkę bladą długą ręką na czole przesunął i przerwał:
— Co ja pamiętam, o panu Korczyńskim wspominając, tego Fabian ze wszystkimi swymi synami na plecach-by nie poniósł. Jednakowoż źle nie życzę nikomu i między niczyimi wrogami nie jestem... Niech pan Korczyński żyje i zdrów będzie długie lata... Ja jemu przekleństwa nie posyłałem i nigdy nie poślę...
Spłowiałe jego oczy spojrzały kędyś daleko i plecy wnet przygarbiły się znowu. Fabian obie dłonie na rękach oparł i zjadliwie wybuchnął:
— Anzelm zawsze taki, jakby wczorajszego dnia z Panem Bogiem gadał. A ja inszy: ja panu Korczyńskiemu do śmierci nie daruję i tego, że mnie złodziejem przezwał, i tych krwawych rublów, co ze mnie na różne sztrafy wycisnął... Nie zlęknę się ja i przed siostrzenicą jego powiedzieć, że ten proces, który z Bohatyrowieżami ma, przeze mnie ma... Ja szlachtę do niego namówił, ja adwokata znalazł, ja staram się i zabiegam. Niech zna, że i biedna mucha odcina się, kiedy ją zabijają. Czy wygramy, czy przegramy, ale on tymczasem naje się kłopotów i kosztów nałoży. Dobrze mnie i to! Dobra kozie brzoza. On arystokrat i wzłotnych pokojach mieszka, a ja ubogi szlachcic nizkiej chaty; ale bywa, że mała mucha wielkiego konia do krwi ukąsi. Może ja w tym procesie darmo zdrowie położę i fortunkę swoją nadwerężę, może mnie głupie ludzie i kląć będą na wypadek przegrania. Ale mam nadzieję, że tak nie będzie, bo Bóg kotwica moja, a kogo on ma w swojej obronie, ten w złej nawie nie utonie...
Mówiąc to wszystko, brał się w boki, szeroko rozmachywał rękami, głos coraz podnosił, cały wewnątrz kipiał, a na twarzy spotniał. Zdawać się mogło, że nigdy mówić nie przestanie; ale Jan, który niespokojne wejrzenie na Justynę rzucał, głową kręcił, usta przygryzał i widocznie powściągał się z trudnością, teraz na ramieniu rękę mu oparł.
— Niech pan Fabian upamięta się... — wymówił przez zaciśnięte zęby.
Stary obejrzał się i głowę podnieść musiał, aby w twarz wysokiemu chłopakowi spojrzeć.
— Co to? — krzyknął.
— Niech pan Fabian do upamiętania przyjdzie! — powtórzył Jan, a z oczu jego tryskały takie błyskawice gniewu, że stary zmieszał się i nagle ochłonął.
— A co ja takiego nagadałem? — ciszej zapytał.
— Głupstw, głupstw, ojciec nagadał! — krzyknęła, wyskakując zza krzaku Elżusia, a chwytając go za połę surduta, energicznie dodała: — Bardzo słusznie! Niech już sobie ojciec idzie, bo jak jeszcze troszkę tu postoi, to znów pan Korczyński na język ojcu wylezie...
On córkę usunął i ze zmieszanym wzrokiem rzekł:
— Jeżeli co niewczas naplotło mi się w gębie, to przepraszam... przepraszam,.. Język bez pamięci, sekretu nie strzyma... Przepraszam... dobranoc państwu!
Zdjął czapkę i miał już odchodzić, ale zatrzymał się jeszcze, na Jana patrząc. W rozgniewanej i rozognionej przed chwilą jego twarzy wszystko teraz śmiać się zdawało: i czerwone policzki, i małe oczy, i zadarty nos, i ruszające się wąsy. Czapką ku Janowi machnął i zawołał:
— Kiedy Jezus przed Herodem do Egiptu ubieżał, to i mnie przed tobą ubieżeć nie wstyd; ale pamiętaj to sobie, że jaja kur nie uczą. Pierwej doznaj, a potem gań... Dobranoc.

Machnął czapką i ku płotowi poszedł. Elżusia biegła tuż za jego plecami, podskakując, przyśpiewując i pestki od wiśni z ust wypluwając. Wtem nad ogrodzeniem przesunęła się w powietrzu błyszcząca kosa i rozległo się wesołe niegłośne nucenie:

„A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...

Ten, kto słowa te nócił, smutny był, czy nadąsany.
Fabian przyśpieszył kroku i znowu najgroźniejszym swoim głosem zawołał:
— Adaś! a nie mogłeś to koniczyny skosić, kiedy ja w mieście byłem! Wszystkie zęby ci w gardło wepchnę, gamuło!
— Już skoszona, i niech ociec nadarmo swojego gardła nie mocuje! — wcale nie przestraszonym głosem odpowiedział tęgi, rudawy, ale prosty i przystojny chłopak, który z kosą na ramieniu ukazał się za nizkim płotkiem. Nieruchomo dotąd stojąca mizerna kobiecina odwróciła się ku szaremu domkowi, nieopodal od zagrody Anzelma, za płotem, drzwiami, i kawałkiem ogrodu ledwie widzialnego.
— Alżusia! po wodę zbiegaj! — piskliwie i bardzo przeciągle zawołała.
Zdaleka już oz wał się rozkazujący głos Fabiana:
— Nie trzeba! Imość zawsze tylko-byś się Alżusią posługiwała, a chłopcom wszystkie folgi robiła. Niech Adaś po wodę idzie, a dziewczyna i bez tego wieczerzę gotować będzie!
— Adaś! pójdziesz? — zawołała, a raczej zaśpiewała, znowu matka.
— Zaraz! — odkrzyknął niewidzialny już za drzwiami chłopak i głośniej zanócił:

„Tam on rozkoszy użyje,
Krwi jak wody się napije...“

W ogrodzie Anzelma zapanowała cisza. Jan nieśmiało zbliżył się do Justyny.
— Czy pani nie gniewa się za te... nieprzyjemności, które on mówił o panu Korczyńskim? Słyszał, że stryj nazywał ją panią, i w ten sam sposób mówić do niej zaczął. Stryj lepiej od niego wiedział jak mówić i z każdym obchodzić się trzeba, bo przez lat parę codziennie prawie bywał we dworze. Ale Anzelm niespokojnym się stawał; raz wraz poprawiał czapkę i na słońce mrużącemi się oczami spoglądał. Stało ono u skraju nieba, w blizkiej już od ciemnego boru odległości.
— Janek!
Zpod baraniej czapki blade oczy z niepokojem wznosił ku twarzy synowca.
— Czy my już dziś nie pójdziemy do Jana i Cecylii?
Jan zmieszał się także.
— Może nie pójdziem... co tam, że jeden dzień opuścim!...
Stary głowę pochylił.
— Źle, źle będzie — szepnął — jeżeli do jesiennej pory krzyża nie skończym...
— Czy pani była w parowie Jana i Cecylii? — zapytał Jan Justyny.
Przypominała sobie. Zdawało jej się, że coś o miejscu tę nazwę noszącem słyszała; ale nie była tam, najpewniej nie była tam nigdy.
— A pewno, pewno... co państwa takie rzeczy obchodzić mogą! — rzekł Anzelm.
Justyna wstała. Znów pierwszą jej myślą było pożegnać tych ludzi i odejść. Ale rysy jej wyprężyły się, zesztywniały i twarz przybrała w mgnieniu oka pozór daleko starszej, niż była istotnie. Tak z nią stawało się zawsze, gdy uczuwała silne dotknięcie jakiejś wielkiej nudy czy żałości. Łatwo można było odgadnąć, że pomimo zdrowia i siły, które z niej całej uderzały, należała do rzędu tych organizacyi, które żwawo głodnemi sercami młodość swoją pożerają. Nie chciała ztąd iść, ani tam wracać. Co ona tam będzie robiła? Znów sztywnie siedzieć obok wystrojonej i szczebioczącej narzeczonej hrabiego, znów patrzeć na poniewierkę siwych włosów ojca, znów spotykać podejrzliwe spojrzenia pani Andrzejowej lub łzą oszklone oczy Klotyldy, znów przy każdem zbliżeniu się tego człowieka, którego niegdyś wyglądała jak szczęścia, drżeć przed nim, przed nimi, przed trucizną własnego wzruszenia! Poco tam ona? komu potrzebna? Kto jej powrotu tam pragnie? A jeśli pragnie ktokolwiek, o! po tysiąc razy bodajby to pragnienie we wstręt się zmieniło! A tu? cicho, bezpiecznie i tak świeżo, jakby dla niej, rodzącej się na nowo, rodził się jakiś świat nowy.
Wzrokiem przechodząc ze zmęczonej i cierpiącej twarzy Anzelma ku pochylonej w nagłem zamyśleniu głowie Jana, z prośbą wymówiła:
— Weźcie mnie panowie z sobą!
Anzelm uważnie i ciekawie na nią popatrzył.
— A dla ja... jakiej przy... przyczyny? — zapytał, jąkając się, jak zwykle bywało, gdy był zdziwiony albo wzruszony.
Zaraz jednak potwierdzająco głową skinął i czapkę prawie zupełnie nad głową podniósł.
Owszem, owszem! — uprzejmie zaprosił.




VI.

Szlakiem, wzdłuż ogrodu przez koła wyżłobionym i białą dzięcieliną usianym, wyszli na nieszeroką drogę, która okolicę z polem rozdzielała. Długi dzień letni zbliżał się do końca, w cichej i świetnej gloryi pogody. Na całej przestrzeni niebieskiego sklepienia ani jednej chmurki, ani nawet jednego obłoczka nie było. Niebo, w środku szafirowe, bladło u skłonów, na zachodzie świecąc ogromną tarczą słoneczną, samotnie ku ciemnemu borowi płynącą.
Długo rozciągnięta i razem z biegiem rzeki w półkole nieco zginająca się okolica stała cała w złotawej mgle, utworzonej z lekkiej kurzawy, nawskroś promieniami słońca przepojonej. Zdala możnaby mniemać, że był to tylko gęsty pas roślinności; ale co kilkanaście lub kilkadziesiąt kroków ukazywały się wśród tej zielonej powodzi coraz-to inne ludzkie siedliska. Były to szare, nizkie, słomą pokryte domy, w pobliżu domów stojące świrny, z wystającemi i na kilku słupkach opartemi dachami, — stodoły, stajnie, obory podwórka i sady. Niewysokie, albo i całkiem nizkie, płoty z desek, kołków, lub wzdłuż umieszczonych żerdzi, nierozwikłaną dla oka plątaniną rozdzielały pomiędzy sobą to zagrody, które nie stały w szeregu prosto wytkniętym, ale, jakby wypadkiem rozsypane, cofały się w głąb lub wysuwały naprzód, czasem znacznemi przestrzeniami osamotnione, a czasem jedne zza drugich do połowy zaledwie wysunięte i wzajem na siebie następować się zdające; czasem zepchnięte aż na skraj wysokiej, ku rzece staczającej się góry, czasem krańcami ogrodów i tyłami stodół dosięgające przypolnej drogi.
O wielkiej dawności tych siedlisk opowiadała wielka starość otaczających je drzew... Jedne z domów tonęły prawie w rozłożystych i srebro przelewających topolach; zza innych ciemne lipy wznosiły wysoko poważne wierzchołki. Tu plączące brzozy kładły na ściany i okna wiotkie gałęzie; owdzie popielate wierzby wykrzywiały na wszo strony mnóztwo węzłowatych i powyszczerbianych pni, albo przysadzisto po ogrodach rozsiadały się odwieczne grusze, albo najrzadsze i najwynioślejsze wyrastały na dziedzińcach słupiaste jawory.
Niżej, młodsze od owych prastarych towarzyszy i stróżów osady, wiśniowe i śliwowe gaje nęciły wzrok głębokim cieniem bujnie rozrosłych wierzchołków i pozłacaną przez ruchome promienie słońca trawę swoich podścielisk. Niżej jeszcze, tuż przy płotach albo pod ścianami świrnów i stodół, pełno było nizkich leszczyn, zdziczałych malin i gęsto splątanych wiklin, wonnej piłowiei, krzaczystego żywokostu i brudno-żółtych blekotów, zmieszanych ze śnieźnemi powojami lulku i kolczastemi kwiatami ostów.
Tej dzikiej zarośli, zpod płotów i ścian wypleniać nikt tu snadź nie miał czasu ani chęci; ale w zamian ogrody płynęły istotnym chaosem, zmieszanych z sobą, uprawnych roślin. Wszędzie tu nad zielenią nizkich warzyw, delikatnym lasem, powiewały cienkie kminy i lebiody, maki różowo i biało kwitły, gęstą ściana stały wysokie konopie, na wysmukłe tyki fasola rzucała zielone girlandy. U końca ogrodów, tuż przy domach, na większych lub mniejszych grzędach mieniły się mnóztwem jaskrawych i łagodniejszych barw zmieszane, zwikłane, wzajem głuszące się i jedne nad drugiemi bujające, gaszty, wieczorniki, malwy, nogietki, żółte gwoździki, wysokie kiciaste rezedy, krzaczyste boże drzewka, pomarańczowe nasturcye, różowe grochy pachnące.
Wszystko to związane z sobą było podwójną siecią płotów i ścieżek; a te ścieżki w niezliczonych skrętach biegły od domu do domu, przerzynały ogrody, przeskakiwały płoty, prześlizgiwały się pod ścianami, urywały się, znikały i z gęstej zieleni wypływały znowu, przed myśl i wyobraźnię przywodząc jakieś tłumne, spójne, gromadne życie. Jak obrazek za obrazkiem, zagrody te ukazywały się jedna za drugą, zdaleka i zblizka, samotne lub ściśle jedna ku drugiej przysunięte, podobne do siebie, a przecież rozmiarami swoich domów, gatunkami drzew i przemagającemi barwami roślin od siebie różne. Wspólne tło błękitu i zieleni, wśród którego były rozsiane, czyniło z nich jeden obraz rozległy i bijący w otaczające powietrze stugłośnym rozgwarem.
Justyna szeroko otwartemi oczyma dokoła siebie patrzyła. Znajdowała się teraz w samem niejako wnętrzu okolicy, spajającemi ją dróżkami i ścieżkami postępując. Kilkadziesiąt domów, które okrążała, albo przez których dziedzińce i ogrody przechodziła, zamieszkiwało kilkaset istot ludzkich, które wszystkie u końca tego dnia pogody i pracy wysypywały się na zewnątrz. Mnóztwo kraciastych spódnic i kolorowych kaftanów kobiecych migotało wszędzie. Na dziedzińcach, wśród hałaśliwego gdakania kur, kobiety cienkiemi głosami do nocnych siedlisk zwoływały domowe ptactwo; inne siedziały na zagonach, pieląc warzywo; inne jeszcze szły z wiadrami wody na ramionach, albo w wielkich fartuchach niosły dzikie zielsko, albo przed domami myły domowe statki, albo po grzędach rwały do koszów liście sałaty i lebiody.
Jednokonne i dwukonne pługi, na szeroko rozkraczonych włokach położone, wracały z pola; idący za niemi mężczyźni w kapotach i surdutach, w wysokich butach i bosi, w czapkach małych i zgrabnych, albo wielkich i kosmatych, pokrzykiwali na konie, zdaleka zamieniając się urywkami rozmów; z łąk albo od łanów pastewnych powracający kosarze pobłyskiwali kosami albo wznosili w powietrze zębiaste profile grabi. We wnętrzu domów huczały obracane żarna i stukały krosna. Na każdej drodze, za każdym płotem ożywał się tętent koni, które chłopcy wyprowadzali na nocną paszę. Jedne z nich biegły luzem, na innych jechały bose niedorostki, w płóciennych ubraniach i z rozweselonemi twarzami, pod usuniętemi na tył głowy daszkami starych czapek. Na każdym dziedzińcu, szczekał lub, bawiąc się z dziećmi wesoło, skomlił jakiś Mucyk, Żuczek, Bryś, Wilczek, których imiona, głośno przez dzieci wykrzykiwane, rozlegały się daleko. Pod gęstemi warzywami śmigały bure i czarne koty; butne koguty z płotów i gałęzi rzucały światu przeciągłe dobranoc; stada kaczek, powracających z rzeki, wylatywały zza góry i z krzykiem padały na trawy.
W wiśniowych gajach dziewczęta podskakiwały ku okrytym jagodami gałęziom, a w pobliżu tych miejsc cienistych niejeden pług zatrzymywał się na chwilę i niejedna kosa z brzękiem wikłała się wśród gałęzi, gdy jej właściciel pochylał głowę — niewiadomo: czy ku zerwanej wiśni, czy ku uchu dziewczyny, rumieniącemu się pod wetkniętą we włosy nogietką. Czasem, pod ścianą domu, zjawiło się kilka podstarzałych kobiet na długiej ławie, gwarząc spokojnie, z bezczynnie na kolana opuszczonemi rękami. Czasem na koniu prowadzonym do kuźni przesunęła się postać młodzieńcza, tak wysmukła i zgrabna, jakby przez natchnionego snycerza wykuta. Czasem siwowłosy starzec powoli przeszedł pod szeregiem wysokich lip... Lecz w ogólności był to rój ludzki do roju pszczół podobny, ciężko i własnoręcznie pracujący, w grubej odzieży, z grubemi rękami, z ciemną ogorzałością na twarzach i z potem na czołach, — nie ponury jednak, owszem, tu i owdzie rzucający w powietrze wybuchy śmiechów kobiecych, młodzieńczych, dziecinnych.
Pieśni, zaczynane i przerywane pracą, wzbijały się jedną i kilku notami i, milknąc tu, odzywały się owdzie, to skoczne, to tęskne, to bliżej, to dalej — aż pojedyńczy, męzki głos jakiś przetrwał wszystkie inne, i rozgłośnie, na dziedzińce i ogrody, aż na pola, rzucił strofy tej samej pieśni, którą niedawno wygwizdywał idący za pługiem Jan...

„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“

Może, śpiewałby dalej, ale około najbliższego domu powstał krzyk, zmieszany z lamentem i śmiechem. Na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi; mężczyzna był małym, przygarbionym starcem w płóciennej, aż do stóp zapiętej kapocie, kobieta — wysoką, pleczystą dziewczyną, w różowym kaftanie i z kasztanowatemu włosami. Śnieżnie biała kapota nie była bielszą od włosów staruszka, zrzadka rozsianych pa żółtej jego czaszce, a twarz jego, bezzębna, malutka od ściągających ją zmarszczek, okryta była w tej chwili wyrazem nieprzytomnego przerażenia, które objawiało się także w widocznem drżeniu rąk i całej, szczupłej, zwiędłej, postaci. Nie mógłby był pewnie trzymać się na plączących się i podrygujących nogach, gdyby go wielka i silna dziewczyna wpół nie obejmowała, twarz swoję ku twarzy jego pochylając, i czasem łagodnie, a czasem z wybuchającą energią, przemawiając:
— Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie niema! On już po babulkę nie przyjedzie! on już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!
Ale stary prostował się z całej siły i, nie zważając na perswazye dziewczyny, dygocącym głosem bełkotał i wykrzykiwał:
— Pójdę! znajdę! zabiję zwodnika! babulki nie dam! Gdzie on? Chodźmy, Jadwiśku, szukać! Prędzej! chodźmy!
Dziewczyna, podtrzymując wciąż jego chwiejącą się postać, powtarzała:
— Pacenki niema! Pacenko umarł i nigdy już nie przyjedzie! To tylko te złe chłopcy Ładysiowe dziadunia tak straszą.
Ale stary rwał się naprzód i swoje powtarzał, a coraz bardziej trząsł się i zwiędłą ręką w powietrzu wygrażać zaczynał.
Za nim dwaj chłopcy, bosi, gołogłowi, z minami wiejskich urwisów, wyskakiwali, śmiejąc się głośno i powtarzając:
— Pacenko przyjechał! Pacenko przyjechał, i dziadulkowi babulkę odbierze!
Dziewczyna podniosła głowę zjeżoną gęstwiną kasztanowatych włosów, a z szafirowych jej oczu na pełne i rozognione policzki ciekły łzy...
— Co ja pocznę! — lamentowała, — straszą i straszą, a ten idzie i idzie... znowu narazi się na klepkowanie ludzkie, albo upadnie i stłucze się, jak wtedy...
Jan do Justyny szepnął:
— Stary zawsze tak waryuje, jak tylko kto mu powie, że Pacenko przyjechał... To ten Pacenko, co mu niegdyś żonkę zwiódł i w świat powiózł.
Ale Anzelm przyśpieszył kroku i, przed starcem stanąwszy, powolnym głosem zapytał:
— A gdzie to pan Jakób idzie?
Małe oczy starca z pod czerwonych i nabrzmiałych powiek wzniosły się ku jego twarzy.
— A... a... a... zdaje się... pan Szymon?
— Ja, Szymon, ale gdzie to pan Jakób idzie?
— Szymon — objaśnił Jan Justynę, — to był mój dziadunio, stryja i ojca ojciec. Jakób żyjących ludzi nie rozpoznaje, tylko ich wszystkich za pomarłych ojców i dziadów przyjmuje... tak samo zupełnie, jakgdyby śród nieboszczyków żył...
— Pacenko przyjechał! — prędko mrugając powiekami i głosem skarżącego się dziecka powtarzał stary.
Anzelm wyprostował się i stanowczym głosem przemówił:
— Pacenko nie przyjechał i nigdy nie przyjedzie, bo już na tym świecie wcale go niema.
Bezbarwne i bezzębne usta starca otworzyły się szeroko, ale drżeć i naprzód wyrywać się przestał.
— Nie przyjechał? Pan Szymon mówi, że nie przyjechał? Chłopcy mnie zwiedli. Przybiegli i krzyczą: „Przyjechał!“ Ale czy pewno nie przyjechał?
— Nie przyjechał, — powtórzył Anzelm.
— Czy słowo uczciwości?
Anzelm z uroczystością w głosie odpowiedział:
— Słowo uczciwości!
Starzec uspokoił się zupełnie, dziewczyna wielką czerwoną rękę do Anzelma wyciągnęła.
— Dziękuję — rzekła, — bardzo dziękuję. On zawsze panu Anzelmu wierzy; kilku takich ludzi jest w okolicy, którym zawsze uwierzy... Dziaduniu — znowu nad starcem schylając się, dodała, — proszę do chaty wracać... Mleczko dziś na wieczerzę będzie i pierożki z wiśniami zrobię...
Chciała zawrócić go ku bramie zagrody, ale on uśmiechał się i z widoczną fantazyą wyprostować się usiłował.
— A... a... pan Szymon, gdzie idzie?
— Do Jana i Cecylii, — odpowiedział zapytany.
Rzekłbyś, że nagle blask słoneczny oświecił wyłysiałe czoło i wygładził zmarszczki starca. Uśmiech jego stał się szerokim, błogim; oczy usiłowały spojrzeć w górę; wskazujący palec, cienki i żółty, wzniósł do wysokości własnej głowy, i drżącym trochę, ale podniesionym, głosem mówić zaczął:
— Jan i Cecylia! Aha! Jan i Cecylia! Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze mniej po tem jak litewski naród przyjął chrześciańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi...
Mówiłby pewno dłużej, ale Jadwiga, ręce wzdłuż spódnicy opuszczając, z szerokim uśmiechem przed Anzelmem dygnęła.
— Może panowie będą łaskawi, przy blizkości, do chaty naszej zajść...
Szafirowe jej oczy parę razy z ukosa ku Janowi zerknęły.
— Subjekcyi czynić nie chcemy, — odpowiedział Anzelm.
Ona dygnęła znowu.
— O subjekcyą bynajmniej... proszę, bardzo proszę, dziadunio kontenty będzie...
Ale Anzelmowi pilno było do celu wycieczki. Z grzecznym ukłonem i czapkę wysoko nad głową podnosząc, odszedł. Jadwiga posmutniała, dziadka wpół objęła i ze schylonemi nad nim szerokiemi plecy, ze spadającym na nie roztarganym warkoczem, wprowadziła go do zagrody, której dom, stary, ale z gankiem i czterema oknami, zaledwie był widzialny zza gęstwiny srebrnych topoli.
Anzelm powolnym ruchem zwrócił się do Jana, który, z kilku stolarskiemi narzędziami w ręku, zdala i biernie na tę scenę patrzył.
— Poszedłbyś i dopomógł Jadwiśce dziadunia uspokoić...
Chłopak wydął nieco usta, spojrzał na dach najbliższego budynku, chrząknął i odpowiedział:
— Już uspokojony!
W tej chwili blizko zagrody starego Jakóba i jego wnuczki, na sporem podwórku, rozpoczynała się gwarna rozprawa pomiędzy kilku ludźmi, którzy stali ściśnięci w gromadkę i z pomiędzy których wybijał się donośnie zapalczywy głos Fabiana. Snadź prędko przebiegł okolicę i, naprędce kilku sąsiadów pochwyciwszy, ze wspólnego procesu i tylko co odbytej podróży do miasta sprawę im zdawał. Słychać tam było wykrzyki jego:
— Bóg mnie ubij na duszy i ciele!
A drugi raz:
— Niech mnie mizerne ciało opuści, jeżeli mu nie pokażę, zkąd kozy gonią!
Parę pługów i bron, z niewyprzężonemi końmi, stało u wrót podwórka. Właściciele ich słuchali wymownego sąsiada w zaciekawionych i niespokojnych postawach. Niektórzy odzywali się czasem z zapytaniem jakiemś lub powątpiewaniem, ale jeden, wysoki i poważnie wyglądający, w siwej baraniej czapce, chudą twarz na dłoni opierał i zpod czarnego, wąsa ciągle potwierdzająco powtarzał:
— A jakże! a pewno! Żeby nie! A ma się rozumieć!
Inny, snadź bardzo ubogi, bosy i w siermiędze, z szerokiem, pięknem czołem i bujną płową czupryną, ale z chłopska zarywającą mową, co moment jękliwie wymawiał:
— Oj, biedne my, panoczku, biedne, bez tego wygonu! Oj, kab to prawda była, panoczku, że my jego wygramy!
Trzeci, młody i przystojny, ze starannie uczesaną bródką i zawadyacko zakręconemi wąsami, pokrzykiwał:
— I koniec, i kwita! wygon powinien do powszechności naszej należeć! i koniec, i kwita!
— Od Adama i Ewy do nas przynależał, — wzbił się znowu nad wszystkie inne i popędliwie zagadnął głos Fabiana.
Anzelm kroku przyśpieszał. Z ruchów jego widać było, że trwożnie boczył się od wszystkich gwarów i swarów. Na hałasującą gromadkę prawie lękliwe rzucał spojrzenia. Prędko przesunął się pod samą ścianą jakiegoś świrna.
— Wygon nigdy nie był nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy — zaczął zcicha; — ale oni na każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...
Czapkę na czole przesunął, głową potrząsał.
— Chociaż względem niektórych — dodał — to powiedzieć można, że na ziemię przymierają, dlatego właśnie, iż jej tak jak prawie nie mają... Między nami wszelako bywa: jednym gody, drugim głody...
Przechodzili teraz około malutkiej chatki, bez komina, bez ganku, bez płotu, z piędzią ogrodu, w którym rosło mizerne warzywo, i z jednym tylko ogromnym dębem, który litościwie jakby zarzucał na nią szerokolistne gałęzie. Zaduch, brud, nędza tchnęły z otwartej sionki, w której ciemnawem wnętrzu pokwikiwało prosię, a blada kobieta, siedząc na ziemi, skrobała kartofle.
— To jest Ładysiowa, czyli Władysławowa chata, tego samego Ładysia, co tam stał z Fabianem i z chłopska mówił; z chłopką ożeniony, czworo dzieci ma i pewno nie więcej nad półtora morga gruntu. Wszelako — powtórzył — między nami bywa...
Istotnie, każdy mógł łatwo poznać, że rozmaicie pomiędzy nimi bywało. Takich chatek nędznych i nagich jak Ładysiowa, znajdowało się niewiele, ale i pomiędzy zamożniejszemi znać było różnicę dostatku i pomyślności. Widać było, że ziemia, jedyna podstawa, na której stały te zagrody, ulegała tu licznym i nierównym działom; że oddawna, może od wieków, pokolenia i rodziny kroiły pomiędzy sobą ten chleb święty; że w tę przepaść zieleni i kwiatów spływała obfita rosa, nietylko potu, ale i łez... Tylko drzewa odwieczne szerokiemi gałęźmi otulały zarówno dostatek i nędzę, a przyroda, miłosierna czy obojętna, zarzucała na wszystko welon rajskiej poezyi.
Anzelm opuścił okolicę, i z drogi, która w tem miejscu szybko w dół spadać zaczęła, skręcił w stronę, w której płynął niewidzialny ztąd jeszcze Niemen. Było to tak jakby z powierzchni ziemi, oblanej światłem i ciepłem słonecznem, weszli w ocieniony i chłodny korytarz. Roztworzył się przed nimi parów, tak długi, że końca jego najbystrzejsze oko dosięgnąć nie mogło, a tak głęboki, że dwie jego ściany podnosiły się nad nim jak wysokie góry.
Zrazu ściany te miały pozór nagich, piaszczystych skał, przez niewiadome siły przyrody pogiętych w niezliczone garby i jamy, wśród których gdzieniegdzie wyrastał krzak jałowcu, albo cienka sośninka pochylała się nad przepaścią. Powoli przecież żółte ich tło usiewać zaczynała roślinność coraz obfitsza, aż wybuchnęły morzem zieloności wszelkich odcieni, posypanej kwiatami wszelkich barw... Jak okiem sięgnąć, naprzód i ku górze, po stromych spadzistościach i łagodnych stokach, rosły tam olszynowe i brzozowe gaje, jasne i przezroczyste nad nieprzeniknioną gęstwiną berberysów, ożyn, dzikich porzeczek, kwitnących głogów, wilczyn, osypanych purpurowemi gronami jagód, kaliny, śnieźnemi kwiaty jak wielkiemi płatami śniegu bielejącej, — które za podścielisko swoje miały całe lasy krzaczystej lucerny, ogromnych pokrzyw, ostrą woń wyziewających piołunów, wysokich, gwiaździstych rumianków i słoneczników polnych, dzikiego chmielu, plączącego się z mnóztwem nierozwikłanych i nigdzie, zda się, początku ani końca niemającyck wiklin. Wszystko to ze stron obu i z wielkiej wysokości ogromną i w różne kształty wydymającą się falą, spadało aż ku dołowi. U samego szczytu światło słoneczne przeciągało po tej gęstwinie szeroki pas złoty, w którym delikatne olchy zdawały się drżeć z rozkoszy, a biała kora srebrniała na brzozach. Ale niżej słoneczny ten pas bladł i przygasał, i niknął zupełnie, a w głębie parowu zsuwały się stopniowo chłodne i wilgocią napojone cienie.
W głębi, na dnie, sunął kręty, puszysty szlak łąki. On-to zdradzał tajemnicę przyrody i wieków; opowiadał, że tem czemś nieznanem i dawnem, co w tem miejscu ziemię na ogromną szczelinę rozłamało, było gwałtowne ramię wielkiej rzeki. Niegdyś, niegdyś, uderzyło ono o ląd i przedarło w nim sobie łożysko, którego wody zniknęły oddawna, ale które, dotąd jeszcze, wilgocią przejęte, zabarwiało tę łąkę zielonością wiecznie majową, i bajeczny nieledwie rozrost dawało roślinnym tłumom, wyściełającym te wysokie góry. Jednak, łagodne i wdzięczne zakręty łąki coraz się zwężały, aż ustąpiły miejsca wązkiej rozpadlinie, a ścieżki w głąb parowu prowadzące zaczęły piąć się po stokach gór, to nagie, skaliste, ostremi rozpęknięciami poprzerywane i kolczystą wikliną zjeżone, to zielone i tajemniczo pod sklepieniami liściastej zarośli przepadające. W rozpadlinie czuć było zbliżanie się do miejsc mokrych i żywemi wodami przejętych. Leżały tam wielkie, wilgotną pleśnią obrosłe kamienie, błękitnemi kępami kwitły niezapominajki, szeroko rozpościerała się leszczyna, a pod miękką pościelą, którą tworzyły trójzębne łotocie i okrągły podbiał, toczył się cichy, ledwie słyszalny szmer...
Wtem coś zawarczało i zadzwoniło nakształt gotującego się wrzątku. Była to krynica, której kryształowa szyba pobłyskiwała pod sklepistem pokryciem leszczyny i cienką nić strumienia rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie. W gęstwinę leszczyn wplątane, wysoko tam kwitły błękitne cykorye, śniegiem bielały puszyste kity kotuszników, krzaczysty liliowy dzięgiel z groniastych koron swoich rozlewał mocną woń heliotropin I jakby w tem miejscu natura prawo głosu dawała tylko srebrnej strunie wodnej, cisza panowała tu nieskazitelna. Ptaki mieszkały u szczytów tych ścian wysokich, wśród jasnych olszyn i brzóz, ale w tej głębi nie było ich prawie. Krynica wrzała, strumień dzwonił, i czasem tylko w berberysowym czy wilczynowym krzaku dało się słyszeć frunięcie skrzydeł lub od strumienia przyleciał rzeźwy powiew i z cichym szelestem strącił z głogowej gałęzi liście dzikiej róży.
Justyna stanęła pomiędzy leszczyną i naprzód pochylona patrzała przez chwilę na utopioną w liściach i kwiatach krynicę. Za nią przystanął Anzelm, i z brodą opartą na dłoni przesuwał wzrok dokoła. Cierpiące jego oczy były teraz bardzo pogodne; z żartobliwym uśmiechem wymówił zwolna:

Luby wietrzyk trawę pieści,
Strumyk mruczy, liść szeleści...

Było to niewyraźne echo, przynoszące mu z odległej młodości urywek nawpół zapomnianego wiersza. Zaraz przecież zaczął iść dalej, a raczej wspinać się na górę, po naturalnie wyżłobionych, korzeniami najeżonych wschodach. Szedł powoli, z przygarbionemi plecami i z widoczną trudnością; ale Jan, torując sobie drogę wśród gęstych krzewów, dopomagał mu do przebycia miejsc najtrudniejszych. Ten do wejścia na stromą górę nie potrzebował wschodów. Wysoka i kształtna jego postać kołysała się w obie strony, jakby w wesołem i tryumfującem poczuciu swojej siły. Czasem w gęstwinie znikał zupełnie lub ukazywała się z niej tylko głowa jego, małą czapką ocieniona, i ramię w białym rękawie, troskliwie wyciągające się ku staremu.
W pamięci Justyny błysnęło wspomnienie. Widziała już tych dwóch ludzi, w ten sam sposób wstępujących na wysoki brzeg Niemna; wtedy jeden z nich przystawał czasem i twarzą zwracał się ku otwartemu oknu, w którem ona stała. Ale to przypomnienie błyskawicą tylko przemknęło jej przez głowę; zatrzymała się i z ciekawością patrzyła dokoła siebie.
Znajdowali się w miejscu, o kilka stóp zaledwie oddalonem od szczytu góry, na łagodnej pochyłości, która tworzyła małą, nieco spadzistą równinę. Trzeba było tylko trochę wzrok podnieść, aby zobaczyć ruchomą frendzlę zboża, rozrzuconego nad samym brzegiem parowu. U końca cienistej i w nierówne wschody powyszczerbianej alei, którą wspięli się aż tutaj, leżał olbrzymi kamień, mający liczne wgłębienia i wypukłości, za siedzenia służyć mogące, miejscami siwym i brunatnym mchem obrosły, a miejscami zwieńczony gibkiemi gałęziami ożyn i rozchodnikow. Kilka cienkich sosen z szerokiemi u góry konarami i rozłożysta grusza z gęstwiną drobnych liści wyrastały tam z ziemi, okrytej rzadką trawą i osypanej igłami sosen. Pod sosnami i gruszą coś czerwieniało, błękitniało i bielało; trzeba było wejść pomiędzy drzewa, aby rozpoznać, że to grobowiec...
Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby módz podobny mu zobaczyć, trzebaby cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się z sześciokątnego, grubego u podstaw a zwężającego się ku szczytowi, krzyża, na którego czerwonem tle bielała postać Chrystusa, a którego boki okryte były różnobarwnemi godłami i figurami. Były tam, białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża przylegające, trupie głowy, różne narzędzia męki Chrystusowej, płaskie popiersie Bogarodzicy, z tkwiącemi w niem siedmiu, pozłacanemi niegdyś i w kształt miecza wyrzeźbionemi, strzałami, wreszcie — wsparte na rękach i na podstawach z drzewa lub gliny siedzące, wypukłe figury świętych. Z chudości tych figur, z długości ich członków, z okaleczeń, któremi czas zatarł rysy ich twarzy, poznać można było smak i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i figury okrywające jego boki, przez czas okaleczone, ze spłowiałemi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącenie główne zarysy i cechy. Odsłaniał je i od zupełneg zniszczenia chronił, zawieszony u szczytu, gontowy daszek.. Na szerokiej podstawie krzyża bielał wyraźny jeszcze, choć miejscami zacierający się, napis: Jan i Cecylia, rok 1549, memento mori.
Napis grobowy był zagadką. Nazwiska nie miał żadnego. Z bezimiennego grobowca, osłonionego ścianą nadniemeńskiego parowu, przeszło trzy wieki patrzyły na przepaść zieloną, z warczącą w głębi krynicą, na olbrzymi i cały w mchach i wiankach leżący kamień, na wielki trójkąt Niemna, odsłoniony tu przez wyginające się w tył ściany przepaści i stojący teraz w cichej pogodzie szybą błękitu i srebra. Za nieruchomą, zda się, rzeką, wielka, samotna tarcza słoneczna wisiała nad samym już szczytem boru i tak go światłem swojem przenikała, że żółte pnie sosen wyraźnie oddzielały się wzajem od siebie, pod ciemnem pokryciem koron stojąc nieprzejrzanemi szeregi.
Teraz ciszę tu panującą przerywać począł monotonny szmer hebla, przesuwającego się po leżącej na ziemi i do połowy już obrobionej kłodzie drzewa. Anzelm zdjął wielką swoję czapkę przed grobowcem, ale wnet znowu głowę nakrył, i w milczeniu, z nasępionemi brwiami, pogrążył się w swojej robocie. Powoli i jakby automatycznie, nieprzerwanie przecież, długa i blada jego ręka przesuwała narzędzie po powierzchni drzewa. Krzyż próchniejący, który pierwsze jesienne wiatry obalić mogły, musiał być zastąpiony przez inny. Kilkadziesiąt lat temu taką samą robotę spełniał zgrzybiały dziś i nawpół obłąkany Jakób. Teraz jemu, Anzelmowi, przypadło w udziale stróżować nad tą pamiątką, drogą zapewne licznym pokoleniom, skoro z nich każde znalazło wśród siebie kogoś, kto jej z powierzchni ziemi zniknąć nie pozwolił. Nowy krzyż okryją stare godła, krótki napis wyraźniej zabieleje na czerwonej podstawie grobowca, — i wszystko tu znowu będzie tak samo, jak było przed trzema blizko wiekami, jak było w owej porze dalekiej, gdy dwoje jakichś ludzi o nieznanych nazwiskach i dziejach złożono w jednej mogile.
Justyna wpatrywała się w stary grobowiec, i w pamięci jej uparcie powtarzać się zaczęła strofa pieśni, którą niedawno, uniesiona wspomnieniem, wydeklamowała przed nią Marta:

„A gdy kto przyjdzie, albo przyjedzie,
Pomyśli sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!“

Czy kochali się oni? Czy świat ich rozłączył a połączyła mogiła? Jak żyli? i dlaczego, gdy umarli, tak na długo, na wieki, pozostali w sercach i pamięci ludzi?
O parę kroków od niej, na obalonym pniu sosny, siedział Jan i uśmiechał się wpół filuternie, wpół tajemniczo.
— Stryj wie wszystko i bardzo lubi historyą tę opowiadać. Trzeba go tylko pięknie poprosić, a opowie...
Istotnie, po Anzelmie widać było, że walczyć zaczynał z ogarniającą go chęcią mówienia i czemś, co go do milczenia raczej skłaniało. Zatrzymał raz hebel pośrodku kłody, spojrzał na Justynę i zcicha rzekł:
— Na co? dla jakiej przyczyny?
Po chwili jednak znów podniósł oczy i dłużej popatrzył na zbladłą nieco i smutną w tej chwili twarz młodej kobiety. Czarowne marzenia grobowiec ten budzić musiał w tej młodej głowie. Nie śmiała prosić o nic tego nieznajomego człowieka, który, ze swoją pracowitą niezależnością i przeszłością, pełną jakichś wielkich cierpień, wydawał się jej dziwnie poważnym i surowym. Ale on prośbę wyczytał z jej oczu. Obejrzał się na słońce: już było poczerwieniało i do połowy ukryło się za borem.
Mało już dziś będzie roboty mojej! A wszystkie pustoty od młodych pochodzą! Wymyślają, pytają się, czas bałamucą: a tu nic tak osobliwego do gadania niema!
Nigdy jeszcze pod siwiejącym wąsem nie uśmiechał się tak łagodnie; mówił też wesoło i prawie z odcieniem filuterności. Czapkę nad głową podniósł.
— Dlaczego nie? — dodał, — jeżeli pani żąda posłyszeć tę historyą, to o moję fatygę bynajmniej... Ja owszem... Nikt jej nie opisywał i w książkach nie drukował... Jeden człowiek opowiadał ją drugiemu, i tak zdaleka, jak rzeka przez różne kraje, przez pradziadów, dziadów i ojców naszych przypłynęła aż do nas. Mnie jej nauczył stary Jakób, gdy jeszcze boso latałem i cielęta pasłem, a jego uczył niewiadomo kto, może dziadek, może przeddziadek, bo w ich familii wszyscy długo żyją.
Stolarskie narzędzia położył na stronie i, na jednem z wgłębień olbrzymiego kamienia siedząc, uśmiechnął się jeszcze.
— Bajki babom, a to, co ja powiem, nie bajka!
Wysoki zrąb kamienia, siwym mchem w tem miejscu porosły, służył za oparcie przygarbionym jego plecom, a na baranią czapkę, i aż na ramiona, spadały mu cienkie gałęzie ożynowego krzaku.
Było to w starych czasach, w sto lat, albo może jeszcze i mniej po tem, jak litewski naród przyjął świętą chrześciańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycyi, i to tylko można było poznać i z mówienia ich i z ubioru, że przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili swój kraj rodzony i aż tu przywędrowali? — zarówno niewiadomo było. Kiedy spotykający ich ludzie podczas pytali ich o nazwiska, odpowiadali, że przy chrzcie świętym nadano im imiona: „Jan“ i „Cecylia.“ A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć dokąd i dla jakiej przyczyny wędrują, — mówili: „Szukamy puszczy!“ Widać było ze wszystkiego, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod Bożem okiem. Całej pewności co do tego niema, ale takie o nich chodziły głosy, że kondycya ich była nierówna, bo on był ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiędzy panami, a najczęściej w pospólstwie bywa, a ona, czy to szła, czy stała, czy mówiła, czy milczała, wydawała z siebie pańską wspaniałość i piękność. Ale jak tam było z ich początkiem, wszystko jedno; dość, że nie trudno znaleźli to, czego szukali.
Cały tutejszy kraj zalegała podtenczas nieprzebyta puszcza; tylko Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się sobie różną przemyślnością. W jednych miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczułkami siedzieli rybaki i Bobrowniki; w inszych, tam, gdzie stały lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierzątkom odbierali; niektórym król nakazał, aby dla niego hodowali sokoły, i od tego poszło, że nazywali się sokolnikami; a inszych wolnością obdarował, aby tylko wszelkie posyłki jemu sprawiali, i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów, czyli ludzi wolnych. O uprawianie ziemi było im bynajmniej; ogrody mieli, ale najwięcej rzepę w nich sadzili i len w wielkiej obfitości sieli, bo, owiec nie mając i wełny nie znając, odzieży płótnianej tylko używali. Zboże zaś rzadko gdzie zobaczyć można było, i to przy miastach, a w głębokiej puszczy jeszcze gdzieniegdzie nikt i nie słyszał o niem. Ale zato byli tacy, co, w dębowych lasach żyjąc, trzody świń na żołędziach hodowali, i od tego dane im było brzydkie przezwisko świniarów, i tacy, co, przy łąkach mieszkając, bawoły obłaskawiali, i dla tej przyczyny nazywali się — bawolniki. O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi. lisów, kun i inszych zwierząt, albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawołu, karmną świnię, i co tam zresztą kto miał. Chaty ich nazywały się numy i były bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominów, bo tym leśnym ludziom nieznajoma jeszcze była malarka. W Boga chrześciańslnego niby-to wszyscy już uwierzyli, a jednakowoż w głębokościach puszczy wielu jeszcze kłaniało się bałwanom i żyło z kilku żonami.
Jan i Cecylia, wzdłuż puszcze przeszedłszy, poznali różne jeziora i łąki, zachodzili do rybaków, do bobrowników, do sokolników i do bojarów; zachodzili także do świniarów i do bawolników; ale nigdzie im nie podobało się tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna. i na tem właśnie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widać zobaczyli, że tu najmniej ludzie doścignąć ich mogą, a najlepiej im będzie pod jednem, Bożem, okiem pozostawać. Może już tak im było przeznaczono, ażeby właśnie ten kawał ziemi zaludnić i nasz ubogi, ale długowieczny, ród ufundować...
Powolny i przyciszony głos opowiadającego brzmiał na wysokim stoku góry, monotonnością swoją podobny do mruczącego u dołu strumienia. Czasem jednak zatrzymywał się i szukał w pamięci wyrazu lub nazwy, których w życiu codziennem nie używał prawie, ale jak słowa z pacierza, ze starej gadki wyrzucić nie chciał. Teraz, z widocznem naprężeniem rysów, wiązał przez chwilę w głowie wątek opowiadania, bojąc się splątać go, albo część jego uronić.
— Podtenczas — zaczął znowu — nie było w tem miejscu żadnego kawałka zaoranej ziemi, ani żadnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w tył, rosła jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas stał dąb taki stary, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła ukryć byłoby można, i pod tym dębem zbudowali sobie najpierwej chatę, czyli takoż numę bez pieca i komina, nędzną i smrodliwą. Odrazu inszej zbudować nie mogli.
Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł, i on położył się pod dębem, z oszczepem i lłukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie, śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach i tak wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała ona włosy złociste i takie długie, że pokryć niemi mogła siebie i swoję harfę; gdy też późnym wieczorem nad spracowanym, senliwym mężem śpiewała, on, choć znużony, pieścił się z jej włosami, a potem o wschodzie słonka zdrowy i wesół do roboty wstawał, bo siły miał wzmocnione i serce pocieszone przez nią.
Jednakowoż, pomimo kochania i wszelkich jego rozkoszy, nachodziły ich takie potrzeby i strachy, że innym ludziom i pomyśleć o nich byłoby trudno. Wszystko tu było nie tak jak teraz, ale okropnie, dziko... Po puszczy chodziły stada żubrów, turów, niedźwiedzi, dzików i wilków; w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce, szerokiemi skrzydłami łopotały krzywodziobe orły. Nocami wyły puszczyki, a po drzewach wieszały się rysie, w ciemności oczami jak latarniami świecące. Czasem kruki i kawki czarną chmurą zakrywały niebo, a dzikie konie napełniały zaciszności leśne grzmotem kopyt i przerażliwem gwiżdżeniem. Nad rzeką i na wszelkich mokrych miejscach lęgło się mnóztwo obrzydłych żab, wężów i jaszczurek. I rzeka ta nie była taka, jak teraz; głębinę i prędkość miała ogromniejszą. Wody były wtenczas nadmiar silne i gniewliwe; rozlewały się daleko i o ziemię biły, koryta w niej sobie porząc, czego do dzisiejszego dnia te parowy pamiątką ostały.
Jak oni to wszystko znieśli i przemogli? Bogu świętemu wiadomo; dość, że znieśli i przemogli. Już to jest pewne, że żaden człowiek siły swojej nie zna, dopóki jej w potrzebie z siebie nie dobędzie. Prawda i to, że wiele rzeczy i stworzeń podtenczas człowiekowi do pomocy stało. Narzędzia do wszelkich robót i myśliwstwa przynieśli z sobą, albo różnym sposobem zrobili sobie dobre i mocne. Las dawał dzikie jabłka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiegały jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich łatwo ubijać było; u góry żył lud wiewiórek, a u dołu skrywała się mnogość zajęcy, łasic i kun; w wodach mieszkały wydry i bobry domki sobie budowały. A trzeba było tylko wędę, sieć albo oszczep w rzekę zanurzyć, ażeby z niej wyłowić tyle ryb różnych, jakich już teraz wcale tu niema.
Do tego i lubości był tu nadmiar. Słowicze śpiewy umilały noce, a jaskółcze i gołębie gminy same przez się szukały przytułku pod dachem numy. Podczas płochliwa sarna ugłaskać się pozwoliła i wiernie potem chodziła przy boku swojej pani. Wszelako tam bywało: ciężko i mile, straszno i bezpiecznie. To tylko jest pewnem, że nacierpieli się nadmiar głodu, chłodu, strachu i zasępu najedli się do sytości, wiele razy od upału i mozołu skóra z rąk i nóg im złaziła, a od wiatrów i mrozu piekące bąble obsiadały ciała.
Może dwadzieścia roków minęło im w tej męce, kroplami rozkoszy słodzonej, aż po puszczy puściły się pogłosy o tej parze ludzi, że przemyślnością swoją i krwawą pracą kawał duży lasu wyplenili, zboża nasieli i inszych różnych roślin nasadzili; że dom sobie zbudowali widny i czysty, z którego też dym przez komin wychodził; że nabyć u nich można niektórych takich rzeczy, jakich na szeroki okół nikt jeszcze nie miał. Poszli tedy do nich ludzie z różnych dalszych osad dowiedzieć się: jak też tam czyniły się takie cuda... A jak raz przyszli, to już na długo przy nich ostawali, przypatrując się różnym, do tego czasu niewiadomym, dziełom i przemysłom. Niektórzy prosili się, aby ze wszystkiem już ostać przy nich dla wspólności i pomocy; ale Jan i Cecylia wprędce doczekali się rodzonych pomocników. Sześciu synów i sześć córek urodziło się im i wyhodowało nad brzegiem tej wody, w cienistościach tej puszczy, pod okiem jednego Boga.
Jeden z tych synów pojął sobie żonę u rybaków, drugi ją wybrał pomiędzy sokolnikami, trzeciemu przeznaczenie dało bojarkę, czwartemu bobrowniczkę, piątemu pszczelarkę, a szósty, handlując rybami, do których łapania wielką miał ochotę, przywiózł sobie dozgonną towarzyszkę aż z miasta Grodna, które podtenczas, dla przyczyny mnóztwa tam rosnących ogrodów, po rusińsku Horodnem zwano. Rusinką też owa dziewka była, ale podtenczas dwie krwie, na jednej ziemi mieszkające, nierzadko mieszały się z sobą, i nie wynikała z tego nikomu żadna obraza, ani ujma. Zkąd synowie pojmowali żony, ztamtąd przybywali mężowie dla córek i, poślubiwszy je, nie odjeżdżali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty; a tnąc las coraz dalej, uprawiali pola. Tak przeminęło lat ośmdziesiąt, albo może i więcej, od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili...
Umilkł Anzelm, zmęczony niezwykłym wysiłkiem pamięci i myśli; kilka kropli potu zaświeciło na jego zapadłych i rozognionych policzkach, spłowiałe zwykle i białe oczy pobłyskiwmły pod wielką czapką. Obejrzał się w stronę słońca: znikło już ono za borem, lecz Niemen stał żółtawą taflą, i jasne smugi, rozciągnięte u zachodu nieba, jaskrawo oświecały sunący od wschodu zmrok.
— Dzień kończy się, i moja gadka także do swojego końca idzie — wymówił z uśmiechem. — Ale — dodał — w tym końcu także są rzeczy, które walor mają...
Głośniej trochę i żywiej niż wprzódy mówił dalej:
— Ośmdziesiąt lat, a może i więcej, przeminęło od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili. Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy, tuż nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas król, dwoma imionami: Zygmunt i August, nazwany... Zapalczywy był myśliwiec, i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobiono, bawił się polowaniem w swoich knyszyńskich lasach. Zmiarkował zaraz, że od Knyszyna do tego miejsca, o którem jemu ludzie rozpowiadali, droga była nie bardzo daleka. Łowczym na apel zatrąbić, a panom jechać za sobą rozkazał, i puścił się w drogę. Jechał i jechał, jechał i jechał, a panowie za największym, z panów jechali, aż raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzedniały i rozstępowały się, jakoby jadącym z drogi ustępując.. Król spojrzał przez te otwory, krzyknął aż z zadziwienia i żartobliwie do panów swoich zawołał:
— „Hej! hej! Waszmość panowie, widzi mi się, że ktoś tu dla mnie nowe królestwo gotuje!“
Aż tu wszyscy, wyjechawszy z lasu, stanęli, oczom własnym wiary nie dając. Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, srogim zwierzom tylko przytułek dająca, teraz, leżała wielka równina, żółtością ścierniska, po zżętem zbożu pozostałego, okryta. Na ściernisku, by wysokie domy, lub też by słupy z pozwężanemi wierzchołkami, stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pod przyszły zasiewek; a śród pola na gładkich, łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne młyny łopotały wielkiemi skrzydłami, lipowe gaje rozlegały się od brzęczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzeźniakach, na wszystkich gałęziach wisiały, wielkie jak czapki, gniazda gawronie. Sto domów przedzielonych ogrodami sznurem wyciągało, się wpodłuż rzeki, a z ich kominów, by z kościelnych kadzielnic, sto złotnych dymów podnosiło się prosto do nieba. Na jabłoniach i śliwach liścia widać nie było za czerwonością i liliowością owocu; po zielonych trawach suszył się len i bieliły się sztuki płócien, w chatach krośna stukały, przed chatami na gałęziach i płotach wysychały ufarbowane przędziwa wełny, a na dachach dojrzewały żółte ogromne dynie. Ptactwo domowe, ziemne i wodne, grzebało się w piasku, lub z hałasem leciało nad rzekę, od której powracający rybacy wychodzili zza góry, niosąc po kilku siecie i niewody, z rzucającemi się w nich rybami. Co do rzeki, tej, jako w dole płynącej, kroi z oddala zobaczyć nie mógł, ale rozpoznał gdzie ona płynęła, po wysokiej, piaszczystej ścianie, nad którą stał bór, przez, nikogo jeszcze nie ruszany... ten sam...
Tu opowiadający wskazał palcem pas boru, rozciągnięty nad złotawym trójkątem Niemna. Zająknął się i głos mu zadrżał.
— Te... te... ten sam!
I zamilkł.
— Tymczasem — mówił dalej — król jechał naprzód, oglądając się w okół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tylko obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. Koń był pod nim arabski, ognisty, z rzędem kapiącym od złota i drogich kamieni. Nad czołem królewskiem świeciło na kołpaku brylantowe pióro, a drogie purpury i gronostaje spadały z królewskich ramion aż prawie po końskie pętlice. Wokół niego i za nim jechali hetmany, senatory i inne pany, a każdy z koni, które pod sobą mieli, piękniejszy był od drugiego, a od kolorów ich szat i drogocenności siodeł aż ćmiło się w oczach. Za nimi jechali także Sokolniki, na dłoniach trzymając zakapturzone sokoły, — pieściwe pazie, z różami na licach, hardonosa służba i bystrookie strzelce. A łowczowie złotne trąby wciąż do ust przykładali i rozgłośnem graniem rozgłaszali królewskie przybycie szerokiej równinie, długiemu Niemnu i aż zaniemieńskim głębokościom boru...
Jako też ze stu domów i ze stu ogrodów, z pola, z łąk, z rzeki pozbiegali się wszyscy ludzie, patrząc na niewidziane rzeczy, i nie lękając się prawie, tylko podziwiając i oczekując: co z tego będzie? A król ich zapytuje:
— „Czy żywię jeszcze rodziciel was wszystkich?“
— „Żywię i w zdrowiu przebywa,“ — odpowiedział najstarszy syn Jana i Cecylii, który przed króla wystąpił, sam już zmarszczkami — cały poorany i siwy jako gołąb.
— „Ą rodzicielka czy żywię?“ — pyta znów król.
— „Żywię i w zdrowiu przebywa.“
Król podonczas rzekł:
— „Radbym na nich pojrzał.“
Wedle królewskiego żądania wnet stać się musiało.
Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych lnianych sukniach, by dwa białe gołębie, jedno przy drugiem. On opierał się na toporze, w długim kiju oprawionym: ona, zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy, głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumili się, bo król, kołpak swój zdjąwszy z głowy, powiał nim przed starcami tak nizko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.
— „Ktoś ty, starcze?“ — zapytał Jana — „odkąd przyszedłeś? jak zowiesz się i z jakiej kondycyi pochodzisz?“
Starzec, jak przystało pokłoniwszy się królowi, śmiele odpowiedział:
— „Przyszedłem tu od stron onych, któremi przepływa Wisła; nazwisko swoje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycya moja nizką była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta małżonka moja z wysokiego domu zestąpiła, aby moje wygnańcze życie podzielać.“
Odpowiedź tę posłyszawszy, król myślał długo, aż odwróciwszy się do panów, co wokół zgromadzeni byli, rzekł:
— „Dufam, że waszmościowie uprzejmie pochwalicie, a przyszły sejm sprawiedliwie zatwierdzi, dekret, który zaraz chcę tu ogłosić.“
Panowie, myśl królewską odgadując i potakując głowami, razem krzyknęli:
— „Inaczej nie może być, miłościwy panie! Sami tego żądamy i o to waszą królewską mość upraszamy.“
Wtedy król odwrócił się do Jana:
— „Ty, starcze, według własnego żądania bezimiennym ostaniesz, i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohaterem mężnym, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzętom odebrał, zawojowawszy ją, nie mieczem i krwią, ale pracą i potem; żeś piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, przez to ojczyźnie bogactwa przymnażając: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, aż do najdalszych pokoleń i samego wygaśnięcia rodu twego, nadaję nazwisko od bohaterstwa twego wywiedzione.“
Tu, z prawicą wyciągniętą nad zdumiałym ludem, król donośnym głosem wypowiedział:
— „Oto ten ród idący od człowieka z kondycyi pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odtąd aż do wygaśnięcia swego używać ma i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczętowali się klejnotem Pomian, który jest żubrzą głową, na żółtem polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra, i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące* pole...“
W tem miejscu umilkł opowiadający; wyprostowana teraz postać jego, z wielką czapką, na tył głowy nieco zsuniętą, wypukłe odrzynała się od wysokiego złomu kamienia. Rękę w gorę, podnosił, i słychać było jak szeroko i głośno oddychał. Po chwili wymówił jeszcze:
— Działo się to w roku, na tym pomniku wypisanym, tysiącznym pięćsetnym czterdziestym dziewiątym...
Na zachodzie, nad borem, gasły pozostawione przez słońce pasy świetliste; zmrok, sunący od wschodu, zwolna obejmował całe sklepienie, na którem tu i owdzie zabłysły nikłe gwiazdy. W zmroku, naprzeciw umilkłego Anzelma, widać było dwoje ludzi, siedzących blizko siebie, pomiędzy cienkiemi sosnami, na pniu obalonego drzewa. Kobieta opuściła ręce na kolana, mężczyzna twarz oparł na dłoni: słuchali jeszcze. Po chwili też człowiek na kamieniu siedzący ozwał się znowu:
— Taka jest historya fundatorów naszych, taki nasz tutaj zaczątek, i oto dla jakiej przyczyny my na tej ziemi siedzimy.
Potem, głosem człowieka, który w głębi pamięci swojej budzi drzemiące wspomnienia, mówił jeszcze:
— Wszelako bywało późniejszym czasem w tym naszym rodzie, przez Jana i Cecylię ufundowanym. Włości nie mieliśmy nigdy i krwi ani potu z nikogo nie wyciskali. Bywało, że niektórzy z nas na wojny chodzili; bywało, że za panami z gardłami i szabelkami na sejmiki i sejmy ciągnęli. Jeden i drugi przebywał na pańskich dworach, o urzędnikowskie lub oficyalistowskie posady zaskakując. Jeden i drugi, fortuny przerobiwszy, gdzieś daleko na osobnym folwarku siadał i pański już ród fundował. Ale najwięcej, tak jak prawie wszyscy, siedzieliśmy w swoich zaciszkach, własnemi rękami od matki naszej powszechnej chleb dobywając. Szmaty ziemi, by Chrystusowe szaty, rozdzielały się wciąż pomiędzy nami, a podczas, zrządzeniem boskiem, albo niedobrym charakterem ludzkim, wcale przepadały. Jednakowoż po większej części trwaliśmy przy swoich gnieździech, większych, czy mniejszych, i dotrwaliśmy do tej pory. Teraz szlachectwo pradziadów zdjęte z nas zostało; chłopami nazywamy się i jesteśmy... Ale o to bynajmniej. Wszyscy my kołki jednego płota... Bieda jedynie, że ubóstwo nasze rośnie i duszne zamroki ogarniają nas coraz większe...
Potrząsł głową.
— Nikt prawie nie da wiary, że i tę historyą fundatorów naszych w całej okolicy może trzech, może czterech ludzi umie. Umie ją stary Jakób, ale on już tak jak prawie nieżyjący; umiem ja, umiał niegdyś Fabian, umie może ten młody Michał, co tam stał wystrojony, z wąsami do góry. Insi o takie rzeczy nie dbają, i w biedzie, w zasępię, pamięci o nich mieć nie mogą... Chłopami być czy panami, to za jedno; ale w bydło obrócić się, to smętnie i tęskno...
Widać było, że zgarbił się znowu i że głowa jego z wielką czapką, oderwawszy się od kamiennego złomu, pochyliła się nizko, Powolnym, zamyślonym szeptem dokończył:
— Szczęście wywyższa, szczęście poniża; wszystko na świecie czasowe i przemijające... każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...
Z obalonego pnia drzewa powstała kobieta i, szybko zbliżywszy się ku zasmuconemu, pochylona, usta swoje przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.
— Dziękuję! — wymówiła gorącem szeptem.
On cofnął ramię, w tył się uchylił i przez chwilę w milczeniu na nią poglądał. Potem, jąkając się, ze zdumieniem wymówił:
— Do... do... dobra!
Kobieta prędko odeszła, objęła ramionami cienki pień brzozy, i w szarzejącą przestrzeń patrzyła rozmarzonemi oczyma. Myślała pewno, że szczęśliwymi, o! jak szczęśliwymi, byli ci ludzie, którzy takie miłości w piersiach nosili i takie na ziemi pełnili zadania; że ona także z ochotą i dumą poszłaby na krańce ciemnej jakiej puszczy i pod dach jakiej ubogiej numy, byleby nie mieć w sercu i życiu pustyni, byleby czuć się kochaną serdecznie i wiernie i widzieć przed sobą cel, choćby drobną migocący gwiazdą! Myślała pewno, że miała dziś sen cudowny, w którym zjawiło się przed nią jakieś długie, czyste, podniosłe szczęście...
Gdy oderwała wzrok od przestrzeni, zobaczyła obok siebie wysokiego mężczyznę, który, tak jak ona, stał wsparty o drzewo, i długo, uparcie patrzył, nie w przestrzeń — lecz na nią. Krewki i wzburzony, rzucił czapkę o ziemię i zawołał;
— Bodaj to takie życie i szczęście! Przeklęta dola, która człowiekowi daje tylko to, co bydlęciu! Orz dlatego, abyś jadł; buduj na to abyś, miał gdzie zasnąć! I bydlę ma takie szczęście! Kiedy prawdziwego kochania zażądasz, to ono dla ciebie za wysoko rośnie; kiedy dla ludzi uczynić co zechcesz, to nie masz sposobów, ani wiadomości. Na zgubę tylko małym mrówkom Bóg skrzydła daje!...
Odwrócił się i, czoło do drzewa przycisnąwszy, stał rozżalony, gniewny, jakichś wyższych przeznaczeń i uczuć pragnący.
Justynie się zdawało, że, słuchając tej popędliwej skargi młodzieńczej, słucha samej siebie. Myśl, dotąd jej obca, błysk domysłu, przebiegła jej przez głowę. Szybko przebyła kilka stóp, dzielących ją ze szczytem góry, i na tym szczycie, przy uśpionem zbożu, stanęła, ze spiesznie oddychającą piersią i osłupiałem zdziwieniem na twarzy. Na żółciejące pola noc już spłynęła, ale z tego wysokiego punktu oko mogło sięgnąć daleko i rozeznać wśród ciemnej przestrzeni szary szlak Niemna i ciemny pas wysoko nad nim rozciągniętych zagród.
W „okolicy“ życie dzienne ustawało; tu i owdzie tylko pobłyskiwały w oknach drobne światła, wzdymały się fale oddalonych głosów, odzywał się tętent konia, albo turkot kół. W jednem miejscu dziecinna widocznie ręka wydobywała z harmoniki jęczące tony; z innego kiedy-niekiedy dolatywało urywane śpiewanie skrzypiec.
Justyna spojrzała w górę, i wyobraźnia ukazała jej pod gwiazdami postać kobiety, ze złocistemi włosami, okrywającemi i ją i jej harfę, z łaskawą sarną u boku. Płynęła górą, potężna i cicha, z ręką ku ciemnemu pasowi zagród opuszczoną. Błogosławiłaż jee, czy komu ukazywała?




VII.

W Olszynce, za olchowym gajem, od którego zapewne folwark ten wziął nazwanie, na łagodnej wyniosłości gruntu, dom niewielki, drewniany, nieotynkowany, niby z kosza zieleni, wychylał się ze starych, ogromnie rozrosłych bzów i z gęstego rzędu fasoli, która, tuż przy ścianie położona, gęste i teraz kwitnące sploty zarzucała na tyki, sięgające prawie nizkiego dachu. Z tyłu domu znajdował się spory sad owocowy, prostym częstokołem ogrodzony, bez dróg i upiększeń żadnych. Z przody, za, małym, trawą i gdzieniegdzie chwastami porosłym dziedzińcem, po łagodnej spadzistości, spływały aż ku olchowemu gajowi duże i urodzajne ogrody warzywne. Gaj był świeży, czysty, z grubemi, cienkiemi drzewami, rzadko rozstawionemi na wilgotnej i rzadkiej murawie. Z poza drzew przebłyskiwał w płaskich brzegach płynący Niemen i ukazywało się gdzieniegdzie przeciwległe wybrzeże, okryte, jak okiem sięgnąć, gładkiem, wilgotnem pastwiskiem. Gdzieniegdzie, niby drobne obrazki w zielonych ramach, widać było zza drzew pasące się na tej zarzecznej płaszczyźnie trzody, albo pastuszków skupionych dokoła roznieconego ognia, albo nędzną, nie wiedzieć czyją, samotnie śród przestrzeni stojącą chatę. Za domem i sadem leżały gładkie pola; z obu stron warzywnych ogrodów zieleniały nizkie łąki, na których rosły grupy wierzb, a w mokrych zagłębieniach gruntu rozpierał się jasnozielony ajer (tatarak) i stały wysokie łozy, z długiemi, obwisłemi liśćmi i wierzchołkami podobnemi do aksamitnych kołpaków.
Było to miejsce ciche, skromne i prawie odludne. Z domu i całego jego otoczenia odrazu wnieść było można, że wśród średniej własności ziemskiej Olszynka była posiadłością możliwie najmniejszą. Wniosek ten potwierdzała wieś chłopska, pomiędzy łąkami do grupy wierzb przyparta. Składało ją chat kilkanaście, dość czysto i dostatnio wyglądających. Z blizkości, w której się znajdowała od dworku, łatwo było zgadnąć, że niegdyś do Olszynki należała. Był to więc dawniej mająteczek kilkunasto-chatowy, czyli znajdujący się na granicy, za która już do najdrobniejszych ułamków ziemi spływała własność mała.
Ostry chłód zapanował po niedawno spadłym gradzie; silny wiatr kołysał wierzono likami kilku rosnących na dziedzińcu topoli włoskich; deszczowo chmury szybko biegły jedna za drugą, to zasłaniając, to odkrywając błękit nieba. Jednak w Olszynce wszystkie okna domu, otoczone kwitnącą fasolą, były na oścież otwarte. Stały na nich, pomiędzy kilku mirtami i rozmarynami, kwitnąco fuksye i róże miesięczne. Na ganku jedna z ławek zastawiona była hładyszami (dzieżkami), pełnemi zsiadłego mleka, na drugiej stał, snadź naprędce tu umieszczony, kosz z sałatą i jarzynami. Długa sień, przedpokojem zarazem będąca, rozdzielała dom na dwie połowy, z których w jednej znajdowały się pokoje mieszkalne, w drugiej kuchnia i izba czeladna. W głębi sieni wielki zamek u drzwi nizkich i wązkich oznajmiał spiżarnię. Za starą szafą widać było drabiniaste schodki na strych wiodące; pod ścianami stały proste drewniane skrzynie, kosze z łoziny wyplecione, a na miejscu najwidoczniejszem — niecki pełne świeżo upranej bielizny. Miano ją zapewne na strych wynosić, ale tymczasem tu jeszcze pozostawiono. Zapach mydlin, z kuchennemi woniami złączony, napełniał sień pomimo drzwi na ganek otwartych; w kuchni trzeszczał ogień i rozlegały się głosy kobiece i dziecinne; w pokojach mieszkalnych cicho było zupełnie i tylko czasem dolatywało z nich monotonne mruczenie, z którego można było odgadnąć pracowicie uczące się dziecko.
Po sieni, kuchni i izbie czeladnej krzątała się Kirłowa. Dla chłodu i panujących w domu cugów miała na sobie rodzaj sukiennego tołubka, zpod którego widać było tylko brzeg perkalowej spódnicy. To nawet gospodarskie grube ubranie uczynić jej nie mogło grubą i niezgrabną, Z kibicią prostą, wysmukłą, o wdzięcznej linii biustu i ramion, która nadawała jej zdaleka pozór pierwszej młodości; z ogorzałą córą twarzy, mocno odbijającą od zawiązanej na szyi białej chustki; ze ślicznym warkoczem jasnych włosów, niedbale z tyłu głowy skręconym, — zaglądała ona do dzieży, w której dziewczyna miesiła żytnie ciasto, albo, przechodząc do izby czeladnej, naglądała prania bielizny, albo od płonącego w wielkim piecu ognia odstawiała hładysze, w których mleko zsiadłe zamieniło się już na twaróg, i zastępowała je coraz innemi, które z ganku przynosiła.
Miała dnia tego wiele zajęcia około trzech razem odbywających się robót: prania bielizny, pieczenia chleba i robienia serów. Była niezadowolona z siebie samej, bo takie zbieganie się na dzień jeden robót kapitalnych uważała za błąd i złe rozporządzenie się gospodarskie. Należało inaczej czas i zajęcie rozłożyć; bo tym sposobem, wszystko razem robiąc, nic się prawdziwie porządnie nie zrobi. Chodząc, krzątając się, naglądając wszystkiego, a to i owo własnemi rękami wykonywając, żale swoje wypowiadała dwóm pomocnicom, dużym i silnym dziewkom, z których jedna chleb miesiła, a druga bieliznę prała. Nie znaczyło to wcale, by te dziewczęta o cokolwiek obwiniać miała: wcale nie. Sama była winna wszystkiemu: czy zaleniła się trochę, czy też jej tak jakoś pomieszało się w głowie. A tu i Marynia pielenia ogrodów warzywnych doglądać musi, i pomocnicą jej być nie może! Ostatni ten wykrzyknik oburzył trzynastoletnią dziewczynkę, która, kosz z jarzynami tylko co z ganku przyniósłszy i zawinąwszy po łokcie rękawy starej perkalowej sukienki, zabierała się. właśnie do mycia sałaty i skrobania marchwi.
— A ja, mamo? — zawołała, — przecież ja tu jestem! Czy to tylko Marynia jest mamy córką?
Przechodząc, Kirłowa ręką gorącą od hładyszy, które w tej chwili od ognia odstawiała, pogładziła jasne, krótko ucięte włosy córki. Wszystkie one miały takie jak len jasne włosy: i ona sama, i szesnastoletnia Marynia, i trzynastoletnia Rózia, i nawet chłopcy. Nie wiedziała tylko, i nieraz nawet aż w głowę zachodziła, zkąd ten najmłodszy jej dzieciak, ta sześcioletnia Bronia, która, jak cień za człowiekiem, krok w krok za nią chodziła, wzięła swoję cygańską cerę, razem z czarnemi jak węgiel oczyma?
Było to w jej rodzinie pod każdym względem wyjątkowe stworzenie. Żadne z jej dzieci, gdy było małem, tak stale i nieustannie nie trzymało się jej spódnicy jak ten mały i czarny rozczochraniec... Tak, rozczochraniec, bo włosy dziecka nie tylko były czarne, ale i wiecznie rozczochrane; kręciły się jak wióry, i żeby nie wiedzie ile razy na dzień je czesać, zawsze wszystkie do góry powstawały, albo na śniade czoło opadały, a zpod nich, jak żużle gorejące, czarne oczy patrzyły na matkę, ciągle na matkę. I teraz oto, tuż przy jej tołubku, nieustannie z kuchni do sieni, z sieni na ganek, z ganku do izby czeladnej drepce a drepce, w starych, zrudziałych trzewikach, których tasiemki, gdyby je sto razy na dzień najmocniej związać, zawsze rozwiążą się i wloką po ziemi za malutkiemi nóżkami. W takim samym jak matka tołubku, bo, najmłodszą będąc, najłatwiej zaziębić się może, drepce i gada, tak samo nieustannie gada jak drepce, choć nikt jej słuchać ani myśli, a tylko jedna Rózia, od kuchennego stołu, na którym sałatę myje, odzywa się do niej czasem z żartobliwą przekorą, rozpoczynając sprzeczki, czy napomnienia, o które znowu ona wcale nie dba. Wtem, biedaczka, potknęła się i jak długa upadła. Zaraz przecież zerwała się z ziemi, patrząc wystraszonemi oczyma, czy przez czas jej padania matka od niej nie uciekła. Kirłowa na ziemi usiadła i spełniać zaczęła robotę Penelopy, czyli związywanie u trzewików tasiemek, które były przyczyną upadku.
— Żebyś ty, Broniu, choć na moment gdziekolwiek przysiadła!...
Dziecko zaśmiało się na całą kuchnię, a potem niespodzianie, z zadziwiającą logiką swojej sześcioletniej, rozczochranej główki, odpowiedziało:
— Kiedyż ja, mamo, jeść chcę!
— Masz tobie! — wstając stęknęła Kirłowa, — godzinę temu przecież obiad jadłaś...
Dziewczynka tym razem ramiona w grubych rękawach tołubka szeroko rozłożyła i bardzo poważnie usprawiedliwiła się:
— Kiedyż ja jeść chcę!
Kirłowa wyjęła z szafy bochen razowego chleba, odkroiła zeń kawał spory, miodem posmarowała i podała małej. Ząbki, jak perełki drobne i białe, zatopiły się chciwie w czarnym i osłodzonym chlebie macierzyńskim; ale właścicielka ich, głośno przeżuwając i różowe policzki miodem sobie osmarowując, nie miej wytrwale niż wprzódy tuż przy matczynym tołubku dreptała, a tasiemki jej trzewików, znowu rozwiązane i wijące się w różne esy, ciągnęły się za nią po ziemi.
Jak tam przecież było, to było z córkami; ale co robią chłopcy? mianowicie młodszy Boleś, którego w bawialnym pokoju codzień na parę godzin matka na klucz zamyka, aby od książki odejść nie mógł? Starszy, Staś, pewno tam z chłopskiemi dziećmi po łące czy drodze hasa i powróci z czołem pełnem guzów. Ale jemu więcej wolno, bo z promocyą do czwartej klasy na wakacye przyjechał, Boleś zaś dwa lata już w drugiej klasie przesiedział i jeszcze promocyi nie dostał. Zlękła się była tego ogromnie. Na rok trzeci w tej samej klasie pozostać nie wolno. Pójdzie precz ze szkoły, i co ona z nim potem zrobi? Pojechała była do miasta i wyprosiła, wychodziła, wyjęczała dla niego pozwolenie zdania powtórnych egzaminów po wakacyach: powinien się więc do nich przygotowywać, a nie chce, bo swawolnik i leniwy — w ojca się wrodził. Cóż robić jednak? Napędzać dziecko trzeba, bo bez szkół zginie. Ile ją już ten chłopiec bezsennych nocy kosztował!
Rzecz ciekawa: czy teraz Boleś, zamknięty w pokoju na klucz, uczy się, albo pustuje? Wyszła do sieni, aby przez drzwi posłuchać, co się w bawialnym pokoju dzieje, ale w tejże chwili dał się słyszeć stuk, brzęk rozbijanego naczynia, a na dziedzińcu tętent szybkich kroków. Kirłowa, a za nią malutka Bronia i większa Rózia, na ganek wybiegły. Okazało się, że więzień, długiem zamknięciem zniecierpliwiony, przez okno wyskoczył, wazon z kwitnącą fuksyą stłukł i teraz za bramę uciekał.
Rozległy się wołania matki i sióstr, na które on przecież był głuchy; z rozrzuconemi włosami, w przeszłorocznej podartej bluzce szkolnej, co sił uciekał i w ucieczce tej ukazywał podarte podeszwy butów.
Gdyby Kirłowa na bunt ten zrezygnowała się pobłażliwie, macierzyńska powaga jej ucierpiałaby na tem wielce. Nie pierwszy-to już raz zresztą Olszynka była świadkiem podobnych skandalów. Dziewka od dieży dogoniła zbiega, który, z pogardą eskortę jej łokciami odpychając, nadąsany, ale i zawstydzony, do domu wrócił.
Kirłowa, z rozpaczą w oczach i gestach, ze skrzyni, stojącej w sieni i będącej składem przeróżnych rupieci, gruby sznur dostała.
— Chodź! — z powagą do syna rzekła i, za rękę go wziąwszy, do bawialnego pokoju wprowadziła, drzwi za sobą zamykając. Słychać było, że mówiła tam z gniewem i krzykiem, to znowu tonem upominania i przekonywania. Wyszła po chwili z twarzą w ogniu, z drżącemi trochę rękami i ustami. Widać to srogie mentorstwo, które zmuszona była do swych dzieci stosować, wiele ją kosztowało. Drzwi na klucz już nie zamykała, a na wystraszone i pytające spojrzenie Rózi odpowiedziała:
— Przywiązałam go do kanapy i kazałam uczyć się... Mocno przywiązałam...
Ale wnet uderzyła w nią troska nowa:
— Żeby tylko Staś nie zaziębił się, w taki zimny dzień latając... Dziś zrana gardło go bolało. A nie widziałaś, Róziu, w czem Marynia do ogrodu poszła?
— Marynia poszła w tołubku, ale Staś poleciał w jednej płóciennej bluzce, i mówił Rózi, że gardło go coraz bardziej boli.
— Masz tobie! — za głowę schwyciła się Kirłowa. — Poszłabym go szukać, ale czasu nie mam...
Istotnie, nie miała ani chwili czasu, bo oto i teraz we drzwiach od kuchni zjawił się młody oficyalista, „namiestnikiem“ tytułowany, jedyny jej w gospodarstwie pomcnik, który oznajmił, że ci kupcy, którzy tu tydzień temu zajeżdżali, przybyli znowu i życzą sobie zobaczyć wełnę. Ucieszyła się tą wiadomością bardzo. Miała około dwustu owiec, z których co rok sprzedawała mniej więcej dziesięć pudów wełny. Był to jedyny grosz, który wpływał do jej kieszeni w miesiącach letnich, nie licząc nabiału i warzyw, których sprzedażą w najbliższem miasteczku opędzała potrzeby domowe. Przy zbliżających się żniwach, które znacznego wydatku na robotnika potrzebują, kupcy na wełnę byli jej niezmiernie pożądani. Zapomniała na chwilę o chlebie, serach, praniu, przywiązanym do kanapy Bolku i chorym na gardło Stasiu; z wielkim kluczem wyszła z domu i skierowała się ku spichrzowi, przy którego drzwiach oczekiwali na nią przybyli kupcy.
Jednokonny ich wózek stał przy bramie; za bramą i dziedzińcem widać było ogród warzywny, na którego zagonach pracowało kilka kobiet wiejskich. W pobliżu tych kobiet, na zagonie także, siedziała młodziutka dziewczyna w sukiennym tołubku, na który spadał gruby warkocz jasnych włosów; siedziała na zagonie i podnosiła głowę ku siedzącemu na płocie młodemu człowiekowi w myśliwskiem ubraniu. Młody ten człowiek miał na plecach fuzyą, i z wielkim ożywieniem o czemś rozprawiał. Pomiędzy dwojgiem młodych ludzi leżał wielki czarny wyżeł i ponsowemi czapkami świeciło kilkoro drobnych dzieci chłopskich.
Kirłowa, patrząc na ten dość daleki, ale wyraźnie widzialny punkt przestrzeni, uśmiechnęła się. W rozmawiającej i dziecięcym drobiazgiem otoczonej parze poznała najstarszą córkę swoję i młodego Witolda Korczyńskiego. Nie miała jednak czasu przypatrywać się im długo; z ciężkością wielkim kluczem spichrz otworzyła, i we wnętrzu jego razem z kupcami zniknęła. Zabawiła tam dobry kwadrans, potem ukazała się znowu na dziedzińcu.
Wiatr zadął, silniejszy jeszcze niż wprzódy, i nizko giął szczyty topoli. Olchowy gaj szumiał, za nim przebłyskiwały burzące się fale Niemna; ciemna i gruba chmura w otoczeniu mniejszych i lżejszych sunęła samym środkiem nieba; ostry i zimny deszcz padać zaczął; Kirłowa obejrzała się na ogród warzywny, i zobaczyła młodą parę, z gromadką dzieci i czarnym wyżłem, szybko dążącą ku małemu budynkowi, który, u końca ogrodów warzywnych do płotu dziedzińca przyparty, służył za skład nasion ogrodowych. Kobiety pielące, nie wstając z zagonów, podniosły głowy i, patrząc na dziecinny drobiazg, który zapewnie do nich należał, a teraz pod dach był uprowadzany, śmiały się głośno i z uradowaniem. Kobieta pomiędzy dwoma kupcami od śpichrza ku domowi idąca uśmiechnęła się znowu, ale wnet do towarzyszy swych zagadała. W burzliwej fali wichru i deszczu, z mokremi włosami, zziębłe ręce w rękawy tołubka chowając, szła, jak zwykle, prosta, zgrabna i zdala dziwnie młodo i delikatnie wyglądająca, ale mówiła głosem podniesionym, z coraz większą energią i zaciętością; słychać ją było na całym dziedzińcu i aż w kuchni.
Targowała się z kupcami, którzy jej dawali po ośmnaście rubli za pud wełny, a ona żądała po dwadzieścia. Coraz głośniej i energiczniej dowodziła przymiotów swego towaru; powoływała się na Korczyńskiego i innych sąsiadów, którzy za tę cenę wełnę swą sprzedawali; przysięgała na dzieci, że taniej nie odda. Tak doszła aż do ganku; kiedy jednak na nim stanęła, twarzą ku dziedzińcowi zwrócona, nagle umilkła, a potem wykrzyknęła:
— A toż co?
Drogą pomiędzy gajem olchowym a warzywnemi ogrodami szybko jechała i już ku otwartej bramie dziedzińca zawracała zgrabna, błyszcząca od szkieł i posrebrzeń, przez cztery piękne konie ciągnięta karetka. Konie były w angielskiej uprzęży, na koźle siedział brodaty stangret i młody lokaj, w zielonej, pozłacanemi taśmami szamerowanej kurcie. Poznała karetę i konie Różyca. Kupcy na widok przybywającego grzecznie oświadczyli, że do odjazdu gościa na zakończenie interesu czekać będą. Ale Kirłowa nie słyszała tego, co mówili. Zmieszała się tak, że przywiędłe policzki i drobnemi zmarszczkami porysowane czoło okrył aż po brzegi jasnych włosów świeży, jak u młodej dziewczyny, rumieniec.
Wielki Boże! trzy hładyszki z mlekiem zsiadłem na ławce ganku, w sieni niecki z mokrą bielizną i zapachy mydlin, a ona sama w starym tołubku i białej muślinowej chustce na szyi! Do sieni wpadła i z energicznemi gestami przywoływała dziewkę kuchenną, półgłosem rozkazując jej wnieść do izby czeladnej niecki z bielizną.
Dziewka bosa, w grubej koszuli i krótkiej spódnicy, z czerwonemi, po łokcie obnażonemi i twarogiem poplamionemi rękami, wypadła z kuchni, porwała niecki i biegła z niemi przez sień, właśnie w chwili kiedy Różyc, wysiadłszy z karetki, w progu domu stanął. Za nim, na ganku, widać było zieloną, złotym galonem oszytą czapkę i trochę hardą, a trochę drwiącą, twarz młodego lokaja.
Dziewczyna z nieckami jak wryta stanęła, szeroko oczy i usta otwierając, i, żadne mrugania ani gęsta gospodyni domu poruszyć jej z miejsca nie mogły.
Ale Różyc zdawał się wcale nie spostrzegać kłopotu, którego był przyczyną i, twarzą ku wieszadłom zwrócony, bardzo powoli, z pomocą lokaja, paltot zdejmował. Potem zwrócił się ku gospodyni, która, milcząc ze zmieszania, rękę swą na powitanie podawała. Zrazu mniemać było można, że z niejaką przykrością przyjdzie temu wykwintnemu panu ścisnąć tę opaloną, widoczne ślady blizkich stosunków z kuchnią i praczkarnią noszącą, rękę kobiecą. Przed chwilą właśnie od dotykania worów z wełną przylgnęło do niej trochę białawego pyłu, a przy zakręcaniu wielkiego klucza w zamku śpichrza gwoźdź jakiś ją zadrasnął i pozostawił długą, czerwoną kresę. Jednak Różyc, nizko pochylony, złożył na tej ręce pocałunek, nie ceremonialny, ale długi i przyjacielski. Bardzo ładne i jeszcze różowe usta Kirłowej zarysowały pośród zwiędłej twarzy uśmiech serdeczny. Otworzyła drzwi bawialnego pokoju.
— Proszę wejść, kuzynku, bardzo proszę; tak cieszę się, że cię widzę... tak dawno u nas nie byłeś.
Widać było, że cieszyła się istotnie. Ale zaledwie przestąpiła próg pokoju, rumieniec znowu zalał jej twarz i czoło. Na kanapce, przed rozłożoną książką, siedział nadąsany, jak piwonia czerwony Boleś, z nogą do nogi kanapy przywiązaną. Ten okropny chłopiec, wyskakując przez okno, rozlał atrament i w kilku miejscach poplamił nim pomalowaną na czerwono podłogę. W dodatku, tuż przy jej tołubku znalazła się znowu Bronia, czarna rozczochrana Bronia, ze swemi utrapionemi tasiemkami od trzewików, które ciągnęły się po ziemi. Mniejsza już o te tasiemki, ale chłopca odwiązać trzeba, choćby dlatego, że siedzi na jedynem miejscu, na którem z gościem zasiąść ona może!
Pobiegła ku kanapie, przysiadła na ziemi i drżącemi trochę rękami rozwiązywała sznurek, który sama, z przebiegłością więziennego dozorcy, w mnóztwo węzłów tyła splątała. Różyc i tego jej kłopotu zdawał się wcale nie spostrzegać. Nachylił się do Broni, pytając: czy zdrowa? i dlaczego sobie czarnych oczu lepiej nie umyła? — a potem nawet wziął dziecko na ręce i, w oba miodem osmarowane policzki ucałowawszy, zwolna znowu na ziemi postawił.
Podniesienie tego małego ciężaru sprawiło mu widać zmęczenie, bo ręką powiódł po drgającem czole i głęboko odetchnął. Binokle opadły mu na piersi. Uśmiechał się do dziecka, ale wyraz oczu jego był smutny.
Nakoniec uwolniony z więzów chłopiec, czerwony i zawstydzony, w kształcie ukłonu szasnął przed gościem nogami, z pokoju wypadł i drzwi za sobą ze stukiem zatrzasnął. Różyc, trzymając ciemną rączkę dziewczynki, zwrócił się do Kirłowej:
— Ta faworytka moja wyrośnie na niepospolicie piękną kobietę; zobaczysz to, kuzynko. Już ja się na tem znam!
— Zawsze jesteś łaskaw na tego małego rozczochrańca, kuzynie, — z ponętnym uśmiechem odpowiedziała Kirłowa; ale oczy jej miały ciągle wyraz roztargniony, a postawa była wahającą się i zmieszaną. W małej bawialni postrzegła nieporządki, które ją zawstydzały. Kwieciste perkalowe pokrycia skromnych sprzętów swawolni jej synowie poplamili piaskiem i atramentem; pył okrywał, stojącą pomiędzy oknami, mahoniową komodę, i była to już wina Rózi, do której codzienne sprzątanie mieszkania należało.
Z pośpiechem zamykała drzwi, przez które widać było sypialny pokój, dwoma usłanemi łóżkami, toaletą mahoniową, wielkiem lustrem i rzeźbami przyozdobiony. Łóżka były czyste i nawet ozdobnie usłane, a staroświecka, wyprawna jej toaleta stanowiła sprzęt dość osobliwy i kosztowny. Ale Kirłowa pamiętała dobrze o tem, że sypialnia, nawet najozdobniejsza, nie powinna ukazywać się oczom gości. Cóż kiedy w tym domku były po stronie mieszkalnej tylko cztery pokoje: bawialny, sypialny, dziecinny i mała jadalnia, w której teraz sypiali chłopcy i kilka kur siedziało na jajach! Nie podobna było w takiej ciasnocie zachować wszystkich przepisów przyzwoitego urządzenia domu!
Właśnie w chwili, kiedy drzwiami, otwierającemi się z jednej tylko strony, widok sypialnego pokoju przed gościem zasłaniała, Różyc rękę jej zdjął ze starej żelaznej klamki i, zatrzymując ją w chudych, ale jak atłas białych i gładkich, dłoniach, z uśmiechem zaczął:
— Widzę, kuzynko, że przyjazdem swoim sprawiam ci zawsze kłopot, i to mnie martwi... Będę w tym wypadku, o! tylko w tym wypadku, lepszym od ciebie, bo zupełnie otwartym, i poproszę, abyś mnie szczerzej uważała za krewnego, przed którym nie czuje się potrzeby ani ukrywać czegokolwiek, ani czegokolwiek się wstydzić... Bobrze, kuzyneczko? Proszę powiedzieć, że tak nadal będzie. Dobrze?... — Rękę jej ciągle w dłoniach trzymając, mówił to z tak serdecznem połączeniem żartu i czułości, że Kirłowa, uradowana i ujęta, znowu po brzegi włosów zarumieniona, ręce jego mocno ściskała.
— Dziękuję ci, Teosiu — zaczęła, — bardzo dobry jesteś... Ale ja, widzisz, mam dawne, o! dawne przyzwyczajenia, których nigdy pozbyć się nie mogę...
— Niechże ci więc te przyzwyczajenia bróżdżą w stosunkach z innymi, ale nie ze mną — żywiej niż zwykle zawołał Różyc. — Zresztą — dodał — powinnaś wiedzieć, że tyle już widziałem i zaznałem wszelkiego rodzaju zbytków, iż mnie największe bogactwa zadziwić nie mogą. Gdybyś była taką, jakiemi zwykle bywają kobiety bogate, mniej-bym się czuł do ciebie pociągniętym...
Zupełnie już ośmielona, z figlarnym błyskiem oczu, który zdradzał, że niegdyś, w pierwszej może młodości, zalotność nie była zupełnie dla niej obcą, zauważyła:
— Lubisz rozmaitość, kuzynku, i temu-to widać względy twoje zawdzięczam!
Siadając obok niej na kanapie, z uśmiechem odpowiedział:
— Jestem, moja droga kuzynko, wielkiem nic-dobrego; choruję od objedzenia się marcepanami i z uszanowaniem spoglądam na chleb razowy...
— O! — zawołała, — bardzo trafne nazwanie dla siebie wymyśliłeś! Trzeba rzeczywiście być wielkiem nic-dobrego, aby tak ślicznie urządzić się ze wszystkiem...
— Otóż to — potwierdził, — otóż tak obchodź się ze mną zawsze! Jesteś jedyną w świecie osobą, która mi w oczy gorzkie prawdy mówi. Z początku mię tem zadziwiłaś, a potem zachwyciłaś. Obciąłbym, abyś mnie więcej jeszcze łajała. To coś nakształt uczucia owych dawnych pokutników, którym się zdawało, że za każdem uderzeniem dyscypliny jeden grzech spada im z pleców...
— Gdyby wszystkie twoje grzechy z pleców ci zrzucić, trzebaby pęki silniejszej niż moja, — zaśmiała się Kirłowa.
Śmiech jej przecież, z początku swobodny i trochę rubaszny, topniał w żalu, który napełniał jej oczy. Wzięła rękę krewnego i, patrząc mu w twarz, zapytała:
— Cóż? jakże? czy nie chorowałeś bardzo w tych czasach? może już obejrzałeś swoje majątki? A z tem okropnem przyzwyczajeniem?... wiesz! co słychać? Może choć trochę starasz się przezwyciężać?...
Różyc uśmiechnął się niedbale, ale zarazem i przyjaźnie:
— Tyle mi naraz pytań zadałaś, moja droga spowiedniczko, że nie wiem na co wpierw odpowiadać. Nie chorowałem gorzej, a nawet, ponieważ jedyną chorobą moją jest nieopisana apatya, mam się trochę lepiej niż zwykle, bo znalazłem coś, co mnie w ostatnich czasach trochę podniecać zaczęło. Majątków swoich nietylko jeszcze nie obejrzałem, ale mię sama myśl o tych oględzinach w rozpacz wprawia: wiesz dobrze dlaczego. Lenistwo nieprzyzwyciężone, zupełne do podobnych rzeczy i ludzi nieprzyzwyczajenie, nakoniec, i najbardziej może, wieczne i nieodparte pytanie: poco?
— Nakoniec i najbardziej — z żywością przerwała, — to twoje dziwne, okropne, z paskudnego tego świata, w którym żyłeś, przywiezione przyzwyczajenie...
Zaśmiał się głośno.
Kirłowa brwi zmarszczyła i, energicznie ściśniętą ręką o dłoń drugiej uderzając, zawołała:
— Śmiej się, ile chcesz, a ja zawsze powiem, że to jest jakaś niesłychana i niewidziana okropność. Już nasi chłopi lepsi, co się po prostu wódką upijają...
— Niesłychana i niewidziana rzecz dla ciebie, moja kuzynko, i dla was wszystkich w odludnych kątach żyjących; ale na szerokim świecie rozpowszechnia się to bardzo, staje się prawie chorobą epidemiczną...
Kirłowa bystro zmęczonemi oczami na niego popatrzyła:
— Czy nie mogłeś uniknąć tej epidemii? Zkąd ją wziąłeś? Nigdyś mi jeszcze o tem nie mówił?
— Bardzo prosto — odpowiedział. — Pojedynkowałem się, i byłem raniony w taki sposób, że cierpiałem okropnie... Z początku zadawano mi znaczne dozy narkotyku dla zmniejszenia bolów, a potem już do niego przywykłem... Jedyne to już wyjście, przez które uciekam od ciężkiej nudy, od upadku sił i może jeszcze od... czegoś podobnego do rozpaczy!
Przykrył binoklami oczy, w których przebiegły gorączkowe błyski. Ona słuchała go ze zdziwieniem i ciszej niż wprzódy wymówiła:
— Pojedynkowałeś się: Jezus, Marya! I to więc prawda, że pojedynkowałeś się! Z kim? o co?
Z ostrym, nerwowym śmiechem gość odrzucił plecy na tylną poręcz kanapy. Po drgającem czole i dokoła śmiejących się ust przebiegła mu błyskawica cynizmu, gdy odpowiedział:
— Z kim? Mniejsza o to! O co! Wiesz? o ścierkę!
Kirłowa obie dłonie do głowy podniosła.
— A niechże dyabli wezmą ten wasz wielki świat, na którym rosną takie szkaradzieństwa i takie trucizny! Wolę ja już być głupią parafianką, gęsią, owcą, a takiego wielkiego świata nie znać!
— I masz słuszność, — krótko odrzekł Różyc.
Słowa te ułagodziły ją w mgnieniu oka. Z powagą mówić zaczęła:
— Ponieważ, kuzynie, zwierzyłeś się przede mną ze wszystkiem, uważałabym się za podłą, gdybym ci pobłażała i przytakiwała...
Urwała i zmieszała się trochę, bo uczuła nagle, że w mowę jej wplątywać się zaczęły wyrażenia grube, które sama dla siebie za niewłaściwe uważała. Tych wyrażeń i pewnych szorstkich dźwięków głosu nabrała w ciągłej styczności ze służbą, z parobkami, z robotnikami, a tak przytem była żywą, że uniknąć ich nie mogła nawet wtedy, kiedy tego najbardziej chciała.
— Jak wprzódy w swoim domu, tak teraz w swojej mowie, coś nieeleganckiego spostrzegłaś, prawda? — zapytał przybyły.
Zarumieniła się znowu trochę, ale wnet, od siebie myśl odwracając, z zamyśleniem wymówiła:
— Dziwna rzecz! Jesteś jednak i dobry i rozumny... To tak zupełnie wygląda, jakby w jednym człowieku było dwóch ludzi...
Różyc w rękę ją pocałował.
— Powiedziałaś jak filozof. Widzisz, to ta dwoistość jest kluczem do odgadywania wielu na świecie zagadek...
Splotła ręce na kolanach i kołysała głową w obie strony.
— Wiesz co, kuzynie? — zaczęła, — zdaje mi się, że byłbyś daleko szczęśliwszym, gdybyś się tak bogatym nie urodził.
— Albo — przerwał — gdybym się był urodził bardzo głupim.
— Jakto? — zapytała.
— Zgadnij — zażartował, i z ciekawością na nią patrzał.
Przez chwilę myślała.
— Cóż to tak trudnego do odgadnięcia?! Gdybyś był głupcem, nie dbałbyś o nic i do końca hulałbyś sobie wesoło; a ponieważ, choć późno, do rozumu przyszedłeś, zrozumiałbyś coś zmarnotrawił i stracił.
Śmiał się.
— Nie masz pojęcia, kuzynko, jak lubię z tobą rozmawiać. Zupełnie rozumne rzeczy wypowiadasz w taki sposób.
Zamyślili się oboje. Kobieta roztargnioną stawać się zaczęła. Przypomniała sobie swoje dzisiejsze roboty i interesa i pomyślała: czy też chleb wsadzono już do pieca: czy kupcy na wełnę nie zniecierpliwili się czasem i nie odjechali? Wstała z kanapy, a zupełnie jednocześnie z nią podniosła się z ziemi, siedząca dotąd u jej kolan, Bronia.
— Każę zaraz podać herbatę...
Różyc, z żywem poruszeniem, upewnił, że herbaty nigdy prawie nie pija. Popatrzyła na niego trochę przenikliwie, a trochę ze zmieszaniem. Po chwili jednak śmiało rzekła:
— Mówisz nieprawdę. Herbatę lubisz i pijasz jej wiele... wiem o tem od męża... Ale raz już spróbowałeś naszej i wiesz, że nie jest tak wyborną, jak ta, do której przywykłeś.
Różyca prawdomówność jej widocznie bawiła i ujmowała.
— Moja wina! — zawołał; — złapałaś mnie na kłamstwie. Wszelkiej rzeczy niesmacznej lękam się jak ognia...
— Trzeba było tak powiedzieć odrazu: poco kłamać? I bez tego już pewno nakłamałeś w życiu jak ostatni faryzeusz. Przyniosę ci więc konfitur, bo o konfiturach moich nie będziesz mógł powiedzieć, że są niesmaczne. Nauczyłam się niegdyś przyrządzać je od Marty Korczyńskiej... Niewiele ich zwykle smażę, ale lepszych pewno w swoim Wiedniu nie jadłeś.
Prędko wyszła z pokoju, a razem z nią, tuż przy tołubku, podreptała Bronia, w ręce klaszcząc i wołając:
— Konfiturzki będą! konfiturzki! i ja, mamo, chcę konfiturzek.
Z całej, dość osobliwej, rozmowy dwojga krewnych, dla tej małej rozczochranej, czarnookiej istotki ten jeden wyraz posiadał sens zrozumiały.
W gruncie rzeczy, oprócz szczerej chęci uczęstowania krewnego, Kirłowa pałała żądzą zajrzenia na drugą stronę domu. Musiało tam coś w jej nieobecności zepsuć się, czy nie zupełnie udać, bo do bawialnego pokoju doszedł po chwili podniesiony nieco głos, którym przemawiała do służących. Potem jeszcze zamieniła, już w sieni, kilka słów z kupcami i nakoniec do bawialnego pokoju weszła, niosąc na tacy kilka napełnionych konfiturami spodków. Tuż obok niej, potykając się co chwila o rozwiązane tasiemki trzewików, przydreptała Bronia. Za nią Rózia wniosła talerz pięknych malin i miałki cukier w staroświeckim, kunsztownie wyrobionym, kubku. Takie kosztowne i piękne przedmioty, jak mahoniowa komoda pod ścianą, dwa olejne portrety na ścianie, tualeta z wielkiem lustrem i rzeźbami, srebrny, osobliwego kształtu, kubek — dziwnie odbijały na skromnem aż do ubóstwa tle tego domu, przypominając zarazem że gospodyni jego pochodzi ze starego i niegdyś bogatego rodu.
Postawiwszy na stole maliny i cukier, Rózia, poważnie prostując się, z jasnemi, krótko uciętemi włosami, które przy każdem jej kroku w górę nieco podlatywały, wyszła z pokoju. Matka szepnęła jej coś o bieliźnie, kupcach i Stasiu.
Różyc prędko i z pewną gwałtownością w ruchu ręki, podnoszącej do ust łyżeczkę, jedząc konfitury, mówić zaczął:
— Wyborne, istotnie wyborne! Przepadam za słodyczami, i paru godzin obejść się bez nich nie mogę! Więc nauczyłaś się smażyć konfitury od panny Marty Korczyńskiej... od tej oryginalnej starej panny?... Bardzo to szanowna osoba, skoro takie umiejętności posiada... Ale, à propos, dawno widziałaś pannę Justynę!
Kirłowa, wkładając w ciemną rączkę Broni spodek, na który położyła trochę konfitur, żywo odpowiedziała:
— Zdaje się, że nikt jej tak niedawno, jak ty, kuzynku, widzieć nie mógł. Przyjechałeś tu przecież z Korczyna.
— Zkądże wiesz?...
— Słyszałam jak o tem w kuchni mówił twój lokaj, i przyznam ci się, że zła jestem na ciebie za to ciągłe jeżdżenie do Korczyna...
— Naprzód nie ciągłe, bo byłem tam dotąd zaledwie kilka razy, a potem, czegóż zła jesteś?
— Wiesz o tem dobrze, — sarknęła.
— Łaj mię więc — odpowiedział, — pozwalam i nawet proszę. Ale cóżem ja temu winen, że panna Justyna bardzo mi się podoba?
— Otóż to! — zawołała, — dla ciebie i tobie podobnych jedna jest tylko ważna rzecz na świecie: podoba się, albo się nie podoba; zresztą nic.
— Masz słuszność, — odrzekł.
— Ale powiedzże mnie — z coraz większą irytacyą wołała, — z czego ona, na nieszczęście swoje, tak bardzo ci się podobała? Przystojna: to prawda; ale tysiąc piękniejszych widziałeś pewno na świecie. Kokietką nie jest...
— Otóż to, — potwierdził Różyc.
— Edukowali ją wprawdzie krewni, ale znowu ta edukacya nie jest tak bardzo świetną...
— Otóż to, — powtórzył.
— Od czasu historyi z Zygmuntem Korczyńskim stała się bardzo poważną, nie stroi się, nie kokietuje mężczyzn, nie szczebiocze...
— Otóż to, — raz jeszcze wymówił.
— Więc cóż? Wy tam przecież na świecie do wcale innych kobiet przywykliście i dla wcale innych głowy tracicie!
Przestał jeść konfitury, których prędko zjadł bardzo wiele, i, o poręcz kanapy plecy opierając, z na wpół żartobliwą, a nawpół szczerą powagą mówić zaczął:
— Przedewszystkiem masz wiedzieć, że takie kryształowe jak ty osoby wcale się na takich rzeczach nie znają. My tylko... wiesz? nicponie, wiemy dobrze, dlaczego do tej lub owej kobiety pociąg czujemy... Rozumiesz? Pociąg czyli instynkt, który daje nam wiedzieć, że z tą właśnie kobietą wychylić możemy, w pełnem tego słowa znaczeniu, kielich rozkoszy... Otóż i rumienisz się teraz jak pensyonarka... Ach! ach! Cóż to za boska rzecz taki rumieniec na twarzy matki pięciorga dzieci!
Rumieniła się istotnie, po swojemu, dziewiczo, płomiennym i świeżym rumieńcem, ale, przezwyciężając zawstydzenie, poważnie rzekła:
— Nic nie szkodzi. Mów wszystko. Chcę wiedzieć, co myślisz o Justynie...
— Zatem — mówił dalej, — na pierwszem miejscu stoi tu pociąg czy, jaśniej dla ciebie wyrażając się, sympatya. Do panny Justyny uczułem odrazu sympatyą... wyznaję nawet, że bardzo żywą... Masz słuszność, że wiele piękniejszych znałem na świecie, a nawet zdrowie i majątek na całopalenie przed niemi składałem... Ale w tym kontraście czarnych włosów i szarych oczu, jaki się znajduje u panny Justyny, w jej kibici, ruchach etc., etc., jest coś takiego... słowem... passons, ty tego nie zrozumiesz... ta dziewczyna ma temperament,, upewniam cię, ma nawet wiele temperamentu...
Passons! — powtórzyła Kirłowa, — cóż dalej?
— Dalej jest to właśnie, co przed chwilą wyliczyłaś. Kokietek, szczebiotek, hysteryczek, prawdziwych i fałszywych księżniczek miałem dosyć, zanadto; toujours des perdrix nie było nigdy dewizą moja. Dla zmiany, widać, zacząłem przepadać za zdrowiem ciała i duszy, czego najlepszym dowodem jest ta admiracya i rzetelne przywiązanie, które dla ciebie, kuzynko, powziąłem.
Parę razy zdjął binokle i znowu niemi oczy zasłonił. Znowu też machinalnie zaczął jeść konfitury. Nagle, przerywając sobie jedzenie, zaczął:
— Dziś, naprzykład, siedziałem obok niej przy obiedzie. Dopóki dawałem jej do zrozumienia to i owo, okazywała się chmurną i odporną, prawie nie odzywała się, nie patrzyła na mnie... Zmieniłem taktykę i zacząłem z tonu objektywnego: ożywiła się natychmiast i rozmawiała bardzo przyjemnie. Opowiadała mi o naturze otaczającej Korczyn, o jakimś parowie nadniemeńskim i wcale pięknem, przywiązanem do niego, podaniu ludowem — w taki sposób, że byłem... byłem prawdziwie zajęty. Bardzo, bardzo jest rozsądną, i kiedy mówi o takich rzeczach, które ją zajmują, ma takie ogniki w oczach i coś takiego w układzie ust... Tylko... szturmem jej wziąć nie można... Dyplomacyi cnota potrzebuje... i jest to jedyną jej przywarą, a zarazem i najsilniejszą ponętą...
Kirłowa była tak zamyślona, że ostatnich słów krewnego zdawała się nie słyszeć. Nagle podniosła głowę i tonem takim, jakby znakomitego odkrycia dokonywała, rzekła:
— Kuzynie! jeżeli Justyna tak bardzo ci się podoba, ożeń się z nią...
Różyc rękę z łyżeczką na stół opuścił, binokle zwykłym sobie prędkim, ruchem w dół pociągnął, wpół zdumionym, wpół przerażonym wzrokiem na krewną popatrzył i śmiechem wybuchnął:
— Wyborny pomysł, kuzynko! wyborny nieoceniony! — wołał. — Toż-bym dopiero niespodziankę urządził światu i samemu sobie! A papa Orzelski? Czy ja-bym tę chińską figurkę na kominku u siebie postawił? A francuzczyzna panny Justyny, entre nous, dość kulawa? Gdyby się oko w oko spotkała z moją księżną ciocią, chybaby biedna ciotka śmiertelnego ataku spazmów dostała...
Śmiejąc się jeszcze, dodał:
— Pomysł twój, kuzynko, świadczy o doskonałej dobroci twego serca i zupełnej zarazem nieznajomości świata... W takich amfibiach jak panna Justyna kochać się... bardzo można, ale żenić się z niemi — impossible...
— Amfibie! — zawołała Kirłowa, kobietę do żaby porównywać!...
— Naturalnie — przerwał Różyc. — Sama pomyśl: urodzona i nieurodzona, wychowana i niewychowana, biedna i niebiedna... słowem, nie wiedzieć kto...
Z błyszczącemi od gniewu oczyma Kirłowa zapytała:
— Więc pocóż jeździsz do Korczyna?
— Bo mnie ta niespodziewana dla mnie samego sympatya ożywia trochę, podnieca. Doprawdy, zjawiła się ona bardzo w porę, kiedym już zupełnie zwątpił o wszelkich urokach życia.
— Ale jakiż koniec? — uparcie zapytywała kobieta.
— Moja kuzynko — odpowiedział, — za mało jestem filozofem, abym myślał o końcu każdej rzeczy... Advienne que pourra... I chwila przyjemności do pogardzenia nie jest...
— Justyna nie da się zbałamucić! Przeszła już ona przez smutne doświadczenie. Znam dobrze jej charakter i sposób myślenia...
Słuchał z zajęciem; czoło i brwi mu drgały.
— Znasz ją dobrze? jesteś tego pewna co mówisz?
— Najpewniejsza.
Zamyślił się, ręką powiódł po czole, źrenice mu zaszły wyrazem dalekiego jakiegoś marzenia; Kirłowej zdawało się, że westchnął.
— Ale ty, kuzynie, naprawdę zajęty jesteś Justyną! — zawołała.
— O ile jeszcze mogę być czemkolwiek albo kimkolwiek zajęty. Wyznam ci, że sam się dziwię... Ale niepodobne do przewidzenia są kaprysy serca, czy tam nerwów...
— Więc ożeń się z nią! — ani dbając o wszystko, co przed chwilą mówił, zaczęła znowu.
Ale przerwało jej otworzenie się drzwi od sieni i głos Rózi, który zawołał:
— Mamo, Staś wrócił i ma okropną chrypkę...
Kirłowa, jak sprężyną podjęta, skoczyła i z pokoju wybiegła. Razem z nią, naturalnie, podobna do myszki, wysunęła się Bronia.
Różyc, sam jeden pozostawszy, z czołem na obie dłonie spuszczonem, słyszał z głębi domu dochodzące napomnienia przelękłej matki i odpowiedzi malca, wypowiadane głosem tak od ochrypnięcia cienkim, że podobnemi one były do najpiskliwszych tonów zepsutego fieciku. Trzask ognia, stuk siekiery, pluskanie wody, głosy kuchennych dziewek dochodziły tu przez wązką sień z drugiej połowy domu.
Na dworze pogoda stawała się cichszą i jaśniejszą. Wiatr ustawał, chmury rozbiegały się szybko we wszystkie strony nieba; przez gęste, wysokie bzy przedarł się promień zachodzącego słońca i pozłocił kwitnące na oknie skromne fuksye i róże.
Czy ten wysoki i chudy człowiek, w wytwornem ubraniu, z ufryzowanemi włosami nad wyłysiałem czołem i wiszącemi u piersi binoklami w złotej oprawie, wsłuchywał się w odgłosy tego małego domu i odgadywał z nich owo życie, które w nim płynęło wiecznie tym samym, pracowitym i skromnym, potokiem? Czy nasuwało mu ono porównania, uwagi, myśli tak dotąd nieznane, jak nieznany dla niego był cały rozległy rząd podobnych istnień?
Wydawał się głęboko zamyślonym w chwili, gdy Kirłowa, wracając do małej bawialni, w zakłopotaniu swem zapomniała nawet o zamknięciu drzwi sypialnego pokoju. Nie mysślała już także o przedmiocie przerwanej przed kilku minutami rozmowy.
— Syn mi zachorował — ze zmartwieniem rzekła, — gardło ma słabe. W przeszłym roku dostał tak silnego zapalenia, że doktora wzywać musiałam. Lękam się, aby znowu nie było to coś złego, i kazałam Rózi, aby lipowego kwiatu przygotowała.
Trwoga i zgryzota czyniły twarz jej daleko starszą, niż była przed kwandransem. Różyc rękę do niej wyciągnął.
— Biedna ty moja kuzyneczko! — rzekł; — ileż ty mieć musisz pracy, trosk i zmartwień z tym małym mająteczkiem, z dziećmi...
Do głębi ujęta, usiadła obok niego na kanapie, policzek oparła na dłoni i o wszystkiem, co ją obchodziło, mówić zaczęła. Rada może była, że znalazła w krewnym współczującego jej powiernika. Opowiadała mu, jak przed laty dwunastu, we cztery lata po wyjściu za mąż, spostrzegłszy, że w Olszynce wszystko szło bez żadnego ładu i dozoru i że blizka groziła im ruina, wzięła się sama do gospodarstwa i interesów. Dla kobiety była to rzecz niezwykła, ale nie święci garnki lepią. liczyła się u sąsiadów i sąsiadek, szczególnej u Korczyńskiego i Marty; z każdym rokiem przybywało jej energii i umiejętności: i jakoś to poszło i idzie, wcale dobrze nawet idzie; tylko z wychowaniem dzieci bieda.
— Pięcioro — mówiła, — pomyśl tylko, kuzynie, na tym kawałku ziemi, który około tysiąca rubli dochodu przynosi... Trzebaż to wykarmić, ubrać i czegokolwiek nauczyć.
O edukacyi córek już ani marzyła. Sama je nauczyła, czego mogła, a zresztą niech dobremi gospodyniami będą! Ale synów kształcić pragnęła i do szkół ich oddała, marząc, że jeden z nich gospodarzem na ÓOszynce zostanie, a drugi w świat, z zawodem jakim pójdzie. Ale szkoły drogo kosztują. Biedna matka czasem sobie włosy z głowy wydziera, przemyśliwając: czem i jak za nich zapłaci? Dotąd znajdowała źródła i środki, ale nie jest pewna, czy tak do końca będzie. Lada niepowodzenie, lada klęska w gospodarstwie: a jej najdroższe nadzieje przepadną! Tymczasem robi co może, i gdyby tylko Bolek większej ochoty do nauki nabrał, a Staś tak często nie chorował... Ot, jaka bieda! jeden zdrów, ale nie bardzo zdolny; drugi zdolny i chętny, ale słabego zdrowia.
Wszystko to opowiadała z policzkiem na dłoni opartym i gęsto, gęsto w tej chwili, zmarszczkami okrytem czołem. Końce jej ładnych ust opuszczały się czasem w dół, rzucając na dolną część twarzy dwie głębokie brózdy.
— Ile ty lat masz, kuzynko? — zapytał wpatrujący się w nią ciągle Różyc.
— Trzydzieści cztery — z niejakiem zdziwieniem odpowiedziała.
— Czy wiesz o tem, że kobiety w twoim wieku i tak jak ty urodzone używają jeszcze życia na własną rękę, błyszczą w świecie, chwytają w locie różowe godziny wesołości i szczęścia?
Niedbale kiwnęła ręką:
— Mniejsza o to! inne ja rzeczy mam na głowie...
I dalej jeszcze opowiadałaby o swoich biedach i nadziejach, gdyby Różyc jej był nie przerwał.
Powoli, z przestankami, bo znużenie ogarnia i go już poczynało, mówić jej zaczął o zupełnej swojej niezdatności do osobistego zarządzania Wołłowszczyzną; o tem, że nie podobna mu w tych stronach osiedlić się stale; że pragnie i potrzebuje koniecznie kogoś do zarządzania majątkami, i chciałby, aby tym kimś był mąż jej, Bolesław Kirło.
— Układ ten — mówił — byłby korzystnym dla stron obu. Wołłowszczyzna pod zarządem życzliwego krewnego zaczęłaby prosperować i większe dawać dochody; krewny zaś otrzymywałby za pracę wynagrodzenie, które-by znakomicie podniosło pomyślność jego rodziny: parę tysięcy rocznej pensyi, tantyema od zwiększających się dochodów i inne różne zyski, które teraz on, Różyc, leni się przypominać sobie i wyliczać...
Po chwili dodał: — Jeżeli nic przeciwko takiemu układowi nie masz, droga kuzynko, pomów o nim z mężem. Niech przygotuje kontrakt, umowę, czy tam coś podobnego, i przywiezie mi do podpisania. Za parę miesięcy będzie mógł objąć rządy majątków od teraźniejszego rządcy, który stał się zupełnie już niemożliwym.
Kirłowa słuchała z uwagą; potem dość długo milczała i myślała. Widać było, że perspektywa wskazana jej przez krewnego uśmiechała się do niej prawie rajskim powabem. Odpocząć po kilkunastoletniej ciężkiej pracy, gospodarstw o w Olszynce ulepszyć, synom i młodszym córkom staranne wychowanie zapewnie, — co za złote marzenie! Niczego nad to na ziemi nie pragnęła. Ale po długim namyśle wyraz głębokiego smutku twarz jej pokrył. Głową przecząco wstrząsnęła.
— Dziękuję ci — zaczęła zcicha, — dziękuję, ale to być nie może... Ja... ja nigdy nie zgodzę się na to...
Widziała, że patrzył na nią ze zdziwieniem, więc ze spuszczonemi powiekami, tak prędko, jakby pilno jej było pozbyć się tego przedmiotu rozmowy, ale zarazem, z częstem wahaniem się głosu, mówiła:
— Byłoby to dla nas wielkiem szczęściem, i rozumiem dobrze, że właśnie dlatego propozycyą tę zrobiłeś... ale, widzisz... dla ciebie nie wynikłoby z tego układu nic dobrego... jest to ostatni już twój fundusz... trzeba, aby ktoś zajął się nim na dobre, a Boleś... mój mąż... gdzie tam! ani myśleć o tem nie można!
Nagle pochwyciła jego ręce i podniosła ku niemu wzrok pełny trwogi i prośby.
— Tylko — zawołała — nie myśl o nim nic złego! Ja wcale nie mówię, że jest on nieuczciwym, czy coś podobnego. Wcale nie! Nic przecież złego nikomu nie zrobił, i człowiek to dobry, poczciwy...
— Więc dlaczego? — pytał Różyc?
— Dlaczego? Mój drogi kuzynie, każdy człowiek ma swoje wady; wiesz o tem dobrze. I on je ma... pracować nie może... Gdybyś wiedział wszystko: jak go wychowywali i jak pierwszą młodość swoję przebył, sam-byś przyznał, że są to tylko nałogi... Ojciec jego, mając ten tylko folwarczek, trzymał się wiecznie pańskich klamek, od komina do komina jeździł i syna z sobą woził. W szkołach trzy klasy tylko skończył i zaraz za dojrzałego obywatela uchodzić zaczął. Potem, kiedy ożenił się ze mną i moim posążkiem długi zapłacił, ja sama starałam się wyręczać go we wszystkiem i kłopoty od niego usuwać... Tak już przywykł... ale z temi przyzwyczajeniami jakżeby on mógł tak wielkiej pracy podołać? Podjąłby się może, ale wiem, że nic-by dobrego z tego nie wynikło... Nie chcę. Wolę już tak, jak jest! Proszę cię na wszystko, abyś jemu o tym projekcie nigdy nie wspominał i sam o nim nie myślał — proszę...
Różyc wpatrywał się w nią, niby w ciekawe zjawisko.
— Moja droga, — zaczął, — ty kochasz tego człowieka!
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Jakże? — zaczęła. — Poszłam za niego z miłości; nikt mię nie zmuszał: owszem, rodzice sprzeciwiali się, familia odradzała, i kilku innym dla niego odmówiłam. Czy ty, kuzynie, wyobrażasz sobie, że my, tak jak wy, tam na waszym wielkim świecie, dwadzieścia razy w życiu kochać i przestawać kochać możemy?
— Dwieście razy, — poprawił.
Ale ona, tej żartobliwej poprawki nie słysząc, mówiła dalej;
— Nabiera się przecie przyjaźni i przywiązania do człowieka, z którym choć czas jakiś przeżyło się szczęśliwie. Zresztą; dzieci!... Mój kuzynie, jeżeli ożenisz się kiedyś i będziesz ojcem, zrozumiesz jaki to węzeł!
— Z tem wszystkiem, nie chcesz, abym twemu mężowi powierzył...
— Nie! — żywo zawołała, — nie chcę, stanowczo nie chcę, bo on-by nie podołał i wyniknęłaby z tego szkoda dla twoich majątków... wiem o tem!
Różyc wstał. Niejaka zdolność do współczucia i sympatyi istnieć jeszcze musiała w tym apatycznym i chorym człowieku; bo wyraz, z jakim patrzył na krewną, był bardzo podobny do wyrazu uwielbienia.
— Cóż robić? — rzekł, — kiedy tego żadną już miarą nie chcesz... Ale musisz przynajmniej pozwolić — dokończył, obie jej ręce w swoich trzymając i w twarz jej patrząc z widoczną nieśmiałością, — abym ponosił koszta wychowywania twoich synów, dopóki... dopóki nauk nie skończą, albo dopóki ja reszty majątku nie stracę...
Przy ostatnich wyrazach próbował uśmiechnąć się żartobliwie, ale nerwowe drgania tak mu wstrząsały czołem, brwiami i ustami, że twarz jego przybrała wyraz bolesny, prawie tragiczny.
— Proszę — dokończył ciszej, — proszę...
Stała chwilę ze spuszczonemi oczyma, promiennie zarumieniona i milcząca. Może ze swemi także przyzwyczajeniami w tej chwili walczyła, dobrodziejstw od nikogo przyjmować nie chcąc. Dwie duże łzy wypłynęły z jej spuszczonych powiek i w pięknie zarysowanych przywiędłych policzkach przeciągnęły wilgotne brózdy. Ale wnet potem podniosła na krewnego spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
— Dziękuję — rzekła zcicha, — i przyjmuję... od ciebie! zresztą, dla dzieci... wszystko...
Pocałował obie jej ręce, a gdy się wyprostował, twarz jego wydawała się daleko spokojniejszą niż wprzódy, choć pociemniała jakoś i bardzo była zmęczoną.
— Zrobiłaś mi prawdziwą łaskę... Na ciemnej przestrzeni, którą ciągle widzę przed sobą, będę miał choć jeden punkt jaśniejszy... O szczegółach, tyczących się tych kochanych chłopców, pomówimy innym razem. Teraz muszę już jechać...
Spojrzał na zegarek.
— Już przeszło sześć godzin jak z domu wyjechałem.
— Mój Boże! — westchnęła Kirłowa, — a więcej niż sześć godzin trudno ci się obejść bez...
— Bez czego? — nazwijcie choć raz po imieniu! po prostu, przez usta ci przejść to nie może, co?
Próbował znowu żartować, ale było coś rozpaczliwego w geście, jakim dłoń po ciele przesunął, i wymówił:
— Trudno, niepodobna!
Ona z boleścią na niego patrzyła.
— Wiesz co? — rzekła, — jedyny dla ciebie ratunek byłby w ożenieniu się z kobietą rozsądną, szlachetną i którą-byś kochał.
— Wracasz do swego...
— I ciągle powracać będę! — zwykłym sobie ruchem ściśniętą ręką o dłoń uderzając, zawołała, i z wesołem znowu spojrzeniem dodała: Ce que femme veut, Dieu le veut. Francuzczyzna moja pewno tak samo kulawa jak u Justyny, ale przysłowie sprawdza się często. Zresztą, najlepiej po prostu mówić: Gdzie dyabeł nie może, tam babę pośle... Zobaczysz, że ja cię namówię...
Przy drzwiach jeszcze, ściskając mu rękę, mówiła:
— Jak tylko złapię swobodną godzinę, sama do ciebie przyjadę, i znowu o tem pomówimy. I jeszcze coś na myśl mi przyszło. Jeżeli chcesz dla Wołłowszczyzny prawdziwie dobrego rządcy, zrób tę propozycyą Korczyńskiemu. To, to ale! Doskonały gospodarz, jak wół pracowity i perła uczciwości — mówię ci, perła... spróbuj...
On niedbale machnął ręką. Widać było, że śpieszył się z odjazdem i że wszystko na świecie obchodzić go przestawało; ale Kirłowa zbiegła z ganku i przy stopniu karety, zgrabnym ruchem uczepiwszy się jego ramienia, szepnęła mu jeszcze do ucha:
— Myśl o tem, co mówiłam ci o Justynie. Kpij z cioci księżny i ze wszystkich światowych głupstw! Łajdactwo cię nie uszczęśliwiło, spróbuj poczciwego życia!...
Jakkolwiek zobojętniały i znużony aż do bezsilności, zaśmiał się gość połową drgających ust.
— Oto co znaczy prawdziwie rzeczy po imieniu nazywać! Dobrze: przyjedź do Wołłowszczyzny; o wszystkiem pomówimy.
Zaledwie karetka wytoczyła się za bramę, Kirłowa do domu wpadła, w kuchni i izbie czeladnej kilka rozporządzeń wydała i pobiegła do pokoju, w którym znajdowali się synowie. Tam trafiła na gwarną scenę. Swawolny Boleś i niedomagający Staś zawzięcie bawili się z najmłodszą siostrą, strasząc ją niby tupaniem nóg i hukaniem nad samemi jej uszami; ale, z tołubka swojego rozebrana i więcej niż kiedy rozczochrana, Bronia znała się dobrze na podobnych żartach i, udając tylko, że się lęka, z zanoszącym się śmiechem w różne kąty uciekała. Naprawdę przelękły się tylko siedzące w kotuchach (kojcach) kury, — które, przecież stanowisk swoich nie opuszczając, z postawami pełnemi powagi, wniebogłosy gdakały. Uspokojona trochę o syna, — boć nie mógł czuć się bardzo chorym, skoro bawił się tak wesoło, — Kirłowa kupców do bawialnego pokoju wprowadziła i po krótkiej jeszcze z nimi sprzeczce prędko, z niejakim nawet rozmachem pióra, umowę napisała, zadatek pieniężny wzięła i, chwilę jeszcze bardzo grzecznie o urodzaju i cenach na zboże porozmawiawszy, na ganek wyszła.
Na dworze zimny wiatr, przez dzień cały szalejący, zupełnie ustał, powietrze było chłodne jeszcze, ale ciche i mniej ostre. Daleko, gdzieś na krańcu zaniemeńskich pastwisk, słońce zachodziło powolnie i jaskrawo, ulewą świateł napełniając przezroczysty gaj olchowy, zza którego rzadkich pni widać było pstrą trzodę, na przeciwległem wybrzeżu rzeki rozsypaną. Z wilgotnej łąki, która spływała ku szarzejącej w pobliżu wiosce, od wód stojących, których istnienie zdradzały jasno-zielone ajery i ciemne kołpaki łozy, dochodziło przeciągłe i coraz bliższe ryczenie krów. Ścieżką, która środkiem łąki biegła, od dworu do wsi, szła gromadka kobiet, które od pielenia ogrodów warzywnych powracały. Był to wijący się pośród zielonej przestrzeni sznur jaskrawych chustek kobiecych, pensowych czapek dziecinnych i szybko migocących stóp. Sposób w jaki ta ścieżka wydeptaną była, opowiadał o częstych i licznych stosunkach, zachodzących pomiędzy niewielkim dworem i niedługim szeregiem chat. Teraz także z gromadką powracających do wsi kobiet i dzieci rozminęło się kilku chłopów, do dworu dążących.
Kirłowa, na ganku stojąc, zdaleka ich spostrzegła. Wiedziała z czem przychodzą, ale w tej chwili nie mogła cierpliwie czekać nadejścia gospodarzy, którzy potrosze byli jej wspólnikami, bo obrabiali w Olszynce część gruntów, najbardziej od dworu oddaloną, po połowie dzieląc się zbiorami z ich właścicielką. Po prostu, trudno jej było w tej chwili pozostać na miejscu. Niespokojną czuła się widocznie; ze zmarszczonem czołem i wytężonym wzrokiem patrzyła w stronę warzywnych ogrodów. Roboty dzienne były już tam zupełnie ukończone: dlaczegóż więc córka jej nie wraca? dlaczego ten ładny i żywy chłopak, tak często tu przebywa, ani na krok dziewczynki nie opuszczając? I ojcu jego może się to nie podobać, że codzień prawie dla Olszynki Korczyn opuszcza. I Marynia... taka młodziutka, a tak głębokie, niewymowne szczęście tryska z jej twarzy, gdy spostrzeże czarnego Marsa, który w szerokich poskokach na dziedziniec wpada, pana swego poprzedzając...
— Co ja z tym fantem pocznę? — z widoczną troską, szepnęła do siebie kobieta. — Wypowiedzieć mu dom, albo niegrzecznie przyjmować go... niepodobna! Bo i za cóż? Poczciwy chłopak i syn najpoczciwszego sąsiada! Znają się z sobą od dzieciństwa: więc może to taka przyjaźń... Ale dlaczego już nie przychodzą?! Zbiegła z ganku, prędko przeszła dziedziniec i nieopodal małego spichrza za kilku bzowemi krzakami stanęła. Zobaczyła córkę, siedzącą na nizkim progu małej budowy, do której wnętrza, parę godzin temu, przed padającym deszczem uprowadzała chłopskie dzieci.
Z warkoczem lnianych włosów, opadającym na wązki tołubek, szesnastoletnia dziewczyna różowy policzek na dłoni wspierała i błękitne oczy wznosiła w górę ku twarzy stojącego przed nią towarzysza.
W myśliwskiem ubraniu, wysmukły i zgrabny, z lufą fuzyi, zza ramienia mu sterczącą, Witold Korczyński rozprawiał o czemś z ożywieniem wielkiem i częstemi, żywemi gestami. Nadawało mu to zdaleka pozór niepospolitej energii, jakkolwiek w zmęczonej trochę cerze jego twarzy znać było długą już i wytężoną pracę książkową.
Z delikatności kształtów i nerwowej ruchliwości rysów tego młodzieńca odgadnąć w nim było można dziecię chwili pełnej udręczeń serc i niepokoju umysłów. Nie rozrósł się on, nakształt dębu, szeroko i potężnie, ale we wczesnych trudach pamięci i myśli wybujał, jak młoda topól, giętka i poddająca się ruchom otaczającego ją powietrza. Czoło miał dziewicze, białe i gładkie, oczy myśliciela, a zarys ust zdradzający nadmierną czułość. W ruchach jego głowy była zbyteczna nieco śmiałość i duma; możnaby czasem rzec, że tuż, tuż, za parę dni lub godzin, wybierze się w podróż naokoło świata.
Znajdując się tu już od godziny lub więcej, wiele zapewne z towarzyszką swą mówić musiał, przyniósł dla niej książkę, która teraz leżała na jej kolanach; jednak ani ochoty do mówienia nie stracił, ani ona nie przestała go słuchać z ciekawością w ożywionych rysach i wzniesionych ku niemu oczach.
Zaniepokojone serce matki na widok tej młodej pary uspokoić się mogło. On miał pozór nauczyciela, ona — uczennicy; wyglądali jeszcze na parę dobrych przyjaciół, zgadzających się z sobą we wszystkiem i razem układających jakieś plany. Dziewczynka czyniła głową potakujące ruchy, oznaczające zrozumienie albo wysoki stopień zapału, co zdawało się uszczęśliwiać i do dalszego mówienia zachęcać młodzieńca. Kirłowa z oddalenia, w jakiem się znajdowała, słyszała tylko oderwane wyrazy: lud, kraj, gmina, inteligencya, inicyatywa, oświata, dobrobyt i t. d. Parę razy tylko do uszu jej doszły całe okresy, żywcem jakby z mądrej jakiejś książki wyjęte, a prawiące coś o pracach podstawowych i minimalnych, o poprawianiu historycznych błędów i t. d. Uśmiechnęła się prawdziwie po macierzyńsku, trochę żartobliwie, a trochę dumnie.
— Dobrze — rzekła, — kiedy tak, to dobrze! Niech sobie gwarzą o takich pięknych rzeczach!
I miała już odejść ku gankowi, ale jeszcze młoda para wzrok jej do siebie przykuła. Marynia zwolna podniosła się z nizkiego siedzenia i z powolnością ruchów, zdradzającą głębokie zamyślenie, wsunęła rękę pod ramię towarzysza. Powoli przeszli ogród warzywny i wzdłuż olchowego gaju skierowali się ku ścieżce do wsi wiodącej.
Nieraz już Kirłowa widziała ich idących w tamtą stronę. Zdawało się, że machinalnie i prawie bezwiednie ciągnęła ich tam jakaś siła uczucia i myśli. Teraz postacie ich i profile, blizko ku sobie przysunięte, plastycznie odbijały od zielonego tła gaju, pod którem przesuwały się powoli. On, więcej niż kiedy, miał pozór apostoła, wygłaszającego swe idee, i myśliciela z chmurnemi oczami pod dziecinnem czołem; ona szła z pochyloną głową, ze spuszczonemi w dół powiekami i owym zachwyconym uśmiechem na różowych ustach, który towarzyszy budzeniu się młodej myśli i woli. Za nimi szedł poważnie wielki czarny wyżeł, a przed nimi zachodzące słońce kładło na drogę szerokie szlaki różowych, ruchomych świateł.




VIII.

Dwóch czy trzech godzin do południa brakowało, gdy Justyna z olśniewającej ulewy słonecznego światła wchodziła do przyciemnionej nieco sieni korczyńskiego domu. W rękach, więcej niż kiedykolwiek ogorzałych, trzymała wielką więź polnych roślin, która w połączeniu z jasna barwą jej sukni i ognistemi rumieńcami policzków czyniła z niej upostaciowanie rozkwitłego lata. Na wschody ganku wbiegała żywo, ale potem przystanęła i długo patrzyła kędyś daleko za bramę dworu, na pole. Zamyślenie to przecież snadź smutnem nie było, bo, znowu zwracając się ku domowi, prawie głośno zanóciła:

„Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Znad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...“

Ale zaledwie weszła do sieni, przerwała nócenie i przyśpieszyła kroku, bo w sali jadalnej słychać było ożywioną rozmowę i nawet jakby sprzeczkę kilku głosów. W głębi sali, plecami o szafę bufetową oparta, wysoka i trochę przygarbiona, stała Marta, a przed nią młody chłopak i niedorosła panienka mówili jej o czemś oboje razem, o coś na nią nalegali, prosili. Chłopak miał na sobie krótkie i dość zaniedbane ranne ubranie, panienka zaś, wątła i z żółtawą cerą, cała w muślinach, lokach, przypominała bladego, ładnego motyla. Oboje bardzo prędko mówili.
— Moja ciociu, czyż ciocia dla nas tego nie zrobi? Kiedy my tak prosimy, tak lękamy się o zdrowie cioci!... Doktor powiedział, że cioci koniecznie leczyć się trzeba... że w tym kaszlu jest coś złego... Niech ciocia pozwoli, aby doktor tu przyszedł... my go przyprowadzimy. Czyż ciocia dla nas tego nie zrobi?...
Cieniutkiemi ramiony panienka usiłowała objąć kościstą kibić starej panny, a utrefioną główkę wysoko podnosiła, aby módz patrzeć w jej twarz, po której przepływały fale uczuć najsprzeczniejszych: gniewu i rozrzewnienia. Gniew przemógł.
— A dajcież mi święty pokój! — rozległ się po sali głos basowy i ochrypły, — oto mnie napadli! wieczna niedola! Doktor wasz głupi... co on tam takiego w moim kaszlu usłyszał? Niech Emilkę i Terenię leczy, bo one chora, a ja zdrowa, zdrowiuteńka, mury łamać mogę, i żadnych doktorów nie potrzebuję. Jeszcze czego! Wieczne głupstwo! Uf!...
Miała zakaszlać się tak, jak bywało zwykle, ilekroć mówiła ze wzburzeniem, ale wstrzymała się, i tylko krztusiła się głośno. Wtem spostrzegła wchodzącą Justynę, i rzuciła się ku niej, jak ku zbawieniu.
— Spacerujesz sobie, kochanko, spacerujesz, nie wiedzieć gdzie przepadasz, i nic nie wiesz, co się w domu dzieje. Wieczna bieda! Emilka zachorowała na nerwy, na piersi, na serce, na wszystko... doktora sprowadzili... Benedykt tak zląkł się i tak prędko wieźć go kazał, że konie, powiadam ci, całe w pianie przed gankiem stanęły. Pół godziny temu przyjechał, i powiedział, jak zawsze, że to nic strasznego... Wielkie rozdrażnienie nerwów, troszkę kataru oskrzeli, czy jak tam powiada; po dawnemu powietrze jej zalecił, ruch, rozrywki, dwie recepty zapisał... Ale ja tam, do jej pokoju weszłam z kawą i przekąską dla doktora, i trzebaż nieszczęścia, zakaszlałam... troszkę tylko, mówię ci, że troszkę... A on popatrzył na mnie i powiada, że to zły kaszel, że mnie leczyć się trzeba... Ja w nogi, a dzieci za mną! „Lecz się, ciotko, i lecz się, pogadaj z doktorem i pogadaj!“ A żeby on choć przez trzy dni ust nie otwierał, daj Boże! Chora... chora... wieczne głupstwo! Już jeżeli ja chora, to któż zdrów? Powiadam ci, że w tej ścianie pięścią dziurę zrobię, jeżeli zechcę!
Kiedy Marta mówiła to wszystko prędko, z rozmachywaniem ramion i trzęsieniem głowy, nad którą sterczał wysoki grzebień, tymczasem Witold i Leonia, prędko także i z ożywionemi gestami, cicho porozumiewali się z sobą, a potem z sali wybiegli. Justyna wzięła rękę Marty, milcząco ją pocałowała i długo w oczy jej patrzyła.
— Ja to wszystko rozumiem, ciotko, — wymówiła zcicha.
— Już?... rozumiesz? — z trochę zjadliwym śmiechem zadrwiła Marta, ale wnet, spostrzegłszy, że coś niepotrzebnego powiedziała, wybuchnęła: — Cóż ty rozumiesz? tu najmniejszej rzeczy do rozumienia niema. Zdrowa jestem zupełnie i wcale nie potrzebuję, aby mi, jak indyczce, gałki do gardła rzucali... A ty zaraz w melancholią wpadasz... „Rozumiem!“ Nic nie rozumiesz... Wieczne...
Umilkła, bo wzrok jej padł na snop roślin, które przyniosła Justyna i na stole położyła.
— A toż zkąd? — zawołała, wskazując bukiet bardzo do różnobarwnej miotły podobny.
— Niech ciotka zgadnie — uśmiechnęła się Justyna.
Czy zgadywała? Wązkie jej wargi zacisnęły się i pośród zmarszczek prawie zniknęły: górną połowę ciężkiej postaci naprzód podała, a rozpłomienione przed chwilą jej oczy przygasły i w więź roślin wpatrzyły się tak, jakby ktoś wpatrywał się w powstałe nagle przed nim widmo czegoś, co niegdyś było żyjącem, znanem, może drogiem.
— Justyna!
Na dnie stłumionego jej głosu czuć było jakieś stłumione warczenie.
— Co, ciotko?
— Gdzie ty byłaś?
Młoda panna odpowiedziała spokojnie:
— W Bohatyrowiczach.
— A któż ci dał... to?
Ciemnym pomarszczonym palcem wskazywała bukiet, jeszcze od niego nie odrywając wzroku. Tym razem Justyna głowę nad więzią roślin pochyliła.
— Jan Bohatyrowicz — ciszej odpowiedziała.
Jakby ją to nazwisko w pierś uderzyło, Marta wyprostowała się i, ze szczególnem połączeniem śmiechu i tego samego, co wprzódy, stłumionego, warczenia, wybuchnęła:
— Cha, cha, cha! No, to już u nich familijne! Wiecznie bukiety wiążą, a co który zwiąże, to miotła. Istna miotła! Widywałam ja niegdyś takie bukiety często, a ten do tamtych podobny jak dwie krople wody. Ależ pachnie, aż po całej sali się rozeszło! Znałam ja niegdyś i te zapachy... Uf! nie mogę...
I nie mogła już wstrzymać się, zakaszlała; pomarszczone jej czoło nabiegło krwistym rumieńcem. Z tym rumieńcem na czole i, krztusząc się jeszcze, wymówiła znowu:
— Justyna!
— Co, ciotko?
Stała teraz przed siostrzenicą swą prosta i ciężka, podobna do słupa, stojącego na wielkich, w kwieciste pantofle obutych stopach, i wprost jej w twarz ostro patrzyła. Po chwili palec wskazujący na wysokość twarzy swej podniosła i poruszyła nim w powietrzu prawie groźnie.
— Cóż ty sobie myślisz, panienko?... — zcicha zaczęła. — Może myślisz, że jednym ludziom Pan Bóg daje serca, a drugim kamienie?... Pewno tak myślisz, ha? U ciebie serce, bo ty panienka, a u niego kamień, bo to chłop, ha? Pobaw się z kamuszkiem, pobaw się! co to szkodzi? Z nudy, z melancholii. Na pociechę po pańskich karmelkach chłopskie miotły, póki tymczasem Pan Bóg znowu jakiego panicza nie ześle, ha?
W ten sposób mówiłaby może dłużej, ale do sali wbiegł lekki, strojny, głośno śmiejący się podlotek, i z radosnem błyskaniem oczu przylgnął cały do niej, jak blady motyl do ciemnego słupa.
— Otóż i postawimy na swojem! Otóż ciocia będzie musiała z doktorem porozmawiać! Już go Widzio tu prowadzi!
W salonie słyszeć się dały kroki dwu mężczyzn, z pokoju pani Emilii ku sali jadalnej zmierzające. Marta, jak wybuchającą miną podrzucona, porwała się z miejsca i, przesadziwszy kilku susami salę, wpadła we drzwi do dalszych pokojów wiodące. Za nią biegła Leonia, a potem i Witold, który, doktora w salonie pozostawiwszy, próbował jeszcze ciotkę dogonić i do zamiaru swego namówić. Ale Marta, pochylona, piętami suknię wysoko za sobą podrzucając, z głośnym tętentem stóp, przebiegła parę pokojów, w których parę krzeseł, na drodze jej stojących, przewróciła, aż wpadła na dość długi korytarz, u którego końca znajdowała się śpiżarnia. Biegnąc już, wydobyła z kieszeni wielki klucz, który, dopadłszy drzwi spiżarni, drżącą z pośpiechu ręką w zamku obracać zaczęła. Oddychała przytem głośno i coś po cichu mruczała. Ale tu dopędziła ją Leonia, i zdyszana także za suknię ją pochwyciła.
— Ciociu! — zabrzmiał na cały korytarz cienki i prawie plączący głos podlotka — ja cioci śliczne pantofle wyszyję! ja ciocię codzień tak wycałuję... tylko proszę...
Marta odwróciła się i, wątłą dziewczynkę nad ziemię uniósłszy, namiętnemi pocałunkami jej włosy, oczy i usta okryła. Zarazem do wnętrza spiżarni ją wciągnęła, prawie wniosła, drzwi za sobą i za nią z trzaskiem na klucz zamykając. Dopadł do nich teraz i Witold.
— Ciotko! — zawołał — proszę iść do doktora!
Pod ściągniętemi brwiami oczy mu gniewnie już błyskać zaczynały. Ale we wnętrzu spiżarni słychać było wiele naraz odgłosów i śmiech, całusy, brząkanie szklanych naczyń. Widocznie w fortecy tej bawiono się wybornie. Z czołem do drzwi przyciśniętem, Witold zawołał:
— Czy ciocia nie zrobi tego, o co proszę?
Za drzwiami głos gruby, ale w tej chwili miękki i pokorny, mówić zaczął:
— Kotku ty mój, robaczku, złoty, miły! Nie trzeba, słowo honoru, mnie nic nie trzeba... Czyż ja mogę komu ambaras jaki robić i sobą ludziom głowy kłopotać?... Nie gniewaj się na mnie, mój mileńki! Może chcesz co przekąsić?... Serek mam doskonały i świeże powidła. Chcesz? ha? to chodź do nas!
— Niechże ciotka otworzy!
Po chwili wszyscy troje znajdowali się w spiżarni. Ileż chwil, odkąd tylko pamięcią sięgnąć mogli, przepędzili oni wtem miejscu, z tą wyniosłą, gderliwą i często szyderską kobietą, która ich tu całowała, na ręku nosiła, przysmakami najrozmaitszemi karmiła, czasem tak,„pasła,“ że aż potem chorowali: a ona doglądała ich znowu, leczyła, drżąc o nich tak, że aż gorączkowe rumieńce żółte policzki jej paliły — a do snu i dla rozrywki śpiewała im grubym głosem owe stare pieśni, które zdala od dworu unosiły się nad polami...
Wcale co innego działo się w sypialni pani Emilii. Błękitny pokój w nocy napełniała błękitna lampa, u sufitu zwisająca, światłem do księżycowego bardzo podobnem. Oprócz tej lampy do późna zwykle paliła się tam jeszcze jedna, tuż przy łóżku pani Emilii umieszczona i czytającej Teresie przyświecająca. Codziennie, do późna, Teresa czytywała głośno powieści, pamiętniki, podróże, w trzech językach pisane, bo ta mizerna, podstarzała panna, z twarzą, przypominającą zwiędłą różę, i z chorobliwie erotycznym wyrazem ust i oczu, wcale dobrze znała trzy obce języki. Tej nocy książką, którą czytały, była podróż po Egipcie. Tyle naczytały się razem o wszystkich krajach Europy, że od niejakiego czasu powędrowały już dalej, do innych części świata. Egipt podobał się pani Emilii do tego stopnia, że obudził w niej uczucie niewysłowionej tęsknoty. Wszystko, co o nim czytała, było tak nowem, uderzającem wyobraźnię, ponętnem! Czemuż nie urodziła się w Egipcie?! Byłaby tam najpewniej szczęśliwszą. Zarzuciła nad głową szczupłe ramiona, wzdychała; oczy jej zdawały się rozszerzać, powiększać. Przerwała na chwili czytanie.
— Jak myślisz, Tereniu? Ja-bym tam pewno mogła wiele chodzić, ruszać się, żyć, kochać!
— O, tak! — odpowiedziała Teresa; — jakże tam ludzie, wśród takiej natury i takich widoków, gorąco kochać muszą!
I jej blade źrenice, w daleki punkt utkwione, napełniły się także marzeniem. Stanął przed niemi wysmukły Fellah, z oliwkową cerą, które usłyszeć Terenia zawsze pragnęła, a których nigdy nie słyszała.
Na świecie już świt błękitny zamieniał się w dzień biały, kiedy Teresa, długo i gorąco ucałowawszy panią Emilią, odeszła do sąsiedniego pokoiku, w którym sypiała. Ale zaledwie, długiem czuwaniem zmęczona, połknęła parę codziennych pigułek i ułożyła się do snu, zaledwie przed usypiającym jej wzrokiem zjawił się i przemówił do niej o w oliwkowy Fellah, zbudziło ją i z łóżka zerwało wołanie pani Emilii. Było to wołanie tak żałosne, że prawie bosa, w narzuconym na prędce szlafroku, wbiegła do sypialni, którą jeszcze księżycowym blaskiem oświecała błękitna lampa. W tym łagodnym blasku pani Emilia wiła się na pościeli w męczarniach silnego ataku nerwów. Dusiła się, śmiała i razem płakała, obu dłońmi przyciskała serce, które biło tak, że o parę kroków uderzenia jego słyszeć można było. Oprócz tego wszystkiego, kaszlała jeszcze i czuła kłócie w piersi.
Może to nie był tylko atak nerwowy, ale także skutki przeziębienia i zgryzoty. Przed dwoma bowiem dniami Witold uprosił ją, aby przeszła się z nim po ogrodzie. Wahała się długo, ale, usilnym prośbom syna oprzeć się nie mogąc, poszła. W czasie przechadzki użalała się przed nim na swoje smutne życie; zapomniała, że już długo chodzi i że rosa padać zaczyna. Przytem, syn nie okazał jej dość współczucia, na skargi jej odpowiadał milczeniem, i to ją zgryzło, bo raz jeszcze dowiodło, że nikt, nawet własne dziecko, ani zrozumieć, ani kochać jej nie umie. A potem znowu ten Egipt!... Słowem, dawno już nie cierpiała tak dotkliwie, jak teraz.
Teresa straciła zrazu przytomność; od toalety do szafki biegając, rozbiła flakon z perfumami i flaszkę z lekarstwem, ale, co pewna, to, że zupełnie zapomniała o sobie i ze współczuciem gorącem, z gorliwością nieopisaną poiła i karmiła chorą różnemi zaradczemi środkami, grzała dla niej wodę, nacierała ją, pocieszała. Z przyzwyczajenia już tylko fruwała drobnym i lekkim kroczkiem; ale uporządkowanie jakiekolwiek ubrania, ani nawet obawa rannego chłodu na myśl jej nie przyszły, kiedy o wczesnej rannej godzinie biegła obudzić Martę i Benedykta. Oboje już nie spali. Marta doglądała froterowania posadzek, dokonywanego przez kredensowego chłopca, polewała wazony u okien i jednocześnie przygotowywała herbatę dla Benedykta, którego osiodłany wierzchowiec stał już pod gankiem. Była to pora żniw, której część znaczną właściciel Korczyna spędzał zazwyczaj na koniu.
Kiedy Teresa, w mocno przybrudzonym szlafroku, z trochą własnych włosów, rozczochranych nad pomarszczonem czołem, wbiegła do sali jadalnej, na żółto-różowej jej twarzy malowało się tyle przerażenia i żalu, że Marta i Benedykt domyślili się wszystkiego. I rzecz szczególna! Pomimo, że wypadki podobne dość często się powtarzały w jego domu, pomimo że od lat kilku nic już na pozór nie łączyło go z żoną — Benedykt, dowiedziawszy się o co idzie, kilku skokami znalazł się na ganku, a gdy wydawał rozkazy, tyczące się zaprzęgania koni i przywiezienia lekarza z blizkiego miasteczka, wielkie ręce jego trochę drżały. Wnet potem pobiegł do pokojów żony, i wkrótce z nich wybiegł, obu dłońmi głowy swej dotykając. Do Marty, która śpieszyła na górę po zażądane przez chorą ziółka, w przechodzie przemówił:
— Nieszczęście z temi babami! Biedna kobieta! męczy się okropnie! A ta znów druga klęczy przy łóżku i fontanną płacze! O nic żadnej dopytać się nie można!
Z ganku potężnym głosem krzyczał na służbę o jaknajprędsze zaprzęganie koni i lecenie błyskawicą po lekarza i z lekarzem.
Około południa pani Emilia była już tylko tak osłabioną, że, aby usłyszeć co mówiła, trzeba było ucho do ust jej przykładać. W białych muślinach i haftach leżała na pościeli, z zamkniętemi oczami, z wyrazem tak cichego i łagodnego cierpienia na twarzy, że w każdym patrzącym na nią szczerą litość budzić musiała. Więc też Teresa, tuż przy jej łóżku siedząca, wpatrywała się w Emilią wzrokiem żałosnym, a Leonia, która cichutko wsunęła się tu po odjeździe doktora, smutnie z robótką w ręku w kąciku siedziała. Wtem do cichego pokoju doleciał turkot zajeżdżającego przed dom powozu, drzwi uchyliły się i dał się słyszeć szept Marty:
— Pan Darzecki przyjechał z młodszemi panienkami; Benedykt prosi, aby Leonia przyszła panienki bawić...
Marta mówiła jak tylko mogła najciszej, jednak świszczący szept jej doszedł do uszu chorej, która otworzyła oczy, niespokojnie palcami poruszyła i wymówiła:
— Darzeckie... Jak Leonia ubrana?
— Chodź do mamy! — pośpiesznie zaszeptała Teresa.
Panienka na palcach do łóżka matki przybiegła. Pani Emilia ogarnęła ją wzrokiem, który, przed chwilą omdlały i zagasły, teraz nabrał trochę bystrości i blasku.
— Suknia dobra — zaszeptała chora, — ale kokarda zmięta i buciki brzydkie.
Oczami dała znać córce, aby pochyliła się nad nią, i w czoło ją pocałowała.
— Nie trzeba, aby moja córka była gorzej ubrana od Darzeckich... które stroją się...
W tej chwili na pochylonej ku niej głowie córki spostrzegła coś takiego, co ją tak przeraziło, czy podnieciło, że dość prędkim ruchem podniosła się i na łóżku usiadła.
— Loki rozfryzowane! — jęknęła.
A potem śpiesznie do Teresy mówiła:
— Moja Tereniu, niech Zofia co najprędzej przypnie Leoni świeżą kokardę i włoży jej na nogi warszawskie pantofelki... Ale z włosami? co tu robić z włosami?
— Zwiążę je wstążką! — zaproponował podlotek.
— Cóż robić! zwiąż wstążką — odpowiedziała matka. — Tylko — dodała, — żeby wstążka tego samego koloru była co kokarda...
Kiedy Leonia odbiegła, zdala już i głośno panny służącej przywołując, chora ruchem zmęczenia i nadzwyczajnej słabości osunęła się znowu na pościel i ledwie dosłyszanym głosem poprosiła:
— Moja Tereniu, pilnuj tylko, aby nikt tu nie przychodził, nikt a nikt... Nie mogę teraz znieść najmniejszej fatygi... Poczytaj trochę o Egipcie... tylko nie głośno czytaj.
W błękitnej sypialni Teresa stłumionym głosem czytała francuzkie podróże po Egipcie; chora czytania tego słuchała w bezwładnej nieruchomości. Po salonie przechadzało się dwóch mężczyzn, których wysokie postaci rozmijały się wciąż z przechadzającemi się także trzema niedorosłemi panienkami. Darzeckie i córka Korczyńskich, trzymając się pod ręce, chodziły wyprostowane i mierzonemi kroki; ale nad ich sztywnemi postaciami, rogi gorsetów zdradzającemi, małe utrefione głowy bardzo ruchliwie zwracały się ku sobie, w bardzo ożywionej pogadance.
W rogu salonu, z otwartą książką w ręku, siedział Witold; ale nie czytał, tylko bystrym, uważnym i coraz chmurniejszym wzrokiem wpatrywał się w ojca i z kolei w siostrę. Widać też było, że przysłuchywał się pilnie rozmowom przez te dwie osoby prowadzonym. Istotnie, zaciekawiającą była zmiana, która zaszła w ruchach, fizyognomii i sposobie mówienia Korczyńskiego. Mogło się zdawać, że zmalał trochę i zeszczuplał, — tak nizko głowę pochylał i porywcze, rozmachliwe zazwyczaj, swe gęsta powściągał. Sposób, w jaki do szwagra przemawiał, powściągliwym był także, jakby starannym, a wyraz oczu i ust zdradzał wyraźną chęć przypodobania się i zjednania gościa; tylko, może właśnie ten umizg i ta staranność o stanie się przyjemnym Darzeckiemu pogłębiły grube fałdy jego czoła i policzków, a długie wąsy opadły aż na klapy płóciennego surduta, w którym przed chwilą zamierzał udać się w pole. Gość był doskonałem przeciwstawieniem pana domu. Wysoki, cienki, tak sztywny, że możnaby go wziąć za chodzący posąg, wytwornie ubrany, chodził po salonie krokiem mierzonym, trochę drobniejszym, niżby z natury wypadło, — z lekkiem poskrzypywaniem błyszczącego obuwia. Ręce trzymał w kieszeniach, a bladą, wązką, delikatną i krótkim, siwiejącym zarostem otoczoną twarz jego przejmował wyraz uczuwanej wielostronnej wyższości majątkowej, rodowej, cywilizacyjnej. Mową płynną i monotonną wyrażał on Korczyńskiemu głębokie ubolewanie nad tem, że niepokoić go musi upomnieniem się o dług swój, czyli o niewypłacony mu dotąd posag żony...
Korczyński przy pierwszych zaraz słowach tej sprawy dotyczących drgnął, jakgdyby mu kto ostrze jakieś za skórę zapuścił; nagle i dziwnie lekko do bocznego stolika poskoczył i z uśmiechem prawie zalotnym wzięte ztamtąd cygaro szwagrowi podał.
— Dziękuję, przed obiadem nie palę, — rąk z kieszeni nie wyjmując i przechadzki nie przerywając, odmówił Darzecki.
Pan Benedykt z wyrazem prośby popatrzył mu w oczy.
— A może?... wcale dobre... Przywiozłem takich parę pudełek z miasta, na wypadek takich gości, jak kochany szwagier... tylko takich gości!
— Dziękuję, nie, — powtórzył gość z ledwie spostrzegalnem i pierwszem, odkąd tu przybył, poruszeniem głowy, a zaraz potem mówił dalej: — Właściwie, te kilkanaście tysięcy są bagatelką, o której ani mowy pomiędzy nami być nie powinno... Pojmuję dobrze solidarność obywatelską, będącą niejako fundamentem społecznej budowy. Powinniśmy podtrzymywać się wzajem, chociażby z ujmą własną... tak, chociaż-by z ujmą. Człowiek cywilizowany nie może doświadczyć większej przykrości nad tę, kiedy go okoliczności zmuszą do pokrzywdzenia w najmniejszej rzeczy tych węzłów, tych sympatyi, tych najlepszych choćby chęci, które uczuwa dla swoich blizkich tak, dla swoich blizkich...
— Procenta płacę regularnie, — nieśmiało przerwał Benedykt.
Mała siwiejąca głowa, na sztywnym karku osadzona, uczyniła drugie z rzędu, zaledwie dostrzegalne poruszenie, tym razem twierdzące.
— Regularnie, tak, re-gu-lar-nie. Jesteś, kochany szwagrze, człowiekiem pełnym honoru i serca, i za prawdziwe szczęście uważam sobie, że ci to przyznać mogę...
— Więc może i nadal... — szepnął Benedykt.
Błyszczące obuwie gościa głośniej trochę skrzypnęło, i była to jedyna oznaka, że czuł się cokolwiek zakłopotanym.
— Niepodobna, kochany panie Benedykcie... Gdyby człowiek mógł zawsze być panem okoliczności, bezwarunkowo miałbym sobie za punkt obywatelskiego honoru, tak, ho-no-ru, a także za miłą powinność pokrewieńską i przyjacielską, uczynić ci i nadal, jak dotąd czyniłem, folgę ustępstwo, ułatwienie w twoich interesach... tak, jak dotąd czyniłem...
— Za co ci, kochany szwagrze, najpokorniej wdzięczen jestem — przerwał znowu Benedykt, a głos jego był istotnie bardzo pokorny. — Dobroć i względność twoja — ciągnął. — ośmiela mię...
Wtem, jak jasne motyle pomiędzy nagie ciernie, w rozmowę tę wpadły trzy panienki. Trzymając się pod ręce, drogę dwóm rozmawiającym mężom zabiegły i, na paluszkach wstecz przed nimi idąc, chórem srebrzystych głosików zaczęły:
— Papciu, kuzynki mówią, że salon nasz jest bardzo pusty i wcale nieładnie wygląda... I ja jestem tego samego zdania...
— Wujaszek mógłby już, doprawdy, nowe meble sprowadzić i lepsze dywany sprawić! — jednocześnie powtórzyły dwie niedorosłe córki Darzeckiego.
— U nas, na pensyi nawet, salon daleko jest piękniejszy, a ja-bym tak chciała, aby nasz był choć taki, jak tamten...
— Pomiędzy oknami powinny być lustra i konsole! — zadecydowały kuzynki.
— Papciu, mój papciu! proszę sprowadzić lustra i konsole! Doprawdy, mnie aż wstyd, że u nas takie nagie ściany, — żałośnie i prawie ze łzami, ojcu w oczy patrząc, wołała Leonia.
Benedykt patrzył, z pewnym rodzaju osłupienia, na te trzy śliczne istotki, aż krzyknął prawie:
— No, nie przeszkadzajcie nam rozmawiać! Lalkami wam jeszcze bawić się, a nie salony urządzać...
Panienki, trochę rozśmieszone, a trochę zagniewane, frunęły ku stronie salonu, w której siedział Witold. Pierwszy raz, z siedzenia swego nie powstając, wmieszał się on do ich rozmowy.
— Możebyś ty, Leoniu, mozaikowej posadzki i fresków na suficie chciała...
Nie dosłyszawszy gniewnej ironii, z jaką to wymówił, cmoknęła bledziutkiemi wargami tak, jakby czegoś smacznego skosztowała.
— Czemużby nie! — zawołała, — to prześliczne... ja to widziałam...
I prędko, z zachwyceniem takiem, że aż oczy jej błyszczały, opowiadała kuzynkom o wszystkich pięknościach, które czasem w wielkiem mieście widywała. Ale kuzynki daleko od niej więcej o tym przedmiocie mówić mogły: bywały przecież u ciotecznej swej babki, bardzo bogatej hrabiny, która-to właśnie skojarzyła małżeństwo pomiędzy ich najstarszą siostrą a swoim krewnym, niebogatym hrabią. O nim-to w tej chwili, o tym przyszłym zięciu swoim, mówił Darzecki Korczyńskiemu.
— Zrozumiesz to łatwo, kochany szwagrze, że, wchodząc do takiej rodziny, córka moja musi posiadać wyprawę odpowiednią przyszłemu otoczeniu i stanowisku, tak, sta-no-wis-ku. Tę sumkę właśnie, o którą z przykrością, z rzetelną przykrością, upominam się u ciebie, przeznaczamy z żoną na jej wyprawę...
— Tak wielką summę na wyprawę! — nie mogąc już powściągnąć się, potężnym głosem wykrzyknął Benedykt i, ręce szeroko rozpostarłszy, jak wryty stanął.
Ale zaraz musiał naprzód postąpić za gościem, który, ani na sekundę swych drobnych i poskrzypujących kroków nie zwalniając, uśmiechnął się i odpowiedział:
— Nie całą, nie całą... połowę pewno... Cóż szwagier myśli? Srebra, futra, koronki i inne tam rożne kobiece fatałaszki — to są rzeczy kosztowne... bardzo kosztowne. Fortepian z Paryża sprowadzić musimy; żona moja chce, i ja się na to zgadzam, aby córka nasza miała fortepian własny: a kiedy już kupować, to coś pięknego, wykwintnego, doskonałego, tak, wy-kwint-ne-go i do-sko-na-łe-go! Prawda! Szwagier sam pewno przyzna mi racyą, najzupełniejszą racyą!
Czv pan Korczyński wszystkim koniecznym potrzebom, przez szwagra wymienionym, racyą przyznawał! — sam on tylko wiedzieć mógł o tem; ale to pewna, że z pozoru wyglądał na osłupiałego i całkiem pognębionego człowieka. Milczał, myślał, ze spuszczoną głową długi wąs do połowy prawie w usta wpychał i zębami zawzięcie przygryzał, aż nakoniec zcicha wymówił:
— Możebyście w tym roku choć na połowie tej summy poprzestali?... kilka tysięcy mógłbym jeszcze jakimkolwiek sposobem dostać, ale kilkanaście, odrazu...
Uderzył się w czoło tak silnie, aż po całym salonie rozległo się jakby klaśnięcie z bicza, a po wązkich ustach Darzeckiego przebiegło drgnienie niesmaku. Jednak tym samym co wprzódy głosem zaczął znowu:
— Niepodobna, kochany szwagrze, tak, nie-po-do-bna! Oprócz wyprawy córki mamy inne potrzeby i wydatki, a sam przyznasz, niezawodnie to przyznasz, że czasy teraz są ciężkie, bardzo ciężkie...
— Niech dyabli wezmą takie czasy! — coraz trudniej w tonie delikatności utrzymać się mogąc, wykrzyknął Benedykt; ale zaraz, głos zniżając i nader uprzejmie, dodał: — Szwagierek przynajmniej na ciężkie czasy wyrzekać nie możesz...
— Kto wie? — ze sfinksowym uśmiechem i melancholijnem spojrzeniem w dal, zaczął Darzecki, — tak, kto wie...
Znowu w rozmowie dwu mężczyzn ta sama co wprzódy zaszła przeszkoda. Trzy panienki drogę im zabiegły i, na paluszkach przed nimi idąc, z oczami ku Korczyńskiemu wzniesionemi, chórem zaszczebiotały:
— Papciu! wujaszku! wpadłyśmy na wyborny, doskonały pomysł!
— Śliczny pomysł! — wzbił się nad inne głos Leoni. — Niech papcio sprowadzi cztery posągi, koniecznie cztery: dwa pomiędzy oknami staną, a dwu po rogach salonu!...
— Teraz modnie salony posągami ubierać...
— U nas na pensyi są posągi, wprawdzie gipsowe, ale to nic nie szkodzi... zawsze to bardzo zdobi salon... Mój papciu, mój złoty, proszę, do naszego salonu sprowadzić cztery posągi, choć gipsowe...
Budząc się z nowego osłupienia, Benedykt krzyknął prawie:
— Zwaryowałaś, Leoniu, czy co? Ruszaj mi zaraz z drogi i rozmawiać nie przeszkadzaj!
Znowu z tem samem połączeniem śmiechu i obrazy podlotki frunęły w inną stronę salonu, i znowu Witold, którego oczy iskrzyły się pod ściągniętemi brwiami, do siostry przemówił:
— No, poproś-że jeszcze ojca, żeby ci jaki pałac królewski do Korczyna sprowadził!
Darzecki zaś, za odbiegającemi córkami patrząc, z pobłażliwym uśmiechem zawołał:
— Wesoła, swobodna, różowa młodość; wiek szczęśliwy, marzeń pełny!...
A potem zaraz do ostatniego wyrazu przerwanej swej mowy powrócił:
— Kto wie? Kto na pewno wiedzieć może, dla kogo los łaskawym jest lub surowym? Nie narzekam, nie narzekam; w porównaniu z innymi w interesach stoję dobrze, bar-dzo do-brze. Jednak równowaga ich trochę w ostatnich czasach zachwianą została... tro-chę...
W nawpół spuszczonych oczach Korczyńskiego przeleciał, przy tych słowach gościa, zjawiający się w nich czasem błysk mądrej i nieco złośliwej filuterności, lecz zgasił go natychmiast gruby cień troski.
— W zeszłym roku potrzebowaliśmy dom nasz powiększyć i trochę przyozdobić... żonie zachciało się małej oranżeryi, do której-by wychodzić było można prosto z sali jadalnej... córki pragnęły inaczej umeblować swoje pokoiki... ja znowu popełniłem szaleństwo, tak, przyznaję to, sza-leń-stwo — powiozłem je wszystkie za granicę... Podroż sześciu osób kosztowała wiele, ale sprawienie im tej przyjemności było prawdziwą potrzebą serca, której odmówić sobie nie mogłem. Słowem, od lat kilku, to jest od czasu, kiedy starsze córki dorosły, wydawałem trochę za wiele, tak, za wiele, i dla tego równowaga trochę się zachwiała...
Wzburzenie podnosiło szeroką pierś Korczyńskiego. Dając mu trochę folgi, z całych sił przecież hamując się, zauważył:
— Ależ, kochany szwagrze, zawsze byłem zdania, że to powiększanie domu, te oranżerye i te wojaże były dla was wcale niepotrzebne...
O jednę czwartą tonu głos podnosząc i z widoczniejszym niż kiedy wyrazem własnej wyższości na twarzy, Darzecki odpowiedział:
— To względne, kochany panie Benedykcie, tak, bar-dzo wzglę-dne. Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, a cywilizacya stwarza w nas potrzeby, gusta, przyzwyczajenia, dążenia, tak, dą-żenia, które są naszem życiem, których wyrzekając się, gwałcimy niejako własną naturę, samą naszą duszę. Człowiek ucywilizowany jest rozkochany w pięknie, w harmomii, w rzeczach wykwintnych, wzniosłych; pragnie też wrażeń, duchowego posiłku, umysłowego wzrostu, których bez wytwornego otoczenia, bez podróży i tym podobnych zbytków życia posiadać nie można. Zresztą, mam córki, i nikt mi tego za złe brać nie powinien, że pragnę dla nich losu najświetniejszego, tak, naj-świet-niej-sze-go. Nakoniec, znasz dobrze, kochany szwagrze, moje stosunki familijne. Jedna z ciotek moich wysokie zajmuje miejsce w kołach arystokratycznych... stryjeczny brat mój, powiększywszy znacznie fortunę, posiada dom po książęcemu prawie urządzony. Z tych dwóch płyną liczne moje znajomości i kuzynowstwa, stosunki zaś do wielu rzeczy obowiązują, niejako zmuszają. Jest to moralna presya, której poddajemy się chętnie, bo daje nam w zamian znaczną, bardzo zna-czną summę przyjemności zupełnie wyższych. Eksplikuję się przed tobą, kochany szwagrze, ponieważ z przykrością, z rzetelną przykrością, przychodzi mi kłopotać się o tę sumkę... Ale znam cię, kochany szwagrze, jako człowieka honoru, serca i rozumu: więc nie wątpię, że gdy nad pozycyą moją zastanowić się zechcesz, przyznasz mi racyą, najzupełniejszą racyą!
Z powierzchowności sądząc, nie widać było, aby Korczyński przyznawał szwagrowi najzupełniejszą racyą; nic o tem jednak nie powiedział. W zamian, zniżonym i prawie pokornym głosem mówić zaczął o tem: że długu tego ani na chwilę uważać nie przestał za najsprawiedliwszy; że procenta regularnie opłacał i nawet przed kilku laty, na żądanie szwagra stopę ich podniósł; że za wielkie wyświadczone mu dobrodziejstwo uważa, iż tak długo nie żądano od niego wypłacenia tej summy. Potem, z kolei, eksplikował się z przyczyn, które tę wypłatę czynią dla niego niezmiernie trudną i prawie rujnującą; wyliczał swe dochody i wydatki, ciężary obarczające Korczyn, staranie się o zachowanie i ulepszanie majątku. Mówił długo, a ponieważ nie chciał, aby dzieci słyszały wszystko, co mówił, przeto głos zniżał prawie do szeptu, co mowę jego czyniło podobną do odbywanej spowiedzi. Była to spowiedź widocznie męcząca, bo plecy garbiły mu się coraz więcej i wzrok coraz nieruchomiej tkwił w ziemi, a na sfałdowane czoło występowały krople potu. Nakoniec Darzecki u jednej z kanap otoczonych fotelami zatrzymał swe drobne, poskrzypujące kroki i na jeden z fotelów opuścił się w ten sposób, że można go było wziąć za siadający posąg. Benedykt usiadł także i, przestając mówić, słuchał długich i płynnych wywodów szwagra: o różnych źródłach kredytu istniejących, a także o takich, które-by tylko istnieć mogły; o kapitale, który ludzie niedość postępowi znieruchomiają w niewycinanych lasach; o zyskach, które on sam spodziewa się osiągnąć z powiększonej swej gorzelni i nowo przez się założonej olejarni; o łączeniu przemysłu z gospodarstwem rolnem; o różnych systemach gospodarskich we Francyi, Niemczech, Belgii, Holandyi. Skończył na tem, że doradzał szwagrowi albo sprzedanie zaniemieńskiego lasu, albo pożyczenie wiadomej summy u jednego z kapitalistów miejskich, z którym on sam posiada niejakie stosunki i szwagra zaznajomić gotów, — który wprawdzie zażąda procentu wyższego, daleko nawet wyższego, nad ten, jaki Benedykt płacił dotąd siostrze, co jest smutną, ale nieuniknioną, koniecznością, budząca w nim samym żal, rzetelny żal; jeżeli wszakże kochany szwagier zastanowić się zechce, nie tylko tego nalegania i tych strat, które poniesie, za złe mu nie poczyta, ale, pozycyą jego i jej potrzeby wyrozumiawszy, przyzna mu niezawodnie racyą, naj-zu-peł-niej-szą ra-cyą. Korczyński jednemu tylko z tych punktów racyą przyznawał: Winien był siostrze kilkanaście tysięcy; oddać je, skoro tego stanowczo żądano, było jego bardzo naturalnym i prostym obowiązkiem. O sprzedaży lasu myśleć będzie i z kapitalistą zaznajomi się. Prawdopodobnie drugiego środka użyje raczej niż pierwszego, chociaż, jakim sposobem z tej. lichwy wylezie, gdy raz w nią wlezie, sam nie wie i nie rozumie. Szwagier utrzymuje, że racyonalniej byłoby las sprzedać; może i jest w tem słuszność, ale są znowu względy, które...
Umilkł i zamyślił się najmłodszy z trzech niegdyś braci Korczyńskich, — tak się zamyślił, że przypuścić było można, iż na chwilę o szwagrze i ciężkim kłopocie swoim całkiem zapomniał. Po chwili, twarz do samej prawie twarzy Darzeckiego przysuwając, jak tylko mógł najciszej szepnął:
— Szwagier może pamięta, że tam... jest... to... tamto... mogiła!...
— Jaka mogiła? — zadziwił się Darzecki.
— Andrzeja... i to... tamto... tego... tych, którzy z nim razem.
Po chwili dokończył:
— Wszystko to przeszło, i wiadoma rzecz, że nawet wspominać o tem nie trzeba. Ale, wie szwagier? czasem, kiedy na to... tamto... spojrzę i przypomnę sobie, zdaje mi się, że to kościół...
Teraz Darzecki milczał chwilę, przypomniał sobie także, — i oczy, których blade źrenice zmąciły się trochę i zamigotały, wzniósł ku sufitowi, potem z westchnieniem zaczął:
— Sentymentalność... tak, jest to, kochany szwagrze, sen-ty-men-tal-ność, której, na nieszczęście, każdy z nas mniej albo więcej ulega, a która już nam tyle złego narobiła...
— Pewno! pewno! tyle złego! — głośno przerwał Benedykt, i z przekonaniem, prawie z zapałem, dokończył: — Szwagier ma pod tym względem racyą, najzupełniejszą racyą!
Umilkli, salon napełniały już tylko cienkie i mieszające się z sobą głosy panienek, które, na trzech krzesłach w rząd ustawionych siedząc, z ptaszęcemi ruchami ładnych główek, po ptaszęcemu świegotały:
— Najmodniejsze teraz pantofelki z szarego płótna, ze skórzanemi deseniami...
— Nie cierpię płóciennych... dla mnie najpiękniejsze z wyzłacanej skórki... tylko trzeba koniecznie, aby miały wązkie nosy...
— Ach wązkie nosy... koniecznie! koniecznie! U moich są za szerokie, prawda?
I podnosząc nieco małą nóżkę, Leonia ze smutkiem na twarzy, ze zmarszczonem trochę czołem, ukazywała kuzynkom pantofelek swój, na ażurową pończoszkę włożony.
Darzecki powstał i, odmawiając śniadania, na które zapraszał go Benedykt, wymawiając się tem, że dziś jeszcze córki swoje zawieźć musi do jednej ze swych ciotek, o trzy mile ztąd mieszkającej, brata żony żegnał i bratowej najgłębsze ubolewanie nad jej chorobą oświadczyć polecił.
W przedpokoju mówić zaczął o Zygmuncie i o nowem zajęciu, które ten młody człowiek dla siebie znalazł, a które raz jeszcze świadczyło o jego wyższych, niepospolitych zdolnościach. Zabrał się, mianowicie, do rozkopywania tak zwanych Okopów Szwedzkich, znajdujących się w blizkości osowieckiego dworu, i niezmiernie się do tej roboty zapalił. Znalazł już nawet jakiś od rdzy podziurawiony pałasz i kilka monetek, ze szwedzkiemi napisami.
— Zadziwiająco zdolny... wielostronnie utalentowany młodzieniec... genialny, tak, powiedzieć można... ge-nial-ny!
Te pochwały, synowcowi jego oddawane, nie zdawały się bardzo Benedykta uszczęśliwiać; słuchał ich z trochę posępnym, a trochę żartobliwym wyrazem twarzy.
— Szkoda tylko — zauważył, — że do gospodarstwa to już, jak się zdaje, najmniejszego talentu nie posiada.
— Cóż szwagier chce? — z niezwykłem ożywieniem ukochanego siostrzeńca żony bronił Darzecki. — Cywilizacya ma swoje prawa. Jest to chłopak ucywilizowany, tak, wysoko nawet ucy-wi-li-zo-wany. Przytem, artysta! Czy podobna wymagać, aby go te rzeczy... te małe i niziutkie rzeczy interesowały?...
— Kiedyż-bo — zarzucił Benedykt, — on podobno i nic nie maluje teraz...
— A nie, nie! Szkoda, tak, nieodżałowana szko-da! Ale inaczej być nie może... Artyście trzeba wrażeń, swobody, ciągłych widoków piękna... Gdzież on to wszystko tu znaleźć może? Przytem, pomiędzy temi oborami, stajniami, parobkami etc., etc., czuje się on przygnębionym, poniżonym, unieszczęśliwionym...
Rozmowa ta o synowcu, zamiast łagodzić, wzmagała jeszcze wzburzenie i rozdrażnienie Benedykta.
— A, na miłosierdzie boskie! — zawołał; — czy to ziemia jest rajem, żeby od niej wszystkiego dobrego wymagać było można! Czegóż ten gagatek więcej od losu żąda? Ma majątek, talent, matkę, która za nim świata nie widzi, młodą i śliczną żonę, tak w nim rozkochaną, że aż czasem ludzi śmieszy...
Na ganku już stojąc, w płaszczu jakiegoś przedziwnego i zapewne bardzo modnego, kroju, zlekka na ramiona zarzuconym, Darzecki pochylił się ku uchu szwagra tak, jakby to czynił posąg, i szepnął:
— Nie mów tylko nic o jego żonie! Ładna i dobra kobiecina... koligatka przytem i nie biedna... ale zdaje się... że Zygmusia już znudziła... Cóż szwagier chce! Natura artystyczna! Nudzi go to, co posiada; pragnie tego, czego nie ma...
Z temi słowami i przy odgłosach pożegnalnych całusów panienek wsiadał do powozu. Korczyński zawołał z ganku na stajennego chłopca, aby mu konia siodłano i szerokiemi krokami, wąs na palec motając, do salonu wrócił. Musiał jeszcze przed wyjechaniem w pole z synem się rozmówić. Innym razem może-by tę rozmowę na później odłożył, polu i odbywającym się śród niego robotom pierwszeństwo dając. Ale teraz, świeżo nań spadłą troską rozjątrzony, musiał wypowiedzieć synowi niezadowolenie, które mu ten syn właśnie sprawiał.
— Witold! — zawołał od drzwi salonu, — czemuś to nie był łaskaw porozmawiać trochę z wujem i na ganek go przeprowadzić?
Młodzieniec, który, plecami do salonu zwrócony, stał przed jednem z okien, powoli zwrócił się ku ojcu, ale przez chwilę nic nie odpowiadał. W delikatnych i ruchliwych rysach jego malował się niepokój.
— Dlaczego obchodzisz się z wujem, jak gdyby to był twój koleżka, z którym wolno ci rozmawiać lub nie rozmawiać, być grzecznym albo niegrzecznym? Dziesięciu słów do niego nie przemówiłeś; gdy odjeżdżał, ukłoniłeś, mu się zdaleka i nie wyszedłeś nawet do przedpokoju, aby mu pomódz do włożenia płaszcza? Czy dla tego tak postępujesz, że jest to człowiek, którego ja łaski potrzebuję? który jednem swojem słowem może mnie teraz z największego kłopotu wybawić? Czemuż nie odpowiadasz?
Zygmunt nie odpowiadał, ale nie przez nieśmiałość: owszem, mnóztwo wyrazów cisnęło mu się na usta, które kilka razy zadrżały, otworzyły się i zamknęły znowu. Głębsze jakieś uczucie, niż nieśmiałość, wstrzymywało go od mówienia. Powieki miał spuszczone, ale gdy na ojca wzrok podniósł, w oczach jego drgał wyraz głębokiego żalu i dręczącego wahania.
— Czemuż nie odpowiadasz? Czyś oniemiał? — krzyknął już Benedykt.
— Nie chciałbym, ojcze, rozgniewać cię i zmartwić.
Benedykt gniewem wybuchnął:
— Facecya! jużeś to zrobił! Rozgniewałeś mnie i zmartwiłeś; a teraz przynajmniej powiedz: dla czego tak postępujesz z wujem?
Smutne dotąd oczy Witolda błysnęły; zwykłym sobie ruchem ręce w tył założył i, podnosząc czoło, prędko i dość głośno wymówił:
— Dlatego, mój ojcze, że dla pana Darzeckiego nie mam szacunku, a nigdy nie zniżę się do nadskakiwania człowiekowi, którego nie szanuję.
Zdumienie Benedykta granic nie miało; wpatrzył się w syna osłupiałemi oczyma i po chwili dopiero zdołał wymówić:
— A toż co? zkąd? dlaczego? Ale ani wiedział, ani pomyślał o tem, że natarczywemi pytaniami otwierał ujście wartkiemu potokowi i naciskał grunt przepojony ogniem.
— Dlatego — z kolei wybuchnął Witold, — że jest to pyszałek, sybaryta, samolub, niedbający o nic, oprócz własnej pychy i wygody, niewidzący dalej niż do końca swego nosa, który zadziera pod obłoki dla tego, że ma większy od innych majątek, ciotkę-hrabinę i stryjecznego brata, wzbogaconego nie wiedzieć w jaki sposób, zapewne potem i krzywdą bliźnich. Nietylko sam ludziom tego rodzaju sam nadskakiwać nie myślę, ale bolało mię... o! jak mię bolało, że ty, mój ojcze, nadskakiwałeś jemu i robiłeś się przed nim takim małym, pokornym...
Boleć go to musiało istotnie, bo i teraz ręką powiódł po czole, a wzrokiem twarz ojca omijając, gdzieś patrzył daleko. Ale u Benedykta zdziwienie przytłumiło wszystkie inne uczucia, nawet gniew.
— Patrzcie, jaki mi sędzia! — wymówił z przekąsem. — Jeszcze ci nie pora...
— Pora, ojcze — popędliwie przerwał chłopak, — zawsze pora i widzieć i mówić prawdę! Młody jestem, ale właśnie dlatego czuję, że mam prawo sądzić tych, których sposób myślenia i życia znajduje się w zupełnem sprzeciwieństwie ze wszystkiemi ideałami młodego, lepszego, mojego świata!
O takich rzeczach, jak ideały, lepsze światy i t. p., Benedykt od tak dawna już nie myślał, nie mówił i nie słyszał, że i teraz ominęły one organa jego słuchu, żadnego na nich nie czyniąc wrażenia. Głęboko wzamian dziwiło go i oburzało to, co syn jego powiedział o Darzeckim i o nim samym. Szwagra przywykł lubić i szanować, nie pytając wcale, za co go lubi i szanuje. Był mu wdzięczen istotnie za wieloletnie nieupominanie się o wypłacenie długu; nakoniec, obejście się Darzeckiego, jego wykwintność, koligacye, sam nawet sposób mówienia, imponowały mu nieco, bez własnej o tem jego wiedzy. Wszystko to było przyczyną, dla której słowa syna obudziły w nim przedewszystkiem zdziwienie; był przecież i rozgniewany.
— Raczysz więc mieć mi za złe — zaczął, — że byłem uprzejmym dla człowieka, który uszczęśliwił moję siostrę i mnie wyświadczał dotąd ważną przysługę?
— Nie uprzejmym, ojcze — zcicha poprawił Witold, — ale nadskakującym, pokornym...
— Głupiś! — rzucił Benedykt, którego jednak posępne źrenice zmąciły się przy słowach syna i na chwilę utkwiły w ziemi; — alboż ty znasz życie i jego konieczności? Zapewne, może z Darzeckim obchodzę się trochę... trochę inaczej, niż z innymi: ależ on prawie los nas wszystkich w ręku swych trzyma... Zresztą, szanuję go istotnie...
— Za co? — bystro wprost w oczy ojca patrząc, zapytał Witold.
Było to pytanie, którego Benedykt sam sobie nigdy nie zadawał, i które dlatego właśnie sprawiło mu wielką przykrość.
— Jakto za co? co, za co? jakie za co? Choćby za to, że jest dobrym mężem i ojcem i interesa swoje dobrze prowadzi!
— Czy jesteś pewien, ojcze, że choć to jedno dobrze czyni? A też oranżerye, wojaże, paryzkie fortepiany, stosunki z tym kapitalistą i za-chwia-nie równowagi?...
Ostatnie wyrazy chłopak wymówił z tak wybornem naśladowaniem układu ust i akcentu mowy Darzeckiego, że Benedykt odwrócił się na chwilę, by ukryć uśmiech, mimo woli wybiegający mu na usta. Bardzo jednak poważnie i z powracającym gniewem odparł:
— Głupiś? co ty tam znasz się na tem! Dlaczegóż przynajmniej kuzynek swoich bawić się nie starałeś? One chyba żadnych jeszcze ciężkich grzechów nie popełniły, za które czułbyś się w prawie wysyłać je do piekła?
— One same, mój ojcze, są jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi kobiet popełnionym! — z wybuchającym na nowo zapałem, zaczął Witold. — To są, mój ojcze, konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacyi nie wyprodukują. Co ten stary kołek w płocie prawił o cywilizacyi, fałszem jest i potwarzą na cywilizacyą. Córki jego są to, nie kobiety ucywilizowane, ale światowe sroki, które w swych ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią...
— Witold! — zawołał Benedykt, — nie pluć mi tak na krewnych!
Ale chłopak, tego wy krzyku ojca może nawet nie słyszał. Po czole przepływały mu rumieńce.
— Siostra moja na tej samej znajduje się drodze, — coraz prędzej i zapalczywiej mówił. — Dawno już, mój ojcze, pomówić z tobą chciałem o niej, ale wahałem się... nie śmiałem... Teraz powiem: to mój obowiązek i moje prawo. Jestem jej bratem, i kochaliśmy się od dzieciństwa. Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę...
— Witold!
— Tak, mój ojcze: na lalkę i światową srokę, która ledwo od ziemi odrosła, a już jej w głowie pantofle i posągi! Oto jej uczucia i myśli, — grunt, na którym wzrasta przyszła kobieta i obywatelka...
— Witold!
— Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę, i to mnie boli, bo nie jest ona ani złą, ani głupią; ale takie niestosowne wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli nie zupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą...
— Witold! milcz.
Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młodzian umilkł.
— Milcz! milcz! milcz, błaźnie! — coraz namiętniej powtarzał Korczyński, i z oczu ciskał błyskawice.
Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż nakoniec zdławionym głosem rzucił:
— Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha. Nikogo nie kochasz i wszystkich krytykujesz: krewnych, siostry, nawet ojca... ojca, który jednak ciebie... w tobie... No! cóż robić?... Niech jeszcze i to...
I prędko odwróciwszy się, szerokim krokiem wyszedł z salonu. Witold pozostał jakby przykuty do miejsca, blady, z zagryzioną wargą i gorejącym wzrokiem. Dwa wybuchliwe temperamenty, dwie rozdrażnione dusze, ojca i syna, starły się z sobą, i scenę tę wykrzesały. Byli bardzo do siebie podobni, a podobieństwo to stało się jedną z przyczyn gwałtowności starcia, przygotowującego się zresztą od kilku tygodni.
Od kilku tygodni, od pierwszego prawie dnia przyjazdu Witolda do domu po dwuletniej w nim niebytności, syn spostrzegał w ojcu i w ojcowskim domu mnóztwo rzeczy, które go dawniej wcale nie raziły, a teraz kłóły w oczy, w serce i w mózg; ojciec zaś uczuwał ze strony syna przymus, przemilczanie, chłód... Teraz gorzka uraza, którą w dumnego chłopca uderzyły krzyki i obelżywe słowa ojcowskie, mieniła się na pobladłej jego twarzy z wyrazem gryzącego żalu. Widział dobrze, że w oczach odwracającego się od niego ojca zamigotały łzy... uraza jednak przemogła.
— Milczeć! — zawołał przez zaciśnięte zęby. — Dobrze! O, pewno, że będę milczał, i na takie ubliżenia nie narażę się już nigdy.
Ale w tej samej chwili, innem znowu uczuciem zjęty, rzucił się ku drzwiom, i bez tchu prawic wypadł na ganek. Zobaczył ojca, wsiadającego na koń, i zbiegłszy ze wschodów ganku, tuż prawie przy koniu stanął.
— Mój ojcze! może zamiast czapki weźmiesz swój kapelusz z szerokiemi brzegami, bo słońce dziś bardzo dopieka...
Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna nie patrząc, Benedykt krótko ofuknął:
— Idź precz!
I w tejże chwili ku bramie dziedzińca pocwałował. Wybornym był jeźdźcem. Wysoki, silny, jakby zrosły z grzbietem końskim, pomimo swej ciężkości, pięknie na koniu wyglądał. Niegdyś, w dziecinnych i pacholęcych latach, Witold zachwycał się widokiem siedzącego na koniu ojca. Uwielbiał go wtedy jeszcze więcej niż zwykle i pragnął stać się do niego podobnym. Ale dziś dalekim był bardzo od poetyzowania tej postaci, która, na domowym, lecz zgrabnym, wierzchowcu z siłą i mimowiedną fantazyą osadzona, miała w sobie istotnie jakąś szlachetną, dzielną, z błękitnych mgieł przeszłości wyłaniającą się rycerskość. Ofuknięty znowu, zbladł jeszcze bardziej niż wprzódy, cofnął się i, do krwi prawie przygryzając wargę, wzrok utkwił w ziemię. Z gorzkiego i gniewnego zamyślenia obudził go głos, tajemniczo i jakby trwożnie wołający:
— Witold! Witold!
Podniósł wzrok i zobaczył wyglądającą zza węgła domu głowę, na pierwsze wejrzenie dość szczególny pozór mającą. Była to głowa mężczyzny, dwadzieścia kikua lat mieć mogącego, wielka, obrosła niezmierną gęstwiną rudawych i mocno rozczochranych włosów, — z twarzą wielką, o rysach kształtnych, ale grubych, powleczonych cerą tak ogorzałą, że prawie jak krew czerwoną, z policzkami obrosłemi również rudawą i rozczochraną gęstwiną włosów. Pośród tej grubej, czerwonej, obrosłej twarzy jaśniał szereg zębów, białych jak śnieg, ukazujących się w uśmiechu trochę gapiowatym, a trochę, jak u małego dziecka, niewinnym i wesołym. Niewinnie też, wesoło, przyjaźnie, błękitem i srebrem świeciła para wielkich, podłużnych oczu tego człowieka. To właśnie połączenie dziecięcej prawie niewinności i wesołości z grubością rysów, czerwonością cery i obfitością jaskrawych włosów nadawało charakter szczególny i zaciekawiający tej głowie, należącej do potężnie wzdłuż i wszerz rozrosłego, ciężkiego, muskularnego, w krótką szarą siermięgę i wysokie zrudziałe buty, ubranego ciała. Z szerokich pleców tego wielkiego, niewinnie i gapiowato, zębami i oczami śmiejącego się chłopca sterczały dwie wysokie i suche linie, w grube sznury zaopatrzonych wędzideł.
— Julek! A co? — zawołał Witold, którego chmurna twarz rozpogodziła się w mgnieniu oka.
Ale wysoki chłopiec nie odpowiadał nic, tylko tajemniczemi gestami ręki i głowy przyzywał go ku sobie.
Witold kilku skokami znalazł się przy nim: a wtedy i on grubym szeptem mówić zaczął:
— Jeżeli Witold chce dziś na kiełby jechać, to proszę teraz, bo pod wieczór może deszcz spadnie...
— Dobrze! dobrze! ale czegóż ty, Julek, tak szepczesz i chowasz się za ścianę?
Rudy chłopiec wielką swoję głowę wtulił w ramiona, i z gapiowatym śmiechem zaszeptał znowu:
— A jakże! czy ja wiem? tak jak prawie sześć lat we dworze nie byłem... Może tu kto na mnie gniewać się będzie...
— A dlaczegóż czapki na głowie nie masz?
Z tą samą mimiką chłopiec odpowiedział;
— Czy ja wiem? we dworze? Może kto będzie gniewał się na mnie?
— Włóż zaraz czapkę i mów głośno, — zadyrygował Witold, i widać było, że go znowu coś w serce ukłóło.
Ale spojrzał na wędy i, zwracając się ku dziedzińcowi, zawołał:
— Mars! Mars!
Wielki czarny ponter wyskoczył z kuchni, przy której stali dwaj młodzieńcy.
— Chodźmy! — zawołał Witold.
— Chodźmy! — głośno już i raźnym gestem starą czapkę na ogromną czuprynę wkładając, powtórzył chłopiec w siermiędze.
Przez furtkę wbiegłszy do ogrodu, od starych klonów, długą ścianą stojących nad samym brzegiem wysokiej góry, szybko z niej zstępować zaczęli ku Niemnowi. Mars czwałował przed nimi.
— A gdzież Sargas? — zapytał Witold.
— Che, che, che! łódki pilnuje! — zaśmiał się towarzysz.
— W domu u was wszyscy zdrowi?
— A zdrowi, chwała Bogu!
— Już z pięć dni w okolicy waszej nie byłem.
— A jakże! już my mówili, że Witold może przestanie do nas chodzić, bo może Witoldu ojciec zabronił...
— Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym! — oburzył się Witold.
Ale tym razem wszelkie przykre uczucie krótko w nim trwać mogło. Dzień był taki pogodny, upalny. Niemen u stóp wysokiej góry toczył się taki błękitny i złoty, a na brzegu stała łódka maia, w której wnet z towarzyszem usiądzie, aby na środek rzeki wypłynąć i, koniec wędy w błękitach utopiwszy, patrzeć milej może na pływające po ich powierzchni i obecność małej rybki drżeniem swojem zdradzające piórko, niż na ten mały, piękny, nad wszystko mu milszy kawałek świata. Oddychać będzie pełną piersią, świeżością powietrza i wody, i gwarzyć całem sercem z tym towarzyszem swoim, z którym ileż-to razy, w dziecinnych i nieco nawet późniejszych latach, zbiegał razem z tej góry i tak jak teraz siadał razem do łódki, przy której w tej chwili nakształt posążka z czarnego marmuru, siedział na straży wyprostowany i nieruchomy, czarny, kudłaty Sargas! Niezmącona, dziecinna wesołość okrywała delikatne, inteligentne, trochę już zmęczone rysy Witolda Korczyńskiego i grubą, czerwoną, rudawemi włosy obrosłą twarz Julka Bohatyrowicza. Gdy wiosłami zgodnie uderzyli o wodę, łódka zakołysała się na błękitnej i złotej toni, a dwa czarne psy: wyżeł i kundel, każdy naprzeciw swego pana siedząc, wesołemi także oczami ścigały nizkie loty nadwodnych muszek, strzelistych babek i złotym miodem obarczonych pszczół...
Salon zaś Korczyńskiego domu rozbrzmiewał już w tej chwili muzyką skrzypiec i fortepianu. Pani Emilia po całogodzinnem przebywaniu wyobraźnią w Egipcie i zjedzeniu kilku łyżek rosołu, uczuła się znowu tak cierpiącą i smutną, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej podniety. Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego. Uszczęśliwiony wezwaniem, przyniesionem mu przez Teresę, stary z pomocą córki ubrał się co prędzej i, razem z nią na dół zszedłszy, z rozkoszą wygrywał teraz jednę po drugiej długie i zawiłe kompozycye. Justyna akompaniowała mu wprawnie, dokładnie i, jak oddawna już bywało, obojętnie, prawie machinalnie. Trwało to dobrą godzinę.
Orzelski, niezmordowany, zachwycony, rozmarzone oczy topił w rozciągniętej za oknami gęstej zieleni ogrodu, wysubtelniał się, rósł, unosił się czasem na palcach nóg, jakby miał wnet oderwać się od ziemi. Justyna stawała się, przeciwnie, coraz bledszą: rysy jej sztywniały, oczy gasły; kilka razy ziewnęła głośno, czego jednak Orzelski, ekstazą porywany, nie spostrzegł. Niezmiernie trudnemi i mistrzowsko wykonanemi pasażami zakończył czwartą czy piątą z rzędu odegraną kompozycyą i, koniec smyczka do błogo uśmiechnionych ust przykładając, z rozkosznem cmoknięciem wymówił:
— Caca nokturnek! prawda, Justysiu? cukierek! A teraz te... może sobie rapsodyą zagramy... dobrze?
I już, skrzypce pod pulchną brodę podłożywszy, okrągłym ruchem ramienia smyczkiem w powietrzu powiódł i na struny spuścić go miał, a Justyna, cierpliwa, bierna, ze spuszczonemi powiekami, palce ku właściwemu miejscu klawiatury kierowała, kiedy w progu przedpokoju zjawiła się Marta. Nie zważając wcale, iż czyni przerwę w koncercie domowym, oznajmiła, że z podaniem obiadu na powrót Benedykta oczekiwać będzie, a tymczasem dla tych, którzy się czują głodnymi, śniadanie podać kazała.
Usłyszawszy wyraz: „śniadanie, ” Orzelski jakby się ze snu obudził i, chwilę tylko jeszcze, ze smyczkiem na struny opuszczonym, osowiałemi oczyma za odchodzącą Martą popatrzył. Potem, ostrożnie, z pieczołowitością troskliwej piastunki, skrzypce w podłużnem pudle składając, z innym nieco niż wprzódy, lecz również błogim, uśmiechem zamruczał
— Śniadanie? o! dobra rzecz śniadanie! Zrana, przy kawie, tylko troszkę sucharków zjadłem! Żeby to panna Marta tego serka dała z kminkiem i szyneczki... bo bifsztyk u nas robią nie te...
Z temi słowami wyprostowany i okrągły żołądek na przód podając, uśmiechniony, szczęśliwy, do sali jadalnej wszedł, a po chwili przy stole już siedział, z serwetą na piersi rozpostartą, i nad talerzem szynki, którą, z taką samą starannością i uwagą, z jaką pierwej na skrzypcach wygrywał pasaże i trele, teraz oblewał i zaprawiał oliwą i musztardą.
Justyna przy fortepianie pozostała. Rzecz szczególna! Wygrywając trudny i zawiły akompaniament do wielkich sztuk muzycznych, czyniła to widocznie z musu tylko i konieczności, a myślami gdzieindziej przebywała. Teraz zaś nie tylko fortepianu nie opuściła, ale ze schyloną nieco nad klawiaturą twarzą, z zajęciem, szukać na niej zaczęła akordów, któremi widocznie zawtórzyć chciała nócie jakiejś, w sercu jej zapewne śpiewającej. Zamyśloną była; oczy jej, w klawiaturę utkwione, miały wyraz pytania, które może powtarzało się w jej myśli tak uparcie, jak uparcie wiła się po niej owa daleka nóta, do której szukała wtóru. Znalazła go wkrótce; zpod palców jej wyszło kilka przyciszonych akordów, przy których też zanóciła:

— „Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...”

Rumieńce powoli opływały znowu śniade jej policzki; oczy błysnęły.
Nagle z krzesła zerwać się chciała, ale wnet znowu usiadła. Zamyślenie jej, marzenie, tę notę dalekiej pieśni, którą dziś razem ze snopem dzikich roślin z pola przyniosła, przerwał turkot kół na dziedzińcu. Po chwili usłyszała w przedpokoju głos Kirły, który, rzecz dziwna! nie zażartował wcale z siedzącego naprzeciw otwartych drzwi Orzelskiego, ale, owszem, przesłał mu zdala bardzo uprzejme powitanie. Do salonu wszedł z kapeluszem w ręku, ze sztywnym jak puklerz i śnieżnie białym przodem koszuli, szeroko wyłaniającym się z pośród cienkiego i starannie sporządzonego ubrania. Na widok Justyny, nie posunął się ku niej, jak to bywało najczęściej, z żartobliwą galanteryą, nie spojrzał jej w oczy z drwiącą admiracyą, ale, przeciwnie, zbliżył się z zupełną powagą w postawie i na twarzy, i rękę kościstą, lecz białą i wypielęgnowaną, ruchom serdecznym po jej rękę wyciągnął. Podała mu ją bardzo chłodno, ale on z głębokim ukłonem złożył na niej pełny uszanowania pocałunek. Przytem, bez cienia uśmiechu, przemówił:
— Winszuję, z całego serca winszuję, i proszę, abyś pani była pewna, że nikt nademnie goręcej szczęścia życzyć pani i szczerszym jej przyjacielem być nie może...
Mówił to ze wzruszeniem, które małe, świecące jego oczka wilgotnemi uczyniły. Justyna lekceważąco ramionami wzruszyła.
Powagę, uszanowanie, powinszowania i oświadczenia, brała za nową formę drwin wesołego sąsiada.
— Zapewne mam wujence oznajmić przyjazd pański? — zapytała obojętnie.
— Jeżeli łaska! jeżeli łaska! — prawie pokornie poprosił Kirło.
Pani Emilia słuchała była muzyki Orzelskiego nieruchomo na pościeli wyciągnięta, z zamkniętemi powiekami, z pod których czasem na blade jej policzki łza spływała. Teresa, bezsennością i krzątaniem się około chorej znużona, siedząc na krześle, co chwila usypiała i z gwałtownemi ruchami głowy budziła się w trwodze, czy nie drzemała za długo: Leonia zaś, w kątku pokoju, przy szczupłem świetle, dochodząccm tu z za spuszczonej sztory, zawzięcie wyszywała pantofle dla Marty.
Oznajmienie o przybyciu Kirły wywołało w tym dusznym i przyciemnionym pokoju ruch niespodziewany. Pani Emilia dość raźnie i z uśmiechem, który odrazu zmęczoną twarz jej odświeżył, usiadła na łóżku i oświadczyła, że czuje się znacznie lepiej, ubierze się i do buduaru wyjdzie. Teresa, z radości nad polepszeniem jej zdrowia, w ręce ją całowała, chychotała, od łóżka do toalety i napowrót biegała, przynosząc mnóztwo przedmiotów do ubierania się potrzebnych. Przytem i sama rzucała w lustro spojrzenia, to przelotne, to dłuższe.
Kirło samotnie w salonie przesiedział prawie godzinę, którą pani Emilia w asystencyi Teresy i panny służącej spędziła przed zwierciadłem toalety, otwierając i zamykając pudełka i flakony, a w pracy tej czasem dla wypoczynku czyniąc krótkie pauzy.
Kiedy nakoniec wstała od toalety i na spotkanie wchodzącego do buduaru sąsiada postąpiła, chód jej powolny był i osłabiony, ale z ubrania i cery twarzy prawie niepodobna byłoby odgadnąć świeżo przebytych cierpień. Jednak nie udawała nic: ani choroby, ani polepszenia zdrowia. Zmiany te zachodziły w niej pomimo jej woli i wiedzy, mocą wpływów i wrażeń, działających na jej nerwy.
Z Kirłą łączył ją stosunek bardzo osobliwy. Był to jej przyjaciel, wielbiciel, powiernik. Myślała zawsze o nim jako o jedynym człowieku, który ją rozumiał i czynił wszystko, co od niego zależało, aby dopomódz jej w dźwiganiu smutnego życia. W głębokich tajnikach myśli była też przekonaną, że Kirło kochał się w niej oddawna, stale, wiernie... Nie dziw więc, że teraz przybycie jego obudziło w niej tę samą siłę, jaką przed kilku tygodniami znalazła była w sobie, aby przez cały dzień i część nocy przyjmować licznych gości i lekko zbiegać ze wschodów, z których zazwyczaj ją znoszono. Miała mu zawsze mnóztwo rzeczy do powiedzenia o sobie, i wiedziała, że zawsze on coś miłego jej szepnie, zabawi ją, rezerwie, jakiemś wzruszeniem rozgrzeje.
Istotnie, na samym już wstępie przyjemnie ją rozczulił długiem i pełnem współczucia ubolewaniem nad stanem jej zdrowia, a potem rozśmieszył, ścigając przez dwa pokoje Teresę, którą dziś koniecznie chciał pocałować. Następnie, gdy pani Emilia wygodnie i miękko ułożyła się na ponsowym szezlągu, z udaną powagą oznajmił, że przywiózł ciekawą, dla panny Teresy szczególniej niezmiernie ciekawą, nowinę.
Obie kobiety z upragnieniem wpatrzyły się w niego; on zaś, z odpowiednią okoliczności mimiką, opowiedział, że przybywa z Wołłowszczyzny, której dziedzic, Teofil Różyc, zakochany jest po uszy w pannie Teresie, że wychwalał dziś jej figurkę, oczy, skromność, dobroć, że, słowem, kto wie, czy pomimo wszystkich różnic, majątkowych i innych, na seryo o niej nie pomyśli?... Dziś właśnie ma do Korczyna przyjechać, a Kirło pośpieszył z oznajmieniem paniom tej wizyty.
Usta pani Emilii drżały powstrzymywanym uśmiechem; ale Teresa to rumieniła się, to bladła na przemian; wszystkie nerwy jej twarzy drżeć zaczęły i oczy napełniły się łzami. Ze śmiechem i razem płaczem rzuciła się ku pani Emilii, przysiadłszy na ziemi, kolana jej ucałowała i z pokoju drobniejszym jeszcze niż zwykle kroczkiem wybiegła. Kiedy salon i przedpokój przebiegała, można-by ją było wziąć za istotę nieprzytomną; jednak spotkanego lokajczyka zdyszanym głosem o Martę zapytała, a usłyszawszy, że ta znajduje się w swoim pokoju, jak wicher wschody przebyła i do starej panny wpadła.
— Moja pani, moja złota, moja najdroższa, proszę mi na dziś swoich liliowych kokard pożyczyć! — wyjęczała, obejmując Martę.
— Pfuj! zgiń maro, przepadnij! Toś mię dopiero przestraszyła! Któż to widział z takim impetem wpadać! — ofuknęła stara panna. — Na co ci te kokardy? owszem, pożyczę, ale na co ci dziś kokardy?
— Trzeba, trzeba. Podobno mi w nich do twarzy... Pan Orzelski i pan Kirło mówili, że mnie w nich było do twarzy...
— Cóż to? czy konkurent jaki przyjeżdża? — dostając z szuflady żądany przedmiot, zapytała Marta.
— Może i przyjeżdża! — z figlarnem mruganiem i kręceniem głową odpowiedziała Teresa.
A gdy dwa jedwabne łachmanki znajdowały się już w jej ręku, stanęła przed małem, na ścianie wiszącem, lusterkiem i poczęła niemi, sobie włosy i stanik przyozdabiać. Oprócz tego układała na głowie warkocz i brzeg stanika odchylała w ten sposób, aby zza niego ukazywała się jaknajwięcej szyja, w samej rzeczy niepospolicie ładna. Ta głowa, w brzydkim zrudziałym warkoczu, i twarz, która.kształtem i barwą przypominała uwiędłą różę, osadzona na tej młodej, białej, delikatnej szyi, sprawiały wrażenie bardzo bolesne. Marta, znająca dobrze usposobienie towarzyszki, a przytem, pogrążona w liczeniu sztuk stołowej bielizny, którą dziś do prania oddać musiała, najmniejszej uwagi nie zwracała na przystrajającą się i mizdrzącą przed lustrem kobietę. Ale i ona sama, przystrajać się i mizdrzyć przestając, splecione swe ręce, małe i chude, na stolik opuściła i zamyśliła się. Wyraz nieskończonej, lecz cichej, radości i wdzięczności twarz jej oblał i przyozdobił. Wyglądała teraz na słodką, dobrą, Bogu i ludziom wdzięczną istotę. Można było mniemać, że odmawiała w myśli gorącą, dziękczynną modlitwę. I jakże mogło być inaczej? Wczoraj jeszcze marzyła o oliwkowym Fellahu, a dziś oznajmiono jej, że kocha ją lub bardzo, bardzo blizkim zakochania się jest, Europejczyk, biały, wykwintny, interesujący. O tem, że był także bogatym, nie myślała wcale. Nie do bogactwa tęskniła, lecz do miłości. Miłości jej było potrzeba — miłości! miłości! Rzuciła się ku siedzącej na ziemi Marcie i, przysiadłszy przy niej, ręce jej, z których brudne serwety wypadły, całować zaczęła.
— Moja droga, moja najmilsza! — szeptała, — jeżeli Bóg w dobroci swojej to sprawi, że ja kiedy szczęśliwą będę, nigdy, nigdy o was i o domu waszym nie zapomnę, nigdy wam wdzięczną być me przestanę za to, że przytuliliście mnie, sierotę i ze slabem zdrowiem...
— Czy ty, Tereniu, blekotu dziś najadłaś się, czy co? — burknęła Marta.
Ale zaraz wielką swą rękę pieszczotliwie przesunęła po tulącej się do jej piersi, rozpalonej, wyrazem szczęścia oblanej, a jednak tak biednie, biednie wyglądającej, twarzy!
— No, no! dość już tego! — łagodnie dokończyła; — wiadomo, że jesteś dobrą dziewczyną, a tylko masz bzika...
Trzydziesto-kilko-letnia dziewczyna porwała się z ziemi i, chychocząc, nócąc skocznego walczyka, figlarnie głową kręcąc, najdrobniejszym swoim kroczkiem z pokoju wyfrunęła...
W buduarze pani Emilii, wnet po wyjściu ztamtąd Teresy, dwoje ludzi rozśmiało się głośno i wesoło.
— Uwierzyła! — wśród uśmiechu zawołał Kirło.
— Uwierzyła! — ze śmiechem także powtórzyła pani Emilia.
Bawiła ją łatwowierność i naiwność towarzyszki; jednak zaczęła Kirle wyrzucać, że z niej zażartował.
— Ona jest dla mnie bardzo dobra... tak czule pielęgnowała mię dziś, gdym cierpiała... Jedyna to istota, przez którą kochana jestem...
— Jedyna? — z wyrzutem zaszeptał Kirło.
Rączka użalającej się kobiety znalazła się w jego ręku. Delikatne jej policzki opłynął blady rumieniec: powieki spuściła i cicho wymówiła słów kilka o swojem biednem sercu i smutnem, smutnem życiu. Zwierzanie się, z jednej strony, a wyrażanie najgorętszego współczucia i uwielbienia, z drugiej, trwało kilka minut, poczem Kirło, jakgdyby się budząc z upojenia, w które go zbliżenie się do sąsiadki wprawiało, z westchnieniem i omglonemi jeszcze oczyma wypowiedział, że jednak ma istotnie do oznajmienia jej ciekawą i ważną nowinę. Dla niej wszelka nowina była prawdziwem dobrodziejstwem więc niecierpliwie dowiadywać się o nią zaczęła. Widać było także, że wieść, którą miał oznajmić, całkiem odbierała Kirle usposobienie, tak do żartów, jak do zalotów. Zupełnie poważnie opowiedział, że wszystko, co Teresie mówił był o Różycu, stosuje się w rzeczywistości do Justyny; że ten dziedzic starego nazwiska i wcale jeszcze pięknego majątku bardzo żywo zajęty jest panną Orzelską; że z nasuniętej mu myśli ożenienia, się z nią śmiał się zrazu i żartował, ale teraz zaczyna się nad nią zastanawiać, i kto wie? czy nie wyniknie z tego naprawdę dziwna niespodzianka, że prędzej lub później oświadczy się o jej rękę...
— W głębi duszy — mówił Kirło — jest to desperat, lamentujący nad ruinami swego zdrowia, majątku i życia. Może być więc, że jak deski ratunku chwyci się ożenienia z osobą, która mu się bardzo podoba. Sam przez się nie uczyniłby tego zapewne nigdy; ale żona moja, której jest wielkim adoratorem, nad skłonieniem go ku temu krokowi pracuje: a wiadoma to już rzecz, że ske fam we...
Ce que femme veut... — dopomogła pani Emilia.
— Otóż to! A jeszcze taka fam, jak moja Marynia! Bo pani wyobrazić sobie nie możesz, jaka to energiczna baba! Zawczoraj była w Wołłowszczyźnie, długo z nim rozmawiała, i przyjechała do domu tak uszczęśliwiona, jakby skarb na drodze znalazła... Dowiedziałem się też od niej, że swoje swatowstwo na dobrą drogę wprowadziła.
Z postawy i sposobu wysławiania się Kirły widać było, iż rzecz tę uważał za bardzo ważną dla Korczyńskich, dla siebie, a przedewszystkiem dla Justyny, której imię wymawiał teraz z uszanowaniem, może mimowolnem, ale takiem, że głowę przy niem nieco pochylał. Pani Emilii taki mezalians zrazu w głowie pomieścić się nie mógł, a potem samo jego przypuszczenie zachwyciło ją i rozrzewniło do najwyższego stopnia. Dla Justyny byłoby to szczęściem wielkiem, niespodziëwanem, o którem nawet marzyć nie mogła; ale ta strona nowiny nie wiele zajmowała Emilią. Główny interes jej zawierał się w wielkości, wzniosłości i gorącości uczucia, które Różyca do tak nadzwyczajnego kroku skłaniać mogło.
— O, Boże! cóż to za szczęście musi być dla kobiety, obudzić taką miłość, miłość, która wszystkie przeszkody łamie i depcze, której się nic oprzeć nie może, która... dla której... przez którą... Czemuż każdej nie dano spotkać na drodze swego życia takie serce, taką namiętność, takie poświęcenie!...
Długo na ten temat fantazyując, nie zauważyła niedorosłej, lekkiej jak motyl panienki, która, wszystkiego przez otwarte drzwi sypialni wysłuchawszy, kanwę z wyszytą różą na ziemię rzuciła i na paluszkach do dalszych pokojów wybiegła. Po chwili cienki głosik Leoni rozlegał się na wschodach, na których spotkała schodzącą na dół Teresę, oraz w pokoju Marty i Justyny, gdzie usłyszaną nowinę, z niezmiernie żywemi gestami i błyszczącemi oczyma, opowiadała.
W kilka minut potem w tym samym pokoju Teresa leżała na jednem ze znajdujących się tam łóżek, z wykrzywioną na głowie kokardą, spłakana i tak do poduszek przytulona, jak chore dziecko tuli się do piersi matki lub piastunki. Skoczne walczyki i dziękczynne modlitwy dalekie już od niej były. Co kilka chwil cicho i jękliwie wymawiała:
— Co ja złego jej zrobiłam, że pozwala tak żartować ze mnie!
A potem z żałosnem westchnieniem dodała:
— Ja tak ją kocham, a ona dla mnie nie ma żadnej sympatyi!...
Zaczęła znowu płakać i wśród łkań mówiła jeszcze:
— I jakiż to zresztą sens tak żartować ze mnie? Gdybym już była taką starą i straszną... Dwadzieścia dziewięć lat mam: dla czegożbym więc uwierzyć nie mogła, że się komuś podobałam!
Po chwilowem uspokojeniu się jęknęła znowu:
— Ja tak ją kocham, tak kocham, a ona żartuje ze mnie! O, Boże, jak mię głowa boli!
Wtem zerwała się i na łóżku usiadła.
— O, mój Boże! — krzyknęła — wszakże to ja jej lekarstwa nie dałam! Która godzina, Justynko? Pewno już pora minęła, a ona zagawędziła się i nie wzięła. Ten pan Kirło taki przyjemny... jak zagawędzi się z nim, pewno o lekarstwie zapomni... Która godzina, Justynko? Trzeba biedaczce dać tej mikstury, bo jeszcze znowu duszenie schwyci... A ja i zapomniałam! o, Boże!
Drżącemi rękami, żółtsza niż kiedy i od płaczu zaczerwieniona, warkocz i kokardę na głowie poprawiała i machinalnie już osuwała brzeg stanika, aby białą i kształtną szyję lepiej odsłonić. Potem, chwytając się za bolącą głowę, na zapomnienie się swoje wyrzekając, użalając się nad chorą, o której zapomniała, z pokoju wybiegła. Marta podniosła się wtedy z nad stosu bielizny, którą już przeliczyła, i na siedzącą u okna Justynę popatrzała.
— Cóż? — ozwała się — winszuję! Może cię świetny los spotka. Ten Różyc, słowo honoru, musi być uczciwym człowiekiem, kiedy naprawdę żenić się myśli z biedną dziewczyną. Cieszę się, życzę i winszuję...
Z rozjaśnionego jej czoła i mniej niż zwykle ostrego spojrzenia widać było, że cieszyła się naprawdę. Jednak, ku drzwiom idąc, znowu oburkliwie i z szyderstwem rzuciła:
— Nie melancholizuj tylko i nie kapryś, ale Panu Bogu dziękuj; bo jeżeli cię ten Różyc weźmie, nie będziesz miała nigdy szczęścia zrobić się cholerą albo synogarlicą. Cholera, uważasz, to ja; a synogarlica to Teresa...
Z temi słowy z pokoju wyszła. Justyna, u otwartego okna siedząc, naprawiała znoszoną suknię. Oddawna robiła to zawsze sama, starając się jaknajmniej potrzebować usługi i kogokolwiek sobą zajmować. Ale teraz igła wypadła jej z palców. Lepiej od wszystkich wiedziała ona, że w wieści przez Kirłę przywiezionej wiele było prawdy. W czasie ostatnich odwiedzin Różyca zajmowanie się nią młodego pana zaprawione było uszanowaniem i badawczością, z jakiemi mężczyzna zbliża się do kobiety, względem której ma poważne zamiary. Może więc być, że lada dzień złoty owoc z czarodziejskiej jabłoni szczęścia spłynie jej do rąk. Myśląc o tem, nie wyglądała jednak na szczęśliwą. Z pobladłą cerą, ze zmarszczonem czołem i zesztywniałem! rysami, wydawała się znowu, daleko starszą niż była. We wzroku jej tkwiło uparte, naprężone, bolesne pytanie... Zadawałaż je sercu swemu, przeszłości, czy przyszłości? Chwilami widać było, że przez własne myśli czuła się upokorzoną. Rumieńce po czole jej przepływały i opuszczały się w dół powieki. Może wstydziła się własnych wahań i namysłów. Wypadkiem oczy jej spotkały się z leżącą na stole niewielką książką, której kosztowna okładka połyskiwała dwiema wyzłoconemi literami: „Z. K.“ Wczoraj książkę tę, razem z małym pachnącym listem, przywiózł do niej posłaniec z Osowiec. Przysunęła ją ku sobie, wyjęła z niej pachnącą, cieniutką kartkę i teraz chmurny wzrok przesuwała po okrywającem ją piśmie:
„Przestałaś lubić muzykę, Justyno, ale może jeszcze kochasz poezyą. Czy jeszcze cokolwiek lub kogokolwiek kochasz? Cóż stało się z tą, którą niegdyś nazywałem moją iskrą i mojem światłem księżyca? Jakie ty piękne, Justyno, miewałaś niegdyś zapały i marzenia! Teraz spotykam istotę zimną i trzeźwą, z pospolitością życia pogodzoną, z prawami świata liczącą się, i zapytuję: co się stało z tamtą? Próbuję wskrzesić cię, dawna Justyno moja! Weź do ręki tę książkę, idź do grabowej altany, czytaj i wspominaj! Może we wspomnieniach choć na chwilę dla ciebie z martwych powstanę; może cię one skłonią do przebaczenia; może zapragniesz, aby, znowu jak dawniej, oczy nasze razem na tych kartach spoczywały... Czy pamiętasz, Justyno? czy pamiętasz? Pozwól mi kiedy długo sam na sam z sobą porozmawiać. Wytłómaczę ci zagadkę mego złamanego, życia; a wtedy zrozumiesz, że duszom naszym wolno zawsze do siebie należeć. O, nie lękaj się! Ja duszy tylko twojej pragnę! ale o nią, jak o swoję dawną własność, nigdy upominać się nie przestanę. Gdybyś wiedziała jak głęboko i bez ratunku jestem nieszczęśliwy!

Zygmunt.“

Czy pamiętała? Mocna, prawie trująca, woń wspomnień biła jej do głowy z tej małej książki, którą dawniej tyle razy trzymali oboje, jakby jej ciężar wspólnych ich sił wymagał, z głowami ku sobie pochylonemi, z oczami utkwionemi w te francuzkie wiersze, tam, u końca ogrodu, w grabowej altanie. Czy pamiętała? Każdy wiersz, każdy niemal wyraz, tej książki był dla niej niby zmartwychwstającym słowikiem. Oczy jej zachodziły łzami i pierś podnosiła się wysoko, gdy zobaczyła dwa wiersze, grubo błękitnym ołówkiem podkreślone:

„Je viens de m’incliner, madame, devant vous,
Mon orgueil tout entier est encore à genoux.“

Dwie łzy z jej oczu upadły na te dwa wiersze. Wyobraźnia ujrzała go klęczącego przed nią i z dumą, u jej stóp złożoną, pokornie jej tłómaczącego zagadkę swego życia i ich rozłączenia. Przerzuciła kilka kartek i czytała znowu:

„Aimer, c’est douter d’un autre et de soi-même,
C’est se voir tour à tour dédaigné et trahi...“

Tym razem wiersze te uderzyły w nią czemś innem, niż wspomnienie. Oczy jej oschły, podniosła głowę — myślała. Nie, nie! kochać nie jest to wątpić o sobie i o drugich, ani czuć się wzgardzoną, zdradzoną; nie jest to przedewszystkiem plamić się i krzywdzić! Kochać to ufać i w dwa serca naraz spoglądać, jak w wierne zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca módz dwa swe imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia...
— Jan i Cecylia!
Dwa te imiona Justyna prawie głośno wymówiła, książkę Musset’a porywczym prawie ruchem zamknęła i powstała. Wszystko na świecie mówić umie: wymowę swą posiadają także zapachy. Wielka więź polnych roślin, która w prostem naczyniu z polewanej gliny stała na stole, zapachem swym napełniała pokój. Justyna rozgarniać zaczęła splątane z sobą łodygi i kwiaty. Zrana Benedykt Korczyński, chorobą żony przelękniony i stroskany, wysłał ją był w pole z zapytaniem do rządcy o ilość zebranych na dzisiaj żeńców. Wrócić mogła w kwadrans, powróciła w parę godzin; spędziła je na zielonych miedzach, rośliny te zrywając. Zawsze je lubiła, ale nie znała nazw ich, ani dziejów. Teraz każdą z nich nazwać mogła po imieniu, powiedzieć kiedy rozkwita i w jakich dniach późnego lata lub jesieni znika z ziemi, którą stroiła.
Czy podobna, aby ten słuszny, zgrabny chłopak z błękitnemi jak turkusy oczami, który, gdy nadchodziła, wiązał w snopy zżęte zboże, mógł czegokolwiek ją nauczyć? Jednak nauczył. Długo razem chodząc po miedzach i układając ten bukiet, bardzo do różnobarwnej miotły podobny, nieustannie z sobą rozmawiali, nie o sobie jednak, tylko o tej naturze, której wtedy wydawali się wolnemi i szczęśliwemi dziećmi.
Justyna pamiętała całą tę lekcyą, wziętą z tak rumianych, a tak przecież wzruszonych niekiedy, ust Jana Bbhatyrowicza. Ta delikatna łodyżka z mnóztwem trójkątnych i w prawdziwe fugi wyrżniętych wisiadełek — to drżączka, która, ręką ludzką poruszona, wydaje się żywą, trwożliwą istotą. A to lenek kukawki, szorstki i twardy, z szafirowym kwiatkiem, służącym do uściełania gniazda miłemu ptakowi wiosny. To szelestuszka o liściach prawie złotych i przy każdem dotknięciu zdających się o czemś tajemniczo szeptać. To znowu w bujny, śnieżny kwiat ustrojona, trująca gałąź psianki. Ten liść szkarłatny jest więdniejącą lebiodą, która na trawy zielone rzuca krwiste plamy. A ta wijąca się gałązka, drobnym, różowym kwiatem osypana, to szczęście. Nazywa się ona szczęściem, dlatego, że wróży dziewczętom. We włosy wpleciona, jeżeli rozkwitnie, ukochany kocha wzajemnie. A wzajemność w kochaniu czyż nie jest szczęściem?
Z zamyślonym na ustach uśmiechem, Justyna wyjęła z bukietu gałązkę „szczęścia,“ i wplotła ją w czarny swój warkocz. Potem stanęła przed otwartem oknem, z cieniutką i uperfumowaną kartką papieru, którą ze stołu wzięła. Przez chwilę szeleściła ona w jej ręku, jakby była złotawą gałązką „szelestuszki;“ potem powoli, z namysłem, — któż odgadnie? może z walką, — Justyna rozdarła ją na kilkanaście drobniutkich płatków, które rozsypały się za oknem i w morzu słonecznego światła zniknęły. Jak giętka roślina polna w jej warkoczu, tak na jej ustach wiła się cicha nota:

 — Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Znad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...




IX.

W porze żniw, na tej rozległej równinie ziemia wydawała się złotym fundamentem, dźwigającym błękitną kopułę i okrytym ruchliwem mrowiem drobnych istot. Właściwa barwa ziemi ukazywała się tu i owdzie na drogach porosłych rzadką trawą i na wcześnie zoranych małych szmatach pola; zresztą wszędzie, od wzgórz obrosłych drzewami do wysokiej ściany nadniemeńskiej, dojrzałe zboża płynęły gorąco-żółtem ścierniskiem. W tych-to zagłębieniach, rozszerzając je coraz i okrywając wypukłościami zżętych snopów, mrowiły się drobne, ku ziemi schylone istoty. Na linii poziomej spostrzegane, wydawały się one drobnemi, bo rozsypane wśród wielkiej przestrzeni pełzały przy samej ziemi; ale widziane z góry, z pod obłoków, wydawać-by się musiały niezawodnie tłumem rzeźbiarzy, urabiających w przeróżne wzory złoty fundament świata. One też to były, które go uczyniły złotym; ich-to ręce, w mgliste dni jesieni i wiosny, miesiły ten wosk cudowny, aż przy letnich skwarach spotniał tą złotą lawą, która sokiem życia przeleje się w żyły ludzkości. Ulewą żaru błękitna kopuła oblewała ich zgięte plecy, a gorący ten oddech nieba skraplał się na ich twarzach i spadał na ziemię deszczem potu. Z poziomu spostrzegane, były to malutkie, przyziemne robaki; z góry widziane, — jubilerowie, obracający w swych ręku najdroższy metal ludzkości, artyści urabiający łono ziemi dla zapładniających uścisków słońca.
Na rozległej przestrzeni pola, którą wązka droga od okolicy bohatyrowickiej oddzielała, żniwiarze wydawali się rojem istot, nietylko ruchliwych, ale i różnobarwnych. Wyglądało to tak, jakby malarz jakiś, gorąco-żółte tło bez ładu i symetryi osypał kroplami różnych farb; biała i różowa przemagały wszystkie inne. Były to koszule mężczyzn i kaftany kobiet. Białość pierwszych była śnieżną, różowość drugich — gorącą.
Przez parę tygodni poprzedzających porę żniw w Bohatyrowiczach panował wielki ruch prania i szycia. Do kilkunastu najmozolniejszych dni w roku przygotowywano się tam jak do wielkiego święta. Cała ludność okolicy jednocześnie wyledz miała w pole: dla każdego więc było to wystąpienie publiczne, o którego przystojność, a nawet i niejaką wykwintność, niezmiernie dbano. Kobiety dłużej niż zwykle przesiadywały nad brzegiem rzeki, stukami pralników napełniając powietrze, a pranie to jeszcze poprawiały w domu dopóty, dopóki płóciennej odzieży mężów i braci nie nadały prawie olśniewającej białości. Otwierały one skrzynie i wydobywały z nich, najlepszym smakiem, na domowych krosnach, z lnu i wełny wytkane, spódnice. Szyły nowe kaftany, i bardzo biedną była już ta, która, jak żona Ładysia, z chatki pod dębem stojącej, nie miała wtedy na palcu mosiężnego naparstka, a w ręku kilku łokci liliowego, błękitnego lub różowego perkalu. Bardzo też biednym był ten, który, jak ów Ładyś, z chłopska mówiący, a bujną złocistą czuprynę w górę zaczesujący nad szerokiem czołem, nie mógł na tę porę przywdziać nowego obuwia, cholewkami kolan sięgającego, oraz czarnych spodni, których szelki ciemnemi liniami przerzynały na krzyż olśniewającą białość koszuli.
Ale młody Michał, pierwszy elegant okolicy, który nosił spiczastą przystrzeżoną brodę i w górę zakręcone wąsy, od stóp do głowy ubrał się w dymkę kanarkowego koloru i w zgrabnej czapce, w nowych butach, z fantazyą stał na pustym wozie, galopem prawie przez parę koni unoszonym od jednego z domówstw ku polu. Zwolnił nieco bieg koni, krzyżując się z innym wozem, spiętrzonym górą snopków, na której szczycie siedział Jan, w podobnież nowej czapce, z szelkami skrzyżowanemi na śnieżnej koszuli, z lejcami w ręku.
— Matka pomagać przyszła? — gromko zapytał kanarkowy lew okolicy.
— A jakże! — odkrzyknął wiozący snopy.
— Szczęśliwemu i aniołowie ku pomocy stają! Do mnie nikt nie przyszedł. Niechby choć panna Antonina troszkę pomogła?
— A to dla jakiej przyczyny? — z trochą obrazy w głosie, wykrzyknął Jan.
— Psie kawalerskie życie! Jak kobiet w domu niema, człowiek bez rąk prawie! Ale ja sobie trzy najemnice wziął; żną aż szumi, i basta!
— Hej! z drogi! — rozległ się za wozem Jana głos basowy i trochę gniewny. — Stanęli na drodze i językami sieką! Z drogi, hrabiowie!
Był to nadjeżdżający syn Pabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle i teraz też chmurny, Adam. Za nim nadjeżdżało jeszcze kilka wozów, z których przy jednym, ciągniętym przez mizernego konika, ciężkim krokiem szedł bosy i cały w płótno ubrany Ładyś; na drugim, pustym, z grubą kasztanowatą kosą na plecach, w różowym kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna wysoka i silna.
— Dzień dobry, pannie Domuntównie! — z galanteryą czapki uchylając, zawołał rozmijający się z nią Michał.
Na odpowiedź dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem wybuchła:
— O, Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!
I, kierując parą tęgich koni, ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby pozazdrościć, starała się przegonić wóz Jana, który przecież raźnym kłusem w bramę zagrody Anzelma wjechał i środkiem ogrodu, drogą bitą od dzięcieliny, dążył ku domowi stojącemu pod sapieżanką.
Kiedy na drodze rozlegał się turkot kół, gwar urywanych i głośnych rozmów, a czasem nawet zapanowywał ścisk wymijających się albo usiłujących wzajem przegonić się wozów, nad polem, mrowiącem się gromadkami żniwiarzy, wśród upału i blasków słońca, stała wielka cisza. Gromadki żniwiarzy, nierównej wielkości, i nieprawidłowo wśród szerokiej przestrzeni rozrzucone, zwolna, lecz nieustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach. Jedne z nich postępowały od okolicy ku wzgórzom; inne — od wzgórzy ku korczyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw piaszczystej rozpadliny, stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana i Cecylii. Czasem tylko wzbijał się nad niemi krótki wybuch śmiechu, lub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię; stado wróbli podjęło się z krzykiem; tu, tam, owdzie, szybko mignęły, stalowe błyskawice sierpów. Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zbaczając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ścierniskach, stawały w zagłębieniach, otoczonych dokoła lasem nietkniętych jeszcze zbóż; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożnie zaświergotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasłyszeć, płynął po polu suchy, nieprzerwany szelest przecinanych i na ziemię kładących się kłosów.
Parę godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz może dziesiąty, wóz swój na ściernisko zawrócił i wjechał w szerokie a długie zagłębienie, w którem pracowała jedna z najliczniejszych gromad mężczyzn i kobiet. Była ona tak liczną, bo składało ją rodzin kilka. Chuda i chorowito wyglądająca żona Fabiana, w sztywnej chustce, osłaniającej głowę i część mizernej jej twarzy, prędko i wprawnie żęła obok córki, pulchnej i przysadzistej Elżusi, zdala świecącej jaskrawą różowością kaftana i mnóztwem polnych maków, sterczących nad jej czołem, tak prawie jak one ponsowem. Za niemi dwaj niedorośli chłopcy żęli także, a jeden wysoki, rudy chłopak, z czerwoną twarzą i rzędem białych zębów, w wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązał snopy, układał je w dziesiątki i pomagał do naładowywania niemi wozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu i silnemu, bratu. Wszystko to czynił powoli, z leniwemi ruchami, jakby sennie. Za nim, jak nierozłączny cień jego, siedział lub chodził czarny, kudłaty kundel. Pan i pies jednostajnie często garbili się, wyciągali, poziewali. Czasem pies podnosił głowę, i wtedy patrzyli sobie w oczy. Pan śmiał się do psa, wszystkie zęby ukazując.
— A co, Sargas? Na Niemen może pójdziesz? Na Niemnie lepiej, che, che, che!
Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.
— Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Niemen, che, che, che!
— Julek! — zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama, — zasnął stojąc, czy co? snopy dawaj! hrabia!
— Julek! — po kilku minutach donośnie wołała Elżusia, — położyłeś się już, czy co? Bardzo słusznie! leż sobie, a żyto niech gnije na ziemi!
Wysoki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był na ścierni i leniwą rękę zatopił w kudłach Sargasa, wstał, wyprostował się i znowu począł wiązać snopy. Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały kaftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na głowach kwieciste chustki, czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zboża widać było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i ją samą, to żnącą, to góry snopków uwożącą ku domowi.
Na przeciwnym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, zdala od wszystkich, wlokła się smutnie uboga, samotna para ludzi. Mężczyzna był bosy i odziany w grube, szarawe płótno; kobieta, w ciemnej, starej odzieży, starą chustkę miała na głowie. Na ich zagonie stał wóz zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachty leżało kilkomiesięczne dziecko. Nikt im nie pomagał, nikt nawet z tych, którym obok nich, z sierpem lub snopem przechodzić wypadło, z nimi nie rozmawiał. Był to najuboższy z Bohatyrowiczów, mieszkaniec chatki bez komina i ogrodu, stojącej pod dębem, i jego żona-chłopka.
Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blizko siebie, nie dla tego, aby zagony, na których pracowali, były wspólną ich własnością, ale dla tego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej równinie w chaos, samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiego obcego oka i pojmowania do rozwikłania niepodobny. Żaden z nich gruntu swego nie posiadał w jednej ściśle odgraniczonej całości, ani w bezpośredniem z domem sąsiedztwie — rzekłbyś: paciorki do mnóztwa osób należące i na traf w najróżnorodniejsze kierunki rozsypane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite i rozpierzchłe. Każdy z nich wiedział gdzie szukać swoich ułamków i od jednego do drugiego przechodził z pługiem, siejbą, kosą i sierpem.
W tem miejscu ułamek Jana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowała rodzina Fabiana. Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: młodziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej twarzy nawet ciężki, całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł, okrywając ją tylko słabym rumieńcem i lśniącą wilgocią potu, oraz tęga, muskularna, prosta jak świeca kobieta, na pięćdziesiąt lat wyglądająca.
O lat pięćdziesiąt można ją było posądzić tylko z powodu zmarszczek, gęsto jej czoło okrywających, tudzież ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy oblekała; a z ruchów sprężystych i trochę nawet nerwowych, z blasku małych, ciemnych oczu, z białości zębów, cochwila ukazujących się zza przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młodą. Żęła prędko, z zapałem, wybornie, zabierając na raz wielkie garście żyta i tnąc je równo, nizko przy ziemi. Jednak, ile razy prostowała się i nieco w tył odgięta ściętą garść przyłączała do innych, już na ziemi leżących, tyle razy do kogoś zagadywała, z żartem zawsze, ze śmiechem, z filuternemi spojrzeniami i zamaszystemi ruchami, od których sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe a częste. W białej koszuli, osłonionej nieco chustką skrzyżowaną na piersiach, w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepku z białego perkalu na siwiejących włosach, wydawała się najweselszą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich żniwiarek, choć była pomiędzy niemi najstarszą. Kobiety i dziewczęta odcinały się jej, czasem z chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żnie powoli, i na wyścigi ją z sobą wyzywała; drugą kawalerem jakimś, który już się ożenił, w oczy kłóła; trzeciej o weselu, zaraz po żniwach nastąpić mającem, przypominała. Chłopcy śmieli się z niej, pytali o zdrowie trzeciego jej męża i o to, ile razy jeszcze za mąż wyjść myśli?
Teraz, przed kilku minutami, przerwała pracę i, stojąc przed kimś, na snopach siedzącym, głośno prawiła:
— Bo to, widzi panienka, po czem poznać głupiego? Po śmiechu jego. Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego męża mam. Owszem! Ja temu nie winna, że Pan Bóg mi towarzyszów życia odbierał, a takie już moje przyrodzenie, że nijak bez kochania i bez przyjaciela dozgonnego żyć nie mogę. Kiedy Jerzego, ojca Janka, ten przypadek spotkał...
Tu ręką w stronę zaniemeńskiego lasku rzuciła.
— Niespełna we dwa lata za Jaśmonta wyszłam. Ludzie różnie gadali: pusta baba tak prędko towarzysza swego zapomniała! Owszem, bo to wy jedno wiecie, a ja drugie! Co umarłym z tego, kiedy żyjącym w zasępię życie ubiega? Niech tam temu Bóg najwyższy królestwo niebieskie dać raczy! a my sobie z tym wieczne kochanie przed ołtarzem zaprzysięgniem. Jedno zachodzi, drugie wschodzi, a ze smętku jak z kozła: ani wełny, ani mleka!
Zaśmiała się tak, że aż głowę na bok odkręciła, i wnet prawiła dalej:
— Panienka śmieje się. Owszem. A jak Boga kocham, ja prawdę mówię. Bo to u mnie dwie rzeczy największy walor mają: kochanie i dozgonny przyjaciel. Takie już przyrodzenie mam. Jaśmonta, Antolki ojca, w dziesięć lat po ślubie odebrał mi Pan Bóg najwyższy. Tak samo jak po tamtym desperowałam, ale kiedy rok ubiegł, zdarzył mi się Starzyński ze Starzyn. Ludziom znów na języki padłam. Owszem, wy wiecie jedno, a ja drugie! Noc po dniu następuje, a dzień po nocy. Śmiech od płaczu smaczniejszy. Bieda jeszcze tylko była z dzieckiem. Ze Starzyńskim my jedno do drugiego chylili się jak dwa gołębie; ale wdowcem on był, gromadę wielką miał w chacie, z przyczyny córki brać mnie nie chciał. „Bo to gdzie ja tam będę — powiada — do siedmiorga swoich jeszcze jedno cudze przyprowadzał!“ Boże najwyższy! Czyż mnie już tak, bez kochania i przyjaciela dozgonnego przez całe życie przepadać! Wzięłam Antolkę i do Janka ją przywiodłam: „Masz tobie, synku, siestrę. Hoduj ty ją, a ona tobie do pomocy stanie“. Jemu było wtedy lat dwadzieścia, a jej sześć. Anzelm był strasznie gniewny. „Dla jakiej to przyczyny — mówi — sama dziecka swego hodować nie możesz? Zachciało się babie trzeci korowaj piec! Chłopca i bez tego brud zjada, że go dopatrzeć niema komu!“ Ale Janek jak przystał do niego: „Wezmę, stryjku, siostrę i wezmę. Co ma u ojczyma w poniewierce ostawać? niech lepiej u nas rośnie, a jak troszkę podrośnie, to nas dopatrywać będzie“. Antolka! może nie prawda, że on tak mówił? Ot, jaki on! Bo to drugi odepchnąłby, a on przygarnął, na rękach ją nosił, karmił, odziewał i do mnie jeszcze przez okazyą raz w raz nakazywał: „Mamie powiedzcie, że Antolka zdrowa i dobrze sobie rośnie!“ Ot, jaki on! Antolka, może nieprawdę ja mówię?
Rozczuliła się tak, że aż usta do płaczu skrzywiła i fartuchem twarz otarła.
Wysmukła Antolka jak wiotka trzcina odgięła się z nad ziemi i, obie ręce, z których w jednej sierp błyszczał, ruchem zmęczenia nad głowę wyciągając, odpowiedziała:
— Lepszego niż on to już prawie na całym świecie niema! Żadnego ja smętku przy nim nie doznała. Chorujem razem i hulamy razem, a częściej on co ciężkiego w gospodarstwie zrobi, niż ja!
Zgięła się znowu ku ziemi, i stara, gadatliwa kobieta ku żytu także zwrócić się miała, gdy żona Fabiana, żąć nie przestając, jękliwym i śpiewającym głosem przemówiła:
— A koniec taki, że pani Starzyńska masz dwoje dzieci i żadnego sama nie wyhodowałaś...
W mgnieniu oka spracowaną i suchą ręką Starzyńska oparła się na kłębie i cieńszym trochę niż wprzódy głosem odkrzyknęła:
— Nie wyhodowałam, a najśliczniejsze ze wszystkich mam... Owszem!
I zaniosła się od śmiechu.
— Jak ku-kaw-ka! — z ironią zaśpiewała znowu Fabianowa.
W tej chwili wóz ciągnięty przez kasztanka i gniadą cicho wytoczył się na ściernisko.
— O, Jezu! — nim jeszcze konie stanęły z woza zeskakując, krzyknął Jan, i kilku skokami znalazł się przy kobiecie na snopach siedzącej, którą, usuwając się, odsłoniła przed nim matka.
Ze swobodną, przyjacielską wesołością Justyna z nizkiego siedzenia swego oczy na przybyłego wzniosła i żywym ruchem rękę ku niemu na powitanie wyciągnęła. On tę rękę w obie dłonie pochwycił i, nizko schylony, na chwilę do niej ustami przylgnął.
— Troszkę spodziewałem się, że pani dziś do nas przyjdzie, bo mówiła, że chce na naszę robotę zblizka popatrzeć; ale wszystko jedno: jak zobaczyłem, że pani tu siedzi, jakby mnie słońce przed oczami zaświeciło...
— Przecież dziś słońce nietylko świeci, ale aż prawie oślepia, — zaśmiała się Justyna.
Możnaby myśleć, że twarz Jana od jej śmiechu sposępniała.
— Pani żartuje? — opuszczając ręce, rzekł ciszej.
— Bo co prawdę to prawdę mówi, — wmieszała się stara, podnosząc się znów z nad zboża i obok syna stając. — Tydzień już dziś jak do niego przyszłam, i ciągle patrzę jaki to zasęp na niego padł. Taki pochmurny zrobił się, że podczas przez całą godzinę gęby ani razu nie otworzy. Wszystko robi, co trzeba, owszem, ale smętliwie... ani pożartuje, ani zaśpiewa... a jak spytam się: „Co tobie takiego, Janku?“ — to mówi: „Bo to mnie, mamo, ciemno robi się w oczach...“
— Co tam o tem gadać, mamo! — z niezadowoleniem przerwał Jan; — chodźmy lepiej do roboty.
Ale ona, łokciem czyniąc ruch taki, jakby odtrącić go chciała, z nogi na nogę przestępując, głową kręcąc, filuternie oczami błyskając, tajemniczo szeptać zaczęła:
— Owszem. Ja wiem zkąd ten zasęp na niego przyszedł i dla jakiej przyczyny ciemno mu robi się przed oczami. Bo to trzydzieści lat ma, i bez kochania żyje. Żenić się czas... — Co tam o takich rzeczach gadać! — z żywością tym razem i gniewnym błyskiem oczu powtórzył Jan.
— Owszem, czemu nie gadać? — poruszając rękami i głową, żywo zagadnęła stara. Bo to, widzi panienka, z Jadwiśką Domuntówną tak jak prawie od dzieciństwa lubili się... stryj tego tylko czeka, żeby pobłogosławić... i jej dziadunio pobłogosławi...
— Chodźmy do roboty, mamo! wykrzyknął chłopak.
— Owszem, dziewczyna jak raz dla niego para, pracowita, poczciwa, śliczna.. — i aktorka (dziedziczka)... Bo to całe gospodarstwo na nią po dziaduniu spadnie, a mówią, że może i z pięć tysięcy warte...
Daremnie tym razem odtrącała go łokciem: silnie, niby żelazną obręczą, syn ramię jej ścisnął.
— Bo to — próbowała mówić jeszcze — był taki czas, że pomiędzy nimi zaczynało się już kochanie...
Ale teraz twarz Jana od brzegu włosów aż po ogorzałą szyję krwią nabiegła i z turkusowych jego oczu sypały się błyskawice.
— Niech mama lepiej żąć idzie, co głupstwa ma wygadywać! — krzyknął, i ku nawpół zżętemu zagonowi ją pociągnął, sam także do wozu odchodząc.
Wesoła baba wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Bo to wstydliwy zrobił się! O kochaniu i żenieniu się ani przypomnieć nie pozwala. Wszystko jedno: w czasie ożenisz się!
— A jak nie ożenię się?... Otóż pewno nigdy nie ożenię się! — czapkę na ściernisko rzucając i snop z ziemi podnosząc, zawołał. — Jeszcze tego nie było, żeby mnie kto do czego przymusił!
Hardo głowę podniósł, usta wydął i gdy silnemi, namiętnemi ruchami snopy na wóz rzucać zaczął, łatwo było uwierzyć w to, że dumę i wolę swoję miał. Nie trudno byłoby także wyczytać z jego twarzy ten zasęp i tę smętliwość, o których opowiadała jego matka. — Policzki jego, pod okrywającą je rumianą ogorzałością, schudły i wydłużyły się nieco, a gdy, uspokojonemi już i prawie rytmicznemi cuchami snopy na wóz rzucając, zamyślił się, na czoło jego, znacznie bielsze od policzków, wybiegła gruba poprzeczna zmarszczka.
Po chwilowych rozmowach znowu na łanie zapanowała praca milcząca i gorliwa. Lekkie przedwieczorne wiatry muskać poczęły wierzchołki niezżętych jeszcze zbóż i urywanemi akordami szmerów wtórowały temu suchemu, monotonnemu, nieustannemu szelestowi, jaki wydawały łamiące się pod sierpami kłosy i z ziemi podnoszone snopy. W tym szeleście i w tych szmerach postaci żniwiarek, różnobarwne, milczące i nizkie, wysmukłe i przysadziste, prostowały się co chwila i w tył nieco odgięte podnosiły w rękach garście długich, kłosistych łodyg, które na rozciągniętem powróśle złożywszy, znowu ku ziemi przypadały. Czasem ta lub owa szybkim ruchem rękaw odzieży po spotniałem czole przesunęła lub odetchnęła głośno. Do stóp im razem z kłosami upadały różowe kąkole, ponsowe maki i siwiejące bławatki; za niemi, nizkie, liliowe groszki, drobne rumianki, kosmate kotki zostawały nietknięte śród ostrych kolców ścierni; z pod ich rąk niekiedy wznosił się i w powietrzu igrał biały puch przekwitłego brodawnika; przed niemi, o kilka czasem kroków, zrywał się ptak spłoszony i, przelęknionym lotem przerżnąwszy powietrze, nie wiedzieć gdzie, może w gęstwinie zbóż jeszcze stojących, przepadał.
Na kilku snopach, w jednem miejscu złożonych, Justyna siedziała w zamyślonej postawie, z twarzą na dłoń spuszczoną. Uważnie, ciekawie przypatrywała się ruchom pracującego nad nią mrowiska ludzi.
Ona także, od dnia tego, w którym poraz pierwszy weszła do zagrody Anzelma i Jana, odbywała podróż po kraju nieznanym Przedtem, w bezpośredniem jago sąsiedztwie żyjąc, wiedziała o nim to tylko, że istnieje, i wiedziała to w sposób obojętny, niewyraźny. Teraz przenikała w coraz dalsze jego głębie. Jak imion i dziejów wielu z tych roślin dzikich i pachnących, po które zawsze sięgała chciwie okiem i ręką, tak imion i dziejów wielu z tych ludzi już się nauczyła. Ta podróż po kraju natury, ku któremu zawsze pociąg czuła, po kraju ludzi, których dotąd nie znała, budziła jej ciekawość i zajmowała umysł. Jak bujne kwiaty rzeźwą rosą operlone i nieskończoną ilością barw jaśniejące te poznawane zblizka widoki, prace, dzieje wpadały do tej wielkiej, ciemnej pustki, którą oddawna widywała, ilekroć, przymknąwszy oczy, patrzeć usiłowała w siebie i w życie swoje.
Teraz pełnem, bystrem, na wszystko uważnem okiem patrzyła na to, co działo się przed nią. Czasem napełniało ją wielkie rozczarowanie, podnoszące się, kto wie zkąd? może z łanów złotych, ze ścierniska przetykanego kwiatami, z powietrznych ruchów, sprawianych przez skrzydła ptasie i powiewy nadrzecznych wiatrów... Czasem wspaniała, choć prosta, malowniczość widoku uderzała w nią falą zachwycenia, w której Justyna prostowała swą kibić tak, jakby sama, na wzór żniwiarek, podnoszących w rękach kłosiste wiezie, wnet powstać miała i niecierpliwie, czy błagalnie, nad głową wyciągnąć swe puste dłonie. Były też chwile, w których nieustający, suchy szelest kłosów wydawał się jej mową ziemi. Niedarmo dawny jej kochanek wspominał jej o minionych marzeniach i zapałach. Była do nich skłonną i w tej chwili, bo raz, gdy pochylona, z blaskiem w oczach i wpółuśmiechem na ustach, wsłuchywała się w szepty ziemi, uczyniła ruch taki, jakby błyskawicą zsunąć się z nizkiego siedzenia i do jej łona przypaść miała.
Tymczasem pod rękami coraz gorliwiej pracujących żniwiarek szelest kłosów stawał się coraz głośniejszym; coraz żwawiej rzucane snopy wydawały, spadając na wozy, głuche, szemrzące stuki. Od ziemi, oblanej wonią świeżej słomy i okrytej ścierniskiem wyhaftowanem w drobne kwiaty Justyna podniosła twarz, zbladłą nieco, zesztywniałą, przez kilka minut postarzałą o lat kilka, ze źrenicami przygasłemi, które wilgocią zachodziły. Z dziwnem zmieszaniem, jakby nagle uczuła się w tem miejscu gościem natrętnym, istotą obcą i niepotrzebną, chwastem w kłosy wplątanym, uczyniła ruch do powstania. Usiadła jednak znowu — i zmieszane, niespokojne spojrzenia rzucała dokoła siebie.
Jedno z tych spojrzeń spotkało się ze stojącą w pobliżu, znieruchomiałą postacią Jana. Od kilku minut już, robotę swą przerwawszy, stojąc u samego wozu, do połowy napełnionego snopami, wpatrywał się on w Justynę z takiem wytężeniem, że aż głowę podawał naprzód, a na białe czoło wystąpiła mu znowu gruba poprzeczna fałda. W rękach jego długie widły ukośną linią opuszczały się ku ziemi, badawcza ciekawość pogłębiała błękitne jego źrenice. Nagle widły mu zrąk wypadły i namiętnym niepokojem zadrgały rysy. W mgnieniu oka znalazł się przy niej, pochylił się, uczynił ruch taki, jakby rękę jej chciał pochwycić, lecz tylko przyciszonym głosem przemówił:
— Co pani takiego? Taka pani zrobiła się smętna? Aż łzy w oczach stanęły... dla jakiej przyczyny?...
Wyrazy, zrazu śpieszne, stopniowo miękły mu w ustach, prawie mdlały.
— Może nadmiar śmiały jestem? — dokończył cicho.
Podniosła na niego oczy, napełnione blaskiem i łzami, i cicho odpowiedziała:
— Po co ja tu, między wami? Wstyd mi! taki wstyd!... Poszłabym sobie, ale i w domu także nic... nic...
Umilkła, lecz on jeszcze słuchał chwilę, a potem, z ową głęboką brózdą, która w ostatnich dniach na czole jego zjawiać się zaczęła, wyprostował się i przed, nią stanął. Nie wydawał się wcale zdziwionym, tylko w zamyśleniu, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, końcami palców dotykał czoła. Potem, milcząc, zrobił parę szerokich kroków, pochylił się nad matką i szepnął do niej słów kilka, a gdy do Justyny powrócił, sierp trzymał w ręku.
Ona podniosła się z nizkiego siedzenia swego i przed nim stanęła. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy, jakby wzajem myśli swe odgadnąć usiłowali. Potem Jan śmiałym ruchem głowę podniósł i, podając Justynie sierp, w którym słońce krzesało srebrne błyskawice, zcicha wymówił:
— Proszę!
Z pochyloną trochę głową wyciągnęła rękę i z poważnym na ustach uśmiechem połyskujące narzędzie z ręki jego wzięła.
Na całe ściernisko, pokryte mrowiskiem istot ludzkich, na cały ten łan szumiący upadającemu kłosami, rozległ się dźwięczny, donośny, radością nabrzmiały głos Jana:
— Mamo! proszę tutaj! Mamo! mamo! proszę!
Żwawa, wesoła kobieta w perkalowym czepku na siwiejących włosach biegła już ku Justynie, rękami machając i językiem trzepiąc:
— Dobrze, panieneczko! dobrze, robaczku! owszem. Bo to i niebardzo trudna robota! Kiedy ja, stara, mogę, to dla jakiejże przyczyny nie mogłaby młoda? Nie święci, panieneczko, garnki lepią... Owszem, proszę tylko nachylić się, popatrzeć, a potem i samej spróbować...
Antolka, Elżusia, dwie inne jeszcze dziewczyny wyprostowały się na zagonach i z śmiechami, z niedowierzaniem, ale bez zdziwienia, patrzyły na schylającą się ku zbożu pannę, w sukni z takiegoż perkalu jak ten, z którego uszyte były ich kaftany, ale modnie skrojonej i przybranej, a obcisłością swoją rysującej wydatnie kibić wysoką, silną i kształtną.
Nagle przysadzista Elżusia zawołała:
— Bardzo słusznie! Panienka żąć może tak jak i my... jeszcze prawie silniejsza od nas... tylko gorset zdjąć trzeba, bo w nim i godziny wytrzymać nie będzie można...
— Bardzo słusznie! — chórem zaśmiało się kilka kobiecych głosów.
I rzecz dziwna! z kilku par oczu trochę złośliwe i pogardliwe wejrzenia strzeliły na obcisły i wyraźnie rogi gorsetu zdradzający stanik Justyny.
Z ognistym rumieńcem Justyna pochyliła się ku ziemi obok matki Jana.
— Jutro niedziela — rzekła zcicha — ale pojutrze przyjdę wcześnie i ubiorę się stosownie; a dziś, tymczasem, proszę mi pozwolić choć trochę... ile będę mogła...
— Owszem, robaczku, dobrze! — zagadała stara — bo to nie słuchaj tego, co te sroki skrzeczą. Taka sama ty dobra, panieneczko, jak i one, tylko w poniedziałek kaftan sobie taki luźnieńki, szerokieńki włożysz, i jak zaweźmiem się, to we dwie, z dziesięć kop użniem Jankowi... Owszem.
Jan teraz znajdował się na wozie, w połowie snopami napełnionym, a że więcej już snopów do zbierania nie było, stojąc więc na tem kłosistem, złotem, sprężyście pod stopami jego wyginającem się posłaniu, ze ścierniska zjeżdżał na drogę. W tej samej chwili z drogi na ściernisko wjeżdżała Domuntówna. Przestrzeń zaledwie jednego morga przedzielała dwoje tych ludzi, których postaci, na wozach stojące, jednostajnie wyprostowane i silne, przypominały ścigających się na arenach, klasycznych atletów. Śnieżna białość jego koszuli na błękitnem tle powietrza odpowiadała gorącej różowości jej kaftana. Jego włosy w słonecznym blasku miały złotawą płowość zaczynającego dojrzewać żyta; jej bujna, roztargana kosa wydawała się snopem gorąco-brunatnej pszenicy. W takiem od siebie znajdowali się oddaleniu, że rozmawiać z sobą nie mogli. Jednak dziewczyna, patrząc w stronę jego wozu, zwolna jeszcze toczącego się po zagonach, rozpoczęła rozmowę taką, jaką prowadzić z sobą od najmłodszych lat byli zapewne przywykli, a która teraz płynęła górą, nad złotym łanem i pochylonem nad nim mrowiskiem ludzi, w powietrzu czystem, gorącem, rozchodząc się czystą rozgłośną notą pieśni:

— „O, góro! o, góro! zielony lesie!
O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące!
O, góro! o, góro! zielony lesie!“

Jan Bohatyrowicz, skręcając na drogę, brzegiem ścierniska sunącą, męzki swój głos połączył ze śpiewem dziewczyny. Powoli jadąc, śpiewał:

— „Jak drzewo od mrozu pęka lub usycha,
Tak serce do ciebie śmieje się, to wzdycha.
O, góro! o, góro! zielony lesie!
Jak kwiatek na słońcu kwitnie lub więdnieje,
Tak serce do ciebie pali się, to mdleje.
O, góro! o, góro! zielony lesie!“

Umilkł, a Domuntówna czystym, silnym kobiecym kontralteni ciągnęła sama:

— „O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące!
O, góro...“

Strwożone może było jej serce, bo głos jej zemdlał i na zatrzymanym wozie stała nieruchoma, na ten sam punkt łanu patrząca, ku któremu Jan zdala jeszcze twarz zwracał i wzrok wytężał. Z drogi, zdaleka już, ale wyraźnie i rozgłośnie, znowu na łan zleciały i po nim płynęły długie, namiętne dźwięki pięknego głosu Jana:

— „Jak słowik na drzewie zaczyna swe pienie,
Zasyłam do ciebie serdeczne westchnienie.
O, góro! o, góro! zielony lesie!
O, piękna kalino, prześliczna malino,
Najdroższa z klejnotów, ma luba dziewczyno!
O, góro! o, góro! zielony lesie!
Odchodzę od ciebie: tyś zawsze mi w oczach,
I w myśli, i w sercu, i we dnie, i w nocy.
O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące...
O, góro... o, góro...“

Wesoła baba w białym czepku, nad Justyną schylona, błyskając oczami, prawiła:
— Bo to, widzi panienka, on pierwszy śpiewak w okolicy a ona pierwsza śpiewaczka. I na gitarze dziadunio ją grać nauczył. Zimową porą, jak cała młodzież zejdzie się wieczorem do takiego domu, w którym największa jest świetlica, tańczą sobie, a jak nie tańczą, to Jadwiśka gra na gitarze, a mój Janek śpiewa.... Owszem, niech kochają się, robaczki, niech kochają się! Niezadługo pewnie i pobiorą się... bo to słońce pierwej wejść musi, nim dopiekać pocznie... Tak i kochanie zaczyna się po maleńku: niby to jest, niby to niema, aż dopiecze i do ołtarza poprowadzi! Cha! cha! cha!
W tej chwili Justyna, która, pod dyrekcyą starej, kilkanaście już garści żyta z trudnością i niezręcznie zżęła, ostrzem sierpa drasnęła się w rękę. Może sama przed sobą nie umiałaby zdać jasno sprawy, dlaczego przy słowach i chychocie matki Jana ostre narzędzie drgnęło w jej silnej i bynajmniej jeszcze niezmęczonej ręce. Draśnięcie było niewielkie i kilka tylko kropli krwi wystąpiło na ogorzałą, lecz delikatną, skórę jej ręki; przecież wydało jej się, że ból dolegliwy uczuła, nie w ręku jednak. Tak, jak tamte wszystkie robiły, wyprostowała się i dużą garść kłosistych łodyg w dłoniach podniosła, aby je za sobą na zagonie złożyć. Ale mimo woli wzniosła ręce wyżej, niż to czyniły tamte, i w tej postawie nieruchomą przez chwilę została. Myślała, że istotnie ta para ludzi młodych, silnych, jak poranek wiosenny świeżych i żadnym, zda się, pyłem życia niedotkniętych, stworzoną była dla siebie. Nadejdzie południe i piekące kochanie zaprowadzi ich do ołtarza, przed, którym staną czyści i szczerzy, aby potem, przez długie lata razem, żyć w tym domku pod sapieżanką, albo w tamtym, pod lipami, który ona jemu bogatem wianem wniesie; aby razem tę ziemię złotemi plony okrywać i razem je zbierać, a w zimowe wieczory, przy szumie nadniemeńskich wiatrów i bieli śniegiem okrytych rozłogów, przy blaskach księżyca, srebrzących bór odwieczny i brylantami szronów okryte ściany parowu, dźwiękami gitary i połączonych dwojga głosów napełnić białą świetlicę...
— Bo-to panienka skaleczyła się! — zabrzmiał głos gadatliwej baby. — Boże przenajświętszy! Ale to nic! to z nieuzwyczajenia! Cha, cha, cha! Nim panienka za mąż wyjdzie, zagoi się! Cha, cha, cha! Ej! bo to panienka i sama na paluszek swój nie dmucha, kiedy znowu do roboty bierze się! Owszem! To tak prawie, jak ja. Kiepkują ze mnie ludzie, że kochliwa jestem, ale o to mnie bynajmniej! Za toż o lenistwo nigdy na ludzkie języki nie padłam! I w swojej chacie wszystko zrobię, i synkowi na pomoc przybiegnę! Ile zaś razy sierpem, albo nożami do krajania zielska, albo tam czem innem ręce sobie pokroiłam, to-by już tego i Bóg przenajświętszy nie zliczył. A przy kochaniu wszystko dobrze. Tak i panience rączka zagoi się, jak tylko luby pocałuje! A czy jest luby?
— Niema — z uśmiechem odpowiedziała Justyna.
— Oj, to źle! trzeba żeby był! Ale ja cościć słyszałam, że i był... tylko... niestały. Bo to ludziom gęby nie zatknąć. Gadali! A ja, owszem, dziwowałam się temu panu, że takiej ślicznej panienki nie wziął... i Jankowi za przykład stawiłam: „Nie bądź ty taki, synku! Jadwiśki swojej nie porzucaj!“ A on jak ofuknie: „Ja — mówi — nic Jadwiśce nie przyrzekał, a ten pan tej pannie przyrzekał i nie dotrzymał. A kiedy tak, to on jest prawie łajdak, i do tego jeszcze głupi, bez oczu, bo panna śliczna i taka po nim tęskliwa, że mnie, zdaje się, łój roztopiony do serca kapie, kiedy ją gdzie obaczę!“ Ot, jaki on! do mnie przyrodził się... czuły i taki romansowy...
Ciemną, mnóztwem istotnie śladów skaleczeń okrytą, ręką oczy sobie otarła, bo zawsze płakała, albo przynajmniej na płacz się jej zbierało, ilekroć o rzeczach czułych i romansowych mówiła.
W tej chwili na brzegu ścierniska rozległo się pozdrowienie, męzkim głosem wymówione:
— Dopomóż, Boże!
— Dziękujemy! — odpowiedziało kilka męzkich i kobiecych głosów, a matka Jana wyprostowała się i, rękę na kłębie opierając, zaśmiała się do przybyłego całym rzędem jasnych zębów.
— Pan Fabian widać do hrabiów przypisał się, kiedy w taki roboczy czas spaceruje sobie. Owszem, bo to wygoda w chacie wielką gromadę mieć. Żonka i dzieci wszystko zrobią, a ociec muchy po drogach ściga. Cha, cha, cha!
Na brzegu ścierniska rumianością rydza jaśniała twarz Fabiana, szorstkim wąsem zjeżona i parą małych, bystrych oczu połyskująca.
— Ot, i poruszyła baba rozumem jak cielę ogonem! — zwolna postępując naprzód, odkrzyknął. — U pani Starzyńskiej zawsze gęba wiatrem nabita. Kiedyż-to ja od pracy ubiegałem? a że dziś przy robocie nie stoję, to z przyczyny takich interesów, których taka głowa jak pani Starzyńskiej pojąć nawet nie zdoła. Teraz zaś idę do moich snopków, co pod laskiem na mnie czekają, i tu zaszedłem dla obaczenia: ile mego żyta na przyszły tydzień pozostanie?
— Nic, tatku, nie pozostanie! Wszyściutko dziś zeżniem! — zawołała Elżusia.
— Taki koniec, że bez jegomościa obeszło się, i jednego naszego kłosa na tym kawałku dziś nie pozostanie! — zaśpiewała matka rodziny.
Rodzina ta, z dwu kobiet i czterech mężczyzn złożona, już i przedtem gorliwie pracowała, ale z nadejściem zwierzchnika swego gorliwość tę zdwoiła. Nawet wysoki, pleczysty Julek, który przedtem stanął był na zagonie jak słup nieruchomy i sennym i tęskliwym wzrokiem w stronę Niemna patrzył, teraz, z podniesionemi ramionami, głośno sapiąc i bardzo pośpiesznie, widłami snopy z ziemi podnosił i układającemu je na wozie bratu podawał. Fabian coraz dalej po ściernisku powoli i z powagą postępował, a na widok kilkunastu swych zagonów, zupełnie już ze zboża obranych, z widocznem zadowoleniem kępką sterczących wąsów poruszał. Puszył się zaś coraz więcej, szerokie, czerwone ręce w kieszeniach czarnych spodni zatopił i coraz dumniej po tej części państwa swego kroczył, na której tak pomyślnie gospodarowała jego rodzina. Wtem stanął, rękę z kieszeni wyjął i, czyniąc z niej sobie nad oczyma daszek, patrzył w stronę dwojga ludzi samotnie u brzegu ścierniska pracujących.
— Hej! Ładyś! — rozległ się na całe ściernisko krzyk jego popędliwy i głośny, — a czyje to żyto żonka twoja sierpem zaczepia? Niby-to na swoim zagonie żnie, a obok rosnące skubie? Bóg mnie ubij na ciele i na duszy, kiedy te chamy ćwierci mego pracowitego zagonu nie spustoszyły!
Krew zalała mu czoło, policzki nawet białka oczu, które niepohamowaną złością zagorzały.
Na widok szkody dobru jego wyrządzonej powaga jego i pycha zniknęły w mgnieniu oka, i tak lekki jakby miał lat dwadzieścia, z pięściami tak zaciśniętemi jakby godził na śmiertelnego wroga, biegł, leciał prawie, zagony przeskakując i wysoko za sobą podrzucając ciężko obute nogi. Żona i córka jego żęły dalej, ale dwaj dorośli i dwaj niedorośli synowie, przerywając robotę, patrzyli za nim z widocznym przestrachem w oczach, któremu jeden z nich tylko, zapalczywy i także do gniewu skłonny, Adam nie uległ. On także na widok szkody zbożu ojcowskiemu wyrządzonej gniewem zapłonął i, stojąc na wozie pełnym snopów, z brwiami ściągniętemi i błyskającemi oczyma, cały podał się naprzód, do skoku i rzucenia się ojcu z pomocą gotowy.
W połowie drogi Fabian stanął, ku synom się zwrócił i, obu rękoma machnąwszy, z całej piersi jeden tylko wyraz im rzucił:
— Gomuły!
Dwa zagony jeszcze przeskoczywszy, znowu obejrzał się i krzyknął:
— Harbuzy!
Znowu poskoczył naprzód i, raz jeszcze krwisto czerwoną twarz swą odwracając, wrzasnął:
— Z dopustu bożego, durnie!
Adam z wozu skoczył; niedorosłe chłopcy, z których jeden lat piętnaście, drugi siedmnaście mógł liczyć, sierpy na ziemię rzucili i wszyscy trzej wielkim biegiem puścili się za ojcem. Czas też był, aby z pomocą mu pośpieszyli, bo młodszy o lat kilkanaście, barczysty Ładyś i żona jego, wysoka, muskularna, z wielkiemi rękoma, choć z wychudłą twarzą, kobieta, z krzykiem też, z pięściami i widłami na spotkanie napastnika biegli.
Adam, z wozu zeskakując, widły z rąk Julka pochwycił. Dwie minuty zaledwie od rozpoczęcia się sporu minęły, gdy na ściernisku, tuż przy zagonie Fabiana, który stał się kością niezgody i którego brzeg istotnie przez sierp Ładysiowej żony w dziwne zęby i wykąsy był poszczerbiony, powstał kłąb zwikłanych z sobą ciał ludzkich, strasznemi krzykami buchający, a ramionami i widłami, nakształt miotanych przez wicher skrzydeł młyńskich, rozmachany.
Żniwiarki, z sierpami w opuszczonych rękach, na zagonach stanęły i w stronę bójki zwróciły twarze z przelęknionemi oczami, z porozwieranemi usty. Widowiska takie nieczęsto zdarzać im się musiały, skoro czyniły na nich tak głębokie wrażenie. Zdarzały się jednak; bo i teraz niektóre szeptały pomiędzy sobą, że może Fabian Ładysia tak zbije, jak dwa lata temu zbił Klemensa, który mu łączkę spasał, albo sam okaleczony zostanie tak, jak mu się to zdarzyło w wypadku jakimś, w którym innemu sąsiadowi, przez pomstę za jakąś „ubligę“, drogę zaorał.
— Bo to — zagadnęła matka Jana — on i sam krzywdy ludziom robić umie. — To pólko Jankowe był już sobie przywłaszczył, kiedy Janek był mały, a Anzelm chory, że go owszem, procesować musieli...
— Pani Starzyńska bardzo już wszystko pamiętająca, — zaczęła żona Fabiana, która tak drżała, że aż zęby jej głośno uderzały o siebie. — A taki koniec, że ten Ładyś, złodziej, na wszelki kłosek, na wszelaką trawinkę cudzą przymiera z chciwości.
— Bardzo słusznie! z chamką ożenił się i sam schamiał, a teraz ojca jeszcze skaleczy! — popędliwie krzyknęła Elżusia. — Julek! — krzyczała dalej, rozpaczliwie oglądając się na wszystkie strony, — Julek! biegaj ojcu pomagać!
I zaraz czerwone ręce załamała.
— Bardzo słusznie! — jęknęła, — uciekł! — Owszem, bo to na Niemen drapnął, cha, cha, cha! — roześmiała się Starzyńska.
Istotnie, widać było zdala ogromnego, rudego chłopca biegnącego co sił przez ogrody i podwórka okolicy, ku rzece. Z głową w tył odrzuconą, z miotającemi się w obie strony ramionami, przeskakiwał nizkie płotki i pędem strzały obiegał domy, a za nim biegł też, pod płotkami prześlizgiwał się, zagony ogrodów przeskakiwał, radośnie i rozgłośnie skamlący Sargas.
Ale wrzawa kłótni przyciągnęła kilku ludzi z poblizkich łanów; Jan także, który na ściernisko pieszo już wrócił, z gniewnie ściągniętemi brwiami biegł ku walczącym. Po cichem przed chwilą polu rozległy się krzyki trwogi i oburzenia.
— Wstyd! obraza boska! biją się jak chamy! Fabian, opamiętaj się! Ładyś, rzuć widła!
W kilka minut walczących rozbrojono i rozłączono. Napastnicy, sapiąc i jeszcze krzycząc, na swe zagony odchodzili; napastowani, z głośnym płaczem kobiety i dziecka, zjeżdżali ze ścierniska na swym mizernym, jednokonnym wozie, na którym siedział Ładyś w podartem odzieniu i ze śladami uderzeń na twarzy. Rozjemcy pośpiesznie do pracy wracali. Jan, oddając Adamowi widła, które mu z rąk był wydarł, ocierał pot z twarzy, okrytej wyrazem goryczy i pogardy.
— O, wy, wy, złośniki, drapieżniki, wstydu w oczach i Boga w sercu niemający! — głośno i z gniewem do Fabiana i synów jego mówił. Czy wy psu oczy sprzedali, żeby takie rozbójnictwa i awantury wyrabiać? I za co? dla jakiej przyczyny? za garść żyta...
— Nie garść, ale pół zagona! — krzykną! Fabian, — a ty w cudze garnki nie zaglądaj, żeby czasem na twojej głowie nie pękły! Ot, z dopustu bożego pośrednik i jednacz jaki!
Zaperzony był jeszcze, na czole miał czerwoną szramę, około nasrożonej kępki wąsów siną plamę; jednak, ze zmieszaniem na twarzy coś około wozu swego poprawiał i, oczu nie podnosząc, coraz ciszej mruczał:
— Kruk z rodu złodziej! Bodaj go marnie zabito, chama tego! bodaj on na psa zszedł!
Adam, na wóz wskakując, jak piwonia czerwony, krzyknął:
— Kto hrabia, dla tego pół zagona nic nie znaczy, ale ubogiemu i prosiątko drogie! Jan — arystokrat, to może swoje darowywać, ale my — biedne mrówki, które swój gniew mają, gdy krzywdę ponoszą!...
Jan parsknął szczerym, głośnym śmiechem.
— Oj, Adaś? Adaś! — wśród śmiechu tego wołał, — czy ty na morzu rozum swój zostawiłeś, że takie głupstwa gadasz! Jakiż ja arystokrat? Ja tylko to wiem, że nijaki porządny gospodarz nie zubożeje, kiedy mu biedny człowiek jaką tam garść zboża zeżnie, albo trawinę spasie, i materya do zwady, a osobliwie do takiego rozbójnictwa, z tego wynikać nie powinna. Ale twój ociec na wszelką pylinkę ziemi i na wszelkie ziarneczko mrze z upragnienia, a ty znów w tym roku sępa ludziom pokazujesz, ze strachu, że cię w sołdaty zaraz wezmą. W cudze garnki zaglądać nie lubię, ale to wam powiedzieć musiałem. Bić się z wami, ani z nikim, jak Bóg jest na niebie, nie będę; ale językiem nie poruszyć, kiedy takie haniebne postępki widzę, to już nijak nie mogę.
Głośno z oburzenia sapnął, ręką machnął i, wyzywającym ruchem czapkę na głowie przesunąwszy, na swoje zagony wrócił.
Nic już prawie na tych zagonach do robienia nie pozostawało; trochę stojących jeszcze na nich kłosów za krótki kwadrans upaść miało pod sierpami żniwiarek. Starzyńska mówiła o pszenicy, której zbieranie w poniedziałek zaczynać trzeba, bo tak już dojrzała, że wnet wysypywać się zacznie.
— A oto panienka — prawiła dalej — pewno już do nas drugi raz nie przyjdzie, takie grubiaństwo dziś obaczywszy. Nadmiar panienka przelękła się i już nawet uciekać chciała... cha, cha, cha!
Istotnie, hałaśliwy spór w polu wybuchający strwożył był Justynę tak bardzo, że sierp z ręki upuściła. Oprócz trwogi, doznała może i innych przykrych uczuć. Niesmak odmalował się był na jej pensowych ustach, brwi ściągnęła, i zdawać się mogło, że, wzgardliwie na ten kłócący się i do bójki zrywający się motłoch ramionami wzruszywszy, śpiesznie zaraz odejdzie. Ale było to tylko mgnienie oka, po którem coś w sobie widocznie zwyciężała i nad czemś myślała. Z chciwą ciekawością patrzyła na Jana, gdy usiłował rozbrajać walczących, i słuchała gniewnych jego wyrzutów, Fabianowi i synom jego czynionych. Teraz, zupełnie spokojna, z twarzą od ciągłego pochylania się rozognioną, złożyła na ziemi garść ściętego zboża i, prostując się, odpowiedziała:
— Alboż to tutaj tylko zdarzają się rzeczy niedobre i smutne? Wszędzie są takie, i daleko jeszcze gorsze, a jedyna różnica — w formie!
W słowach tych wypowiedziała myśl, która przed kwadransem zwyciężyła w niej przestrach i niesmak i od ucieczki ztąd ją powstrzymała. Wypowiedziała tę myśl poprostu, z lekkiem wzruszeniem ramion, głębokie przekonanie objawiającem.
— Zdaleka patrząc — dodała z mimowolnym ruchem oka na Korczyn, — można sobie wyobrażać, że tam nic złego, ani brzydkiego niema, ale zblizka... jeżeli nie jedno, to drugie, i może gorsze jeszcze... jedyna różnica w formie!
Starzyńska w grube i pokaleczone, ale kształtne, suche ręce klasnęła i zawołała:
— Bo to panienka prawdę mówi. Owszem. Wszędzie znajdą się złe ludzie... tylko jedni inaczej, a drudzy inaczej złość swoję okazują... A Bóg najwyższy na jednem polu i barana i kozła cierpi...
— Jaki ja kontent, jaki ja kontent, że pani tak sobie pomyślała! — zabrzmiał obok Justyny głos Jana; — a to już mnie do głowy przychodziło, że pani Bóg wie za kogo nas poczyta, może za rozbójników jakich...
Promieniał cały, śmiał się i, nie wiedzieć czemu, pochyliwszy się nagle, kilka kwiatów ze ścierniska zerwał. Nie myślał o nich wcale, ale chciał ukryć płomienie, które mu czoło, policzki, uszy i aż ogorzałą szyję opłynęły. Z tym jeszcze, powoli spływającym, pożarem krwi i ze szczególnie przy nim odbijającem zamyśleniem w oczach, powtórzył słowa Justyny:
— Jedyna różnica w formie... czyli, że wszelakie charaktery wszelako bywają objawiane: u jednych pięknie, u drugich brzydko... ale to jest forma, czyli powierzchowność i znikomość, a prawdziwy walor człowieka w tem, co on we środku ma...
Zrozumieli myśli Justyny, wybornie ją zrozumieli oboje: matka i syn. Antolka, wpół gołębie, a wpół dziewicze, swe oczy ku Justynie wznosiła.
— Żeby to Justynka w poniedziałek bez gorsetu przyszła, tobyśmy może i cały dzień razem żęły... — szepnęła.
— Bo to i robotnica tobie, Janku, przybyła. Facecya, dalibóg facecya! cha! cha! cha!
Głośnym, filuternym śmiechem, na wsze strony oczyma błyskając, zaniosła się Starzyńska, a potem, nogą o ziemię uderzając i szeroko ramionami rozmachując, zawołała:
— A teraz, owszem, do roboty, dziatki! Bo, to jeszcze jaki kwadransik, i calutkie to pólko Jankowi ogolim! Żwawo, dziatki, żwawo! A i ty, Janek, za ten sierp chwycić się możesz, który Alżusia, tam, na zagonie rzuciwszy, sama za ojcem pobiegła! To nic, że takim wielkim mężczyzną wyrosłeś: swoim babom dopomódz nie wstydno! Żwawo, dziatki!
Wyrazem „dziatki“ i nową robotnicę swoję ogarniała. Żwawo wszyscy czworo rzucili się ku zbożu, żwawo i milcząc żęli; tylko raz Antolka zachychotała z mimowolnych stękań, które niekiedy wydzierały się z piersi Justyny. Justyna zaśmiała się tak głośno, jak nie śmiała się nigdy i, zaledwie oddychać już mogąc, upewniać zaczęła, że wcale a wcale zmęczoną się nie czuje; a Jan, z ogromną garścią zboża, prostował się w całej swej wysokości, dziwnie w tej chwili poważnym i zamyślonym ruchem odgarniał z czoła opadające na nie włosy i w górę, wysoko ku samym obłokom, patrzył oczyma napełnionemi srebrzystem światłem. Wtem tuż za nimi rozległ się gwar kilkunastu głosów, z którego wyróżniał się głos jeden, młodzieńczy, dźwięczny i wesoły, ze śmiechem i klaskiem rąk wołający:
— Bravo, Justynko, bravo! Boże dopomóż robotnicy nowej! Jak się masz, Janku! Jak się ma pani Starzyńska? Bravo, Justynko, bravo!
Szczupłem, lecz giętkiem, ramieniem z nad ziemi podniesiona, Justyna zobaczyła młodego krewnego swego, Witolda, który, z głośną, dziecinną prawie wesołością w śmiechu, w oczach i na promieniejącem czole, kilka razy ją po zagonie okręcił.
— Dużoś nażęła? Długoś żęła? Czy naprawdę żąć umiesz? Przecież choć raz nie brząkasz na fortepianie i nie tułasz się po domu jak Marek po piekle! Bo przecież na świecie każdemu coś robić trzeba! Prawda, Janku? Pamiętasz, Janku, jakeś mię niegdyś z Niemna wyciągnął, kiedym, jeszcze malcem będąc, pod sekretem przed Julkiem wybrał się na pływanie? Julek to pływać mnie uczył! A panna Antonina czy mnie nie poznaje? Przecież dwa lata temu, i przedtem jeszcze, ileż razy zbieraliśmy razem grzyby i poziomki! Ale z ciebie, Justynko, zuch! znudziłaś się klepaniem po klawiszach i romansowemi książkami, i żąć poszłaś — bravo!
Śmiejąc się i w różne strony zwracając, ściskał ręce Starzyńskiej, Antolki, Jana, który przyjaźnie i poufale śmiał się także, przypominając sobie jak o lat blizko dziesięć młodszego od siebie Witoldka raz z wody wyciągnął.
— Czemu Witold nigdy do nas nie zajdzie? — z wyrzutem zapytał. — Do Fabianów ciągle chodzi i do Walentych, nawet u Ładysiów raz był, a o nas zapomniał.
— A kiedy twój stryj podobno chory i nie lubi widywać się z nikim! Ale zajdę, dziś jeszcze zajdę. Ja dziś na polu prawie cały dzień przesiedziałem, tam pod laskiem, i tak nagadałem się z ludźmi, że aż mię język piecze...
Tu, jak swawolne dziecko, język z ust wysunął i wnet poskoczył za gromadą, z kilkunastu mężczyzn złożoną, która minęła już ściernisko Jana i z gwarem grubych głosów postępowała drogą, wzdłuż okolicy sunącą nieszerokim szlakiem.
Wieczór zresztą nastawał. Za okolicą i rzeką słońce połową ognistej tarczy iskrzyło się nad borem. Ostatniemi promieniami jego przeniknięty, kołami wozów i licznemi stopami kurzu podniesiony, złoty tuman pyłu owijał znowu długi szereg domowstw i ogrodów, potężne grupy drzew rozłożystych, splątaną sieć płotków i ścieżek. Biały pas drogi i wszystkie ścieżki, podwórka, wązkie przejścia pomiędzy ścianami świrnów i stodół — napełniły się powracającymi do domów ludźmi i zwierzętami. W powodzi zieleni, w tumanie pozłoconego pyłu, pojedyńczo i gromadnie przesuwały się, krzyżowały się z sobą, tu ukazywały, tam znikały; barwiste kobiece ubrania, głowy w czepkach, chustkach i warkoczach, twarze zmarszczkami okryte, mizerne, smutne lub rumieńcami kwitnące, i pomimo przebytego dnia ciężkiej pracy, w wesołych śmiechach ukazujące perłowe rzędy zębów, ale wszystkie ciemną brunatnością ogorzelizny obleczone i wszystkie lśniące od potu, zaledwie poczynającego wysychać na daleko bielszych niż policzki czołach. Powietrze huczało od gwaru ich głosów, od ryku krów, beczenia owiec, turkotu kół i szczekania psów. Słychać było głuche postękiwania kobiet, usiłujących prostować zbolałe plecy pod odzieżą, na której ciemniały mokre plamy potu; słychać było chychoty dziewcząt, którym niesione sierpy nie przeszkadzały w grubych i ciemnych rękach układać małych wiązanek lub wianków z zerwanych po drodze kwiatów; słychać było cienkie głosy dzieci, wybiegających na spotkanie matek, swawolne krzyki podrostków, gdakanie kur, gruchanie gołębi i pianie kogutów.
W zagrodzie Anzelma czerwone blaski słońca długiemi szlakami kładły się na puszystym kobiercu po raz drugi podrastajątej koniczyny, a ukośnemi strzałami wślizgując się między gałęzie drzew, zarumieniały gęsto osypujące je owoce. Pszczoły ułożyły się już do snu w błękitnym tłumie przysadzistych ułów, za któremi w migotliwych światłach zachodu cicho stały rozłożyste wieczorniki i wysokie malwy. Ogród był pełen świegotu ptactwa i zapachu kwitnącej rezedy, zmieszanego z ostremi woniami mięty i bożego drzewka. Za gęstem listowiem stuletniej sapieżanki dwa okna w błękitnych ramach gorzały jak rozpalone rubiny. Przez otwartą na oścież bramę na szeroką, śladami kół zbróżdżoną i od dzięcieliny bielejącą drogę z rykiem i beczeniem wchodziły trzody krów i owiec.
Pomiędzy drzewami Anzelm, w grubej sukiennej kapocie i wielkiej baraniej czapce, przechadzał się z Witoldem Korczyńskim, zwykłym sobie powolnym krokiem, młodego swego gościa od drzewa do drzewa prowadząc. Od wielu już lat na robotę w pole nie wychodził, i dlatego w okolicy nosił przezwisko „hrabiego.“ Wszyscy jednak wiedzieli dobrze, iż nie pracy unikał, lecz tłumu i gwaru, które snadź sprawiały mu dolegliwą przykrość, bo ilekroć wśród nich się znalazł, wyraz niepokoju, bolesnego niemal rozdrażnienia, okrywał jego zmęczone rysy i napełniał blado-błękitne oczy. Prawie z przestrachem w postawie i ruchach otulał się wtedy kapotą, cofał się i usuwał. W zagrodzie swej zato cichy był jak otaczająca go tutaj cisza, i od wschodu słońca aż do zachodu czynił wszystko, co do czynienia było: kosił, grabił, sadził, podlewał, grodził, doglądał bydła i owiec, a w zimie cepem bił o klepisko, heblem, piłą, młotkiem i siekierą pracował około ulów, parkanu i domu. Wszystko to robił powoli, lecz nieustannie, z monotonnemu ruchami, w których tkwiło wieczne jakby zamyślenie duszy, daleko od obecnej rzeczywistości ulatującej.
Dziś, przez dzień cały, z pomocą najętego parobka, układał w stodole snopy przez synowca z pola przywożone; a gdy już snopków zabrakło, parobkowi po wodę zejść kazał do rzeki, sam zaś doglądał kasztana i gniadej, których Pan, po raz pierwszy może w życiu, sam nie dopatrzył, z gorączkowym pośpiechem na pole wracając.
Wyszedłszy ze stajni, Anzelm jak wryty stanął przed wrotami i, z ręki daszek sobie nad oczami robiąc, w głąb ogrodu patrzył. Żółty Mucyk, z lisim pyskiem i ogonem, miotał się jak szalony, ujadając i zarazem trwożliwie cofając się przed wielkim czarnym wyżłem, który poprzedzał dwóch, środkiem ogrodu postępujących, ludzi. Jednego z tych ludzi Anzelm poznał odrazu. Był to fanfaron i elegant Michał, w ubraniu z dymki kanarkowego koloru, idący tu pewno w nadziei zobaczenia Antolki, do której od przeszłej zimy widocznym był aspirantem. Ale drugi... Tego drugiego poznał Anzelm dopiero wtedy, kiedy się znalazł przed nim o kilkanaście kroków. Nie poznał nawet, lecz raczej domyślił się kim on był, i w mimowolnym ruchu otulając się kapotą, cofnął się nieco... W oczach jego zagrał bolesny niepokój, a cienkie, blade wargi ironicznym uśmiechem drgnęły pod płowym, siwiejącym wąsem.
— Korczyński — szepnął, — młody Korczyński... na co? po co? dla ja... ja... kiej przyczyny? Jednak, tak jak i w ów wieczór, gdy po raz pierwszy zobaczył Justynę, powoli uprzejmie naprzód postąpił i grzecznym gestem czapkę nad głową podniósł. Zdawać się mogło, że pomimo cierpienia, jakie sprawiało mu wszelkie zetknięcie się z ludźmi, — z tymi może szczególniej ludźmi, — okazywanie się wobec nich uprzejmym, nawet wytwornym, za konieczność dla własnej godności uważał. Jak wtedy ręki Justyny, tak teraz śpiesznie ku niemu wyciągniętej dłoni Witolda końcami palców zaledwie dotknął i, nie na gościa, lecz kędyś daleko, patrząc, przemówił:
— Nie spodziewałem się, nie spodziewałem się takiej promocyi i ta... ta... kiego miłego spotkania!
— Widzi Witold — pokręcając zaostrzonego wąsika, tryumfująco zawołał przystojny, śmiały chłopak w kanarkowem ubraniu. — Czy ja Witoldu nie mówiłem, że będzie grzecznie i jak należy przyjęty? A to Anzelm tak już za swoję dzikość na ludzkie języki padł, że Witold nijak do Anzelma iść nie śmiał. „Chcę, a nie śmiem, ” — powiada. Aż ja wziąłem, przyprowadziłem, zaznajomiłem, i koniec, i basta! A gdzież to panna Antonina?
I skoczył ku domowi, w którego sieni słychać było śmiejące się głosy i huk obracanych żaren.
W małej przyciemnionej sieni Starzyńska żwawo obracała okrągłym kamieniem żaren.
— Ot, tak, panieneczko, ot, tak, robaczku, okręcać trzeba i okręcać...
Siwiejące włosy z pod białego czepka opadały jej na twarz rozognioną i spotniałą; ale po całodziennem żęciu nie wyglądała wcale mniej sprężystą i żwawą.
— O, ciężko! — zawołała Justyna, gdy kamienne koło zaturkotało pod jej rękoma.
Oparty o oddrzwia wysoki mężczyzna, którego śnieżna koszula bielała, lecz rysy znikały prawie w półzmroku sionki, śmiał się cichym, w głębi piersi szemrzącym śmiechem.
— Rączki już nadmiar zmęczone; niech już odpoczną sobie te miłe, śliczne rączki... Do takiej pracy niewzwyczajone.
Przez drzwi otwarte widać było kuchnię dość obszerną, w której, w samym środku, siedziała gromadka królików, tak ułaskawionych, że ludzkie głosy i kroki wcale ich nie płoszyły. Tylko w nierozwikłanej tej mieszaninie długich uszu i czarnej, białej, szarej sierści, z dziesięć par oczu błyszczało nakształt czarnych paciorek, w koralową oprawę ujętych. Przed niewielką kuchenną płytą, ogromnym kapturem osłonioną, stała Antolka, cała w świetle rozpalonego w piecu ogniska. Złotawe blaski obejmowały jej wątłą, wysmukłą kibić, drobne rysy różowej twarzy i włosy pełne więdnących kwiatów. Stawiając na płycie garnek pełny wody, nagle drgnęła. Kanarkowy kawaler, wybornie naśladując kukułkę, za plecami jej zawołał:
— Kuku! kuku! kuku!
— O, Jezu! — zawołała i usta nieco wzgardliwie wydęła, choć w ciemnych jej oczach przebiegły wesołe błyski, — czy to pan Michał, nic dziś nie zmęczony, aż tu jeszcze dokazywać przyszedł?
— Okropnie zmęczony! oj, oj, o! jaki ja zmęczony! Chyba mnie panna Antonina usieść przy sobie pozwoli, bo jeżeli nie, to tak zaraz, hrym! i z wielkiego zmęczenia do nóżek upadnę!
— Nie zapraszam i nie zabraniam — uśmiechnęła się dziewczyna, — tylko ciekawość: dlaczego pan Michał na wieczerzę do domu nie idzie? Czy to pan zwykle wieczerzy nie jada?
— Kiedy ja biedny człowiek jestem, sierota bezżenny, i niema dla mnie komu wieczerzy gotować!
— A ciotka?
— E! jaki tam smak w ciotczynej wieczerzy! Ja tu przyszedłem w nadziei, że na tę wieczerzę zaproszony będę, którą panna Antonina własnemi rączkami zgotuje. Czy mnie do tych przynależeć przeznaczono, którzy nadzieję za matkę sobie mają?
— Nie potwierdzam i nie zaprzeczam, — filuternie odpowiedziała dziewczyna.
On, podłużnemi, z szarą źrenicą oczyma śmiało i razem czule na nią patrząc, dalej rozmowę ciągnął:
— A żebym ja był kotkiem, toby pani inaczej mnie przyjmowała, bo bardzo kotki lubi. No, to ja zrobię się kotkiem.
I z umiejętnością niezmierną przeciągłe miauczenie kotów naśladować począł. Na ustach coraz różowszej dziewczyny przelatywały i drgały uśmiechy; spuszczała jednak powieki, wargi przygryzając.
— I kotka panna Antonina dobrem słówkiem pogłaskać nie chce? No, to ja siędę sobie na drzewie i przemienię się w plączącego puhacza!
Siadł na ławce u pieca stojącej, głowę nizko zwiesił, ramiona u piersi skrzyżował, nogi daleko przed siebie wyciągnął i zaniósł się żartobliwym a do złudzenia podobnym, lamentem puhacza. Było to już więcej niż znieść zdołała powaga dziewczyny: wybuchnęła takim śmiechem, że aż na ziemi pod piecem przysiadła.
— Cha, cha, cha, cha! — dźwięcznym, nieposkromnionym, szesnastoletnim chychotem śmiała się Antolka.
— Puha! puha! puha! — wtórował jej śmiechowi coraz zawziętszy i żałośniejszy krzyk puhacza.
W ogrodzie, w pełnem jeszcze dziennem świetle, Anzelm swą pracę gościowi ukazywał. Witold bacznie i z zajęciem oglądał młode drzewka, częste czyniąc uwagi nad niezupełnie dobrem ich hodowaniem. Tu gałęzie nie były obcięte jak należało, gdzieindziej zbyteczne pędy pozostawione były, tam nie odjęto pąków, których istnienie wyniszczało drzewa. Anzelm ciekawie słuchał i uważnych, zamyślonych oczu nie spuszczał z twarzy Witolda. Twarz ta, ożywiona, nerwowa, z bladą cerą i trochę zmęczonem czołem, tę miała właściwość, że jakiemikolwiek były myśli, które w chwili jakiejś napełniały głowę młodzieńca, płonęła ona w nich cała, jakby w łunie z wewnętrznego pożaru bijącej.
— Pan tego wszystkiego uczy się teraz, — powolnym, monotonnym swym głosem zaczął Anzelm, — i widać, że uczy się nieobojętnie. Ja bez żadnej nauki sadek ten założyłem, a i poradzić się także nie było u kogo. To też i dowiaduję się ze słów pana, że nie jednę zrobiłem pomyłkę... wierzę... Nauka ludzkim czynnościom przyświeca...
Mówił z widocznem roztargnieniem, o oczem innem myśląc, a wzrok jego coraz przenikliwiej i głębiej zatapiał się w twarzy młodzieńca. Nagle, policzek na dłoń spuszczając, cicho szeptać zaczął:
— Ale jaki pan jest podobny do stryja swego, pana Andrzeja! Chryste, jakiż podobny! I czoło, i oczy, i głos, i mówienie, wszystko takie... jakby pan Andrzej z mogiły powstał...
Blade źrenice jego wejrzeniem pobiegły daleko, ku zaniemeńskiemu borowi, a potem znowu w twarzy Witolda utkwiły.
— Tylko — zaczął jeszcze, — nie daj Boże panu takiego... lo... lo... losu!
Zająknął się, dlatego może, że we wnętrzu swem zaraz słowom swym zaprzeczył. Podniósł pochyloną dotąd głowę, czapkę na niej poprawił, powoli wyprostował przygarbione plecy.
— Albo i nie, — ze srebnym błyskiem oczu, poprawił się, — albo i nie! Daj, Boże, każdemu dobremu tak żyć i tak umrzeć, choćby i przedwcześnie!
Serdecznym i zarazem ostrożnym jakby ruchem Witold w obie swe dłonie wziął jego rękę.
— Za drugie życzenie dziękuję! — wzruszonym głosem wymówił. — Życia bez wyższych uczuć i dążeń nie chcę, i wołałbym umrzeć wcześnie z wielkim ogniem w piersi, niźli kamieniem lub mętną wodą żyć wieki!
Zrazu, przy dotknięciu młodego człowieka, Anzelm uchylił się nieco i zwykłym sobie, trwożnym, ruchem otulił się kapotą. Nie ścisnął też ręki Witolda, ale, w słowa jego cały wsłuchany, usta w zdziwieniu otworzył i zcicha wymówił:
— Nie spodziewałem się... nie spodziewałem się już w swojem życiu mowy takiej słyszeć... Chryste! czy zabici mogą drugi raz ożyć?
— Nie — zawołał Witold, — oni sami śpią na wieki, ale uczucia ich i myśli krążyć nie przestają w przestrzeni i płonąć w powietrzu, aż wejdą znowu w żywych, młodych, silnych, kochających ziemię i ludzi!
— Amen! — dokończył Anzelm, poczem obaj stali przez chwilę wzruszeni, milczący, wzajemnie w siebie wpatrzeni.
— Może być — zaczął Witold, — że kiedykolwiek, gdy po ukończeniu nauk do Korczyna wrócę, w wielu względach o pomoc pana prosić będę.
— Mnie? — zdziwił się Anzelm i cofnął się znowu.
— Ej, nie! ze spokojnem już zamyśleniem mówił dalej, — ze mnie już żadnej pomocy nikomu nie będzie. Lata sił ujmują, i ubiegłej wody nie wrócisz. Ale to jest prawda, że kiedy pan w Korczynie osiądziesz, trudno będzie, trudno... uskutecznić dobre zamiary. Mnie, w moim zaciszku siedzącemu, zdaje się podczas, że jakieś wielkie lody świat pokryły i zrobiło się na nim nadmiar już zimno. Z nieba na nas leje się pochmurność, a my w tej pochmurności tak prawie jak groch rozsypany, którego każde ziarnko toczy się poosobno i poosobno gnije... Niegdyś to były między ludźmi insze myślenia i insze zamiary; ale wszystkie czasy mają swój czas i każda rzecz przed oczyma człowieka jak woda ubiega, jak liść zwiędły żółknie...
— Dziwnie pan smutny jesteś, i zdawać się może, że już o wszystkiem dobrem zwątpiłeś, — z palącą ciekawością w twarz mówiącego wpatrując się, przerwał Witold.
Zamyślony uśmiech przemknął się po ustach Anzelma.
— Zasmęciłem się ja raz w życiu swojem tak, że i na zawsze smętny już ostałem: to jest prawda. Ale co do zwątpiałości, to bynajmniej! Widziałem ja, owszem, stare drzewa, co próchniały i waliły się po lasach, swoje przeżywszy, ale naokoło nich wychodziły z ziemi latoroście zielone i swoją koleją w silne drzewa wyrastały. Ot, i pan teraz taką prawie jest latorością, co nowy las przepowiada, a jeżeli panu w jakiej trudności, czy w jakich zamiarach, pomocy będzie trzeba, to nie ode mnie pan ją weźmiesz, ale od mego Janka, który zarówno jest jak latorość, co na mogile silnego dębu wyrosła. Tymczasami...
Nagle ożywił się i prędzej nieco mówić zaczął:
— Tymczasami, ja cościś już i słyszałem o różnych pańskich rozmowach z ludźmi, i radach, które pan dajesz. Ot, wczoraj Walenty przyszedł do nas i mówił, że pan z usilnością ludzi namawiał, żeby złożyli się wszyscy i ze cztery studnie w okolicy wykopali, toby nam woda tak prawie krwawa nie była. I Michał rozpowiadał, że pan zbudowanie wspólnego młyna doradzasz, aby już na żarnach mleć potrzeby nie było, i różne tam insze myśli ludziom do głów podajesz. Owszem. Mnie tylko dziw brał: zkąd to wszystko wzięło się u syna pana Benedykta Korczyńskiego, który dla nas wszystkich prawie taki jest obojętny, jakby on tylko był człowiekiem z duszą przez pana Boga jemu daną, a my — kamieniami, które nogami trącać i odpychać trzeba.?
— Niech pan tego nie mówi, o! niech pan tego nigdy przede mną nie mówi! — porywczo zawołał Witold, i płomienne rumieńce uderzyły mu do czoła.
— Sam to już czuję, że zbyt śmiele przed synem na ojca powiedziałem, i o wybaczenie proszę — znowu trwożnym ruchem, owijając się kapotą, przemówił Anzelm.
— Nie to, nie! Pan nie byłeś zbyt śmiałym; tylko, widzi pan, ja ojca mego... mnie ojciec... no, ale nie mówmy już o tem lepiej! Ja panu opowiem niektóre z moich myśli: czegobym dla was pragnął i o czem myślę, że być powinno...
Przechadzali się zwolna pomiędzy drzewami, w jaskrawych blaskach zachodu, którego ukośne strzały ślizgały się po ich głowach i twarzach. Witold mówił, jak zwykle, prędko i popędliwie, z gestykulacyą żywą, z ruchliwą grą rysów, o czemś towarzyszowi swemu opowiadając, coś mu tłómacząc. Anzelm, z przygarbionemi plecami i twarzą prawie nieruchomą, słuchał go uważnie i ciekawie, rzadko kilka słów zapytania lub odpowiedzi w rozmowę wtrącając. Parę razy, jak w tęczę wpatrzony w twarz młodzieńca, cicho do samego siebie przemówił;
— Jaki do stryja podobny! — Chryste! jakiż podobny!
I w miarę przedłużania się rozmowy, ściągła, chuda, zlekka zaróżowiona twarz jego pod wielką baranią czapką okrywała się wyrazem dziwnie z sobą zmieszanych uczuć: marzycielskiej radości i niezgłębionej tęsknoty. Wejrzenie jego coraz częściej biegło daleko, ku zaniemeńskiemu borowi, a długie, blade ręce, do połowy w rękawy kapoty wsunięte, splatały się palcami silnie — trudno było odgadnąć: czy w radości niespodziewanej, czy w żałości wspomnień?
Na długiej ławce, u ściany domu stojącej, pod sięgającą dachu, ogromną gałęzią sapieżanki, za wysokiemi malwami i wieczornikami, w woniach rezedy i piwonii, dwoje młodych ludzi rozmawiało z sobą długo i zcicha. Oni jedni tylko przyczynę tego znać mogli, jeżeli sobie z niej sprawę zdawali, bo tajemnicy w rozmowie ich nie było. Mężczyzna trzymał w ręce garść dzikich kwiatów i ziół, które jedne po drugich kobiecie podawał.
— Widzi pani jak bławatki posiwiały: a takie były szafirowe, śliczne! To tak prawie jakby i jasne lato starzało razem z niemi... A to przekwitły brodawnik; zdaje się, tylko taka kulka puchu: a przy słońcu wygląda jakby z najpiękniejszego szkła była zrobiona. Szkoda, że, jak dmuchnąć, rozleci się zaraz na wszystkie strony i zniknie. Może to i szczęście człowieka, takie samo jak ta kulka puchu: dziś jest, a jutro przeciwny wiatr powieje i daleko odegna wszystko, co człowiekowi nad życie miłem było. Jak pani myśli, panno Justyno: czy szczęście człowieka zawsze jest takie niestałe?
— Nie wiem — odpowiedziała kobieta, — ja myślę czasem o szczęściu takiem, którego-by żadne najprzeciwniejsze wiatry rozwiać nie mogły...
— To panna Justyna myśli, że ludzie mogą ciężko pracować i wszelakie biedy znosić, a szczęścia swego nie utracić?
Wpół poważnie, wpół z uśmiechem, odpowiedziała pytaniem:
— A Jan i Cecylia?
Chwilę milczeli.
— Ot, ta gałązka z temi ładnemi kitkami, nazywa się tymotka, a ten różowy kwiatek to zajęczy lenek, a te żółte, takie jak prawie ogień żółte kieliszki...
Z głębi domu, z kuchni, w której Antolka wieczerzę gotowała, doleciało grube i długie bełkotanie indyka, przy którem wybuchnął srebrny i nieposkromiony śmiech dziewczęcy.
— Cha, cha, cha, cha, cha! — nieskończoną, zda się, gammą śmiała się dziewczyna.
— Bołtu — bołtu — bołtu! — śmiechowi jej wtórowało wyborne naśladowanie indyczego krzyku.
— Michał, widzi pani, już z rok do Antolki chodzi i chce z nią żenić się. Może co z tego i będzie, tylko nie zaraz, bo stryj i ja nie pozwolimy jej w szesnastu latach za mąż wychodzić. Jeżeli wiernie kocha, to niech jakich lat dwa albo i trzy poczeka, aż dziewczyna wzmocni się w sobie i pomądrzeje. Drugiemu smętny byłby ten odkład, a jemu nie! Zawsze wesoły i wszelakich konceptów pełno ma w głowie. Ja temu dziwuję się, bo, choć z przyrodzenia smętłiwy nie jestem, ale kiedy w jakich zamiarach swoich przeciwności doświadczam, to, zdaje się, do grobu poszedłbym zaraz.
W kuchni wesoło i donośnie zagwizdała wilga, a jakby na odpowiedź jej, z zagrody Fabiana doleciało także gwizdanie, na notę pieśni:

— „A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...“

— Te kieliszeczki, takie prawie żółte jak ogień, to kwiat mokrzycy, a ta gałązka... widzi pani, ja ją do rączki pani przyłożę, i zaraz przylepi się tak, że i oderwać będzie trudno; dla tej przyczyny i nazywa się ona lepka.
Ostrożnie, z uśmiechem, na ręku jej położył zieloną gałązkę, która też istotnie mnóztwem swych drobniutkich, zaledwie widzialnych, kolców do niej przylgnęła.
— Czy pani, naprawdę, popłynie z nami jutro na Mogiłę?
Pochylił się trochę i nieśmiało w twarz jej spojrzał:
— Bo to troszkę i wstydno, że do tego czasu nigdy jej pani nie odwiedziła...
Śmiałość tego zarzutu w dziwnej była sprzeczności z nieśmiałością, z jaką na mgnienie oka w twarz jej spojrzał.
— Pani pewno popłynie jutro z nami?
— Najpewniej.
— A jeżeli czasem stryj zostanie w domu?
Spojrzała na niego pogodnie, ufnie, i odpowiedziała:
— Popłynę z panem.
Tuż obok zielonej gałązki na ręku Justyny czerwieniła się szrama, od draśnięcia sierpem pochodząca. Jan, patrząc na tę różową linią, tak jakby oczu od niej oderwać nie mógł i zcicha mówił:
— Bo to, widzi pani, ja już dziś z twarzy stryja widzę, że go jutro chandra schwyci. A kiedy go już ta pochmurność napadnie, to za nic z domu nie wyjdzie, nie je, nie pije i z nikim gadać nie chce. Tak czasem przeżyje dzień jeden, a czasem dwa i trzy dni... My pod ten czas z Antolką na palcach chodzim i cicho gadamy, tak, jakby umarły w domu leżał.. Taka już u niego duszna choroba jakaś!
W tej chwili Anzelm, niezwykle śpiesznym krokiem Witolda wyprzedzając, zbliżył się do jednego z otwartych okien.
— Ja panu zaraz te książki pokażę — mówił, — zaraz po... po... po...każę.
Wązka ławka nie broniła wcale przystępu do okna: owszem, Witold przyklęknął na niej i, do wnętrza zajrzawszy, jednem spojrzeniem ogarnął dość szczególnie wyglądającą izdebkę. Był to tak zwany przeciwek, dlatego tę nazwę noszący, że sień go rozdzielała z obszerną świetlicą. Malutka to była izdebka, więcej długa niż szeroka, z nizkim, belkowatym sufitem i chropowatemi, skąpo pobielonemi ścianami. Drewniany tapczan z siennikiem, poduszką i na domowych krosnach wytkaną kołdrą, prosty stół pod oknem, zielona skrzynia, zapewne z odzieżą, i jedno stare krzesło z drewnianą tylną poręczą, — stanowiły wszystkie sprzęty znajdujące się w tej izdebce. Nad łóżkiem wisiały trzy spore obrazy: najwyżej, prawie pod sufitem, Ostrobramska Marya w ramach, złoconych i dość jeszcze błyszczącym papierem oklejonych; niżej, prawie nad samą pościelą, dwa szare, w drewnianej oprawie, wizerunki siedzących na koniu rycerzy. Zza ramy świętego obrazu wychylał się pęk palm święconych; na szare wizerunki opadała, na ćwieczku zawieszona, mała korona cierniowa. U okna, na stole, stał niewielki dzban z wodą i przy nim, dnem do góry przewrócona, szklanka, a dalej, przy samej ścianie, za lampką z wysokim kominkiem, leżało kilka książek w zniszczonej oprawie. Po te książki Anzelm rękę wyciągnął, a teraz i jednę po drugiej podawał Witoldowi. Przytem powoli czytał ich tytuły:
— „Psalmy“ Kochanowskiego... Niech pan spojrzy na te dwa wyrazy, co na boku wypisane.
— Andrzej Korczyński, — głośno przeczytał Witold.
— „Pan Tadeusz...“ Niech pan spojrzy na te dwa wypisane wyrazy...
— Andrzej Korczyński...
— „Ogrody północne...“ Niech pan spojrzy...
W ten sposób kilka tytułów przeczytał, chudym swym palcem wskazując napisy im towarzyszące, z jednostajnem zawsze brzmieniem. Jeden tylko był nieco dłuższy; zawierał się w czterech wyrazach: „Andrzej Korczyński — Jerzemu Bohatyrowiczowi.“
— Ojcu Janka, jego ojcu, — ze szczególnem ku Witoldowi mrugnięciem szepnął Anzelm, a potem książki znowu na stole złożył.
— Wszystko to od niego, i tyle tylko u nas światłości jest, ile on jej zostawił. Gdzie tam! i tyle już niema, bo jedni pomarli, drudzy zgłupieli i zapomnieli, a są i tacy nawet, co bez uszanowania i wdzięczności, owszem, z pośmiewiskiem go wspominają. Z mułu ziemskiego zlepieni jesteśmy, i o to tylko dbamy, co tycze się mułu tego, czyli naszego ciała. Ale kto raz choć troszkę duszne radości poznał, ten dla pana Andrzeja wieczną wdzięczność zachowuje i czuje po nim wieczną tęsknotę. On to siał, on oświecał; on ten ogień, o którym pan tylko co mówił, w sercach ludzkich podtrzymywał; on za niego i młodą głowę swoję oddał... Niechże mu światłość twoja niebieska, Boże sprawiedliwy, świeci na wieki wiekuiste! Amen.
Głowę ku rękom splecionym pochylił, i dwie grube łzy ściekły na dwie ogniste plamy, które przy ostatnich słowach wybiły mu się na policzki. Witold, wpół klęcząc na nizkiej ławie, o ramę okna ramieniem oparty, wpadł w zamyślenie długie i posępne. Dość dziwną było rzeczą, jak ta twarz młodzieńcza mieniła się stosownie do wewnętrznych poruszeń duszy. Przed godziną wesoły, prawie jak dziecko swawolny, potem oblany łuną apostolskiego zapału, nieraz wyglądał tak, jakgdyby skąpał się cały w cierpieniach, klęskach, upadkach i urąganiach, napełniających całe lat dziesiątki. Istotnie był on w nich skąpany, wzrósł wśród nich, zaprawiły mu one krew i myśl, aż teraz, dziecko prawie, stał z chmurnem czołem twardo doświadczonego męża i ponurym wzrokiem kogoś, kto patrzy w ciemne i niezgłębione otchłanie. Długo przecież trwać to u niego nie mogło, i po chwili ciekawie znowu przypatrywał się wnętrzu izdebki Anzelma.
— Izdebka pańska przypomina klasztorną celę, — zauważył.
Anzelm także poskromił wzruszenie, albo je ukrył, i ze spokojnym już uśmiechem odpowiedział:
— A tak! Ja też ją celką swoją nazywam. W jednej piosence są takie słowa... śpiewałem ja tę piosenkę często dawniej, kiedy jeszcze pogoda na świecie panowała:

„Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Trzy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...




X.

Czółno, wysłane gałęźmi srebrnej topoli, Jan silnie od brzegu odepchnął, a potem sam w nie wskoczył. Z wiosłem w ręku, z czołem nawpół tylko daszkiem czapki osłonionem, w krótkiej, kolan niesięgającej, siermiędze, zielonemi taśmami przyozdobionej, z uśmiechem towarzyszki swojej zapytał:
— Czy wygodnie?
— Wybornie — odpowiedziała.
Zielone i wonne posłanie z liści było istotnie wygodnem; przykrywała je do połowy jej biała suknia. Kilka lat już minęło, odkąd ani razu nie pomyślała o przybraniu się w ten strój prosty i tani, ale świeży i zalotnie odkrywający szyję i ramiona. Oddawna też nie układała swych czarnych włosów w sposób tak dobrze uwydatniający piękne linie nizkiego jej czoła i nie zwijała ich z tyłu głowy w węzeł tak ciężki i malowniczo opuszczający się na kark, zlekka przez ogorzeliznę pozłocony. W kilka godzin po południu zstąpiła była w wysokiej góry ku rzece i na chwilę stanęła w tem miejscu, gdzie, w równej prawie linii z zagrodą Anzelma, pośrodku góry, na jej małej wypukłości, wyrastała gruba, rozłożysta topola. Pod topolą stanęła, pochyliła się i w dół spojrzała. W dole, na wązkiem, piaszczystem wybrzeżu, tuż przy czółnie wysłanem zielenią, Jan, spostrzegłszy ją, wysoko wzniósł czapkę nad jasno-złotemi włosami.
— Dzień dobry! — zawołał donośnie.
Woda pod dotknięciem wiosła zaszumiała, czółno zakołysało się i z przybrzeżnej mielizny na toń spłynęło.
— A stryj? — zapytała Justyna.
— Chory. Wczoraj po pożegnaniu się z państwem do swojej izby poszedł i drzwi na kruczek zaszczepił. Przez okno tylko widać, że na tapczanie leży, oczy sobie ręką zasłoniwszy, senliwy taki, czy w myślach utopiony? Bóg to wie!
Płynęli powoli w górę rzeki. Nad rzeką wznosiła się z jednej strony naga, żółta ściana, z nieruchomym borem u szczytu; z drugiej — wysoka, zielona góra, u której wierzchu białe i szare domowstwa okolicy, z gankami, świecącemi oknami i dymiącemi kominami, jak paciorki jedno po drugiem wychylały się zza zieleni potężnych drzew i przezroczystych gajów. Od każdego z domowstw biegły ku rzece wydeptane ścieżki i, łamiąc się w różne kierunki, rysunkiem białych linii okrywały zielony, w garby i płaszczyzny pogięty, stok góry. Upalne słońce osypywało nieścigniony szlak wody ulewą iskier, a tu i owdzie łamiące się w falach jego promienie tworzyły ogniska olśniewających świateł. Chwilami te ogniska, wyrzucające z siebie nizkie snopy promieni, bladły lub całkiem gasły, a w błękitach wody, pod delikatnym rysunkiem drobnych fal, sunęły ciemne odbicia przepływających pod niebem chmur. Nie były to chmury natychmiastową burzą grożące, ale raczej białe obłoki, mętną szarością wydęte, wydłużające się, z brzegami przelewającemi się w coraz-to nowe linie i kształty. W cichem i parnem powietrzu, powoli i nizko sunąc, cochwila przysłaniały one, to odkrywały, rozżarzoną tarczę słońca, sprawiając tem w powietrzu zmienną grę promiennych jasności i nagłych przyciemnień. Tam, gdzie rzeka daleko przed pomykającem czółnem za bór skręcała, chmury zgromadzały się, łączyły i skłon nieba zasłaniały ścianą wełnistych, ciemnych, srebrem obrębionych kłębów.
— Może dziś deszcz, albo i burza będzie, — zauważył Jan, który na wązkiej ławeczce, w sam prawie dziób czółna wprawionej, siedział i, z pochyloną ku wodzie głową powoli wiosłem fale jej rozgarniał.
Na wysokiej, zielonej górze zniknęły ostatnie domy okolicy, a tuż za niemi góra rozszczepiała się na rozpadlinę głęboką i długą, otwierającą się od strony rzeki olbrzymim trójkątem ścian w tył odgiętych i ku szczytom rozwierających się coraz szerzej. Jan ruchem głowy wskazał Justynie parów Jana i Cecylii i napełniające go, nieprzebyte, różnemi odcieniami zieloności mieniące się, jaskrawemi barwami kwiatów i jagód nakrapiane, gęstwie roślinne.
Justyna podniosła się trochę na siedzeniu. W tym chaosie linii i barw pragnęła odkryć stary grobowiec.
— Schowany on jest przed światem, i z nijakiej strony zobaczyć go nie można, — rzekł Jan. — Chyba jesienią, kiedy drzewa i krzaki wszystkie liście swe utracą, zamajaczy on przed oczyma tego, kto tędy płynie. Czy pani nie uprzykrzyło się płynąć?
Opowiedział, że do Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz dwie drogi prowadzą. Można przeprawić się na przeciwną stronę rzeki naprzeciw dworu lub okolicy i potem dobrą godzinę iść lasem; albo płynąć trzeba dłużej, z pół godziny, i wylądować na piaskach, od których do tego miejsca i wiorsty nie będzie. Powiózł ją tą drugą drogą, bo chciał jej pokazać piaski.
— Później powiem — dodał, — dla jakiej przyczyny zechciało mi się, aby pani na tych piaskach była. Dla mojej pamięci to takie Nie dokończył, bo z uwagą, mrużącemi się nieco przed blaskiem oczyma, przypatrywać się zaczął pszczole, która, z głuchem brzęczeniem, nizko nad wodą leciała. Z przeciwnego brzegu rzeki wracające pszczoły od czasu do czasu nad głowami płynących przelatywały; ale ta opuszczała się coraz niżej, okrywającą ją żółtą lepkością, jak kroplami roztopionego bursztynu, na słońcu błyszcząc. Jan chwiejnego jej i coraz niższego lotu z oczu nie spuszczał, i zręcznym ruchem, w chwili, gdy skrzydłami muskać wodę już zaczynała, podsunął ku niej wiosło, na którem z głuchem stuknięciem osiadła. Potem ostrożnie, troskliwie omdlałego owada z wiosła na brzeg czółna zsunął.
— Szkoda pracowitego zwierzątka — aby utonęło marnie, — zauważył. — Może ty moja? — uśmiechnął się do pszczoły, nieruchomo na brzegu czółna siedzącej.
Za wielkim trójkątem, otwierającym parów Jana i Cecylii, zielona góra przemieniła się w stromą, gładką i nagą wyniosłość, od pokładów marglu zaczerwienioną i u samego szczytu wystającą szerokim gzemsem twardej, gorąco-żółtej gliny. Pod tym gzemsem ciemniały otwory, z niezmierną regularnością zaokrąglone i w równych od siebie odległościach ciągnące się długim szeregiem.
— Co to? — zapytała Justyna.
Ale nim towarzysz jej miał czas odpowiedzieć, w jednem z tych ziemnych wydrążeń zaczerniało coś, bielą błysnęło, i ptak, wysmukły, ze śnieżną piersią i długiemi skrzydły, szafirową czarnością połyskującemi, błyskawicznie szybko na dół spłynąwszy, krętym lotem prawie nad ich głowami przeleciał.
— Jaskółka! — zawołała Justyna.
— To są jaskółcze gniazda, — patrząc na okrągłe otwory, potwierdził Jan. — Taką ten ptak ma przemyślność, że w tej twardej i gołej skale mieszkania sobie wykuwa. Niegdyś nadmiar ciekawy byłem tych pałaców i, czy pani da wiarę? przekonałem się, że one tam sobie, te ptaki, prawdziwe pokoje i korytarze budują... Ot, i druga leci, i trzecia, i czwarta!...
Z pokojów i korytarzy, w nagiej i gładkiej ścianie wykutych, ptaki wylatywały coraz liczniej, czarnemi skrzydły i śnieżnemi piersiami na jej czerwonawem i żółtem tle migocąc i szybko spuszczając się nad wodę. Szelestem ich skrzydeł spłoszona pszczoła, z odzyskaną w spoczynku siłą, zerwała się z brzegu czółna i, głośno, tryumfująco brzęcząc, w kierunku parowu i okolicy uleciała.
Jan ścigał ją wzrokiem.
— Ot, i uratowane pracowite, dobre zwierzątko! — z pogodnym, zadowolonym uśmiechem na ustach i w oczach, zwolna wymówił.
— Zawsze to o jednę śmierć mniej, a o jednę kroplę słodyczy więcej na świecie, — dodała Justyna, a zdawać się mogło, że pogodne zadowolenie z uśmiechu Jana na jej twarz spłynęło.
— Prawdę pani mówi, — odparł, zatapiając wiosło w wodzie; — umierania i goryczy zawsze pełno na świecie, a słodycz na nim bardzo jest droga...
— Zkąd pan wie o tem? — żywo zapytała.
Popatrzył na nią długo, dziwnie, z trochę ironicznym uśmiechem w oczach.
— Państwo myślą — zaczął, — że człowiek w prostym stanie będący uczucia swego i swoich myśli nie ma... ale może w tem jest pomyłka...
Chciał coś jeszcze mówić, ale powstrzymał się; krewkim tylko ruchem czapkę na czole poprawił i żywiej wiosłować zaczął.
— Wiem i wierzę, — z powagą rzekła Justyna.
Uśmiechnął się znowu i ręką skinął.
— Co pani wie? — trochę porywczo rzucił.
— To prawda, — odpowiedziała, i cała rumieńcem spłonęła.
Jemu we wpatrzonym w nią wzroku zagrał żal.
— Niema czego wstydzić się, ani smęcić, — łagodnie już przemówił; — tak już pani urodziła się, i uczyła się też czego innego...
W tej chwili usłyszeli żałosne skomlenie psa, oraz, przewlekłym, gapiowatym głosem wymówione:
— Dobry wieczór państwu!
O kilkadziesiąt kroków od brzegu, w malutkiem czółnie, przymocowanem do tyki w dnie rzeki utkwionej, siedział, z wędą na wodę puszczoną, Julek Bohatyrowicz, a na małym, zielonym przylądku, w wyciągniętej postawie i z oczyma w pana wpatrzonemi, czarny Sargas coraz głośniej i przeciągłej skomlił. Ten pleczysty człowiek, z wielką czerwoną twarzą i wydobywającą się z pod czapki gęstwiną ognistych włosów, w malutkiej łupince nieruchomo nad wodą siedzący, miał w sobie coś prawie fantastycznego. Wziąć-by go można było za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole.
Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym człowiek ten witał nadpływających. Widać było zresztą, że takim samym uśmiechem, szerokim, dziecinnym, rząd śnieżnych zębów ukazującym, witał on wszystko, cokolwiek na niebie i ziemi spotykał, — wzrokiem podłużnych, pełnych, szafirowych oczu, tak samo jak usta śmiejących się dziecinnie, niewinnie i przyjacielsko.
— A dokąd? — na płynącą parę patrząc, lecz najlżejszego poruszenia nie czyniąc, zapytał.
— Na Mogiłę, — odpowiedział Jan.
— Che, che, che! proszę tylko nie bawić się długo!
— A dla jakiej przyczyny?
— A dla tej, że przed zachodem słońca ulewa spadnie... che? che, che!
Czółno Jana otarło się prawie o drugie, na którem siedział śmiejący się wciąż wodny atleta.
— Czemu Sargasa do czółna nie wziąłeś?
— Przeszkadza.
— Głupie zwierzę! Mógłby przypłynąć do pana, kiedy tak już tęskni...
— Nie pozwoliłem!
Prędkim ruchem targnął wędę, i mała ryba, trzepocząc się u jej końca, srebrną iskrą błysnęła w powietrzu.
Jan i Justyna płynęli dalej. Jan mówił o Julku. Dziwny to był chłopak. Od dzieciństwa durniem go nazywali, ojciec nawet często go bił za nierozgarniętość, i w familii był on zawsze ostatnim, Więc też przyrósł do Niemna; zdaje się, jakby duszę swoję w tej rzece zostawiał, tak pilno mu wracać do niej, ilekroć opuścić ją musi. Rzadko też ją opuszcza. Na wodzie jada, na wodzie, albo przy brzegu, często i nocuje. Do roboty gospodarskiej nadmiar leniwy i niezdatny, ryb mnóztwo łowi, w blizkiem miasteczku je sprzedaje i pieniądze regularnie ojcu odnosi. Niemen i jeszcze ten pies Sargas — to całe jego kochanie. Kiedy trzy lata temu do wojska iść miał, to po całych dniach lamentował, jak on bez Niemna wyżyje, i traf! skurczyły mu się dwa palce u prawej ręki; ni z tego, ni z owego skurczyły się: okaleczał! Wszyscy dobrze wiedzą, co o tem okaleczeniu myśleć. Na to mu rozumu wystarczyło. Głupi niby, a chytry. Teraz za niego drugi z rzędu syn Fabiana do wojska pójdzie, i dla tej przyczyny u nich tam niezgoda w familii panuje.
— Ale ot! — przerwał sobie opowiadanie Jan, — już i piaski widać!...
Brzegi rzeki stawały się coraz uboższemi i dzikszemi. Z jednej strony, tam, gdzie przed kwadransem sielsko i malowniczo uśmiechały się szare i białe domki okolicy, a potem wielki parów wspaniale rozchylał wargi, zielonością po brzegi nalane, teraz nad nagą, gładką, czerwonawą ścianą widać było stojące rzadkie zboża, tu i owdzie ocienione krzywą wierzbą albo starą gruszą. Z drugiej strony brzeg zniżał się, do równego z rzeką poziomu spływał, a gęsty bór, nie znikał wprawdzie, lecz cofał się, jakby usuwany przez rozległe, białe, małemi wzgórzami zbałwanione piaski. Czółno wiozące dwoje młodych skierowało się ku tym piaskom, i wężowemi skrętami, prześliznąwszy się pośród wielkich kamieni, nad płytką wodą wystającemi, u lądu stanęło.
— Proszę stanąć i naokoło spojrzeć, — głosem cichszym niż zwykle rzekł Jan.
Justyna usłuchała i, zatrzymawszy się, wzrokiem dokoła powiodła. Znajdowali się wśród piaszczystego rozłogu, którego część nie bez trudności już przebyli. Podobne to było do jeziora, z jednej strony ujętego w ciemne półkole boru, a z drugiej rozdzielonego z rzeką zasłaniającem ją pasmem piaszczystych pagórków. Jak powierzchnia wody, tak piaski te pokryte były nieskończonemi łańcuchami zmarszczek, a choć z pozoru powietrze wydawało się nieruchomem, unosiły się z nich tu i owdzie nizkie tumany, które poziomym lotem, przebywając małe przestrzenie, opadały na ziemię pyłem cichym i tak miałkim, że prawie ziarnka od ziarnka rozróżnić w nim nie było można.
Bór, jakby niechętnie usuwając się w głąb widnokręgu, zostawiał za sobą szerokie pasy karłowatych, kolczastych, białością piasku przeświecających zarośli, i za niemi dopiero powoli wybijał się znowu, w wysoką, ciemną ścianę. U stóp zarośli różowate wrzosy rozciągały daleko suche i smętne girlandy, a potem już, od krańca do krańca tej pustki, nie było nic, prócz pomarszczonych głębokich piasków i małych tumanów, które tu i owdzie wzbijały się na płaszczyźnie lub, nakształt znikomych dymów, wytryskiwały i nikły nad okrągłemi, nagiemi czołami pagórków. Ani drzewa, ani kwiatu, ani najdrobniejszego ziółka; żadnego też dźwięku, oprócz krakania wrony, która ciężko i wysoko wyleciała z nad rzeki i w borze przepadła; żadnej barwy oprócz białości piasku i szarawej różowości wrzosów; żadnego ruchu, oprócz sunących po niebie ciężkich, długich, mętną szarością nabrzmiałych obłoków; żadnej woni, oprócz suchego i krztuszącego pyłu, który wydawał się oddechem tego miejsca.
Stopy Justyny pogrążały się w miałkiej, suchej, gorącej topieli. Wzrok jej ze zdziwieniem przesuwał się po tej pustyni, której nigdy nie widziała, na którą też prawie nigdy nie patrzyło żadne ludzkie oko, bo żadna praca, żaden plon i żadna, dokądkolwiek prowadząca, droga nie przywodziła tu ludzkich kroków i zamiarów, Ale gdy spojrzała na towarzysza, jeszcze większe uczuła zdziwienie.
Jan zdjął czapkę i zamyślonemi oczyma wodził po nagich szczytach pagórków. Miał postawę człowieka, który stanął w progu kościoła i wpatruje się w ołtarz. Możnaby myśleć, że nigdzie tyle, ile w tem miejscu, nie czuł się człowiekiem, i nigdzie tyle nie doznawał ludzkich, wyższych, od codziennego życia dalekich uczuć i myśli.
— Dawno tu nie byłem — zaczął też takim głosem, jakim człowiek w progu świątyni przemawia. — Może pięć, może sześć lat nie byłem. Stryj woli na Mogiłę tamtą drogą chodzić, bo raz, jak przez te piaski szedł, twarzą wprost na ziemię upadł i z godzinę od płaczu ryczał...
— Czegóż tak płakał? — ze wzruszeniem, z którego przyczyn jeszcze sobie jasno sprawy nie zdawała, spytała Justyna.
— Bo, długo chorym będąc, z chaty prawie nie wychodził i pierwszy raz wtedy po swojem wskrzeszeniu to miejsce zobaczył, przez które niegdyś z wielką kompanią jechał...
Zrozumiała, i więcej nie pytała o nie.
Jan, ciągle na wzgórza patrząc, mówił dalej:
— Dla mojej pamięci to miejsce jest bardzo ważne, bo ja tu, z tego pagórka, ostatni raz ojca widziałem...
Wskazujący palec ku jednemu z pagórków wyciągnął.
— Widzi pani, tam, ten trzeci od boru pagórek?... Dniem i nocą, latem i zimą pusty on stoi, i żadne nawet ziółko uczepić się go nie chce. A jednakże był niegdyś taki wieczór, że od góry do dołu zdeptały go ludzkie i końskie nogi, i łez niemało na niego spadło.
— Pan to wszystko dobrze pamiętasz?
— A jakże! Pani i wiary dać nie może, jak pamiętam. Siedem lat pod ten czas skończyłem, ósmy mi szedł: to może i nie dziwno, że pamiętam.
Uszli już byli kilkadziesiąt kroków naprzód. Jan znowu twarzą zwrócił się ku pagórkowi i stanął.
— Ztąd Niemna nie widać — zaczął — ale my wtedy z tego pagórka dwie godziny, albo może i trzy, patrzyli na rzekę, którą przypływały czółna i łodzie, z jednej strony i z drugiej ludzi przywożąc. Od brzegu do brzegu zaś szedł i powracał promek na łodziach nie duży... Wszyscy przez te piaski przeszli, przejechali, i już ich widać nie było. Wieczór zrobił się majowy. Jak dziś pamiętam, księżyc dobrze już posunął się był do środka nieba i tkwił nad samemi piaskami. Cichość panowała na rzece, na brzegach tylko, w borze słowik śpiewał... Wtenczas ociec pocałował matkę, coś jej poszeptał, a potem mnie z ziemi na rękach podniósł i całować zaczął. Wprzód nigdy mnie tak nie całował, bo człowiekiem był więcej pochmurnym niżeli wesołym, i częściej w milczącem zamyśleniu pogrążał się, niż okazywał to, co miał w sobie, nie tak jak stryj Anzelm, który wesoły był, gadatliwy i cały na wierzchu. Podobno też za tę pochmurność i za to utrapianie się w myślach tak nadmiar ojca mego polubił pan Andrzej. Ale wtenczas ociec, dziecko swe żegnający, w zamkniętości swojej nie wytrzymał: cisnął mnie do siebie tak mocno, że aż bolało, i mało nie tysiąc razy mnie pocałował. W tej samej minucie pan Andrzej żegnał się ze swoją żoną i ze swoim synkiem. Stała też tam panna Marta, która w tę porę młodą jeszcze była, i kiedy stryja żegnała, troszkę wprzódy święcony medalik jakiś na szyję mu powiesiła; stało i więcej ludzi różnych ze dworu i z okolicy, może wszystkich osób ze dwadzieścia. Nikt tam bardzo głośno nie mówił, ale wszyscy rozmawiali, i zrobił się z tego taki gwar, jak kiedy wiele razem rojów brzęczy. Do tego dwa konie osiodłane i pod pagórkiem tym stojące z niecierpliwości parskały, kopytami piasek grzebiąc. Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam; to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi, pomiędzy pagórkami a borem. Księżyc wprost nad piaskami świecił, a w jego światłości ociec i pan Andrzej, jeden przy drugim, na koniach równej piękności jechali. Jechali oni ani bardzo prędko, ani bardzo powoli; konie pod nimi podnosiły się równo, równo, jak przy muzyce... Nie obejrzawszy się ani razu, piaski na ukos, tędy, przejechali, i tam... widzi pani to miejsce? z oczu naszych znikli... Słowik w borze śpiewał...
Wyciągniętem ramieniem wskazywał punkt boru, ku któremu właśnie zbliżali się powoli. — W miarę zbliżania się do lasu piasek twardniał pod ich stopami; szli teraz po szeroko rozpościerających się, różowawych girlandach wrzosów. Milczeli chwilę.
— I więcej nigdy już pan ojca swego nie widziałeś?
— Raz już tylko, po tem ostatniem rozstaniu, o nim usłyszałem. Pewno dobrze po świętym Janie, a może i około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało i gdzieniegdzie żąć je zaczynali, staliśmy w okolicy, nad samym brzegiem, gdzie... pani wie? na naszem podwórku lipy rosną. Nie dużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoich podwórkach zgromadzali się i, tak samo kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piasków obróceni, stuków i grzmotów słuchali, co tam toczyły się i turkotały, to dłużej, to krócej, to prędko, to pomaleńku, jakby z całego nieba pioruny zebrały się i w to miejsce biły. Słowik już wtenczas nie śpiewał; zato gdzieniegdzie podejmowały się z nad boru chmury wszelakiego ptactwa i, jak zwaryowane, z przeraźliwemi krzykami latały nad borem, nad rzeką, na drugi brzeg uciekając, albo też lecąc jaknajdalej, zdaje się, na oślep... Nad piaskami zaś ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a po całym borze podniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki. Ja wtedy tak przeląkłem się, że całego mnie trząść zaczęło, i mocno uczepiłem się matki, która fartuch przy oczach trzymała i przed sąsiadkami, co do niej z szeptaniem przybiegały, pocichu lamentowała. Potem jednakowoż i krzyki zamilkły... Noc nastała... Widać, że niebo chmury zaległy, bo zrobiło się bardzo ciemno. Ale pomimo nocy ludzie wciąż kupkami na swoich podwórkach stali, albo siedzieli, ku piaskom patrząc, a na miejsce tych ptasich wrzasków, które rozlegały się we dnie, po całej okolicy w ciemności nocnej rozeszły się szepty ludzkie, szumienie wiatru naśladujące. W tej cichości i w tem szumieniu posłyszeliśmy jednakże na przeciwnym brzegu rzeki wielkie pluśnięcie wody, a potem już ciche, ale ciągle jednostajne, pluskanie. Ktościś do wody skoczył, płynął, rzekę przepłynął, i zpod lip naszych widać było cień jakiś, wstępujący pod górę to prędko, to pomału, aż ostatni raz skoczył i wprost przed nami stanął. Matka przeżegnała się, krzyknęła: „Anzelm!“ — i zakręciła się na miejscu, jak nieprzytomna. Ale stary Jakób, który jeszcze wtenczas nie zupełnie był waryatem, wziął stryja za rękę, do chaty go zawiódł i światło rozniecił. Kupka też ludzi wcisnęła się do chaty. Mnie znowu trząść zaczęło, kiedy na stryja spojrzałem. Jezu drogi! jak on wyglądał! Twarz miał czarną jak u Murzyna i tylko oczami wilczemi błyszczącą, odzież calutką w dziurach, rękę jednę opuszczoną i bezwładną, a z włosów i odzienia woda mu potokami ciekła. Dyszał tak, że słowa wymówić nie mógł i tylko kiedy-niekiedy stękał, jakby w nim co pękało. Ludzie koło niego szeptali, pytali, nawet go za ręce i odzież targali: on nic! Raz tylko na mnie spojrzał, i łzy potokiem ściekły mu po uczernionej twarzy. Za kołnierz od koszuli mnie schwycił i tak nagle do siebie przysunął, że aż krzyknąłem ze strachu. A potem zaczął do mnie mówić... Z początku niewyraźnie mówił, i zrozumieć nie mogłem: ale potem, nie wiem czemu, zrozumiałem, że on mnie każę do dworu korczyńskiego lecieć, do pana Benedykta, który teraz w domu siedzi, i powiedzieć jemu... „O, Jezu drogi... powiedz ty jemu, że pan Andrzej tu!...“ i na czoło sobie pokazał... „A twój ociec tu!...“ i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył; „Obudwóch niema!.. i spytał się mnie: „Zrozumiałeś?“ Zrozumiałem... Zrozumiałem tak dobrze, że do dziśdnia...
Do dziś to wspomnienie rwało mu głos w piersi, która przecież innym razem tak rozgłośne pieśni na pola rzucała.
Oboje nie spostrzegli, że już znajdują się w lesie; nie widzieli dokoła siebie drzew, świateł i cieni; nie słyszeli szczebiotu ptactwa, który nad niemi rozlegał się coraz głośniej.
On szedł z nizko pochyloną głową, w ziemię patrzył i o towarzyszce swej całkiem w tej chwili zapominać się zdawał. Ona, przeciwnie, ku niemu zwrócona, ani na chwilę nie spuszczała z twarzy jego swych szarych źrenic, które zpod czarnych rzęs i brwi gorzały ciekawie i chmurnie.
— Żałość mnie wtenczas ogarnęła taka, że o strachu zapomniałem. Do dworu drogę znałem dobrze, ociec mnie tam z sobą brał i panna Marta często po mnie przysyłała: niedługa droga. Do dworu tedy leciałem w ciemności i od płaczu zataczałem się, ale leciałem, aż do sieni wpadłem, gdzie lokaj stał i z początku puszczać mnie dalej nie chciał; ale, dziecko całe we łzach obaczywszy, puścił. Ja przez salę stołową i drugi jakiś pokój do gabinetu pana Benedykta wleciałem i, wprost przed jego nogami na ziemię padłszy, głośno zawyłem. On stał pomiędzy kominem, na którym ogień palił się, i biurkiem, którego wszystkie szuflady powysuwane były. Więcej ja cień jego na ścianie niż jego samego zobaczyłem, i zdało się, że na tym cieniu wszystkie włosy, jakby rozrzucony snop zboża, zjeżone stały. Nachylił się, poznał mnie i na nogi postawił. „A co?“ — zapytał. Ja jemu, tchu od płaczu nie mając, tyle tylko: „Stryj powiedzieć kazał, że pan Andrzej tu!..*“ i na czoło sobie pokazałem; „a mój ojciec tu!...„ i na piersi sobie pokazałem. I dołożyłem jeszcze: „Obudwóch niema!“ Tylko co zaś te dwa słowa wymówiłem, jak rozejdzie się po pokoju jakiś krzyk okropny, ni to ludzki, ni to zwierzęcy: i wtenczas dopiero obaczyłem, że w kąteczku pokoju pani Andrzejewa jak martwa kłoda zwaliła się z kanapy, czy z krzesła, na ziemię... zwaliła się i leżała z twarzą do sufitu obróconą, a taką białą jak kreda, z oczyma zamkniętemi. Pan Benedykt tylko obudwoma rękoma za głowę złapał się, tasiemkę od dzwonka tak mocno targnął, że mu w rękach została, i, jak tylko do pokoju panna Marta wbiegła, panią Andrzejową jej pokazał, a sam pędem z domu wypadł i prosto do okolicy biegł. Ja też za nim biegłem, ale dopędzić go nie mogłem, bo już i zmęczony byłem... więc kiedy do chaty naszej wszedłem, pan Benedykt i stryj z sobą rozmawiali, a tego, co mówili, nie słyszałem. Jednom tylko to posłyszał, że pan Benedykt zapytał się: „A Dominik?“ Stryj zaś znak taki około rąk i nóg zrobił, jakby je czemś wiązał, i stał ciągle plecami do ściany przyparty, z jedną ręką bezwładną, a drugą sobie po uczernionej twarzy, jakby w nieprzytomności, wodząc. Nogi pod nim trzęsły się i z włosów jeszcze po kropelce woda ściekała. Pan Benedykt nie krzyknął, nie zapłakał, tylko do okna poszedł i, w nocne ciemności patrząc, kilka razy, takim głosem jak człowiek w momencie konania będący, imienia boskiego wezwał...
— Straszne historye! — szepnęła Justyna.
Jan, jakby obecność jej w tej chwili sobie przypominając, nagle zwrócił się ku niej i długo patrzył na kilka łez, które, jedna za drugą, cicho i powoli, z pod rzęs jej spuszczonych stoczyły się na policzki. Przed siebie potem spojrzał i żywym ruchem ramienia jej dotknął:
— Niech pani stanie i popatrzy!
Stanęła, i w tej chwili dopiero spostrzegła, że znajduje się w głębi boru. W tej chwili też poraź pierwszy do słuchu jej dostał się ogromny gwar ptactwa, który od początku lasu rósł, wzbierał, a tu wybuchnął niepodobnym do rozplątania chaosem dźwięków. Zarazem ogarnęły ją mocne wonie smoły, jałowcu, cząbrów, zmieszane z wilgotnym i cmentarze przywodzącym na pamięć zapachem, który wydaje z siebie, wiecznym cieniem osłoniona, białą pleśnią kwitnąca ziemia.
— Niech pani przed siebie patrzy, — powtórzył Jan.
To, co jej ukazywał, było rozległą polaną, czy łąką leśną, objętą regularnem i ściśle zamkniętem kołem falistych wzgórzystości, po których pięły się i spływały coraz gęściej tłoczące się i plączące z sobą stare sosny, jodły i młode zarośla. Miejscami szerokie, aż do ziemi opuszczające się gałęzie jodeł i bujające dokoła nich, mnóztwem sęków zjeżone i girlandami szorstkich widłaków oplątane, młode zarośla jodłowe tworzyły długie ściany i grube kolumny zieloności, tak ciemnej, że prawie czarnej. Gdzieindziej sosny wysmukłe, proste, gładkie, u szczytów swych dopiero korony gałęzi rozpościerające, podnosiły się z nad kobierca, wyhaftowanego w przedziwne wachlarze paproci i przedziwniejsze puchy mchów różnobarwnych. Te paprociowe linie strzępiaste, wzajem na sobie spoczywające, lekkie, choć ogromne, wszystkiemi odcieniami zieloności umalowane i te, wyglądające z pod nich, lub całkiem je zastępujące, mchy seledynowe, brunatne, siwe, z niepojętą delikatnością w miryady drobniuchnych gałązek wyrzeźbione, słały się daleko, jakby w nieskończoność, znikając pod gęstwinami i odrodzonem morzem wypływając znowu na przezroczyste przestrzenie boru. Na przezroczystych przestrzeniach, w rozległym półcieniu, po gładkich pniach sosen, po mchach i paprociach, w górze, u dołu, wszędzie, biegały, goniły się, ślizgały, tu pożarem wybuchały, tam rozbijały się w goje iskier, smugi, potoki, strzały światłości słonecznych. Wydawało się to świetną, zawrotną, w tajemnicy i milczeniu odbywającą się grą jasnych i mrocznych geniuszów lasu.
Ale na otoczonej lasem polanie gier tych nie było. W górze zaokrąglał się nad nią błękit nieba, nieustannie przysłaniany sunącemi pod nim chmurami; w dole okrywała ją przyćmiona płachta słonecznego blasku, przerywana długiemi, nieruchomemi słupami cieniów, padających od jodłowych gęstwin. Wysłaniem jej była trawa nizka i nierówna, którą zrzadka usiewały liliowe cząbry i brunetki, białe krwawniki, drobne pączki dzięcieliny i nieśmiertelników. Brzegiem rosły i ku środkowi wybiegały krzaki jałowców,, twardemi jagodami, niby czarną, połyskliwą rosą osypane, albo czerwonawą rdzawością, tu i owdzie, od ciemnej zieleni, nakształt krwistych plam, odbijające. Z suchych, kolczastych gałęzi jałowcu wychylały się żółte kwiaty wilczej paszczy i wypełzały, daleko po ziemi ciągnące się, girlandy mnóztwa odmian powojów, bluszczów i widłaków. Tu i owdzie pod krzakami i śród nizkiej trawy, czerwieniły się i żółciły grzyby najszczególniejszych kształtów, lub, woń stęchlizny z siebie wydając, bielała pleśń ziemi. W głębi, pod ciemną kolumną kilku splecionych z sobą jodeł, słupem padającego od nich cienia okryty, wznosił się niewysoki pagórek, mający kształt podługowaty i łagodne stoki, niby wał, niby kurchan, widocznie rękami ludzkiemi usypany i, jak cała ta polana, nizką, w nierówne kępy pogarbioną trawą obrosły.
Jan w milczeniu pagórek ten Justynie ukazał; ona też, milcząc, skinęła głową: wiedziała, że to zbiorowa mogiła.
— Ilu? — zapytała zcicha.
— Czterdziestu — odpowiedział i kroku przyśpieszył.
Suche, czarne szyszki pod stopami ich zatrzeszczały, kiciasty ogon uciekającej wiewiórki zaszeleścił w jodłach, kos gwizdał donośnie, trochę dalej szczygły zanosiły się od śpiewu, jeszcze dalej gruchały gołębie i tętniały we wszystkich stronach rytmiczne stukania żołn i dzięciołów. Zkądeś, z wielkim szelestem skrzydeł i przeraźliwem ćwierkaniem, wzniosła się chmura drobnych leśnych wróbli; krasnoskrzydła sójka błysnęła błękitem i na gałęzi sosny usiadła; w powietrzu, jak w kadzielnicy olbrzymiej, głuszone zapachem pleśni, kipiały wonie jałowcu, smoły i cząbru.
Kiedy Jan i Justyna stanęli u Mogiły, na której gdzieniegdzie bujały proste i wysokie łodygi kampanuli, mające, zda się, tuż, tuż, przy najlżejszym powiewie, w delikatne, liliowe dzwonki uderzyć, Jan, z głową odkrytą, u stóp mogiły stojąc, zwolna wymówił:
— Zupełnie jak w pieśni:

„Chyba czarny kruk zakracze,
Czarna chmura dżdżem zapłacze...“

Kwadranse upływały, godzina prawie minęła: a Justyna siedziała jeszcze na stoku mogiły, zatopiona w myślach i uczuciach prawie zupełnie dla niej nowych.
Dziecko czasu, ciągnącego się pasmem ciężkiem i szarem, najdalszem wspomnieniem nie sięgała ona żadnej z tych strzelistych i ognistych chwil, które serca, nawet maluczkich, obejmują pożarem i rzucają w górę. Kolebka jej stała już w zmroku i milczeniu, przerywanem tylko szemraniem nizko, nizko przy ziemi krzątających się interesów powszednich i jednostkowych, lub skargami podobnemi tym, któremi płaczą wiatry w ciasnych przestrzeniach zamknięte. Rosła w atmosferze trosk i klęsk, domowemi ścianami ogrodzonych; dojrzewała w kole rozkoszy i strapień, we własnej jej sercu tylko źródło mających. Wszystko, co ją otaczało, pogrążone było w staraniach, w pracach, w rzadkich nadziejach i uciechach, w częstych obawach i żalach, zawsze tylko osobistych, ciasnych, powszednich. Dokoła niej myśli ludzkie, jak ptaki z połamanemi skrzydłami, trzepotały słabo, ciężko, zakreślając nieustannie te same, malutkie kółka; uczucia ludzkie, jak motyle po świetnym momencie miłości i wzlotów, skurczone, zgniecione, podarte, padały na ziemię. Ani razu w swem życiu nie widziała tych błyskawic, które z nieba ideałów zlatują w dusze mieszkańców ziemi. Ani razu przed jej oczyma nie wypadł z ziemi nieba ideałów sięgający grot bohaterstwa. Nie widziała nigdy bohaterstwa, poświęcenia, walk, których-by pole nie mierzyło się rozległością majątku czy szczęścia jednostki, a celem były ludzkość, naród, idea. Odwiecznym porządkiem padały na świat błyskawice owe, strzelały z ziemi owe groty, staczały się one walki, ale daleko, daleko od miejsca, w którem się urodziła, wzrosła i dojrzała Justyna. Ani sztuka muzyczna, w której od dzieciństwa ćwiczył ją ojciec; ani lekcye, udzielane jej przez nauczycielki; ani tyczące się obejścia i układu wskazówki i przestrogi, których często nie skąpiła jej pani Emilia; ani czytywane wspólne z kochanym człowiekiem poezye Musset’a i Feuilletowskie powieści, — nie podjęły przed nią zasłony, która tu i w tym momencie opadła na rzeczy ważne i wysokie.
Nieszczęście rzadko bywa mistrzem dobrym, a pognębienie, jak olbrzymia tłocznia, szczyty nawet wtłacza w padoły. W życiu jednostek i narodów bywają momenta taką miarą nieszczęść napełnione, że nic już w nich więcej zmieścić się nie może. Takiego momentu dzieckiem była Justyna, i dlatego z tej mogiły uderzyły w nią strumienie uczuć i myśli, jeżeli nie zupełnie dla niej nowych, to nigdy dotąd żywo niezaznanych i wyraźnie nieokreślonych. Pogrążyła się w nich tak, że całkiem zapomniała o sobie. Pierwszy może raz w życiu zupełnie, absolutnie o sobie zapomniała, i tylko tego nie czuć nie mogła, że serce jej stawało się większem i gorętszem, jakby z pod tej trawy, do której piersią lgnęła, wydobywało się i w nią wnikało niewidzialne płomię.
Samotność i zapomnienie mówiły do niej. Ileż wiosen, ile zim i jesieni przeminęło nad tym pagórkiem, wznoszącym się za jeziorem jałowych piasków, w zamkniętem kole starego boru! Ileż przez ten czas przeniosło się po świecie hucznych, tryumfalnych, wesołych hałasów, których najlżejsze echo tu nie doleciało! Płynęły dnie za dniami, lata za latami; kędyś, daleko, w wesołe pary łączyli się tancerze i zakochani; pracownicy z plonami w dłoniach wracali do ognisk domowych; wojownicy z chwałą na czołach nieśli zwycięzkie sztandary; po cmentarzach płonęły pochodnie żałobnych parad i kwitły róże, kochającemi dłońmi, zasadzone: tu, nad tym grobem, wiecznie było cicho i samotnie. Świat o nim nie wie nic, i tylko niebieskie sklepienie zapala nad nim w «pogodne noce gromnice gwiazd i lampę księżyca, a w dżdżyste i burzliwe rozciąga całuny chmur i huczy potężnym, żałosnym hymnem wichrów. Wiosny i lata grają mu rozgłośną muzyką ptasich śpiewów, a zimy, kładąc po drzewach śniegi i szrony, zmieniają je. w marmurowe i kryształowe grobowce. Wtedy tu bywa zimno i pusto: blade słońce miryadami iskier haftuje śnieżne wysłanie polany, a w kryształowych koronkach drzew przemienionych w grobowce czerwony gil niekiedy zagwiżdże, sroka uderzy w żałobne skrzydła, lub siwe wrony, te kumochy lasu, osiądą na nich i ochrypłymi głosy zagadają o plotkach ziemi... Zupełnie jak w starej pieśni:

„Chyba czarny kruk zakracze,
Czarna chmura dżdżem zapłacze...“

Chyba też ziemia i drzewa powieją cmentarnemi woniami jałowcu i pleśni, a w letnie wieczory wysmukłe kampanule, tknięte powietrzną pieszczotą, uderzą w liliowe dzwonki na pacierz żałobny, który wyszepczą chyba nizkie trawy...
Justyna podniosła głowę, bo usłyszała szmer monotonny, prawie srebrny, podobny do tego, jaki wydaje łagodnie z wysokości spadająca woda. Podniosła wzrok i zobaczyła przed sobą spływającą do czarności jodeł, szeroką, ruchomą, srebrzącą się wstęgę. Ruchomość jej i srebrzystość podobną była do ściekającej z góry do dołu i wielkiemi kroplami przelewającej się wody. Co to było? Czarodziejska kaskada jakaś, przez rozrzewnioną dłoń leśnej bogini nad mogiłą tą zawieszona? Była to grupa osin cienkich, blizko przy sobie rosnących, w liście bogatych i gałęźmi z sobą splecionych. Trafem, zdarzającym się dość często, wyrosły one wśród iglastej gęstwiny, srebrzystym potokiem przerzynały jej ciemność, a listki ich, okrągłe, drobne, gęste, jak srebrne krople w trwożliwem drżeniu błyskające, nieustannie, monotonnie, srebrnie szemrały, szemrały.
W pobliżu osin, o gładki pień sosny plecami oparty, Jan stał, z rękoma na piersi skrzyżowanemi, wodząc roztargnionym wzrokiem po drzewach. Justyna z odległości kilkudziesięciu kroków widziała dokładnie profil jego twarzy i całą postać, wypukłe w słonecznej smudze odrzynającą się od tła lasu. Długo na niego patrzyła. Parę razy głowa, jej zakołysała się, jakby pod wpływem zdziwienia. Myślała może o niespodziance życia, którą ją z tym człowiekiem, niedawno nieznanym, dalekim, zapoznała i tu z nim przywiodła. Potem we wpatrzonych w niego jej oczach zamigotały światła coraz żywsze, i rozrzewniony uśmiech rozchylił wargi. Coś snuło się w jej myśli i grało w sercu, snuło się coraz prędzej, grało coraz głośniej, aż prędkim, prawie porywczym, ruchem wstała, i, snadź nie chcąc deptać mogiły, obchodziła ją dokoła, ku niemu się zbliżając. Szła prędko i lekko; a suche nieśmiertelniki i zeschłe igły jodłowe szeleściły pod jej stopami. On szelest ten usłyszał, twarz ku polanie zwrócił, ramiona rozplótł i na spotkanie jej postąpił, ale zaledwie uczynił kroków parę, gdy ona przed nim stanęła, i z pochylonem, spłonieniem czołem, ze spuszczoną, wilgotną rzęsą, podała mu obie ręce.
Nie porywczym, ani namiętnym, owszem, miękkim i nieśmiałym ruchem wziął je w szerokie swe dłonie i, nizko schylony, przylgnął do nich gorącemi usty. Gdy wyprostował się i ona podniosła powieki, oczy ich, poraź pierwszy odkąd się znali, utonęły w sobie długiem, pełnem nieśmiałych żarów spojrzeniem, a potem, z trudnością odwracając się od siebie, jednocześnie zwróciły się ku mogile.
— Chodźmy, rękę pod ramię mu wsuwając, rzekła Justyna.
— Chodźmy, — powtórzył.
Skierowali się ku wyjściu z polany, a gdy szli jedno przy drugiem, krokiem równym i jednostajnym, z twarzami trochę pochylonemi i mieniącemi się niemem wzruszeniem, możnaby mniemać — rzecz dziwna! — że w tem właśnie miejscu śmierci zdwojonym potokiem wezbrało w nich uczucie życia. Szli po przezroczystych przestrzeniach lasu, przez smugi świateł i cieniów, okrążając miejsca zbyt gęsto paprocią obrosłe, stąpając najczęściej po miękkich mchach, jeżących się gdzieniegdzie młodemi płonkami sosen i osin, nakrapianych czerwonością brzusznic lub granatem czernic. Kilka minut milczeli. Justyna parę razy podnosiła wzrok na towarzysza, jakby przemówić chciała, lecz wnet spuszczała powieki. Widać, w niej było nieśmiałość, która i w wyrazie twarzy zastąpiła dumę, albo raczej hardą odporność, z jaką oddawna i najczęściej stawała przed ludźmi. Zdawać się mogło, że zdjęła z siebie jakiś obronny puklerz; że porzuciła ją troska o ustrzeżenie swej ludzkiej albo kobiecej godności; że ufna i spokojna, nieśmiałą tylko stała się wobec człowieka tego, który, szczelnie w szerokiej piersi wzruszenia swe zamykając, z głębokiem uszanowaniem wiódł ją przez miejsca bezludne — który, tak jak ona kochając naturę, znał ją lepiej i zżył się z nią ściślej niż ona, — który w ukrytych przed światem głębiach parowu i boru ukazywał jej przedwiekowe grobowce i zapomniane mogiły. Czyżby przez głowę przemknęła jej myśl, że był on od niej wyższym?
Jakkolwiek dziwną, może niepojętą, myśl ta komukolwiek wydać-by się mogła, powstała ona niezawodnie w głowie tej kobiety, która wiele prawd życia znalazła w gorzkich wodach bólu i obrazy, a przed którą życie podniosło z nad wielu zjawisk ułudne zasłony. Myśl ta niezawodnie w głowie jej powstać musiała, bo nieśmiało zrazu i urywanemi słowy, a potem coraz ufniej i żywiej mówić mu zaczęła o tem, co było największą męką jej życia i co najwięcej uczuwała na widok powszednich nawet prac ludzkich: cóż dopiero w obliczu spełnionych zadań i poświęceń, z których widmami oko w oko spotkała się u grobowca Jana i Cecylii i na Mogile! Tę mękę już od lat kilku sprawiało jej uczucie zupełnej, rozpaczliwej bezużyteczności własnej.
Zkąd uczucie to w niej powstało? Rozumiała to dobrze, bo nieraz zastanawiała się nad tem długo. Powstało ono naprzód z doświadczeń życia, które serce jej opustoszyły z wielu marzeń i złudzeń; może jeszcze z jakichś myśli i dążeń czasu, które ją zdala owionęły; może nakoniec z tego, że była dumną. Ci, pośród których żyła, oskarżali ją o dumę: słusznie. Była istotnie tak dumną, że głęboko upokarzały ją otrzymywane łaski i przysługi, których niczem odwdzięczyć nie mogła, nadewszystko zaś — dni i lata, które upływały marnie, bezczynnie. Porównywała siebie czasem do kamienia zalegającego darmo kawał pola, na którem-by wyróść mogła jakaś garść plonu. Wstyd i nuda! Ciężką nudą przejmowała ją co rano myśl o dniu, który rozciągał się przed nią pustym, bezcelowym szlakiem; z ciężką nudą co wieczór kładła się do spoczynku. Czuła w sobie często bunt młodości, zdrowia i sił, które ją porywały, prawie niosły, ku jakimś żywym i trudnym wysiłkom ciała i ducha. Pragnęła iść, biedź, komuś w czemś dopomagać, na celu, coś mieć, ku czemuś zmierzać; pragnęła czasem choćby kamienie z miejsca na miejsce przenosić, choćby piłę żelazną pochwycić i drzewo nią przerzynać: byle tylko na cokolwiek przydać się mogła, byle rozgrzać stygnące dłonie, a ochłodzić rozgorzałe czoło!...
Ale w jej położeniu i otoczeniu nie było dla jej sił i chęci miejsca żadnego. Stary ojciec wprawdzie potrzebował niekiedy jej usług, ale drobnych, niewiele czasu zabierających, z których najważniejszą było wspólne z nim granie. Zresztą, wszyscy w Korczynie oddawali się swym zajęciom, nie potrzebując i nie przyjmując jej udziału. Ilekroć przemocą prawie wedrzeć się w nie chciała, czuła się zawsze tem, czem-by być mogło piąte u wozu koło. Nikt nawet w niej nie przypuszczał tej potrzeby duszy, nikomu to na myśl nie przychodziło. Była ubogą krewną domu, mogącą jeszcze wyjść za mąż, i czemże więcej być mogła? Dla zajęcia czasu miała książki, fortepian, przechadzki po ogrodzie, wizyty sąsiadów: czegóż więcej potrzebować mogła?
Potrzebowała jednak, tak dalece, że po razy kilka niepokoiła ją myśl opuszczenia Korczyna i udania się gdzieś daleko, do jakiego miasta, w którem-by znalazła pracę, niezależność, pełnię dni i cel życia. Ale, najprzód, miałaż z sobą na walkę i biedę zabierać ojca, tego rozpieszczonego starca, który w Korczynie czuł się jak w raju? albo go pozostawić na barkach krewnych, którzy sami wcale wolnymi nie byli od trosk i ciężarów? potem, dziecię wsi, rozłączenia z nią lękała się tak, jak gwałtownego rozłamania życia na dwie połowy. Baz tylko z panią Emilią była w wielkiem mieście, które sprawiło na niej wrażenie ciasnoty, zaduchu, zamętu nierozwikłanego, blasku, niemającego dla niej ponęty żadnej. Nie znała świata, jego stosunków i wymagań; do rzucenia się w jego chaos i boje brakowało jej odwagi. Nakoniec, i zdolnościom swym tak dalece nie ufała. Nie należała do tych, którzy wyobrażają sobie, że wszystko potrafią; ani do tych, którym rojenia o stanowiskach wysokich sił i odwagi dodają. Namyślała się więc, wahała, wpadała w głuche bunty i martwą apatyą, a dni i lata, jak błyszczące, lecz wewnątrz puste, paciorki, staczały się w przeszłość...
O wszystkiem tem mówiła coraz prędzej, żywiej, wzbudzoną falą wyrzucając z ust zwierzenia, których dotąd nie czyniła nigdy przed nikim. Coraz śmielszą stawała się i coraz szerzej duszę otwierała, bo widziała, czuła, że ten, do kogo mówiła, słuchał jej także wszystkiemi siłami duszy i rozumiał ją wybornie.
Mimowoli ku niej pochylony, z wytężonym słuchem, ze skupioną uwagą, Jan czynił głową znaki potwierdzenia i zrozumienia.
— A tak! — wymawiał. — A jakże!... Naturalnie! To wszystko prawda!...
Raz, gdy umilkła, z namysłem rzekł:
— Wszystko to prawda. Smętnie to i wstydno bogactwa używać, a nie swego; wysoko stać, a nie na swoich nogach; młodym i silnym być, a jak, w zgrzybiałej starości, żyć w wiecznem odpoczywaniu...
Innym razem, jakby do siebie samego, przemówił:
— Ani ptak, ani mysz... jak nietoperz!
W ten sposób uplastycznił przed sobą to zmieszanie bogactwa i ubóstwa, oświaty i nieuctwa, dość wysokiego stanowiska społecznego i zupełnej życiowej nicości, które ona w sobie przedstawiała. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zupełnie, tak nawet subtelnie zrozumianą, jak przez tego człowieka, który do jej życia i położenia przykładał miarę pracowitości i niezależności własnej. Powiedział nawet, że nie pojmuje, jak ona taką mękę wytrzymać może; bo gdyby jemu kazano po dniach całych z założonemi rękami siedzieć, kawałka chleba, dachu, surduta, z cudzych rąk wyglądać, utopiłby się niezawodnie, albo na pierwszej gałęzi powiesił.
— Dziecko, albo stary, to co innego; ale jak pani do tej pory tak wyżyć mogła?... dziw mnie bierze... bo, chwała Bogu, zdrowie i siła aż biją od pani, i zdaje się, choć wiadra z wodą na plecy zarzucać, to-by poniosła pewno...
Zaśmiała się i odpowiedziała, że najpewniej wiadra z wodą dźwigać-by zdołała, skoro je dźwiga Antolka, dziecko jeszcze prawie i o połowę od niej szczuplejsza.
Ale on, choć nie pojmował możności takiego życia, za winę go jej nie poczytywał. Tak już urodziła się i tak już zwyczaje ludzkie zrządziły, że stała się, jak nietoperz, ni-to myszą przy samej ziemi biegającą, ni-to ptakiem kołyszącym się pod obłokami. Dawno domyślał się, że nie była szczęśliwą; od ludzi i to i owo o niej słyszał. Co słyszał? nie powiedział tego wyraźnie, ale raz ręką gniewny gest uczynił i pomimowoli wybuchnął:
— Ot! nie przyrodził się do ojca swego ten pan Zygmunt Korczyński!...

Urwał, zmieszał się, strwożony czy jej nie obraził, i z odwróconą od niej twarzą nieśmiało wytłómaczył, że ludziom gąb pozatykać nie można: gadali, a on dziwił się i przez ciekawość przypatrywać się jej zaczął, ile tylko razy zdarzyło się mu ją widzieć. A zdarzało się czasem. Ona go nie widziała; on ją widywał, to w kościele, to znowu kiedy z panną Martą, albo z gośćmi na spacer szła. Popatrzył tedy na nią raz i drugi przez ciekawość, a potem wiecznie już patrzeć-by żądał, i ilekroć zobaczył, serce dzwonem w nim uderzało. Czyż on wie dlaczego tak było? Może i nikt na świecie nie doszedł jeszcze i nie wytłómaczył, co w jednym człowieku dla drugiego taką przyjaźń wznieca, że gdybyś i widłami od siebie ją odpychał, powróci. Zdaje mu się jednak, że pierwszą przyczyną jego dla niej przyjaźni było to, że smętek i ubolenie w niej rozpoznał. Twarz człowieka zdradza to, co się w sercu kryje. Nieraz myślał sobie, że Pan Bóg dał jej tyle piękności i wysoko ją postawił, a szczęścia nie dał. A ile razy o tem pomyślał, jakby roztopiony łój do serca mu kapał, taką boleść w niem uczuwał i taką łzawość. Gdyby był mógł, byłby wszystko porzucił i na koniec świata skoczył po wodę gojącą dla niej — tak jej żałował. Ale o takiej wodzie bajki tylko gadają, i niema jej na świecie. Więc tylko, ile razy ją zobaczył, cały dzień potem albo śpiewał, albo miał ochotę zaśpiewać tę piosnkę:

Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat;
Bączki załamała, oczka zapłakała —
Zmienił się jej świat.

Raz już, kiedy-to ją wracającą z kościoła spotkał na drodze z panną Martą, popłynął ze stryjem na Mogiłę i z przeciwnego brzegu zobaczywszy w oknie stojącą, nie mógł wytrzymać i tę piosenkę do niej zaśpiewał. Ale pewno ona wtedy ani patrzyła na niego, ani słuchała tego, co śpiewał...
Owszem, widziała go, pieśń, którą śpiewał, słyszała, i od tego właśnie dnia zapamiętała i rysy jego, i głos tak wyraźnie, że potem, spotkawszy go orzącego w polu, poznała odrazu.
— Nie może być! — z wybuchającą na twarz radością zawołał, — to pani choć raz okiem na mnie rzuciła! a ja wtenczas myślałem, że nigdy tego szczęścia nie dostąpię!
Pochylił się trochę, w twarz jej spojrzał, i taki ruch uczynił, jakby rękę jej chciał pochwycić. Ale, dotknąwszy tylko rękawa jej sukni, ramię w dół opuścił, wyprostował się i z głębi piersi odetchnął. Zarazem, jak najczęściej bywało, kiedy uczuwał się zmieszanym lub wzruszonym, przelotne spojrzenie rzucił w górę. Justyna w tej chwili ku niemu wzrok podniosła i już go przez kilka sekund nie spuszczała. Spostrzegła, że gdy tak patrzył w górę, błękitne oczy jego wydawały się nalanemi po brzegi roztopionem srebrem.
Wtem stanęli. Przed stopami ich, blado-żółtym pasem zieloność trawy i mchu przerzynając, wśród grubej warstwy białych trzasek, leżała nawpół obrobiona gruba kłoda drzewa.
— A! — stając przed tą przeszkodą, zadziwił się Jan: — w tamtę stronę idąc, nie szliśmy koło tej kłody!
— Nie szliśmy, — potwierdziła Justyna.
Rozejrzał się dokoła.
— Co mnie się stało? zdaje się, że, dobrze ten bór znam, a nie tedy, kędy potrzeba, panią powiodłem. Ślepota jakaś na mnie napadła...
Pilnie teraz patrzył na niebo, które nad drzewami tu i owdzie już tylko ukazywało małe kawałki błękitu, zza chmur łączących się w coraz większe i ciemniejsze płachty. U spodu boru pogasły wszystkie, niedawno tak świetnie igrające, światła słoneczne, a po szczytach jego wiatr przelatywał krótkiemi jeszcze, urywanemi szumy. Ptactwo ze zdwojoną żywością świergotało i gałęzie napełniły się trwożliwem fruwaniem skrzydeł. Jan chwilę jeszcze rozglądał się po lesie.
— Niewielka bieda! — rzekł. — Nie zupełnie złą drogą idziemy, tylko dłuższą. Teraz trzeba nam ciągle na prawo iść: to za kwadrans na brzeg wyjdziem, wprost naszego czółna, i przez piaski już przechodzić nie będziem.
Przeskoczył kłodę i wyciągnął rękę, aby do przebycia jej pomódz towarzyszce. Ale ona już także znajdowała się po drugiej stronie i tylko suknią zaczepiła o gałąź, zgniecionego przez obalone drzewo, jałowcu. Pochylił się, w mgnieniu oka przezroczysty zwój muślinu uwolnił od czepiających się go kolców i błyskawicznie prędko do ust go przycisnął. Justyna tego spostrzedz nie mogła, tembardziej, że wnet, prostując się, omglonym, lecz z pozoru obojętnym, wzrokiem po lesie rzucił i tonem przedmiotowo czynionej uwagi rzekł:
— Piękne drzewa! Pan Korczyński dobre pieniądze mógłby wziąć, gdyby ten las sprzedał. Ale ot, nie sprzedaje jakoś...
Po chwili mówił dalej:
— Do nas też piękny kawałek tego lasu należy, to jest, nie do stryja i do mnie, ale spólnie do całej okolicy. Wszyscy mają prawo w nim rąbać, a że w tem rąbaniu żaden porządek zaprowadzony nie jest, powstają z tego kłótnie i niezgody. Las niszczą tak, że za lat kilka śladu po nim nie ostanie, i między sobą za włosy się o niego ciągają. Z panem Korczyńskim też z racyi tego lasu ciągłe wojny idą i, gdyby on dobry był, to-by już dawno zamianę jaką z nami uczynił, czy tam pewne rozgraniczenie jakie, byle po sądach siebie i ludzi nie włóczyć. Jeszcze-by i nam do zaprowadzenia porządku dopomógł. Ale on i gadać z nami nie chce, chyba z przyczyny interesu jak do psów zagada, a inszym razem spotkawszy, i nie spojrzy nawet na człowieka, jak wilk w ziemię patrząc...
Rzucił ręką i usta trochę wydął.
— Co tam o tem gadać! Każdy teraz o sobie tylko myśli i siebie kocha. Pan Korczyński podobno inszy był niegdyś, a potem go coś odmieniło... nie wiadomo tylko co takiego!...
Justyna próbowała bronić krewnego i opiekuna, opowiadając o jego uciążliwej pracy gospodarskiej i majątkowych kłopotach; ale przed tem sercem świeżem i nienawiścią niezatrutem długo bronić go nie potrzebowała.
— Pewno! pewno! — twierdząco, wstrząsając głową, powtarzał Jan, — utrapienia i aprensye złość w człowieku rodzą. Ja sam, pamiętam, kiedy kilka lat temu Fabian mnie prześladował, na kłótnie wciąż wyzywał i pole moje jak swoje zaorywał, w taką złość wpadłem, że, do domu przyszedłszy, garnek, co na stole stał, o ziemię cisnąłem i roztłukłem, siostrę małą jeszcze złajałem i stryjowi jeżem się postawiłem. A wszystko to uczyniłem niedobrowolnie, tylko przez zgryzotę i aprensyę. Często cierpiąc, zdarza się, że nie ścierpisz!...
Opowiadał, że, w okolicy żyjąc, wiele zgryzot i krzywd przenieść trzeba. W jednem gnieździe nie jednaki ptak się lęgnie! Szczenięta od jednej psicy urodzone niejednostajne mają przyrodzenie. Tak samo i między ludźmi. Są w okolicy ludzie dobrzy, i spokojni; są i tacy, co jak psy rozjadają się na sąsiadów. Ale najwięcej złych jest dlatego, że, mało mając, z chciwością ubijają się o więcej i, blizko siebie żyjąc, fałdów jeden drugiemu przy siaduje.
— Pijactwa pomiędzy nami niema, ani rozpusty nijakiej, ani złodziejstwa. Chatę, choć na cały dzień, otworem zostawić można, a nikt marnego węgla z pieca nie wyjmie. Zatoż każdą grudkę ziemi jeden drugiemu z gardła-by wydarł, a za najmniejszą szkodę, albo ubligę, do czubów się biorą lub do sądów ciągną. O szkodę zaś i ubligę łatwo tam, gdzie zagony jak groch w worku zmieszane, a okno w okno patrzy...
Stryj i on sam — mówił Jan — zatargów i procesów, jak tylko mogą, ubiegają, po prostu, za wstyd je poczytując, a także i dlatego, że smaku, ani też pożytku, w nich nie znajdują. Hojniejsza jedna garść z pokojem niżeli dwie z wojną. Lepiej z małego garnuszka jeść w spokojności niż morze wychłeptać ze zgryzotą. Cukru garścią nie jedzą, ale niedostatku nijakiego nie cierpią. Prawda, że za bogatych w okolicy uchodzą, a to z tej racyi, że gospodarstwo do nich dwóch tylko należy, raczej do stryja, ale to już wszystko jedno. Przytem i ziemi mają sporo: morgów dwadzieścia. Trzech tylko w okolicy gospodarzy tyle jej ma; ale zato większe u nich gromady, jak u Fabiana, naprzykład: dusz siedem w domu. Inni daleko mniej mają: po dziesięć, osiem, pięć morgów, a i tacy są, którzy, jak, naprzykład, Ładyś, i ćwierci beczki na swojej ziemi nie wysiewają. Cóż dziwnego, że w cudze lezą? Pusty żołądek mruczy. I u nich samych bieda była, kiedy stryj był chory, a on jeszcze mały i niebardzo do czego zdatny. Teraz zaś to już nietylko dobrze sobie żyją, ale i Antolka dostanie posag, jak za mąż wychodzić będzie, nie duży, pięćset rubli, ale Michałowi, który i bez tego-by ją wziął, wielką tem pomoc przyniesie, a zawsze później większej poszany i od męża i od familii doświadczy, jeżeli się choć małą rzeczą do spólnego dobra przyczyni. Dziewczyna też zasłużyła na to, bo pracowita i, choć taka młoda, ze wszystkiego korzyści ciągnąć umie: z krów, z ptactwa, z przędziwa, z tkania. Krów mają cztery, owiec dwadzieścia; więcej mieć-by potrzeba, ale z wypasem i łąką bieda. Dwie ciężkie biedy okolica przenosi: jednę, że łąk i wypasów zamało ma, a drugą, że woda nadmiar krwawa. Zresztą, praca około gospodarstwa nie Bóg wie jaka; człowiek się nią nadwerężyć nie może. Bywają czasy harowania i czasy odpoczywania, — w zimie, naprzykład. Robota i wtedy jest, ale nie ciągła; wieczorami to już chyba on sam koło stolarstwa majstruje; inni sieci na ryby wiążą; jest jeden, co obuwie szyje; zresztą, zbierają się po takich domach gdzie świetlice największe, grają na harmonikach i skrzypcach, śpiewają, czasem tańczą, czasem czytają. Czytaliby więcej i częściej, ale te książki, co u stryja są, dawno poprzeczytywane, a inne...
Tu przerwał mówienie i niespokojnie obejrzał się za siebie Z głębi boru leciał i kulą w powietrzu toczyć się zdawał szum do głuchego turkotu podobny. Wierzchołki sosen zakołysały się i gałęźmi jak wachlarzami poruszyły; na dno lasu, niby welon z ciemnej krepy, spadł zmrok szarawy, wszędzie jednostajny i gdzieniegdzie tylko smugami krwistych świateł błyskający. Ptactwo znieruchomiało, ucichło, zrzadka tylko odzywając się urywanem ćwierkaniem; miarowe pukanie dzięciołów i żołn ustało; w krzakach i pod paprociami słychać było pośpieszny szelest owadów; wiewiórka, wbiegająca na wysoką sosnę, zatrzymała się w połowie drogi i, na sęku zawieszona, z odwróconą głową, czarne, zlęknione oczy w pociemniałą ziemię utkwiła. Nad kołyszącemi się czołami i powiewającemi gałęźmi drzew niebo usłało się puszystą, wzdętą szarością; wrony pod niem chmurą przeleciały, przeraźliwie zakrakały i skryty się wśród ruchomych szczytów, nagle milknąc przed toczącym się w głębiach boru szumem i turkotem.
Jan niespokojnie na Justynę spojrzał.
— Burza nadlatuje. Czy pani nie lęka się? — zapytał.
Odpowiedziała, że trwogi najmniejszej nie czuje, i ciekawie rozglądała się w szczegółach ponurego w tej chwili obrazu przyrody. Jednak wywierał on snadź na nią wrażenie obawy, czy przygnębienia, bo zbladła trochę i pod muślinową suknią dreszcz przebiegł jej ciało.
Jan rozpaczliwym gestem rękę do głowy poniósł
— Głupiec czy waryat ze mnie! — zawołał, żeby w lesie zbłądzić i panią na trwogę, albo i na przeziębienie, narazić...
Wnet jednak poskromił wzruszenie i zimną krew odzyskał.
— W lesie pozostać na żaden sposób nie można, bo zaraz wicher gałęzie z drzew strącać zacznie, a niejedno, cieńsze, to i z korzeniami z ziemi wyrzuci. Lepiej już płynąć. Z wodą czółno strzałą popłynie... Minut dziesięć i pod okolicą staniem. Ulewy może nie będzie, albo bardzo krótka, bo chmury ptakami lecą, a choćby i była, lepiej dostać na głowę wiadro wody niż sosnę. Chodźmy prędko!
Ostatnie dwa wyrazy nagląco wymówił i, wziąwszy rękę Justyny w swoję, ku brzegowi lasu biedź prawie zaczął. W parę minut stanęli na wązkiem, kamienistem wybrzeżu, za którem rzeka, tak jak niebo ciemna, gwałtownym wiatrem gnana, toczyła fale wzdęte, w regularne fugi wyrzeźbione, białe plamy piany wyrzucające. Jan skoczył do czółna, silnem pchnięciem z piasku na wodę je zsunął i, wiosłem u brzegu zatrzymując, do Justyny zawołał:
— Proszę!
Zawahała się. Spojrzała na wzburzony szlak rzeki, na małe czółno, które pod silnie przyciskającem je wiosłem woda rwała i targała; pobladła bardziej jeszcze i nie wiedziała co począć. Brwi Jana ściągnęły się nad oczami, z których strzelił błysk zniecierpliwienia.
— Tu czasu do medytacyi niema. Proszę do czółna siadać! — wymówił, a głos jego, w szumie i huku wiatru, brzmiał stanowczo, prawie rozkazująco.
Wahanie się Justyny zniknęło bez śladu: podbiegła do czółna, wskoczyła w nie i na dnie usiadła. On szybkim ruchem poprawił gałęzie topoli wyściełające czółno i szybko, ale łagodniej już, przemówił:
— Proszę nie lękać się. W różne ja pory i nie w takie burze jak ta po Niemnie jeździłem, a pływać umiem prawie jak ryba...
Widać było po niej, że lękać się przestała. Z siły jego wlała się w nią ufność. Ale w tej chwili huczący świst wichru zleciał już na brzeg boru... rozległ się suchy trzask łamiących się gałęzi, zaskrzypiały rozkołysane sosny, a przestrzeń, od brzegu do brzegu widnokręgu, od ciemnego nieba do ciemnej wody, stanęła jedną, gęstą, i z każdą sekundą wzbierającą mgłą deszczu. Justyna znowu od głowy do stóp zadrżała.
— Niewzwyczajona — szepnął Jan, — jak dzieciątko!...
Błyskawicznym ruchem zdjąwszy z siebie siermiężkę, rzucił ją na towarzyszkę, którą okryła ona od szyi do stóp, — a sam, u dzioba czółna stojąc, wiosłem o wodę uderzył. Wicher szalał, ciemne chmury pod niebem, białą płachtą zaciągniętem, ptakami leciały; zrzadka rozsiane grusze i wierzby wściekle miotały się nad wysokim brzegiem. Z drugiej strony stał bór, kipiący w głębi, lecz na zewnątrz nieruchomy jak kamienna ściana, a po ciemnym, wzdętym, białemi plamami usianym szlaku rzeki czółno strzałą mknęło, wciąż ukośnie, ukośnie po falach puszczane, boki im umykając, a dziobem je porząc. Nie było samotnem; przed niem, w ten sam jak ono sposób, mknęło drugie, trzecie, czwarte: to rybacy uciekali do domów przed gwałtownym wybuchem przyrody. Na spotkanie tych, niby lotnych, czarnych ptaków, powoli z przeciwnej strony sunęły, do wodnych potworów podobne, radiami jak olbrzymiemi płetwami o wodę uderzające, ciężkie, spłakaną żółtością wśród powszechnej szarości smutne płyty (tratwy). W niespełna kwadrans, jak to przepowiadał Jan, ukazały się nad wysoką górą domy i drzewa okolicy. Rybackie czółna stały już na piasku wybrzeża; a w przerzedzającej się mgle deszczowej widać było rybaków, spokojnym krokiem wchodzących na górę. Za jednym z nich, najbarczystszym i na burzę najobojętniejszym, ciągnął się ze spuszczonym ku ziemi pyskiem i ogonem, czarny zmokły pies.
Kiedy Justyna stanęła na wybrzeżu, gwałtowny krzyk, który wydała z siebie przyroda, uciszał się, a płacz jej ustał. Wichrem przygnane chmury wicher przeniósł i pędził coraz dalej po jednej połowie sklepienia, którego druga połowa oblokła się nagle promiennym błękitem i zajaśniała tarczą słoneczną, czystą, wielką, zawieszoną nad zalegającym zachodni skłon nieba pasem roztopionego złota. Pas ten odbił się w rzece, która popłynęła szafirem i złotem, a nad nią, z sunących wciąż powoli, rozjaśnionych płytów, podniosły się kręte złote sznury dymów. Zielona góra, z okrywającym ją rysunkiem ścieżek, stanęła cała w kryształowych kroplach, drgających i świecących na każdem źdźble trawy i na każdym liściu chwastów. U szczytu jej wybuchnął świegot ptactwa i z dołu dostrzedz można było, w napełnionych światłem gałęziach drzew, które u góry rosły, tańczące z radości ptactwo. Wiatr słabł, opadał, cicho jeszcze i zlekka dmąc w jednę stronę; chmury, kłębiąc się i mieszając, zwijały się naprzeciw słońca w wał półkolisty i srebrem oblany.
Po jednej z krętych ścieżek Justyna wstąpiła na górę, i u połowy jej pod rozłożystą topolą stanęła. Jan czółno na piasek ściągnął i kilku skokami przy niej się znalazł. Niespokojnym wydawał się i zakłopotanym; cienia uśmiechu na twarzy jego nie było. W przemokłej koszuli, ze zmokłą siermięgą na ramieniu, szybko oddychając, odrazu kilka pytań rzucił:
— Przestraszyła się bardzo? Zmokła? Może przeziębiła się? Zdrowiu może zaszkodzi?
Ale dość było jednego na nią spojrzenia, aby zrozumieć, że, nie dręczącą wcale, lecz może rozkoszną chwilę przebyła. Odkąd; usiadłszy w czółnie, w oczach jego blask odwagi, a w ramieniu, wznoszącem się do walki, siłę i zręczność ujrzała, wszelka trwoga w niej znikła, a natomiast przeniknęła ją do głębi słodycz zaufania. Ufała mu. Gdy stojąc u steru czółna, z brwią ściągniętą, z całą duszą w oczach skupioną, ku wodzie nieco schylony, wiosłem odpędzał żywioł napastniczy i na wodnem bezdrożu niezawodne torował drogi, wydawał się jej samą śmiałością i siłą; uczuła się także śmiałą, silną, dumną z niego i z tego, że zaufać mu potrafiła. Przytem wydawał się on jej i samą dobrocią. Pod gęstą mgłą deszczową z trudnością powieki podnosząc, widziała jednak kilka szybkich, zmartwionych, troskliwych spojrzeń, jakie na nią rzucił: i razem z ufnością wdzięczność nieskończona dla tego serca, które tak prosto i szczerze słało się pod jej stopy, upoiła jej serce. Upojona i szczęśliwa stała pod topolą, upewniając go, że nie przelękła się, nie zmokła, nie przeziębiła się, i tego tylko żałuje, iż wycieczka ich dłużej nie trwała.
— To i chwała Bogu! — zawołał.
Widząc ją zdrową i wesołą, uspokoił się zupełnie. Widział też, że nie przemokła wcale. Siermięga jego była tak grubą, i choć na nim wydawała się krótką, ją tak dobrze osłoniła, że deszcz suknię jej tylko przejął wilgocią. W zamian mokre włosy zdwojonym ciężarem na kark jej spadały. Wstrząsnęła głową; luźny i w czasie burzy więcej jeszcze rozluźniony węzeł rozwinął się i czarną wilgotną falą okrył jej plecy. Może sama nie czuła tego, że była w tej chwili zalotną. Ale on do tych opadłych, falistych zwojów przylgnął rozgorzałemi oczyma, i o krok za nią cofnięty, rękę ku nim wyciągnął... cofnął ją, wyciągnął znowu, aż lękliwie dotknął ich, miękkiej, błyszczącej gęstwiny.
— Ze też to Pan Bóg takie cudności stwarza!
Szept ten razem z jego gorącym oddechem ucho jej musnął; na włosach uczuła dotknięcie jego ręki... W tył mocno głowę odgięła i nieruchoma stała, z twarzą różową, a wzrokiem utkwionym w szeroki pas złoty, który pod tarczą słońca zdawał się na oścież roztwierać błękitne niebo.
Na tem tle złotem zamajaczyły białe, skrzydlate plamy, lecące nad rzeką, to niżej, to wyżej, ku zielonej górze. Były to ptaki dziwne i piękne, duże, niepokalanie białe, szeroko-skrzydłe, z dziobami i nogami ognistej barwy. Ze dwadzieścia ich było; wyglądały jak napowietrzne lilie, o ognistych łodygach i prętach. Od stóp zielonej góry wzbiły się wysoko, i ciężkie, milczące, poważnym, lekko szumiącym lotem popłynęły dalej, dalej, z nad wody spłaszając malutkie wobec nich i trwożliwie przed niemi uciekające rybitwy. Justynę ciekawość o parę kroków naprzód rzuciła. Wydała okrzyk zdziwienia; pierwszy raz w życiu ptaki te widziała.
— To są morskie wrony — zmąconym głosem wytłómaczył Jan, — czasowe u nas ptaki i rzadkie. Nie każdego roku przelatują one tędy; podczas i kilka lat ich nie widać, potem pokażą się znowu, przelecą i polecą Bóg wie dokąd!
Z zadumą za śnieżnemi ptakami okiem rzucił.
— Ciekawość podczas człowieka ogarnie dowiedzieć się czego o tych stronach dalekich, do których ptaki latają... Żeby choć w książce albo w rozpowiadaniu jakiem zobaczyć te morza, te kraje, te cudności i dziwy...
— Razem o nich czytywać będziemy. Czy dobrze?
Wszystkie promienie słońca w źrenicach mu zaświeciły.
— Żebyż to kiedy nastąpiło! Żebyż to, doprawdy!...
Wiatr powiał; topól zaszumiała i strząsnęła na nich krótką ulewę kropli. Roześmieli się oboje głośno, jak dzieci.
— Chodźmy do chaty! — zawołał Jan.
— Chodźmy! — ochotnie powtórzyła Justyna.
Szereg lip na podwórku Anzelma i Jana stojących raz jeszcze osypał ich chłodną rosą, nim stanęli przed otwarłem oknem przeciwka, czyli izdebki, którą Anzelm „celą“ swoją nazywał.




XI.

Pod otwarłem oknem, na podługowatym, prostym stole, na kilku książkach w zniszczonej oprawie, stała lampka z wysokim kominkiem; przy glinianym dzbanku i szklance z zielonawego szkła leżał wśród grubych okruch niedojedzony kawał razowego chleba.
— Już kiedy okno otworzył i chleb jadł, to prędko i odżyje, — szepnął Jan.
W głębi izdebki, pod ścianą, okrytą cienkim i chropowatym pokładem wapna, na tapczanie, zasłanym kraciastą, domowego wyrobu kołdrą, Anzelm, w kapocie i butach, na wznak leżał, z jednem ramieniem bezwładnie wzdłuż ciała opuszczonem, a drugiem — zarzuconem na głowę.
Szeroki rękaw kapoty zakrywał całkiem górną część jego twarzy, i widać było z pod niego tylko bladoróżowe, siwiejącym wąsem ocienione usta. Układ tych ust był tak surowy, jakby wnet otworzyć się miały dla wydania słów gromiących, albo gniewnego okrzyku. W górze, nad leżącym w martwej nieruchomości człowiekiem, blado błyskały ramy świętego obrazu i szaro majaczyły wizerunki rycerzy, cierniową koroną zwieńczone.
— Żeby teraz z fuzyi mu nad głową wystrzelić, ani poruszy się, ani przemówi, i żadne proszenie, ani krzyczenie, nic nie pomoże. Sam przez się potem dźwignie się i odżyje...
Odeszli. Z małego ganka, otoczonego gzemsem w grube floresy wyrzeźbionym, widać było ciemnawą sionkę, w której stały żarna, i przez otwarte drzwi, w kuchni czysto wymiecionej, dwie naprzeciw siebie, u białego sosnowego stołu siedzące dziewczyny. W niedzielnych sukniach, bijących w oczy morderową i granatową barwą, w obcisłych stanikach i kolorowych kokardach u szyi, łokciami o stół oparte, pochylały ku sobie głowy owinięte gładko uplecionemi warkoczami, szepcąc o czemś z ożywieniem i bezustanku. Pomiędzy niemi leżał na stole zaledwie rozpoczęty bochen chleba i stał gliniany, czarny garnek, z którego drewnianemi łyżkami czerpały gęsty, biały chłodnik, z mleka, octu i posiekanej boćwiny złożony. Ujrzawszy wchodzącą Justynę, powoli wstały, do progu i »odeszły, a gdy im ona rękę na powitanie podała, Antolka dotknęła jej nieśmiało i z krótkim dygiem, Elżusia zaś ścisnęła ją tak mocno, że aż całem ramieniem zatrzęsła, i wnet powiedziała:
— Panienka znowu do nas przyszła! Bardzo słusznie. Nam bardzo miło panienkę widzieć.
Uśmiech, z którym to mówiła, był przyjacielski i wesoły; ale oczy jej, tak jak u Fabiana, małe i błyszczące, zdawały się ze złościwą trochę ciekawością prześwidrowywać twarz przybyłej, i złośliwie też zerknęły za znikającym we drzwiach świetlicy Janem.
— Proszę usieść — przemówiła młodsza z dziewcząt. — Czy Justynka nie bardzo zmokła, w deszcz z mogiły wracając?
— Oho! — zadziwiła się Elżusia. — Większa poufałość niż znajomość po imieniu panienkę nazywać.
Antolka zawstydziła się i twarz ku ścianie zwróciła.
— Kiedyż prosiła... — szepnęła.
Justyna cienką jej kibić otoczyła ramieniem i w zarumieniony policzek ją pocałowała.
— Suknia mi tylko zmokła, ale chętnie ogrzałabym się przy ogniu...
— To ja zaraz rozpalę!
Skoczyła, kilka polan z sionki przyniosła.
— Poczekaj! — zawoła Justyna i, zlekka ją usunąwszy, sama przed piecem na podłodze przysiadła i ogień rozniecać zaczęła.
— Oj, oj! nie potrafi! — na całe gardło zaśmiała się Elżusia.
— Potrafię! Nie święci garnki lepią! — odpowiedziała Justyna.
— Bardzo słusznie, tylko że panienka nie do tego stworzona! — Ot, widzicie, że już się pali..
Kawał brzozowej kory płonął istotnie w piecu i językami ognia obejmował suche polanka. Popielaty królik zpod pieca wyjrzał. Justyna wzięła go na ręce, i ułaskawione, łagodne stworzenie wnet do piersi jej przylgnęło. Za tym pierwszym ukazał się drugi, trzeci, czwarty, i wszystkie, zwinąwszy się w jeden jedwabisty, pstrokaty kłębek, czarnemi oczami w czerwonych oprawach na nią patrzyły.
— A my o panience tylko-co mówiłyśmy. O wilku mowa, a wilk tu. Bardzo słusznie!
— Ona do Justynki ma wielką prośbę, — kruczkiem drzewo w piecu poprawiając, uśmiechnęła się Antolka.
Eliza łokciem ją trąciła i dłonią chciała zamknąć usta. Ale Antolka, chychocząc i głowę odwracając, rękę jej odepchnęła.
— Ona Justynkę chce na wesele swoje zaprosić. Mówi, że wesele większy dla niej walor będzie miało, jeżeli Justynka i młody pan Korczyński na niem będą. I w oczach ludzkich to jej wielką promocyą zrobi. Młodego pana Korczyńskiego sam Fabian zaprosi, choć długo ani słuchać o tem nie chciał, ale on ambicyant i sam nie żartem żąda panów w chacie swojej przyjmować.
Wesele te odbyć się miało w parę tygodni po żniwach, około Matki Boskiej Zielnej. Fabian przed tygodniem na oględziny domu i gospodarstwa konkurenta jeździł i wszystko dobrze znalazł; — nie zupełnie dobrze, bo w chacie gromada spora, matka, dwóch braci, siostra; ale zato ziemi u nich morgów z piętnaście, inwentarz piękny, bo aż dwadzieścia sztuk bydła, i familia bardzo porządna: matka Giecołdówna z domu, jeden z braci ekonomem u panów różnych służył, a teraz żeni się z Zaniewszczanką, aż tysiąc rubli posagu bierze i zaraz folwark jaki w dzierżawę weźmie.
— A pan młody? — zapytała Justyna.
Dziewczęta zachychotały.
— Taki młodzieńki... — szepnęła Elżusia i rozrzewnienie napełniło jej małe, błyszczące oczka.
— Może więcej nie ma nad dwadzieścia jeden rok, a w sołdaty nie pójdzie, bo dwóch starszych braci już w wojsku służyło, — rozgadała się Antolka. — Ładnieńki sobie, tylko że bardzo maleńki...
— A to-byś chciała, żeby na świecie same takie Herody byli jak twój Michał! — ujęła się Elżusia; — niech będzie sobie maleńki, ale milusieńki...
Znowu rozrzewniła się, aż łzy jej w oczach stanęły, lecz zaraz potem opowiadać zaczęła, że ociec jej sześćset rubli posagu przyrzeka, ale odrazu dać mu nie może, bo pieniędzy niema. Więc połowę da gotówką, a na drugą połowę weksele wyda. Już to z familią narzeczonego umówione.
— Ale wesele to już huczne sprawi: taki ambicyant! — wykrzyknęła Antolka. — Wyprawę śliczną dostanie. Pościeli i bielizny cały kufer złożyła dla niej matka, a ociec jak do miasta jeździł, przywiózł jej kaszmiru na suknię, prawdziwego czarnego kaszmiru, a to już jest najpiękniejsza suknia, jaka na świecie być może. I drugą jeszcze mieć będzie: morderowego koloru, ale tańszą...
O strojach mówić zaczęły. Justyna dopytywała się o cenę sukni, które na sobie miały, kto je szył, czy w święta je tylko noszą, albo czasem i na codzień? Teraz już obie rozgadały się jak czeczotki. Suknie im krawiec szyje, żydek w miasteczku; mają takich po jednej, po dwie najwięcej, i noszą je tylko w święta. Na codzień nie używają innych, tylko tych, które, tką same, a która więcej i ładniej utcze, tej sława i honor. Żadna dziewczyna w okolicy tyle strojów nie ma, co Domuntówna. Bransolety nawet ma, złotne kolczyki i pierścionki, bo i bogata jest, sukcesorką całego dziadowskiego gospodarstwa będąc, i Jankowi nadmiar przypodobać się pragnie. Ale Janek wcale na jej suknie z ogonami i złotne ozdoby nie patrzy; nawet mniej upodobania w niej znajduje, odkąd niemi popisywać się zaczęła. Raz, jak na hurbie (tak się u nich zebranie z tańcami nazywa) w broszce i kolczykach przyszła, a tańcząc bransoletami dzwoniła, cygańskim koniem ją nazwał. Dla tej przyczyny tak ją nazwał, że Cygani zawsze swojego konia we wszelakie błyskotki i dzwonki ubierają.
Przy tem opowiadaniu aż zanosiły się obie od śmiechu. Justyna śmiała się także.
Kiedy Jan, zdjąwszy z siebie przemokłą odzież, w kurcie z domowego sukna, z wywiniętym na nią kołnierzem białej i cienkiej koszuli wszedł do kuchenki, gwarno w niej było i wesoło. Antolka przed chwilą do bokówki była wbiegła i wyniosła z niej tak wielki pęk tkanin, że aż uginała się pod jego ciężarem. Rzuciła go na stół, i teraz wszystkie trzy oglądały te wyroby jej rąk: suknie, dywany, kołdry, mieniące się najróżnorodniejszemi barwami i wzorami — pasiaste, kraciaste, nakrapiane, z czystej i z lnem pomieszanej wełny.
Jan siostry o matkę zapytał; powiedziała mu, że do Starzyn poszła do męża, a jutro raniutko powróci jeszcze na dni kilka, aby im żąć pomagać. W Starzynach grunta nizkie, więc żniwa późniejsze, dlatego może ona przy żniwach dzieciom pomagać, a potem do swoich w porę, doskoczyć. Dwie mile ujdzie dziś w jednę stronę, a dwie jutro z powrotem, i z sierpem na polu stanie, jakby, nie pięćdziesiąt, ale dwadzieścia, lat miała.
— Chwała Bogu za taką starość — zauważył Jan, a z tej racyi jest ona taką, że matka zawsze wesołą była i żadnych aprensyi do serca nie dopuszczała. Ale nie każdy z takim charakterem urodzić się może...
Drzwiczki od przeciwka, w kącie kuchni umieszczone, a tak wązkie, że prawie ich widać nie było, otworzyły się po cichu, i ozwał się zza nieb głos Anzelma:
— Czy mi się tylko tak wydało, czy doprawdy głos panny Justyny usłyszałem?
Justyna żywo ku drzwiczkom podbiegła.
— Przez próg nie witam! Przez próg nie witam! bo niezgoda jaka mogłaby z tego pomiędzy nami wyniknąć... a ja sobie niezgody z panią nie życzę! — z rzadką u niego żywością i żartobliwością zawołał gospodarz domu, i w kapocie, zza której grubego kołnierza widać było koszulę, u szyi tasiemką związaną, wysoki próg przestąpił.
Justyna w obie dłonie rękę jego wzięła i, chwilę milcząc, na niego patrzyła. Więc był to ten sam człowiek, któremu na piaszczystym pagórku Marta niegdyś święcony medalik u szyi zawiesiła, i który potem, z twarzą uczernioną, z potokami wody, ściekającemu z włosów i odzieży... Pierwszy raz zobaczyła go bez czapki. Czoło miał białą i cienką skórą powleczone, wysokie, z mnóztwem zmarszczek, które snopem leżały pomiędzy brwiami i ztamtąd cienkiemi nićmi rozchodziły się po całem czole, aż do przerzedzonych siwiejących włosów.
Antolka podbiegła i w rękę, go pocałowała.
— Jeszcze dziś pierwszy raz stryjka widzę! Dopilnował tej minuty, kiedy po wodę poszłam, i wtedy do kuchni przyszedł, aby sobie kawałek chleba ukroić. Przychodzę do domu: chleb na stole, a drzwi od przeciwka znów zaszczepione, wszystko zaś dla tego, żeby nie widzieć się z nikim...
— Taka już mnie czasem oblega zgryźliwość, że i najmilszy staje się niemiłym — odpowiedział Anzelm i, mocniej niż zwykle ściskając rękę Justyny, uważnie, prawie badawczo na nią spojrzał.
— Żęła podobno wczoraj na naszem pólku? Dziś na Mogiłę z Jankiem jeździła? a? — uważnego wzroku z niej nie spuszczając, przemówił. Nowiny, prawdziwe no...no...no...winy! — jąkając się dodał jeszcze, i uśmiech przyjazny, prawie radosny, otworzył mu usta i rozszedł się po całej twarzy, aż na wysokie czoło, którego zmarszczki wyciągnęły się jak ukośne promienie. — Proszę do świetlicy, proszę! Kto widział gościa w kuchni przyjmować! Chata nasza nizka, ale nie ciasna, nie ciasna!
Jedną ręką poły kapoty u piersi przytrzymując, drugą na drzwi ukazywał i parę razy jeszcze powtórzył:
— Proszę! proszę do świetlicy! W kuchni znajdowało się troje drzwi, z których jedne, zwykłych rozmiarów, otwierały się do sieni, a dwoje innych, wąziutkich i nizkich, prowadziło do przeciwka i do bokówki. Justyna zawahała się, niepewna w którą stronę iść jej wypada; stary to spostrzegł, ramię jej podał, i przez sień do świetlicy ją wprowadził. Niegdyś, niegdyś widywał on w korczyńskim dworze w ten sposób prowadzące się pary, i sam... od obiadów, od wieczerzy wstając, podawał ramię wysokiej, czarnookiej, wesołej pannie...
Świetlica była izbą nizką, lecz bardzo obszerną, bo więcej niż połowę całego domku zajmującą, z trzema sporemi oknami, z których dwa były otwarte, ze ścianami gładko otynkowanemi, z podłogą ułożoną z prostych sosnowych, lecz gładko wyheblowanych i czystych aż do białości, desek. U nizkiego sufitu, grube, wapnem pobielone belki, krzyżując się z cienkiemi deskami, tworzyły szeregi ciemnych próżni; całą prawie długość jednej ze ścian zajmował piec, do sufitu prawie wysoki, z białych kafli zbudowany, a u dołu mający rząd małych sklepień, z których w zimowe wieczory rozlegać się musiały na całą izbę ćwierkania świerszczy. W kącie, samotna, rozłożysta, ogromna, sto lat może mająca, stała kanapa z olchowego drzewa, na czerwono pomalowana i kraciastą, domowego wyrobu, tkaniną obita. Naprzeciw znajdowało się łóżko z sosnowych, białych desek zbite i dostatnią pościelą wysoko, wysoko usłane. Między oknami komodę olchową, na czerwono pomalowaną, zdobiła szkatułka z czeczotkowego drzewa, z ukośnie stojącem lusterkiem, nieduży czarny krucyfiks, z wiankiem z żółtego rozchodniku okręcony, i mała lampa, z grzybiastym szklanym kloszem. Zresztą, pod ścianami, stały wysokie, zielone albo w kwiaty malowane skrzynie, o bombiastych, żelazem okutych wierzchach, zydle z białych desek, przed niemi olchowe, czerwone stoły i kilka krzeseł, domowej widać roboty, niedawno sporządzonych, bo niepomalowanych, z drewnianemi siedzeniami i tylnemi poręczami, Z giętkiej może grabiny, czy klonu, w wysokie łuki powyginanemi.
Przez drzwi za olbrzymim piecem otwarte ukazywała się bokówka, mała, podługowata izdebka, z jednem znowu, wysoko usłanem, łóżkiem. Antolka tam sypiać musiała, bo wśród mnóztwa świętych obrazków, które nad łóżkiem ścianę okrywały, największemi rozmiarami i najjaskrawszemi barwami jaśniał obraz jej patrona, w wianki na Boże Ciało poświęcone, w palmy przedwielkanocne, w pęki suchych nieśmiertelników i świeżych nogietek ubrany. Przez otwarte okna zapachy kwiatów i ziół, wnikając z ogrodu, napełniały po brzegi całą świetlicę, a wtłaczające się przez nie gałęzie starej gruszy ocieniały ją zieloną, ruchomą firanką.
Anzelm do jednego ze stołów Justynę prowadził.
— Na krześle sieść proszę... wygodniej będzie niż na ławie... proszę na krześle usieść...
I, z żywością ruchów, której-by nikt po nim spodziewać się nie mógł, zgrabnie, dwornie, krzesło dla niej niósł ku stołowi. Elżusia, która za całem towarzystwem wysoki próg świetlicy jak pulchna kluska przeskoczyła, śmiechem teraz, na gospodarza domu patrząc, parsknęła.
— Już chyba skończenie świata nastąpi, kiedy pan Anzelm tak się rozruszał! — zawołała. Takim alegantem okazuje się, jakby nigdy tetrykiem nie był!
— Ot, i z głupia odezwała się! — żartobliwie odparł Anzelm; — bo gdyby mądra była, to-by wiedziała, że kto niedźwiedzia przemoże, za nos go wodzić może. Widać, że mnie panna Justyna tak przemogła.
Potem, sam siadając na zydlu, do Antolki zawołał, aby gościa wieczerzą poczęstowała.
— Sam też — dodał — od wczorajszego wieczora tylko kawałek chleba przełknąłem, a i Jankowi po tej kąpieli, którą na Niemnie dziś wziął, głodno być musi.
Wczoraj jeszcze dowiedział się od synowca, że na Mogiłę z Justyną popłynie, a teraz dwojga młodych zapytywał: jak w czasie burzy wydobyli się z kłopotu, czy bardzo zmokli, ile czasu w borze spędzili? Opowiadał, że kilka razy spotkał się na Mogile z panią Andrzejową, która to miejsce odwiedza czasem, ale bardzo rzadko i niby przypadkiem. Wielką panią jest i wszystkie oczy na siebie ma obrócone: to i trudniej jej takich wypraw dokonywać niż, naprzykład, jemu, który, przez nikogo nie postrzegany, może sobie często pomodlić się i podumać tam, gdzie brat jego wiecznym snem odpoczywa. Dwóch ich tylko było i siostra, która do zaniewickiej okolicy za mąż poszła, zkąd też i matka ich pochodziła; a Jana matka znów Siemiaszczanka z Siemaszek, a tak jej zaś wypadłe, że aż w czterech okolicach życie swoje pędziła: najpierwej w ojczystej, czyli w Siemaszkach, potem w Bohatyrowiczach, gdy za Jerzego wyszła, potem za drugim mężem w Jaśmontach, a na ostatku, za trzecim, w Starzynach.
— Niewiadomo, czy to już ostatni mąż i ostatnie jej osiedlenie, — żartobliwie zauważył. — Bo mnie się zdaje, że gdyby dziś owdowiała, to-by za rok poniosła się jeszcze za czwartego!
Justyna zapytywała go o rozległość i ludność okolic, których nazwy wymienił. Odpowiadał jej chętnie i obszernie; o szczegóły zaś, których nie wiedział, bo przez wiele lat nigdzie nie jeździł, do Jana się odzywał.
— Wszystkich ich pani po troszku na weselu Elżusi zobaczy — rzekł Jan; — bo Fabian pełno ma wszędzie krewnych i znajomych, a zechce pewnie, aby o weselu córki jego cały świat gadał.
Tymczasem Antolka i Elżusia stół szmatą płótna starły i w przeciągu pół godziny zastawiły go wszystkiem zapewne, na co w tej chwili zdobyć się mogła chata Anzelma i Jana. Dokoła wielkiego bochna chleba zjawiła się misa kwaśnego mleka, w połowie z różową śmietaną zmieszanego; potem druga, z położonym na niej plastrem miodu, razem z drewnianą ramką tylko co wyjętego z ula; dwa sery, z których jeden przywiędły, a drugi świeży, i żółte masło na spodku; nakoniec, przez zaczerwienioną od ognia Elżusię przyniesiona, patelnia z dymiącą jajecznicą.
— Już jak ja jajecznicę zrobię — zawołała wesoła dziewczyna, — to, bardzo słusznie! sam ociec czasem pochwali, choć jemu dogodzić tak prawie trudno, jak przez ten dom przeskoczyć.
— Ja myślę, że Elżusia kiedykolwiek i przez dom przeskoczyć potrafi, taki z Elżusi kozak, — zażartował Jan, ale, na miód spojrzawszy, brwi ściągnął.
— A kto do ula chodził? — z gniewem zapytał.
— A któżby, jeżeli nie Antolka? Tylkoż siestra i mogła tak śmiele postąpić, — odsarknęła córka Fabiana.
— A raz na zawsze tego jej wzbroniłem! — zawołał Jan i, po brzegi włosów zarumieniony, ręką w stół uderzył. — Nieświadomy wszystko zepsuć może, a ona kiedy nie uczyła się jak z pszczołami postępować, to niech nosa w nieswoje nie tyka!
Wstawał już, aby do siostry z wymówkami iść, ale z bokówki, cicha i zalękniona, wysunęła się dziewczyna, z ustami skrzywionemi, ręką policzek przyciskając.
— Ą co? ukąsiła? — zawołał Jan.
— Żeby ją cholera... — ze łzami, kręcącemi się w oczach, jęknęła Antolka.
Jan, trochę jeszcze nasępiony, nic już siostrze nie powiedział, a Anzelm zażartował znowu:
— Nie dbaj, że pszczoła kąsa, byłeś miodu dostał! Co tam, że troszkę boli? nim za mąż wyjdziesz — przestanie!
Kiedy chleb w ręku podniósł i kroić go zaczął, na spodzie bochna ukazały się wyraźnie odbicia suchych dębowych liści, któremi gospodynie wkładane do pieca pieczywo od zetknięcia się z gliną i popiołem zabezpieczają.
Na zydlu i krzesłach wszyscy dokoła podługowatego stołu zasiedli, nabierając sobie na gliniane talerze jajecznicy i kwaśnego mleka. Przez parę minut nikt nic nie mówił. Anzelm, Jan i dwie dziewczyny jedli w sposób dość szczególny. Z grubo pokrajanych porcyi chleba małe kąski odłamywali i dwoma palcami do ust je nieśli. Drewniane łyżki trzymali w palcach, zgrabnie, delikatnie, i zawartą w nich żywność powoli w usta wkładali, powoli też i cicho ją przeżuwając, poczem łyżki na stołach kładli i po kilku sekundach dopiero, lub po minucie, znowu delikatnie je ujmowali i powoli do ust nieśli. W tym szczególnym, przesadnie powolnym i delikatnym sposobie jedzenia widać było od dzieciństwa nabieraną, albo i z krwią dziedziczoną, obawę, aby nie okadzać grubiaństwa i żarłoczności. Anzelm przemówił pierwszy. Spojrzał na Justynę i, jakby sobie coś nagle przypominając, zapytał:
— A może-by pani herbaty wypiła? My ją rzadko kiedy pijemy, ale zaraz można zrobić...
W bokówce, na olchowej, czerwonej szafie stał niewielki blaszany samowar, i Antolka już się z krzesła zrywała, aby biedź go nastawiać. Ale właśnie w chwili, w której Anzelm pytanie swoje uczynił, Jan, położywszy łyżkę na stole, ręce na kolana opuścił i z uśmiechem głębokiego zadowolenia patrzył na Justynę, która w porcyi ciemnego chleba, złotawym miodem posmarowanego, ze smakiem zęby zatapiając, także na niego patrzyła. Oboje mieli uśmiechy w oczach, i pytanie Anzelma usłyszeli dopiero wtedy, gdy je powtórzył.
— Zdaje się — powoli zauważył Jan, — że apetytu po spacerze nie braknie, i może obejdzie się bez herbaty...
— Obejdzie się z pewnością! — zaśmiała się Justyna.
— A ja teraz już na siestrę i nie gniewam się, że sama do ula po miód poszła.
Zaśmiał się tak, jak śmieją się szczęśliwi, bez widocznej przyczyny, głośno, serdecznie z głową w tył odrzuconą, i bez widocznej także przyczyny siedzącą obok Antolkę po włosach pogładził. Poczem łyżkę ze stołu delikatnie ujął i, mleka nią zaczerpnąwszy, powoli do ust poniósł. Rękę miał dużą, w skórę ciemną i grubą obleczoną, bardzo czystą, o szerokiej dłoni i długich, cienkich palcach.
Dnia tego pan Anzelm był niepospolicie ożywiony, mowny, i każde ciekawe oko długo zatrzymywać-by się mogło na tym ociężałym, schorzałym, piętnem wielkich boleści przytłoczonym człowieku, kiedy dziś, pobudzany jemu tylko znanemi uczuciami, dworną uprzejmość i przyjacielską gościnność okazywał, rozmowę z gościem podtrzymać usiłując. Zobaczywszy na ręku Justyny czerwoną pręgę, zapytał: czy pochodzi ona od sierpa? — a otrzymawszy twierdzącą odpowiedz, długo dziwnie migocącemi oczyma na nią popatrzył.
— Ciężka praca! a? chociaż to wszystko od uzwyczajenia zależy. Nie wiem ja tylko, i wątpliwość mam co do tego, czy osoba tak pięknie na fortepianie grająca do takich grubych robót uzwyczaić się może.
Opowiedział, że nieraz, idąc wybrzeżem rzeki, albo przeprawiając się na jej drugą stronę, słyszał ją wspólnie z ojcem grającą.
— Słodka muzyka — uśmiechnął się — uszy głaszcze i serce przenika. To jest prawda; ale druga znów prawda, że tak prawie po całych dniach w instrument stukać, to może i nie mniejsza fatyga, niż pleć, albo żąć...
Na podwórku rozległo się ryczenie krów; dziewczęta zerwały się z siedzeń i pośpiesznie naczynia ze stołu sprzątać zaczęły, potem Elżusia nie ukazała się już więcej, a Antolkę widać było z dojnicą (skopkiem) w ręku, prędko przez sień na dziedziniec wybiegającą. Słońce zaszło już było od pół godziny; świetlicę napełnił szarawy zmrok. Jan małą lampkę na komodzie zapalił i stryjowi oznajmił, że idzie najrzeć czy parobek w nieobecności jego bydła i koni dopatrzył... Anzelm i Justyna zostali we dwoje.
Niespodzianie dla Anzelma, i może dla samej siebie, Justyna z krzesła swego zsunęła się na zydel i, ku staremu pochylona, ustami do ramienia jego przylgnęła.
Nie dziwił się bardzo, tylko zrazu, jakby przelękniony, w tył nieco uchylić się i kapotą otulić spróbował.
— Nowina! — wyszeptał — no...no...wina!
Ale ona, z czoła i ramion wilgotne jeszcze włosy swe odgarniając i z wyrazem pieszczoty oczy ku niemu wznosząc, zcicha mówiła:
— Wiem, stryjku, wszystko, wszystko wiem...
— A zkąd? Kto mówił? Pewno już Janek językiem nasiekł... Nic ja w tem złego nie widzę, bo jeżeli pani jest tak łaskawa, że z nim w przyjaźni chce pozostawać, to i nie powinien mieć żadnych przed nią skrytości.
Potrząsł głową.
— Ale, żeby ktokolwiek, choćby i on, wszystko to widzieć i przeniknąć mógł, o tem wątpię... Głęboko trzeba kopać, żeby wodę znaleźć, a tembardziej człowieka; żebyś nie wiedzieć ile lat z nim przebywał, jeszcze wszystkich skrytości jego nie rozpoznasz...
Ze wzrokiem, kędyś daleko, za otwarte okno puszczonym, mówił dalej:
— Wszelako zdarza się na świecie. U Boga i mucha, kiedy każę, żołnierzem być musi. Mały ja człowiek jestem, ale na wielkie rzeczy w młodości swojej patrzyłem i w nich maleńki udziałek wziąłem, a z tego i całe późniejsze życie moje wyciekło. Korczyn! oj! i domyślić się teraz nie można, jakie tam wtenczas rozlegały się mowy i postępki... Zdaje się, że wszystko, co ludziom Pan Bóg dał dobrego, poruszyło się wtenczas i zagadało. Brat obejmował brata, nie zważając na to, czy bogatego, albo ubogiego obejmuje; rozumni głupim drogi pokazywali... Nas do tego festynu nietylko dopuszczono, ale i zapraszano, żądając, abyśmy życie narażali, ale tym, co go nie utracą, takie rzeczy pokazując, że, aby je dostać, każdy chętliwie głowę pod niebezpieczeństwa podstawiał... Wiele-bym ja mógł w tej materyi mówić i opowiadać, ale...
Długo wstrząsał głową, patrząc na parę gwiazd, przez gałęzie sapieżanek przebłyskujących.
— Senne widowiska... czasowe mary...
Justyna, blizko do niego przysunięta, z jedną ręką, pieszczotliwym ruchem na jego ramieniu złożoną, na drugiej zaś twarz swą wspierając, w milczeniu słuchała mowy jego powolnej, częstemi milczeniami przerywanej, w części tylko zwróconej ku niej, a daleko więcej do smutnych półgłosem bolesnych myśli i wspomnień podobnej.
— W książce jednej wyczytałem: „Jak muchy padną w boju syny ludzkie...“ Taka to już być musi kondycya nasza, ale serce człowieka podczas za słabe bywa, żeby ją cierpliwie i pokornie przenieść. Widać zamało cierpliwy i pokorny byłem, bo kiedy już te rzeczy obróciły się na złą stronę i zaćma nieprzenikniona świat ogarnęła, zacząłem doświadczać nieścierpliwego żalu i gniewu, sam nie wiedząc nawet przeciw czemu i przeciw komu ten gniew obrócić. Odżałować tego, co przeminęło, nie mogłem, ani też przywyknąć znów do zwyczajnego życia, od którego, jakby na skrzydłach, mnie odniosło. Co dawniej miłe było — obrzydło; co bawiło i radowało — wydało się samą marnością. Pójdę, bywało, z pługiem w pole i tylko wspominam, co w tamtych złotnych domach widziałem i słyszałem; twarze różne, postępki, sprzeczki i zdania wspominam i z pamięci swojej umyślnie je wybieram, podobnie jak skąpiec dukaty za skrzyni wybiera, oglądając je i lubując się niemi. Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestoję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy, bywało, wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. „Czy oni powaryowali?“ — myślę sobie, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, — a im więcej oni weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tym swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią, w ciemności nocnej, białemi płatami pada. Co nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: „Wieczne odpoczywanie, racz im dać, Panie’.“ Co nową pieśnię kto zawiedzie, to ja znów: „Wieczne odpoczywanie!“ Co głośniejszym śmiechem kto wybuchnie, w mojej głowie rozlega się: „Wieczne odpoczywanie!“ Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śniegiem padającym idę, a w chacie... Chryste! miejsce po bracie jednym już i zastygło, żonka jego już po drugich weselnych godach; tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego, który mu na tym świecie pozostał...
We drzwiach bokówki ozwał się szelest: Jan stał na progu, plecami o drzwi oparty, z ramionami na piersi skrzyżowanemi. W cieniu postać jego rysowała się w liniach prostych i wyniosłych. Cała świetlica pogrążona była w cieniu, bo mała lampa, na olchowej komodzie stojąca, słabe rzucała światło, i tylko wązki jej promień spływał na ciemną kapotę Anzelma i na połyskliwe, rozpuszczone włosy Justyny. Po długiem milczeniu Anzelm półgłosem i powoli znów mówić zaczął:
— Każdemu jednakże strworzeniu dany jest zmysł ratowania się i od ostatniej zguby ubiegania. Tak i ja, w jednem miejscu ratunek dla siebie postrzegając, do niego się udałem. Nie miałem wtenczas więcej nad lat trzydzieści: nie dziwno tedy, że kochanie tyle prawie dla mnie znaczyło, co życie i szczęście. Widać, że przeznaczonem było, aby wszystkie miody i trucizny z Korczyna na mnie ściekły, bo tam mnie objawiły się te widowiska senne, po których pocieszyć się nie mogłem, i tam mi też gwiazda kochania mego zaświeciła. Może niejeden powie, że nadzieję nierozsądną miałem i że za wysoko odważyłem się spojrzeć, ale ja tak nie myślę. Wszak już, mało nie dwa tysiące lat temu, Pan Jezus równość po świecie ogłaszał, i dużo o niej gadania w tym samym Korczynie słyszałem. Choć ta panna do pańskiej familii należała, ale ja też od niewolników rodu swego nie wiodę, a choć ubogi, żonie i dzieciom kawałek chleba dać mogłem, nie gorszy może od tego, który w te czasy niektórzy panowie jadać zaczynali, a może i spokojniejszy, pewniejszy. Do tego, choć z pańskiej familii ona pochodziła, niewielka z niej była pani... niewielka! Cudze suknie na grzbiecie nosiła, wszystkiego od łaski krewnych wyglądała. Czemużby jej, zdaje się, własnego domu, choć nizkiego, i własnej woli, przy mężu kochanym i kochającym, nie chcieć? Wzajemność zaś, wiedziałem, że mam... wiedziałem. Nie na ślepego przecież patrzyła ona swemi cudnemi oczyma, i nie głuchemu takie rzeczy niejeden raz mówiła, które o wzajemności upewniają. Nie chciała. Nie można nawet powiedzieć, aby jej familia wielkie przeszkody stawiła. Wiem, że były tam ze strony krewnych perswazye i pośmiewiska, ale od ołtarza nikt-by gwałtem jej nie odciągał. Sama nie chciała. I widzieć się ze mną nie chciała, aż ją raz w ogrodzie dopilnowałem i, za rękę chwyciwszy, o przyczyny tego dekretu, który na mnie wydawała, zapytałem. Powiedziała przyczyny takie, że tylko na nie plunąć było warto. Perswadować chciałem i przekonywać; ale wyrwała mi się i uciekła... z płaczem ode mnie uciekła. I sama desperowała, a jednakowoż nie chciała... nie chciała...
Od tej pory zaczął się najgorszy czas jego życia. Tylko co był świadkiem przeraźliwej zawodności wielkich walk i nadziei; teraz poznał zmienność kobiecego serca. Wszystko wydało mu się niepewnem, nietrwałem, marnem.
— Taka mnie ogarnęła zwątpiałość, że wszystko, na co tylko spojrzałem, okazywało mi się w postaci znikomej mary. Dziś jest, myślałem sobie, a jutro rozwieje się i zniknie. Posłyszałem raz jak ksiądz w kościele mówił: „Z ziemi-śmy poszli i w ziemię przemienić się mamy“, — i te słowa nigdy już z głowy mojej nie wychodziły. Gorzej od wszystkiego zwątpiałość ta mnie gniotła, bo żadnej już chęci i żadnego zamiaru do serca nie dopuszczała. Kiedy jeszcze cokolwiek robiłem, to tylko o tym biednym sierotce myśląc, żeby przy mnie z głodu nie zdechł; a dla siebie, to-bym już i palcem nie kiwnął, bo ciągle mnie na myśli stało: „Na co? dla jakiej przyczyny o tę marność i doczesność dbać?“ Przed Bogiem się upokarzałem, ale już tylko o zlitowanie dla nieśmiertelnej duszy swej prosząc; o to zaś, co mnie w tem życiu spotka, bynajmniej nie dbałem, pewien będąc, że wszystko na zawsze utraciłem, a gdybym znów nabył, zaraz-bym znów utracił...
Jednak, zbyt młodym był może i zbyt proste, zdrowe życie dotąd prowadził, aby w tem zwątpieniu o trwałości i wartości rzeczy ziemskich zastygnąć mógł i zmartwieć. Owszem, tęsknota ku lepszym dniom i żal po ukochanej kobiecie dręczyły go ciągle.
— Nie zaskórną, ale głęboko w sercu zasadzoną tęskliwość, i boleść czułem. Gdyby człowiek mógł łzami do, „grobu ściec, jużbym wtenczas ściekł pewno. Samego siebie lękać się zacząłem, myśląc, że zwaryuję, albo nieprzyrodzoną śmiercią zginę; bo mi też już gałęzie drzew i głębokości Niemna po głowie chodziły. Wstyd mię zejmował, że mocy nijakiej nad sobą mieć nie mogłem, i Pana Boga na pomoc przyzywałem, i niedobrowolnie łzy ciekli mi z oczu. Czasami dźwignę się już z myśli ponurych i samego siebie nauczam; „Siły do kupy ściśnij, na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi; a pocieszenia sobie jakiego szukaj, ażeby woli boskiej nie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć“. Zdaje się, że już i wyperswaduję sobie, desperacyą odpędzę i dzień, drugi, jak wszyscy ludzie przeżyję. Nie, do życia ochota nie bierze, i choć tak pracuję, że aż cały oblewam się potem, o miłych nadziejach utraconych i o marności wszystkiego myślę. Raz już nawet zaswatałem się do panny jednej i sam pojechałem do niej. Jadąc, myślałem: „Ożenię się i kwita! Chatę zaludnię, rozwesele się i odżyję.“ Ale kiedym przyjechał i na pannę spojrzał: nie! Szpetna ona nie była, ani głupia, i to mi też tajnem nie było, że miłem okiem na mnie patrzyła. Nie, i nie! Tamta przed oczyma stoi, a przytem do, czego inszego już uzwyczajony, co inszego poznawszy i pojąwszy, ani w jej mowie, ani w obchodzeniu się, ani w zamiarach, które objawiała, smaku żadnego znaleść nie mogłem. Dużałem się tak z samym sobą, jak pływacz z wodą, lat może ze trzy, a smętek zdrowia ubierał i czarne myśli się zjadały, aż bezsilny i z jakiemiś dziwnemi, przechodzącemi i znów powracającemi, boleściami na łoże padłem, dziewięć lat potem przez tę chorobę gnieciony, której doktorowie rady dać nie mogli, i hypochondryą ją nazywali...
Znaczenia nazwy choroby nie rozumiał, ale wytłómaczył mu ją jeden z lekarzy, powiadając, że niemoc to jest więcej duszna, niżeli cieleśna, i że ją też duszne lekarstwa więcej niżeli cielesne ukrócić mogą. Zapewne tem dusznem lekarstwem była wielka chęć dopomożenia synowcowi w dźwignięciu się z ruiny i biedy, a także pociecha, którą mu sprawiał widok dorastającego sieroty po bracie. Dziewczynka też, którą Jan naparł się wziąć od matki, mileńka była, weseleńka i zawczasu już porządek w chacie robić zaczęła, a i bratowa, choć płocha i w romansach niepowściągniona, dzieci swoje często nawiedzała i jego doglądała, wesołą swoją gadatliwością babską śmiesząc czasem i rozrywając.
— U Boga i ubity, kiedy każę, drugi raz ożyć może. I ja też wskrzesłem, choć niezupełnie... niezupełnie. Mnie zdaje się, że u ludzi wiele czujących i raz nadmiar zasmęconych nietylko na ciele, ale i na duszy, robią się takie marszczki, które już nigdy całkiem nie znikną. Tak i ja do tej pory nie mogę już ze wszystkiem do zwyczajnego życia powrócić. Ruchliwości wszelakiej, hałasów, tłumliwych gadań ubiegam, bo śród nich prawie bezprzytomnym się staję. Każdej nieznajomej twarzy ludzkiej najpierw zlęknę się zawsze, nim, pokonawszy siebie, przybliżyć się do niej zdołam. Podczas i boleści mnie napadają: cielesne i duszne. Od zaziębienia, by najmniejszego, w głowie łamania i bólu doświadczam, a kiedy w starych przypomnieniach i zgryzotach pomimowoli utopię się pamięcią, dwa i trzy dni jak martwy leżę, niczyjego widoku znieść nie mogąc i samego siebie prawie nie czując. Ale o to wszystko bynajmniej. Nie duże to dolegliwości, i cierpliwie je przenieść można, spokojność i niejednę przyczynę do uciechy mając...
Cieszyło go teraz wiele rzeczy: domek, na miejscu starego i prawie już walącego się zbudowany; sad, który własnemi rękoma założył; pszczelnik, który Jan umiejętnie pielęgnował i powiększał; dorodny i szanujący go chłopak; łagodna i gospodarna dziewczyna; dobrze przez oboje prowadzone gospodarstwo; zresztą, słońce jasne, kwiaty pachnące, jaskółki gnieżdżące się pod okapem, cichość i spokojność, panujące w zagrodzie, w tej samej zagrodzie, w której żyły dziady i pradziady jego, a on sam urodził się, wyrósł i postarzał: więc nie tylko każdy kącik i każde drzewko, ale każdą jej trawkę i prawie każde ziarnko piasku znał, prawie w przyjaźni i poufałości z niemi żyjąc.
— Te wiatry okrutne, które mnie drogę życia zabiegły, przeszumiały, przeleciały i daleko już ode mnie. Więcej ja teraz dobrych godzin przepędzam niżeli złych, i o to już tylko ubijam się przed Bogiem, aby Jankowi szczęśliwą dole zesłał. Nic też nigdy przeciw jego sercu i żądaniu nie uczynię, a choćbym sam kiedy cokolwiek inszego myślał i żądał, jego myślom i żądaniom wpoprzek nie stanę: owszem, dopomódz w nich postaram się z całej siły i możności. Nie wróg ja jemu, aby mu w czem przeszkody stawić, lub go do czego przymuszać, ale przyrodzony zastępca ojca i, jak ociec, niczego, oprócz tylko jego dobra i szczęścia, nieżądający...
Jan szerokim krokiem przeszedł izbę, pochylił się, stryja w rękę pocałował. Potem, wstrząśnieniem głowy odrzucił z czoła opadłą na nie gęstwinę jasnych włosów.
— Bardzo już państwo zasmucili się oboje. Stryjowi to niezdrowo, a u panny Justyny nawet łezki w oczach widzę. Co tam tak długo rozwodzić się nad staremi czasami!
Słów tych jeszcze nie domówił, gdy pod oknami dał się słyszeć odgłos kroków i wyrazy, dość donośnym, ale dygocącym, głosem wymawiane:
— Ho, ho! znajdę ja go! znajdę bałamutnika tego, zwodziciela, złoczyńcę! Znajdę i ubiję!... tak mi Boże dopomóż, że jak psa ubiję!
Drzwi świetlicy otworzyły się szeroko i naprzód wszedł przez nie trzęsący się staruszek, z kijem w ręku, z twarzą, która ceglastą różowością odbijała od śnieżnej białości włosów i kapoty. Trochę tylko za nim, ramieniem go podtrzymując, ukazała się wysoka, barczysta dziewczyna, dość szczególnie wyglądająca. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby poznać w niej tę Jadwiśkę Domuntównę, która, bosa i rozczochrana, w ogromnym fartuchu niosła przez pole zielsko dla krów, w porze żniw żęła aż do skąpania się w strugach potu i, snopy do gumna zwożąc, z męzką siłą i zręcznością kierowała parą koni. Teraz miała na sobie suknię z wełnianej materyi, tak jaskrawo szafirowej, że, patrząc na nią, oczy aż mrużyć się musiały, — z obcisłym stanikiem i bardzo długim ogonem, który ciągnął się za nią we flakowatych, niezgrabnych, od rosy i pyłu zabłoconych zwojach. Na głowie jej piętrzyła się „koafiura“, od sukni jeszcze niezwykłejsza: wysoka, kołysząca się, pomadą nasiąkła, jaskrawemi wstążkami i błyszczącemi szpilkami upstrzona. Błyszcząca, bardzo licha brosza ozdabiała jej stanik; liche także, ale błyszczące, kolczyki i bransolety kołysały się u jej uszu i brzęczały u rąk, wielkich, czerwonych. Potężna jej kibić, wśród pola i w stroju pracownicy wiejskiej przypominająca poetyczną i w sile swej dobroczynną Cererę, w tym stroju, zbyt ciasnym i zbyt długim, wydawała się spętaną i niezgrabną. Twarz jej, pięknie szafirowemi oczyma i kasztanowatemi brwiami przyozdobiona, wśród jaskrawych barw i błyskotek uderzała grubością rysów i burakową czerwonością cery.
— Dobry wieczór! — zawołała w progu; ale gdy spojrzenie jej padło na stojącą obok Jana Justynę, zdawać się mogło, że nagle oniemiała.
Stary Jakób zato, uwolniwszy się od ramienia córki, dygocącym krokiem ku gospodarzowi chaty postępował, srożąc się coraz bardziej.
— Gdzie Pacenko? Niech mnie pan Szymon zaraz powie, gdzie tego krzywdziciela i naigrawcę mojego ukrył?... A jeżeli nie powie, to, jak mi Bóg miły, chatę zrewiduję i sam znajdę... A jak znajdę, to pomstę na nim wywrę, za to, że mi kobietę na całe życie nieszczęśliwą uczynił, a mnie w gańbie pogrążył...
— Znowu dziadunia Pacenką nastraszyli? — patrząc na Jadwigę, zapytał Anzelm.
— A jakże! — odzyskając mowę, zawołała. — Taki był dziś spokojny, grzeczny, rozumny, jak już lepiej i niepotrzeba. Zjadł na kolacyą kwaśnego mleka i mówi: „Jadwiśka, pójdziem sobie którego sąsiada odwiedzić“. Może pana Szymona? — zapytuję, — bo już wiem, że gdyby powiedzieć pana Anzelma, zaraz obruszyłby się i powiedział: „Ja do błaznów nie chodzę..“ On zawsze myśli, że pan Anzelm młodym kawalerem jest, a gospodarzem w chacie nieboszczyk pan Szymon. Poszedł, i pięknie, grzecznie szedł sobie, nawet siłę dobrą mając, bo tylko trochę opierał się na kiju; aż tu jak wyskoczą chłopcy z a płotu, jak krzykną mu w samo ucho: „Pacenko przyjechał i znów babulkę zabierze!“ Aż zatrząsł się cały, i żeby nie ja, na ziemie padłby... I już nijak jego nie wstrzymać, ani wyperswadować... drze się naprzód, tak, że i zawrócić go do chaty nie zdołałam...
Stary tymczasem, kijem wywijając i groźnie pokrzykując, z kąta do kąta dreptał, we wszystkie pilnie zaglądał, ciemną bokówkę nawet obejrzał i, do świetlicy wróciwszy, pod wielką kanapą kijem jakiś czas wodził, aż do pieca przydreptał i chciał zajrzeć w znajdujące się pod nim małe sklepienie. Ale, usiłując pochylić się do samej ziemi, równowagę stracił i całym ciężarem wyschłego, kościstego ciała na podłogę runął. Najbliżej upadającego znajdująca się Justyna, najprędzej znalazła się przy nim i pochylona zręcznym ruchem głowę jego już podnosiła, gdy rubasznem i wyraźnie rozgniewanem ramieniem odtrąconą się uczuła.
— Za pozwoleniem, proszę dziadunia mego nie ruszać... ja już sama dam rady... Już co się tycze dziadunia, to on pewno do mnie należy! — prędko i plączącym się ze wzruszenia językiem zagadała Domuntówna.
Jednocześnie, z niepospolitą siłą, dziadka z ziemi podniosła, popędliwym gestem usuwając Jana, który chciał przyjść jej z pomocą.
— Niech pan Jakób uspokoi się, — przemówił Anzelm. — Pacenki niema; ani tu, ani nigdzie niema, bo on już dawno z tym światem rozstał się.
— Niema? — wspierając się na kiju i jeszcze cały drżący, zapytał starzec; — czy doprawdy niema? czy słowo honoru?
— Słowo honoru! — uroczyście przemówił Anzelm. — Ot, niechaj pan Jakób spokojnie sobie usiędzie i grzecznie z nami pogada...
W tej samej chwili Jan do Justyny szepnął:
— Nadmiar-bym chciał, aby on przy pani opowiedział jednę historyą, o dwunastym roku... która zdarzyła się z jego bratem, kiedy tu Francuzi byli... On dużo ciekawych historyi pamięta...
Anzelm szept synowca może usłyszał, może też wiedział, czem najłatwiej starca zupełnie już uspokoić można, bo, posuwając ku niemu krzesło, przemówił:
— Proszę usieść, bardzo proszę. Ciekawość mnie bierze: czy też pan Jakób pamięta jeszcze tę historyą, co to bratu Franciszku wydarzyła się w dwunastym roku?... A może już o niej zapomniał!
Na pomarszczoną, ceglasto-różową twarz starca spłynęła taka sama łuna odradzającej się i rozczulonej pamięci, jak wtedy, kiedy mu Anzelm wspomniał o grobowcu Jana i Cecylii. Zdawać-by się nawet mogło, że nogi jego nabrały nagle większej mocy i odżyło całe ciało, bo, nie zważając na podawane sobie krzesło, wyprostował się, obie ręce na kiju wsparł, czoło podniósł, ku sufitowi spojrzał.
— A jakże — zaczął, — a jakże! Pamiętam... ho, ho! jak-by to wczoraj zdarzyło się... Najstarszy był... pięciu nas było... ja najmłodszy, a Franuś najstarszy... może mnie dziesięć lat było, a jemu dwadzieścia, kiedy pan Dominik Korczyński, pana Stanisława, teraźniejszego dziedzica Korczyna ociec, do legionów go zwerbował; przy Napoleonie obadwaj wojować poszli... Z pana Dominika dobry był kamrat... dobry... ja o tem wiem... bo prawie we trzydzieści lat potem i sam z nim na wojnę chodziłem... Nad Franiem naszym, starszym będąc, opiekę rozciągał, i przez listy my o jego powodzeniach i promocyach wiedzieli... Aż tu dwunasty rok przyszedł... Francuzi idą! Ociec mówi: „Pewno i Franuś nasz z nimi idzie.“ A matka głową kiwa i odpowiada: „Pewno idzie! Może i do nas zajdzie! Może my jego jeszcze raz przed śmiercią obaczymy!...“ — „Może i obaczymy.“ — mówi ociec... Czekali jego, spodziewali się... Matka najmniejszym czasem w pole na drogę wychodziła, a my, młodsi bracia, tylko co oczu nie powyślepiali, brata oficera wyglądając.
Gdy stary to mówił, Jadwiga nie spuszczała z Justyny oczu, które coraz więcej zapalały się i roziskrzały. Nie dosłyszała tego, co Jan do niej przed chwilą szepnął, ale spostrzegła dobrze, że kiedy się nachylił ku niej, na ustach miał taki uśmiech, jakiego ona nie widziała u niego nigdy, a ciągle patrzył na jej rozpuszczone włosy; zdawać się mogło, że, poprostu, oczu od nich oderwać nie zdoła.. Justyna zaś słuchała go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z którego biły promienie cichej, jakby nieśmiałej, radości. Z trochę jeszcze dygocącym, ale coraz wzmagającym się i czystszym, głosem opowiadającego starca złączył się gruby szept jego wnuczki. Zdawać się mogło, iż szeptem mówiła dlatego, że trudno jej było wydobyć głos ze wzburzonej piersi, lub też, że sama lękała się tego, co mówiła.
— Aaaa! — nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się, — czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?... Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe, albo w jednych koszulach chodziły!
Justyna, w opowiadanie starca wsłuchana, może złośliwych słów dziewczyny na słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy... Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale, przygryzłszy wargi i ramiona u piersi krzyżując, w milczeniu plecami ku niej się zwrócił.
Starzec prawił dalej:
— Tak my, w zaciszku naszym siedząc, wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też, często sypiąc, płoty zasypywał i góry, albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś za nim szli w pole... już i nie pamiętam czego... Przez całą noc zawierucha, była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa-byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród, w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego... ni to goły pień, znagła wyrosły tam, gdzie go wprzódy nie było, ni to drzewniana figura, do płotu plecami przyparta. — „A co tam takiego stoi?“ — mówi ociec. — „Nie wiemy,“ — odpowiadamy. — A matka, za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaścić w pole i na drogi parła, powiada: — „Może to, nie daj, Boże, człowiek zmarzły!“
Wszyscy my poszli prędzej, tylko matka, nie zdążywszy iść razem z nami, w tyle ostała. Przyszliśmy w to miejsce, pojrzeli, i o mało co ze strachu na ziemię nie popadali — „Toż to człowiek!“ — krzyknął do nas ociec. — A ja, choć najmłodszy, ale najśmielszy, przyskoczyłem i, z blizkości na tego człowieka popatrzywszy, takoż Krzyknąłem: — „Oficer, tatku, oficer!“ — Mundur na sobie ten zmarzły człowiek miał cały w dziurach, a czy obuty był, tego i wiedzieć nie można było, bo śniegu nasypało się jemu aż po kolana, i od kolan dopiero wyrastał on z tego śniegu, zupełnie jak drzewniany, plecami do płotu przyparty, żółty na twarzy gdyby wosk, i tylko długie jasne wąsy na brodę mu spadały, a oczy były jak w głowę, wstawione szyby. Jednę rękę miał opuszczoną, drugą bułkę w ściśniętej garści przy gębie trzymał. Odrazu już my domyślili się, że, uchrony od zamieci i chłodu szukając, po polu wędrował, nigdzie nie trafił, bułkę, co ją pewnie w kieszeni miał, z głodu gryźć począł, i tak go śmierć od mrozu pod samym płotem naszej chaty uchwyciła. Stoim my, patrzym, dziwujem się; ociec żegnać się świętym krzyżem począł.. aż tu i matka nadchodzi. W śniegu brnęła, ale szła; cościś ją do tego miejsca parło... Przyszła, spojrzała, rękoma klasnęła i, okropnym głosem wykrzyknąwszy: — „Jezus, Marya! toż to Franuś!“ — na śnieg padła.... Podtenczas i my wszyscy rozpoznali kim ten zmarzły oficer był..
Prawie jednocześnie, gdy stary słów tych domawiał, na uboczu nieco stojąca dziewczyna głośniej już niż wprzódy i z większcm rozjątrzeniem zaszeptała:
— Wielka rzecz! Każdy, żeby tak włosy swoje rozpuścił, pokazałby, że ich nie mało ma... ale nam, prostym dziewczętom, wstydno byłoby tak chodzić!... Oj, oj, włosów dużo! aby rozumu tyle!
Jan teraz prędko do niej przystąpił.
— Niech panna Jadwiga żadnych przytyków nikomu w chacie naszej nie robi; ja panny Jadwigi pięknie o to proszę, — cicho, ale, z czołem poprzeczną zmarszczką przerzniętem, zaszeptał.
— To i co, że pan Jan mnie prosi? — z iskrzącemi się oczyma, odszepnęła. — Może kiedyściś prośba pana Jana i miała dla mnie walor jaki... ale teraz to już widzę, że trzeba mnie zawczasu na ubocz schodzić, aby, broń Boże, pan Jan, z wielkiemi paniami przestawając, mnie za swoję poddankę nie poczytał...
Posrebrzane, pozłacane i paciorkowe bransolety dzwoniły u jej czerwonych rąk, które gwałtownemi ruchami splatała i rozplatała; we wzburzonym jej głosie zadrżały i na kasztanowatych rzęsach zawisły łzy.
— Dla jakiej przyczyny panna Jadwiga tak złości się i alteruje? A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi? — z trochą szyderstwa sprzeciwiał się Jan.
Stary Jakób, z wyrazem grozy na podniesionem czole, ze wzniesionym w górę żółtym jak wosk palcem, mówił jeszcze:
— Takim-to on sposobem do swego rodzinnego zaciszka powrócił, i jak wartownik nieporuszony u wrót rodzicielskich stanął... Tak już jego, w drzewnianą figurę przemienionego, my wszyscy z ojcem na rękach swoich do chaty wnieśli, a matka, na tapczanie przy nim położywszy się, jak wilczyca wyła...
Do rozgniewanej wilczycy podobną była dziewczyna, która w tej chwili starca ramienien objęła i, usiłując ku drzwiom go zwrócić, mówiła:
— Chodźmy ztąd, dziaduniu, no! chodźmy! Dość my już tu pobyli i miłych słów nasłuchali się... Tutaj nasza kompania nie potrzebna... Na co nam leźć w oczy gardzicielom, co wcale inszej przyjaźni i sławy żądają! Znajomych nam, chwała Bogu, nie zabraknie...
Policzki jej i nawet czoło zachodziło sinym prawie rumieńcem; z oczu sypały się iskry. Dziadka, który w chwilach przytomności był jej posłuszny jak dziecko, ku drzwiom uprowadzała i jeszcze mówiła:
— Jedno wschodzi, drugie zachodzi! Nas już tu nie potrzebują. Tu już dobre przy lepszem staniało. To i chwała Bogu! Owszem! Aby tylko wszyscy na tym handlu dobrze wyszli, bo wiadoma rzecz, że kto wiele ściga, mało dogoni. Dobranoc państwu! Zdrowia i dobrego weselenia się życzymy!
I gniew nieposkromiony, i ambitna obraza, i łkania z całej siły tłumione — odzywały się w jej głosie. Dziadka do sieni wysunęła, flakowaty, i zabłocony ogon sukni, dla łatwiejszego przejścia przez próg, w garść zebrała i z głośnym stukiem drzwi za sobą i dziadkiem zamknęła.
Bo wyjściu tych dwojga ludzi pozostali przez parę minut nic nie mówili. Jan pierwszy śmiechem parsknął.
— Ot, języczna! — zawołał. — Ależ zła! Ja i nie spodziewał się nawet, żeby aż taka była! Może komu taka szparkość i języczność upodoba się, ale już mnie to — bynajmniej!
Anzelm nie zapytywał o nic i żadnej uwagi synowcowi nie uczynił. Widać było jednak, że zmarkotniał, nad czemś zastanawiał się i czegoś żałował. Ale Jan, po wybuchnięciu śmiechem trochę zmieszany, do ciemnej bokówki wyszedł, a wkrótce, raźnie już do świetlicy wracając, zawołał:
— Może panna Justyna chce zblizka popatrzeć jaka zaraz na Niemnie śliczna iluminacya będzie?
— Jacicę łapią? — zapytał Anzelm.
— A jakże! tylko co z ogniami wypływać zaczęli...
— Już mnie i do domu pora! — wstając, rzekła Justyna.
— Ja panią odprowadzę, bo na dworze zupełnie ciemno...
— Pójdę z państwem i ja, — powoli wymówił Anzelm; powoli z zydla wstał i Antolce, która z dzbankiem pełnym mleka do świetlicy weszła, powiedział, aby mu czapkę z bokówki przyniosła.
— Stryjka spacer po nocy sfatyguje, — zauważył Jan.
— Nie bój się. Choć i po nocy, kiedy zechcę, jeszcze prędzej od ciebie iść potrafię, — zażartował Anzelm.
W świetlicy zrobiło się trochę ruchu. Za Antolką wszedł Michał w kanarkowem ubraniu, uświetnionem jeszcze z powodu niedzieli szafirowym, w kształcie motyla zawiązanym, krawatem. Nie dokazywał jak wczoraj, ale, owszem, z powagą ukłonił się i, wszystkim: „Dobry wieczór państwu!“ powiedziawszy, z jedną ręką u zaostrzonego wąsika, a drugą na kłębie złożoną, w kącie izby stanął i ciekawie na Justynę popatrzył.
Antolka z dzbanka do flaszki ciepłe jeszcze mleko nalewała.
— Może Justynka świeżego mleka wypije? proszę, bardzo proszę! — zapraszała.
Anzelm, wielką baranią czapkę na głowę kładąc, powolnym szeptem do synowca mówił:
— Czy sfatyguję się, czy nie, a żeby panna z twojej przyczyny na języki padła, nie przystanę. Już nie dobrze, że na Mogiłę popłynąć nie mogłem, a nocne spacery we dwoje odbywać i jej za dobroć złością płacić nijak nie wypada...
Jan objął go nagle, okręcił się z nim w kółko i z głośnym śmiechem w oba policzki go pocałował.
— Każdy młody głupi! — otulając się kapotą i trochę na synowca rozgniewany, sarknął Anzelm.
Wieczór był ciemny, bo strzępiaste, wieloramienne, do rozwiewających się dymów podobne obłoki tu i owdzie zasłaniały niebo i gwiazdy.
— Jeżeli pani chce dobrze widzieć, to trzeba aż pod topolę zejść, — ozwał się Jan.
Justyna prędko zbiegła; Jan stryjowi zstępować z góry pomagał.
Z pod topoli widać było długi szlak Niemna, z jednej strony, naprzeciw Korczyńskiego dworu, za wysoki brzeg skręcający, z drugiej niknący w przestrzeni za dalekiemi piaskami. Justyna czwarty już raz dnia tego widziała Niemen w coraz-to innej postaci. Naprzód ciężkiemi chmurami był podszyty, a z powierzchnią wybuchającą promienistemi ognikami świateł i skrzydłami jaskółek muskaną; potem wzburzony, ponury, wzdęte fale i białe piany toczący, z wlokącemi się w deszczowej zawiei żółtemi płyty i chyżo mknącem stadem czarnych czółen; potem jeszcze, po burzy, najczystszym błękitem i złotem płynący, w złote dymy ubrany, z poważnym nad sobą chórem śnieżnych wron morskich i płochliwą gromadą atłasowych rybitew; teraz, pozornie nieruchomy, stał się on w dole wstęgą, na dwa podłużne pasma przeciętą: głęboko czarne pod długim cieniem boru, a z drugiej strony ciemno-stalowe.
W tym pasie roztopionej stali nie błyskały odbicia gwiazd, dymnemi strzępiastemi obłokami przysłaniane, ale natomiast ślizgały się po nim blade połyski i wypływać nań poczęły czerwone, jaskrawe, zdaleka kształt okrągły mające ognie. Z pod stóp wysokiej góry wysuwały się one na różnych punktach, aż zrzadka uszykowanym szeregiem rzekę usiały. Gdy płynąć zaczęły, rozpoznać było można, że były to płomienie, rozniecone na drobnych czółnach i przez siedzących przy nich ludzi wciąż podsycane. Sunęło się ich ze dwadzieścia. W głębokim dole, po nieruchomej z pozoru rzece płynęły bardzo powoli; powoli też ich odbicia kołysały się w ciemnej toni, a w blasku ich zaczerwienione profile ludzkich postaci i twarzy, z wypukłością rzeźby i zarazem widmową tajemniczością, odrzynały się od ciemnego tła nocy i przestrzeni.
Lecz najdziwniejszem i prawie fantastycznie wyglądającem zjawiskiem była jakaś mgła gęsta, która niepojętem mnóztwcm drobnych, jakby śniegowych, płatków osypywała czółna i siedzących w nich ludzi, często blask ogniów białą niby parą przyćmiewając. W powietrzu jej nie było, nie było też na przestrzeniach rozdzielających czółna; nie wiedzieć zkąd się brała. Jednak wkrótce widocznem się stało, że składały ją niezliczone roje śnieżnych, malutkich motyli, które na skrzydłach, jakby z krepy utkanych, wylatywały z wody. Może było ich tyle, ile ziarn piasku na dnie Niemna, w którego głębiach zrodzone, opuszczały swój żywioł rodzinny, aby z żądzą niepowściągnioną i nieścignioną chyżością w padać w blask i upał płomieni. Podstępni rybacy, z żywemi ruchami ramion, cicho, szybko, zgarniali do worów tę skrzydlatą zamieć, która ich głowy, odzież, czółna okrywała białością śniegu.
Cicho, bardzo powoli, bez najlżejszego odgłosu, który-by trwożliwe stworzenia wodne mógł spłoszyć i odstręczyć, nawet bez plusku wioseł, czerwone ognie i siedzące przy nich zaczerwienione profile ludzkie płynęły zdala od siebie, w ciemnej przestrzeni, po ciemnym szlaku rzeki, aż całą jego widzialną długość zajęły. Cicho było wszędzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w górze, gdzieś nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemności niewidzialne, brzęczały roje nadniemenskich muszek, to brzęczenie monotonne, nieustanne, metaliczne; zdawać się że wydawała je z siebie struna rozciągnięta i drżąca pomiędzy usianą płomienistemu punktami ciemną wstęgą rzeki a niebem, pod którem wisiały obłoki, do rozwiewających się dymów lub do podartej krepy podobne.
Troje ludzi u połowy góry pod topolą stojących w jednem z czółen poznało Witolda. Pierwszy spostrzegł go Jan.
— Ot i pan Witold z Kazinkiem, Walentego synem, płynie! — zawołał.
Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakimś rybakiem, Witold płynął istotnie, cały śnieżną mgłą jacicy osypany, w milczeniu i pilnie, tę samę robotę co i towarzysz jego spełniając. Delikatny profil jego wyraziście zarysowywał się na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz także młodej i kształtnej, twarzy towarzysza.
— Syn pana Korczyńskiego tutaj i siostrzenica jego z nami — zcicha rzekł Anzelm. — Nowina... no... wi... na!... Już i nie spodziewałem się nowin takich o...glą...dać! — cicho i mocno jąkając się, dodał.
Niewiele przed północą Justyna bocznemi drzwiami weszła do Korczyńskiego domu, i zaraz w garderobie, w której się znalazła, usłyszała bardzo wyraźnie z sypialni pani Emilii dochodzącą głośne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi nawpół otwartych widać nawet było część pokoju w błękitne sprzęty ubranego i oblanego błękitnem światłem, w którem rozlegał się, zbyt pieszczotliwy, ale przyjemnie brzmiący i biegle po francuzku czytający, głos kobiecy:
— „Znalazłszy się przed królem, zrobiłam dyg aż do ziemi głęboki, i długo nie śmiałam spojrzeć na uwielbione oblicze wielkiego Ludwika! Kiedy nakoniec wzrok podniosłam, zobaczyłam przed sobą wszystkie wielkości i chwały Francyi, otaczające monarchę, tak jak gwiazdy otaczają słońce. Był tam wielki Kondeusz, był książę de Luynes, byli książęta Montmorency, Saint-Simon, Broglie, hrabia de la Rochefoucauld, margrabia Créquy i inni, a wszyscy oczy mieli utkwione we mnie, i we wszystkich tych oczach wyraźnie wyczytałam podziw i uwielbienie, któremi ich piękność moja przejmowała. To potwierdzenie świadectwa, które tyle razy wydawało mi moje zwierciadło, ośmieliło mię do ogarnięcia spojrzeniem twarzy królewskiej. Jakiż był mój zachwyt, gdy i jej także uśmiech, uśmiech króla-słońca, powiedział mi, że na niebie jego dworu wkrótce zaświecę gwiazdą pierwszej wielkości! Doświadczałam uczuć boskich; myślałam, że wstępuję do raju wielkości, blasku, elegancyi i rozkoszy...“
— Moja Tereniu, — przerwał czytanie drugi głos kobiecy, słaby i łagodny, — czy możesz sobie wyobrazić podobnie piękną, podobnie promienną egzystencyą?
— Ach! takiego życia nawet wyobrazić sobie nie podobna! — westchnęła Teresa.
— Być gwiazdą pierwszej wielkości na dworze wielkiego króla... bawić się, jaśnieć...
— Być kochaną! — przerwała Teresa.
— O, tak! i przez kogo! przez takiego margrabiego de Créquy!... Jakaż musiała być miłość tych wykwintnych, pięknych, poetycznych ludzi!
— Ach! takiego szczęścia wyobrazić sobie nawet niepodobna! — W takich warunkach ja także byłabym zdrową, wesołą, zadowoloną; mogłabym tańczyć, nietylko chodzić, — pełną piersią oddychać, słowem, żyć! Prawda, Tereniu?
— O!
— Jakże nierówno pomiędzy ludźmi rozdzielone jest szczęście! — raz jeszcze westchnęła pani Emilia, i zapewne łza spłynąć musiała po jej chudym i białym jak lilia policzku, bo słyszeć się dały perswazye Teresy.
— Niech tylko najdroższa pani nie denerwuje się, nie płacze, bo znowu atak być może... Moja najmilsza pani, proszę zapanować nad sobą i nerwy oszczędzać... może już kula dusi?...
Tego więc wieczora pani Emilia i jego towarzyszka, zamiast po rozłogach kuli ziemskiej, podróżowały po przestrzeni czasu, zatapiając się w czytaniu pamiętników jednej ze sławnych w wieku XVII-ym wielkich dam francuzkiego dworu.
Justyna weszła do ciemnej sali jadalnej, w której głębi, przez drzwi szeroko otwarte, widać było gabinet pana domu, obficie oświecony dużą lampą na biurku stojącą. Przy biurku siedział Benedykt Korczyński i w rozwartej przed sobą księdze rachunkowej kreślił długie kolumny cyfr i notatek. W świetle lampy wysoka i gruba jego postać, z długiemi wąsami, ciemną twarzą i gęstemi, rozrzuconemi włosami, uwypuklała się ciężko i ponuro. Było coś smutnego i bardzo poważnego w tym człowieku, pracującym samotnie o północy, w głębi wielkiego starego domu. Wydawał się tak w pracy pogrążonym, że żadna myśl jej obca, żadna troska, niemająca związku z wychodzącemi mu z pod pióra notatkami i cyframi, dosięgnąć-by go nie mogły. Jednak, usłyszawszy w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania, żywym ruchem głowę z nad księgi rachunkowej podniósł:
— Witold? — głośno zawołał.
Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.
— A! to ty! — wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.
Powiódł ręką po drgających od zmęczenia powiekach.
— Nie wiesz czasem gdzie... Witold?
Powiedziała, że tylko-co widziała go przepływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.
— A! — rzekł krótko, i znów się pochylił nad księgą rachunkową.
Justyna zbliżyła się ku niemu.
— Dobranoc, wuju, — rzekła zcicha i dłużej, serdeczniej niż zwykle, rękę jego ucałowała.
Po głowie jej kręciły się słowa: „Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i, w nocne ciemności patrząc, takim głosem, jaki u konających bywa, kilkakrotnie imienia boskiego wezwał“. Całując go w rękę, w twarz mu patrzyła. Boże! ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało! Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną, posępną źrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą obu jego braci? w których pogrzebane leżą ideały i zapały jego młodości? które wyrył czas, przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko, ołowianemi kroplami na głowę mu ściekający?
— Dobranoc, dobranoc! — z roztargnieniem odpowiedział, i szorstkiemi wąsami czoła jej dotknął. — O nic jej nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic, co się do nich samych ściągało. Wiecznie zajęty, zafrasowany, zamyślony, na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie miało, zdawał się być obojętnym, a zapewne takim też był istotnie. Jednak, gdy odeszła, znów podniósł głowę, odrzucił pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.
— Z rybakami po Niemnie pływa... błazen! — gniewnie i prawie głośno sarknął. — Nigdy go w domu niema... nigdy przy mnie... nigdy tak jak dawniej... zły chłopak... bez serca... egoista!
Koniec wąsa do ust włożył, szklanym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń i ze zdumieniem, cicho, kilka razy wymówił:
— Co mu się stało? co mu... co mu?... co mu się stało?
Wszedłszy na schody, do górnej części domu prowadzące, Justyna uchyliła pocichu drzwi pokoju swego ojca. Rozlegające się w ciemności przeciągłe głośne chrapanie oznajmiało o głębokiem i spokojnem uśpieniu Orzelskiego. Otworzyła naprzeciw znajdujące się drzwi i znalazła się w pokoju swoim i Marty, oświetlonym lampką palącą się na stole.
— Aha! jesteś! przecież wróciłaś! O północy panienka ze spacerów wraca! Winszuję, ale nie zazdroszczę! Mnie lepiej w łóżku leżeć. Starość i młodość! Wieczna historya!
Słowami temi powitał ją gruby i trochę ochrypły głos, z kąta dość obszernego pokoju wychodzący. W kącie pokoju stało łóżko, na którem, watową kołdrą owinięta i w całej długości swej wyciągnięta, z twarzą ku sufitowi zwróconą, leżała Marta. W półcieniu sztywne jej ciało podobne było do spowitej mumii; żółta twarz majaczyła śród bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki błyszczały.
Justyna w milczeniu zbliżyła się do komody, nad którą wysiało przybite do ściany lusterko, i powoli suknię zdejmować i włosy splatać zaczęła.
Marta mówiła ciągle:
— Zkądże to bogi prowadzą? A miotły żadnej z sobą nie przyniosłaś? Widziałam ja dziś, widziałam, jak stroiłaś się w muślinową sukienkę i z pół godziny włoski sobie przed lusterkiem układałaś. Byłam pewna, że spodziewasz się wizyty bogatego konkurenta. Ot, biały kruk znalazł się — słowo honoru! Biedną dziewczynę, nie tak to wysoko edukowaną i nie tak to nadzwyczajnie piękną, wprost z rezydencyi u krewnych, za żonę chce wziąć i wielką panią zrobić! „No, no! — myślę sobie — nic dziwnego, że sama nie wiesz jak do niego przyozdobić się i ustroić!“ Aż tu wzięła, poszła i na pół dnia zginęła. Gdzie ty ginęłaś? Czy znów tam?... I poco to? Wieczne głupstwo! A żeby Różyc przyjechał, ha? Dwóm bogom nie można służyć... albo książę... no, nie książę, ale w porównaniu z tobą więcej niż książę, królewicz, — albo chłop. Po chłopskie miotły chodząc, królewicza stracić możesz, i lament będzie! i zrobisz się do cholery podobna, jak ja, albo do synogarlicy, wiecznie szyję po cukier wyciągającej, jak Teresa! Wieczny śmiech — słowo honoru! Cha, cha, cha!
Zaśmiała się, zakaszlała, i zaraz znowu mówić zaczęła. Oprócz zwyczajnej żywności i popędliwości czuć było w jej słowach niezwykły niepokój. Nogami pod kołdrą czasem poruszała, i oczy jej w półcieniu coraz żywiej połyskiwały.
— Cóż tam słychać?... ha, co ty tam robisz? o czem rozmawiasz? Alboż ty umiesz z nimi rozmawiać? Oni tam nic o francuzkich romansach, ani o sonatach i uwerturach nie słyszeli, a przytem wyrazów takich śmiesznych używają: smętek, przeddziady, złotny, siestra... pamiętam... pamiętam! Niegdyś tak byłam do ich mówienia przywykła, że i sama, bywało, omylę się czasem i powiem: przeddziad, albo złotny, a potem aż palę się od wstydu. No, aż cię korci, tak chcesz dowiedzieć się: czy królewicz dziś przyjeżdżał? Bądź spokojna: nie przyjeżdżał. Kirłowa tylko, zaraz po twojem wyjściu, przyjechała. Emilka przysłała po mnie, abym ją przyjęła, bo sama spodziewała się migreny i już nawet poziewać zaczynała... W gruncie rzeczy, nietyle z powodu migreny Kirłowej przyjąć nie chciała, ile dlatego, że leniła się rozmawiać. A Teresa znów mówiła, że jakąś bardzo ciekawą książkę dziś czytają. Wieczne głupstwo! Dość, że z Kirłową godzin ze dwie przesiedziałam, choć mnie aż z kanapy podnosiło, bo bułki dziś piekłam. Od pierwszego momentu o ciebie pytać się zaczęła: gdzie ty? co robisz? jak teraz wyglądasz? czy poweselałaś? Potem delikatnie naprowadziła rozmowę na Zygmusia i pocichu mnie zapytała: czy ty już w nim aby troszkę zakochaną nie jesteś? Aż nareszcie i o kuzynku gadać zaczęła: jakie mu jeszcze majątki i bogactwa zostały, jaki on dobry, jaki nieszczęśliwy! Zapytałam się: dlaczego taki nieszczęśliwy? — „Ot, mówi, żałuje, że młodość, zdrowie i tyle majątku zmarnował, a przytem...“ I cościś mnie takiego powiedziała, że nie zrozumiałam... „Największe jego nieszczęście“ — zaczęła i, zaczerwieniwszy się, jak to ona czerwieni się zawsze, w język się ukąsiła. Mnie ciekawość wzięła; dopytywać się zaczęłam: jakie to nieszczęście? Ze spuszczonemi oczyma, jak truśka, mruknęła: „Morfina!“ I niczego już więcej dopytać się u niej nie mogłam. O tem już tylko mówiła, że pragnęłaby bardzo, aby się ożenił i w Wołłowszczyźnie stale osiadł, bo to jedno jeszcze mogłoby go ze wszystkich jego nieszczęść wyleczyć. Trzeba tylko, ażeby ożenił się z kobietą dobrą, rozsądną, poważną i taką,, która mu się bardzo podoba. Ta kobieta byłaby z nim szczęśliwą, bo dobry jest, rozumny, szlachetny, i tyle tylko jego winy, że, będąc bogatym, za wiele sobie pozwalał. On sam to już zrozumiał i żenić się postanowił... Słyszysz, Justynko? Już postanowił, a ona zdaje się, dlatego tylko dziś tu przyjechała, aby wyrozumieć, co ty o tem myślisz i jak postanowisz?... Na swachę wykierowała się; ale nic w tem dziwnego niema: chce kuzynka od baletnic, bankructwa i jakiejś tam morfiny wyratować, a on podobno dobry dla niej i trochę jej nawet świadczy... Widzisz, co ja tobie naopowiadałam! Może zła koleżanka ze mnie? Teraz możesz spokojnie położyć się i o panowaniu marzyć. Nie rozumiem tylko, słowo honoru, dlaczego dziś w domu nie siedziałaś i na królewicza nie czekałaś? Papcio cały dzień sam grał, a nad wieczór zachciało mu się z akompaniamentem pograć... Jakiegoś nowego nokturna, czy dyabła, nauczył się i ciebie nauczyć chciał... Po całym domu córeczki szukał: a córeczka jak w wodę wpadła. Gdzie ty przepadałaś? Pewno sama jedna, jak mara, nie włóczysz się po polach i lasach! Nim królewicza do reszty złapiesz, pasterza sobie jakiegoś wynalazłaś. No, przemów-że choć słowo! Czy oniemiałaś? Ja do niej gadam i gadam, wszystkie nowiny, które ją interesować mogą, opowiedziałam, od gadania aż ochrypłam: a ona nic powiedzieć mi nie chce... skryta, harda... niedobra dziewczyna... słowo honoru, niedobra! Uf!
Łatwo odgadnąć był© można, że pragnęła, aby ta, do której przemawiała tak długo, odpłaciła jej wzajemnem opowiedzeniem czegoś, co ją zajmowało, zaciekawiało gorąco, namiętnie. Namiętnym blaskiem gorzały teraz w półcieniu jej czarne oczy; ręce zpod kołdry wydobyła i czyniła niemi niespokojne, prawie gwałtowne ruchy. W głosie, jakim ostatnie wyrazy wymówiła, brzmiał żal do towarzyszki.
— Skryta, harda, niedobra! — powtórzyła.
Zakaszlała, umilkła i, z oczami w sufit wlepionemi, nieruchomo znowu leżała.
Justyna, z warkoczem już splecionym i z tyłu głowy zwiniętym, w białym luźnym kaftanie, bosa, do łóżka już podeszła i przy niem uklękła. Rękę jej dużą, kościstą w swoje ręce biorąc, blizko ku niej schylona, cicho zapytała:
— Ciotko, dlaczego ty żoną jego zostać nie chciałaś?
— A co? — wzdrygnęła się stara panna i całem, ciężkiem, ciałem ku pytającej się zwróciła.
— Co? dlaczego ja... jego żoną?... — głośnym i trochę świszczącym szeptem mówić zaczęła, — jego?... czyją? czy ty go naprawdę widujesz... znasz?... Czy to on sam tobie mówił... o mnie mówił... wspominał... naprawdę wspominał?
— Wspominał, mówił ile przecierpiał, i teraz jeszcze nie stał się zupełnie takim, jak wszyscy...
— Przecierpiał! a jaż nie przecierpiałam? Niezupełnie tak jak wszyscy... a jaż taka? Wieczny smutek... wiecz-ny smu-tek...
Długie westchnienie szeroką pierś jej podniosło; ozwała się w niem chrypka, do jękliwego szmeru podobna.
— Dlaczegóż? dlaczegóż więc? dlaczego? — rękę jej coraz mocniej w dłoniach cisnąc, z gorączkowym prawie pośpiechem, zapytywała Justyna.
Rozgorzałe oczy Marty tkwiły w jej twarzy, jakby przeszyć ją chciały i dostać się aż do mózgu, aż do najskrytszych myśli.
— Nie powiedział przyczyn? Wszystko powiedział, a przyczyn nie powiedział? Co?
— Nie powiedział.
Długo milczała; potem, spokojniej nieco niż wprzódy, od klęczącej przy niej dziewczyny wzrok odwracając, mówić zaczęła:
— A ty chcesz wiedzieć? chcesz? przez ciekawość? Zawsze to rzecz ciekawa: dlaczego panna kawalerowi, choćby takiemu, harbuza dała? Pewno myślisz, że o czemś ciekawem posłyszysz? Jakaś osobliwa historya... przymus... przeszkody... awantury... tragedye! Otóż mylisz się. Niczego osobliwego, romansowego, jak na teatrze odegranego, nie było. Była to sobie rzecz ordynarna, prozaiczna, taka, co wszędzie rośnie, i tam nawet, gdzie jej nie posieją. Było to wieczne głupstwo... moje własne głupstwo... widzisz jak prozaicznie...
Zaśmiała się.
— Przyczyny... — powtórzyła, — przyczyny... przyczyny!... Dwie były: raz, że królewna okrutnie bała się ludzkiego śmiechu; powtóre, że bardzo też zlękła się ciężkiej pracy. Ot, i wszystko. Zabraniać... nie zabraniali, bo nikt też i prawa do tego nie miał: sierotą byłam i dwadzieścia kilka lat miałam. Ale wyśmiewali, żartowali, kpili! Dopóki na świecie gotowało się jak w garnku i ludzie z pozapalanemi na karkach głowami chodzili, dopóty o równości mowa była; obejmowali się, ściskali, bratali, pan chłopa w karecie swojej woził i pięknie prosił: „Kochaj ty mnie choć troszkę i nazywaj po imieniu, Wasylku, czy tam Jurasiu, albo Anzelmku!“ Ale kiedy pożar zgasł, na zgliszczach znowu pokazały się góry i doliny, jak dawniej, jak dawniej... góry i doliny! A ty, Wasylku, albo Anzelmku, nie waż się z doliny na góry wchodzić! A ty, królewno, jeżeli z góry na dolinę zstąpisz, to my cię ani bić, ani prześladować nie będziemy, bo za rozumni jesteśmy na to i za delikatni, ale wyśmiejemy cię, tak wyśmiejemy, że aż kolki nas w bokach zeprą!“ Ot, jak było. Nie przeszkadzali, nie prześladowali, tylko wyśmiewali: „Ot, ślicznego konkurenta Marteczka sobie zdobyła!“ Darzeccy wyśmiewali; ten błazen Kirło kpił; nawet pani Andrzejowa uśmiechała się na samo wspomnienie, że ja-bym mogła wyjść za takiego człowieka, co własnemi rękoma orze. Ten błazen Kirło aż się zanosił od śmiechu: „Co tam orze! orać to jeszcze pięknie, poetycznie; ale on sam gnój na pole wywozi i pewno od tego bardzo śmierdzi!“ I każdy, kto tylko o tym konkurencie posłyszał, aż kładł się od śmiechu. A ja, wiesz? jak w ogniu, paliłam się we wstydzie. Bywało tak, że nocami płaczę z tęsknoty po nim i z wyobrażenia, jaka-bym z nim szczęśliwa była; jak bóbr płaczę, a w dzień, przed krewnymi i znajomymi, słowo honoru! zapieram się jego jak Piotr Chrystusa, i... wiesz? wieczna podłość! sama, sama z takiego konkurenta śmieję się, więcej jeszcze niż oni... Czasem łzy gradem spadają mi po twarzy, a oni myślą, że to od śmiechu... Jeden Benedykt nie wyśmiewał, bo mu i nie do śmiechu wtedy było, i może nie tak prędko jak inni zapomniał o tem, że brat tego, którego tak wyśmiewali, do jednej mogiły położył się z jego bratem. Ale on znów z innej beczki zaczynał. Perswadował: „Praca ciężka. Będziesz musiała sama pleć, żąć, krowy doić, gotować, prać...“ całą litanią wypowiadał tego wszystkiego, co ja robić będę musiała. „Nie wytrzymasz, zdrowie stracisz, zgrubiejesz, schłopiejesz!“ To mnie najwięcej odstręczyło, jeszcze więcej niż drwiny i wyśmiewania. W samej rzeczy, jakimże to sposobem, ja miałabym pleć, żąć, krowy doić, prać?... Zamęczę się, pewno zamęczę się, nie wytrzymam, przytem i schłopieję! Zkąd to moje królestwo pochodziło? Dyabli chyba o tem wiedzą, bo nic nie miałam, w dziurawych trzewikach czasem chodziłam; edukacyą jakąś tam dano, ale bardzo, bardzo nieosobliwą, a pracowałam w Korczynie od najmłodszych lat zawsze, i nie żart, bo całym domem, folwarkiem, ogrodem zarządzałam, szyjąc przytem ubranie dla siebie i dla innych, dla siebie to tylko, które w prezentach od krewnych dostawałam. Ale z obywatelskiej familii pochodziłam, krewni moi majątki mieli... Więc tedy i królewna... Naprawdę, takiej pracy, jaką-bym tam miała, przelękłam się... Co tam! zapomnę, odtęsknię się, odżałuję! A Darzecka trzepała: „Zdarzy ci się pewno ktoś inny, stosowniejszy, ja cię sama wyswatam’“ — Nie zdarzył się, nie wyswatała, bo prędko zaczęła własne córki swatać, a czy ja odżałowałam i zapomniałam, o tem już tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Dość, że za chłopa nie wyszłam, nie żęłam, nie pełłam i krów nie doiłam... bo co się tycze gotowania i prania, to zdarzało się, zdarzało... Korczyn z wielkiego królestwa zrobił się małem, i wypadało w nim nieraz ręce przy robocie namozolić... Ale nie żęłam i nie pełłam... a to wiele znaczy... dla tego wyrzec się wiele warto... to już i za wszystko wynagradza: i za kochanie, i za dach własny, i za te dzieciaki, które-by może pieszczotami życie słodziły, i za to, że człowiek, nim postarzał, do cholery podobnym się zrobił, — za wszystko wynagradza... Za wszystko nagrodę w sobie znajduję w tem, że nie żęłam, nie pełłam i nie schłopiałam... To też kontenta jestem, bardzo kontenta, i całe życie w wielkiem ukontentowaniu przebyłam... A przytem sława i honor mnie należy za to, że ot, wyratowałam się od wstydu i od poniżenia... sława i honor mnie należy... wieczny honor... wieczny honor!
— Ciotko! ciotko! biedna, biedna ciotko! — rękę rozgorączkowanej i coraz spieszniej oddychającej kobiety w dłoniach swych tuląc, szeptała Justyna.
Ale ona, zwracając ku niej żółtą twarz, na której policzki wybiły się dwie ogniste plamy rumieńców, prędkim, świszczącym szeptem pytać zaczęła:
— Coż tam z nim? jak on wygląda? czy zupełnie wyzdrowiał? Podobno z synowcem w zgodzie żyje?
Długo obie, z twarzami ku sobie przybliżonemi, szeptem z sobą rozmawiały.
— Dom nowy zbudował? Jakże tam we środku? Świetlica duża? czysto? porządnie?
A gdy Justyna na wszystkie już pytania odpowiedziała, Marta zapytywała znowu:
— Wspomina? jak wspomina?
Czasem zamyślały się obie i chwilę milczały. Potem słychać było znowu szept pytający:
— Wspomina? czy często wspomina?
Przyjaźnie, łagodnie, zcicha, klęcząca przy łóżku, kwitnąca młodością i siłą kobieta opowiadała drugiej, — tej poranionej, zestarzałej, gorzkiej i gniewliwej, — jak i kiedy o niej mówił, opowiadał, wspominał.
Po wklęsłych, zwiędłych ustach Marty, przewijać się zaczął uśmiech, uspakajały się wzburzone jej rysy, powieki opadały na ukojone, przygasłe źrenice.
— Wspomina! — szepnęła raz jeszcze i uciszyła się zupełnie.
Nie usnęła, ale cicho i nieruchomie leżała; tylko w jej piersi, wzruszeniem i długiem mówieniem wzmożona, grała, jęczała, szemrała chrypka.
Justyna wstała, chwilę jeszcze na nieruchomie leżącą kobietę popatrzyła, aż pochyliła się i długo, cicho pocałowała ją w usta. Potem odeszła, lampę zagasiła i, u zamkniętego okna usiadłszy, patrzyła na błękitnawe świtanie, wśród którego drzewa, niby zaczarowane straże, stały w nieruchomości kamiennej, białe obłoki krepowym welonem zasłaniały niebo, a na Niemnie blado-srebrnym gdzieniegdzie pluskały ryby, w wielkie koła rozbijając zwierciadlaną powierzchnię wody, lub wyrzucając nad nią krótkotrwałe, nizkie fontanny.
Wkrótce, z nad boru, we wschodniej stronie nieba, wychylił się różowy rąbek jutrzenki, po gałęziach drzew przebiegły szeleszczące dreszcze, ciszę zmąciło przeciągłe, donośne pianie koguta, które rozległo się blizko domu, potem powtórzyło się dalej i znowu dalej, coraz dalej, a zarazem słabiej. Jak czujni wartownicy, na rozległej przestrzeni rozstawieni i kolejno sobie hasło podający, tak ptaki te, wśród powszechnego uśpienia powtarzały jeden za drugim, wschód dnia zwiastujące, tryumfalne krzyki.
Justyna, w coraz rozszerzającą się i gorętszą wstęgę jutrzenki wpatrzona, uchem chwytała kogucie pianie, które teraz słabym odgłosem dochodziło z okolicy, z najbliższych zrazu jej domów, potem z dalszych, nakoniec, zaledwie dosłyszalne, z bardzo daleka, może aż z nad parowu Jana i Cecylii. Zaniknęła oczy i głowę złożyła na wspartem o okno ramieniu.
Marzyła, czy śniła? Widziała przed sobą wyraźnie, żywo, prawie jaskrawo, zagrodę blaskiem jutrzenki zaróżowioną, operloną poranną rosą, i stąpającego po nizkiej trawie dziedzińca młodego pięknego chłopca. Do stajni poszedł, wrota jej otworzył, wóz drabiniasty wyciągać z niej zaczął. Młodziutka, bosa, dziewczynka, z wiadrami na ramionach, pod szeregiem starych lip przebiegała, ku rzece dążąc; stary człowiek w grubej kapocie, z promienistym snopem zmarszczek na wysokiem czole, otwierał okno z przeciwka i blade źrenice ku porannemu niebu podnosił. Lecz któż to jeszcze wyszedł na ganek domu i stoi pod jego gzemsem, w grube floresy wyrzeźbionym? To ona sama... ona... w krótkiej, kraciastej spódnicy, z kosą spuszczoną na luźny kaftan, z twarzą szczęśliwą, jak szczęście tego pięknego chłopca, który ku niej oczy zwrócił, z sierpem w ręku...
Marzyła czy śniła? Wydało jej się znowu, że zmrok panował na świecie, przezroczysty, ale bez dnia i słońca, a ona górą płynęła i szeroki widnokrąg obejmowała wzrokiem, tak szeroki, że widziała wyraźnie dwór korczyński, i okolicę, i w gęstej zieleni ukryty grobowiec legendowej pary, a u drugiego końca widnokręgu, smutną pustynię piasków, za nią zaś, w zamkniętem kole wzgórzystości leśnych, samotną, wielką mogiłę. Wszystko to pogrążone było w przezroczystym zmroku; a ona, płynąc górą, trzymała w ręku lampę... lampę tę samą, która wczorajszego wieczora na olchowej komodzie Anzelma płonęła. Widać ztamtąd ją wzięła i teraz podnosiła wysoko, a promienie jej, skąpe wprawdzie, słabe, padały jednak na dachy domowstw, złote nici rzucały na spajającą zagrody sieć płotów i ścieżek, dostawały się z jednej strony aż na prastary grobowiec, z drugiej na opuszczoną mogiłę, wszystkie te punkta oświetlając i niby je wiążąc, łącząc, jak ogniwa jednego łańcucha.
Marzyła czy śniła? Na włosach, na twarzy, na ustach uczuła ciepłe, długie pocałunki. Były to promienie słońca, które, wytryskując zza różowego pasa jutrzenki, rozdarły białą krepę obłoków i końce strzał swoich spuściły na drzewa, na trawę, na wodę, na rozszczebiotane nagle ptaki — i na nią. Lecz sen czy marzenie niosły jej te pocałunki, były one, nie od gwiazdy dnia, ale od kogoś innego, innego... bo twarz jej spłonęła rumieńcem i uśmiech upojenia roztworzył ponsowe usta.




XII.

Wielką panią — jak nazywał ją Anzelm Bohatyrowicz — Andrzejewa Korczyńska nie była; ale gdy młodziutka, piękna i posażna, przed trzydziestu kilku laty jednego z trzech braci Korczyńskich zaślubiła, powszechnie utrzymywano, że do małżeństwa tego tylko miłość skłonić ją mogła. Starających się o jej serce, rękę i majątek było wielu; wybrała z nich najmniej bogatego i noszącego nazwisko najskromniejsze. Kochała, z ukochanym łączyła się w uczuciach i dążeniach, które młodość jego napełniły, a wkrótce przedwcześnie mu życie przecięły. Milionów w posagu nie wniosła, ale — majątek, znacznie wartością przewyższający ten, który mąż posiadał, a stanowiący dziedzictwo piękne, do niej, jako do jedynaczki, wyłącznie należące. Osowce — podług ówczesnego rachunku — posiadały około stu chat, ziemi wiele, lasy piękne, dwór z pretensyonalną nieco wspaniałością zbudowany. Odrazu poznać było można, że wzniósł go był szlachcic, z panami w zawody wstępujący.
Dom, na wiele mil dokoła pałacem nazywany, był poprostu dwupiętrową kamienicą, z dwoma rzędami wielkich okien, z czerwonym blaszanym dachem i szerokim, krytym podjazdem, którego arkady oplatała niezmierna gęstwina dzikiego bluszczu. Budowa ta, dość zimno i nago wyglądająca, miała przed sobą ogromny dziedziniec, zdobny w klomby i trawniki, a tło jej stanowiły stare aleje i za niemi, na znacznej przestrzeni rozciągnięty, tak zwany ogród angielski, w którego głębi błyskała sieć wązkich dróżek, bielały w różnych kierunkach rozstawione ławki i wdzięcznemi łukami wyginały się mostki, nad wązką, bystrą, wiecznie szumiącą rzeczką zawieszone. Niemna tu nie było, ale rzeczka, przebiegając ogród, o wiorstę ztąd do niego wpadała, i tam, w wielkim trójkącie, utworzonym przez jedno, szerokie, a drugie, wązkie, koryto, na rozległej łące wznosiły się łańcuchy niewysokich, widocznie sztucznych wzgórzy, którym miejscowa ludność dawała nazwę okopów szwedzkich. Podanie niosło, że niegdyś, przed dwoma wiekami, obozowały tam wielkie wojska i staczano krwawe bitwy. Gdy aleje i zarośle ogrodu w jesieni liście traciły, łąkę, okopy i dwie łączące się rzeki, wielką i małą, w dalekiej perspektywie widać było z okien górnego piętra osowieckiego domu, czy pałacu.
W tym domu, czy w tym pałacu, pani Andrzejowa urodziła się, wzrosła i spędziła całe życie, z wyjątkiem ośmiu lat, które jej u boku męża i w jego domu upłynęły. U początku tych lat wyjechała ztąd oblubienicą młodą i szczęściem promieniejącą; u końca ich wróciła wdową, w czarnych szatach, których już nigdy zdjąć nie miała. Nigdy nie była płochą, zalotną, ani do zbytku wesołą; w pierwszej nawet młodości i w najszczęśliwszych chwilach wyniosła jej postać zachowywała coś z ciszy i powagi, znamionujących głębokość i powściągliwość uczuć, a w samem rozpromienieniu, z jakiem od ślubnego ołtarza odchodziła, czuć było skupienie się, rozmyślanie, wewnętrzną modlitwę, przebłyski natury usposobionej do surowości względem siebie, a może i do mistycyzmu. Ktokolwiek jednak znał ją w owej porze życia, pamiętał, że cera jej twarzy przypominała kwitnące róże, a układ i mowa, jakkolwiek poważniejsze i powściągliwsze niż powszechnie u kobiet jej wieku i położenia bywało, posiadały wiele uprzejmości i wdzięku, świadcząc zarazem o zdolności do szlachetnych uniesień i zapałów.
Wiedziano powszechnie, że dzieliła wszystkie przekonania i dążenia swego męża. Żona patryoty i demokraty, była mu ona powiernicą, wspólniczką; a jeżeli w pracy jego zbliżania się do ludu i zawiązywania z nim poufałych węzłów dopomagać mu nie mogła, nie wynikało to z pychy, wzgardliwości, albo z kastowych przesądów, ale z zupełnej niezdolności do chwilowego choćby rozstania się z wykwintnemi formami, do cierpliwego znoszenia zjawisk życia grubych i trywialnych. Nikt lepiej i łatwiej od Andrzeja nie umiał zbliżać się do serc prostych, do nieoświeconych umysłów, do nieokrzesanych postaci ludzkich, i nikt do tej czynności od jego żony mniej zdolnym nie był. On, zakochany w niej i wybornie ją rozumiejący, z łatwością i wesoło jej to pobłażał; ona zasmuconą i upokorzoną się czuła tym jedynym rozdźwiękiem, który w zupełnej zkądinąd zgodzie ich panował. Chciała, usiłowała, pracowała nad sobą, walczyła z przyzwyczajeniami i najgłębszemi instynktami swemi, — nie mogła!
Wiele, wiele razy wchodziła do nizkich chat, z sercem pełnem żywych uczuć, i zawsze stawała tam ze swą wspaniałą postawą i podniesioną głową, jak bogini, która w progi śmiertelnych wstąpić raczyła, z pozoru dumna i pogardliwa, w głębi rozpaczliwie zmieszana: co uczynić i jak mówić niewiedząca, wobec nieznanej sobie siły niedołężna, oświecona — a stojącej przed nią zagadki nie rozumiejąca, pełna najprzyjaźniejszych uczuć — a drżąca od wstrętu, obudzanego w niej przez prozaiczność, prostaczość i chropowatość gruntu, na który wstąpiła. Ilekroć przemówiła, nie rozumiano jej; gdy do niej mówiono, nie rozumiała. Ogół ją pociągał; szczegóły raziły i odstręczały. Z nieprzezwyciężoną odrazą spoglądała na brudne ciała, niezgrabną odzież, odymione ściany, zgrubiałe i wykrzywione kształty i rysy. W duszę tego wielkiego zbiorowego zjawiska wierzyła i zrozumieć ją pragnęła; ale, aby do jej powłoki końcem palca dotknąć, ciężko z sobą walczyć musiała. Machinalnie cofała się przed trochą rozsypanego na ziemi śmiecia; do choroby prawie dławiły ją zapachy obory i stajni.
Zdolna do zrozumienia najwznioślejszych abstrakcyi i do namiętnego przejmowania się niemi, jak dziecię zdziwione i przelęknione stawała wobec wszelkiej choć trochę suchej i twardej realności życia. Wiedziała o tem, że z tych realności: z faktów, z liczb, z poziomych prac, splata się drabina wiodąca ku ideałom; ideały kochała i rozumiała, ale żadnego szczebla prowadzącej ku nim drabiny własnemi rękami upleść nie mogła. Przeszkadzała jej w tem niezmierna estetyczność i wykwintność przyzwyczajeń i smaku, tudzież duma, prawie bezwiedna, ale całą jej istotą rządząca — duma, nie tyle wysoko urodzonej i bogatej kobiety, ile istoty czującej, że sercem, myślą, smakiem wzniosła się nad wszelką pospolitość, płochość i prozę, że zdolną była do wielkiej czystości i podniosłości życia. Za dumę tę, nie rodową, nie majątkową, lecz raczej z idealistycznego pojmowania życia pochodzącą, do której jednak mimo jej woli i wiedzy mieszało się coś z arystokratyzmu rodu i majątku, — karciła siebie nieraz, wyrzucała ją sobie i ze względu na jedyny rozdział, który ona stanowiła między nią a ukochanym przez nią człowiekiem, i przez głęboką religijność, która wszystkich na ziemi ludzi miłością i pobłażaniem ogarniać nakazywała. Jednak zniszczyć jej w sobie nie mogła, — nie dlatego, aby była słabą i dla siebie pobłażliwą, ale może dlatego, że ta jej właściwość ściekła w nią razem z krwią wielu pokoleń, utrwalała się w atmosferze komfortu, poezyi, wyniesienia się nad wszelkie powszednie sprawy i roboty życia, napełniała jej dom rodzinny, otaczała ją ze wszech stron, gdy z dziecka wzrastała i dojrzewała.
Potem, kiedy Andrzeja nie było już na ziemi, a krąg widzenia stosunków i dążeń wdowy ogromnie zwęził się i zmalał, przyszła pani Andrzej owa pod tym względem do zupełnej z samą sobą zgody. Powiedziała sobie, że, jak ogień i woda tak organizmy wyższe i niższe, istnienia poziome i wzniosłe pogodzić się z sobą nie mogą; że arystokracya ducha, polegająca na zamiłowaniu tego, co czyste i piękne, jest i być ma prawo; co większa, że ona to może stanowi całą racyą bytu ludzkości; że dla tego, co poniżej mozoli się, grzeszy i choćby z piękną duszą, ale w brzydkiem ciele, po świecie chodzi lub pełza, litość i pobłażliwość mieć, w potrzebie pomoc nieść trzeba, ale spokoju swego, samotnych wzlotów ducha, uszlachetnionych przywyknień i smaków w ofierze składać nie należy. Powiedziała to sobie, i ze spokojnem już sumieniem, jak łabędź niepokalany płynęła życiem wysoko nad nizinami, po których zwijały się mrówki, skakały wróble i skrzeczały żaby, zarówno od pracowitych owadów jak od płochych ptasząt i obłoconych płazów oddalona.
Nie była wcale słabą, ani dla siebie pobłażliwą. Już z samej jej powierzchowności wyczytać było można energią, niewylewającą się na zewnątrz ruchliwością i czynami, lecz ku wewnętrznemu życiu zwróconą i w ścisłych karbach je trzymającą. Energia ta rozniecała w niej ogniska gorących uczuć, może nawet namiętności, ale zarazem zamykała je w formę spokojną, niby płomię marmurowem naczyniem ogarnięte. Kiedy w dwudziestym szóstym roku swego życia rozstawała się z ukochanym mężem i jedynego jej dziecka ojcem, niepewna, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy, — złośliwi utrzymywali, że usiłowała naśladować Spartanki i inne tym podobne postaci i historye. W rzeczywistości nie naśladowała nikogo; zbyt mocno kochała, aby w chwili owej o jakichkolwiek dawnych myśleć historyach mogła.
Na fizyczne cierpienia żadne nie narzekała nigdy; jednak świeże jej przedtem rumieńce zniknęły bez śladu i na zawsze. Rozpaczy, płaczu jej nikt nie widywał; ale i wesołego jej śmiechu nie słyszano też nigdy. Ceremonialnie czasem uśmiechała się do obcych, przyjaźnie do krewnych i domowników, czule i nieraz z głębokiem uszczęśliwieniem do syna; ale nie śmiała się nigdy. Rażącem to w niej nie było, bo w zupełnej harmonii zostawało z powagą i wyniosłością całej postaci. Ludzi przecież to usposobienie jej, skupione w sobie, trochę zimne i dumne, onieśmielało i odstręczało, a ona nie czyniła nic, aby ich ku sobie pociągnąć. Owszem, osamotnienie, w jakiem żyła, zupełny wkoło niej brak wszelkiego gwaru i żywego ruchu, wydawały się jej jakąś wysokością, na której stała, górując nad pospolitemi duszami i istnieniami. Łatwiej też w ten sposób ukryć mogła cierpienia moralne, a może i fizyczne, które na jej twarzy odrazu zgasiły rumieńce młodości i zdrowia; łatwiej uniknąć, zawsze, dla niej przykrych, zetknięć z wszelką pospolitością lub brzydotą; łatwiej pogrążyć się bez podziału i przerwy w ulubionych zajęciach i tym trybie życia, który odrazu na zawsze sobie wybrała.
Jakie były te zajęcia i ten tryb życia przez dwadzieścia trzy lata pustelniczego prawie jej przebywania w wielkim, dwupiętrowym, murowanym domu osowieckim? Można to było odgadnąć z najbliższego jej otoczenia, gdy w południowych godzinach dnia sierpniowego siedziała u wielkiego okna, w głębokim fotelu i, ręce z robotą na kolana opuściwszy, wzrokiem zamyślonym po zielonych głębiach ogrodu i parku wodziła.
Był to pokój na górnem piętrze, narożny, z dwoma oknami, na istne morze zieloności wychodzącemi. Wysokość sufitu i prawie okrągły kształt pokoju nadawały mu pozór kaplicy, a wrażenie to potęgowało jeszcze stare obicie, okrywające ściany, w wielu miejscach spłowiałe, ale jeszcze błękitne i złoconemi gwiazdami usiane, zarówno jak znaczna ilość wiszących na ścianach malowideł i w przyćmionym rogu pokoju wznoszący się przed klęcznikiem wielki, czarny krucyfiks. Klęcznik był z cennego drzewa, pięknemi rzeźbami okryty; od ciężkiego czarnego krzyża odbijała białością, kunsztownie ze słoniowej kości wykonana, postać ukrzyżowanego Chrystusa. Zresztą, oprócz tego krucyfiksu i leżącej na klęczniku, bogato oprawnej, książki do nabożeństwa, świętości żadnych tu nie było. Na ścianach, z wyjątkiem kilku starych portretów i jednego, daleko świeższego, który, nad ozdobnym kominkiem umieszczony, wyobrażał Andrzeja w porze najpiękniejszego rozkwitu męzkiej piękności, powtarzała się wciąż, w ramach małych i dużych, rzeźbionych, złoconych, aksamitem oklejonych, twarz jedna, to dziecinna, to pacholęca, to młodzieńcza lub męzka, w różnych porach życia i usposobienia fotografowana, rysowana, malowana — twarz Zygmunta.
Wizerunek męża pani Andrzej owa posiadała tylko jeden, na żądanie jej w parę lat po pobraniu się gdzieś daleko ztąd przez jakiegoś biegłego malarza wykonany; portretów syna, różnych rozmiarów i różnego rodzaju, miała ze dwadzieścia. Daleko jeszcze więcej znajdowało się tu robót jego, od pierwszych dziecinnych prób ołówka do szkiców, studyów, kopii, które w różnych porach życia rzucał na papier i płótno. Było to małe muzeum, z niezmierną troskliwością zgromadzone i które-by każdemu bystremu oku istotę i historyą jej syna opowiedzieć mogło. Takież samo zamiłowanie w gromadzeniu pamiątek stwierdzało całe umeblowanie pokoju, które składało się ze sprzętów cennych i pięknych, ale nienowych i niemodnych.
Inne części tego domu starannie i wymyślnie odnowiono i przybrano przed ożenieniem się Zygmunta; sąsiedzi nawet złośliwie szeptali, że na te różne odnawiania, ozdabiania, przerabiania obrócono znaczną część summy posagowej jego żony. Nikt się temu zresztą bardzo nie dziwił, bo powszechnie wiedziano o Wysokiem estetycznem wykształceniu i nader wymyślnych gustach młodego Korczyńskiego, zarówno jak o szerokich koligacyach i świetnej edukacyi kobiety, którą zaślubiał. Ale w pokojach pani Andrzej owej nie zmieniono nic. W domu należącym niegdyś do jej męża oddawna mieszkali ludzie obcy; ale część sprzętów, które ją tam otaczały, znacznym trudem i kosztem przez nią nabyta, i teraz znajdowała się w koło niej. Były to, przed trzydziestu laty używane, lśniące włosienicą lub spłowiałym adamaszkiem obite kanapy i fotele, męzkie biurko z cennego drzewa, piękna szafa, napełniona książkami w zniszczonych oprawach.
Jednak, pomimo tej czci pamiątek, znać tu było także żywe zajmowanie się i teraźniejszością. Mnóztwo dzienników i nowych książek zapełniało stoły i nosiło na sobie ślady pilnego ich czytania. Długie godziny, całe dnie czasem schodziły pani Andrzejowej na przypatrywaniu się za pośrednictwem druku różnym społecznym drogom i przemianom, na ściganiu okiem nowych strumieni myśli i prac tego ogółu, o który troszczyć się przywykła była niegdyś, pospołu z ukochanym człowiekiem. Tu i owdzie na ścianach i stołach rozrzucone wizerunki współczesnych pracowników: rozgłośnych już myślicieli, artystów i pisarzy krajowych, więcej jeszcze przekonywały, że znała i wielbiła tych wszystkich, którzy temu samemu bóstwu, na którego ołtarzu zgorzał Andrzej, choć innemi niż on sposoby, ofiarę z życia składali. Przed głębokim fotelem, u okna stojącym, głęboki kosz pełen był płócien i wełnianych materyi, których część i teraz, z igłą i innemi przyrządami do szycia, na kolanach pani Andrzej owej spoczywała. W godzinach pozostających od czytania szyła odzież dla rodzin ubogich, na których widywanie zdobywała się bardzo rzadko, ale o których przez domowników zgromadzała liczne i dokładne wiadomości. Pajęczych robótek i ładnych drobiażdżków nie wykonywała nigdy, ale zręcznie i przemyślnie własnemi rękoma sporządzała znaczne ilości różnorodnej odzieży, która wiele istot ludzkich osłaniała przed udręczeniem chłodu i wstydem łachmanów.
Tak jej zeszło lat dwadzieścia trzy, na których tle jednostajnem uwypuklało się kilka momentów stanowczych, do pewnego stopnia rozstrzygających, o całej przyszłości jej i jej syna. Przed ośmnastu mniej więcej laty, w tym samym pokoju, stoczyła była z bratem męża rozmowę długą i burzliwą, która o mało nie nadwerężyła na zawsze panującej w ich stosunkach zgody i przyjacielskiej poufałości. Prawny i przyrodzony opiekun małoletniego bratanka, Benedykt Korczyński, często podówczas bywał w Osowcach. Młody jeszcze w porze owej i niedawno ożeniony, dotkliwie już jednak uczuwać zaczynał ciernie ogólnego i swego życia, w kłopoty różne wpadał, pospoliciał, posępniał. Niemniej wszakże w rządach majątku bratowej czynny brał udział, tem czynniejszy, że ona, po szczerze i gorliwie przedsiębranych próbach, zadaniu temu podołać nie mogąc, w imię sieroty po bracie, pomocy jego zażądała.
Z gospodarstwem i interesami dziedziczka Osowiec doświadczyła tych samych, do zwalczenia niepodobnych, trudności, którym uległa wprzódy wobec jednego z pełnionych przez jej męża zadań społecznych. Jak tam tak i tu zetknięcie się z ludzką ciemnotą i nieokrzesaniem okazało się koniecznem, a tak dla niej przykrem, że do zniesienia prawie niepodobnem! Rachunki, procesy, prace i plany gospodarskie jakby w żelazne kajdany ujmowały jej myśli i uczucia. Bezwiednie, pomimo najsilniejszego panowania nad sobą, słuchając sprawozdań rządcy, zaczynała przypatrywać się malowniczym grom świateł w zielonych gęstwinach parku, uchem ścigać melodyą wiecznie wyśpiewywaną przez przebiegającą go rzeczkę, rozmyślać nad świeżo przeczytaną książką, wspominać jakąś rozmowę, swawolę, słowo, uśmiech małego Zygmunta.
Gdyby szło o nią tylko, o nią jednę, wołałaby poprzestać na najskromniejszej mierności niż troszczyć się o materyalne zyski lub straty. Do pewnego stopnia troski takie wydawały się jej nawet zniżającemi godność i wartość człowieka. Do ascetyzmu skłonna, zbytków żadnych nie pragnęła i nie używała: żałobne jej suknie kosztowały niewiele, stare sprzęty były jej najmilszemi; doświadczając samej siebie, przekonywała się nieraz, że przez czas długi poprzestawiać mogła na pożywieniu grubem i szczupło wymierzanem. Wobec skarbu serca, który utraciła i o którym nigdy zapomnieć nie mogła, bogactwa materyalne wydawały się jej marnością, po którą schylać się nie było warto; wobec zapałów i poświęceń, których była świadkiem i w których udział wzięła, dbanie o wygodę i zbytki, poczytywała, co najmniej, za płytkość i pospolitość; wobec publicznych nieszczęść i nędz, którym ze swej pustelni przypatrywała się chciwie i z boleścią, dogadzanie zachciankom własnym i gromadzenie środków, które je czynią możliwemi, stawało przed nią w postaci wstydu i grzechu. Ale nie była samą. Rozumiała dobrze, iż dla dobra syna, dla przyszłości jego, o której w ciche, szare godziny niepojęte dziwy roić lubiła, powinna była przechować w całości to jedno przynajmniej dziedzictwo, skoro drugie, ojcowskie, na zawsze i nieodwołalnie było dla niego stracone. Znowu więc pracowała nad sobą, walczyła, przezwyciężyć usiłowała przyzwyczajenia swoje i najgłębsze instynkta, i znowu — nie mogła.
Ra szczęście, brat męża przychodził jej z pomocą, którą z wdzięcznością przyjmowała; w inną jednak sprawę, stokroć w jej oczach ważniejszą i sercu jej bliższą, mieszania się jego dopuścić nie chciała. Benedykt podobny był w tym wypadku do ostrożnego i lękliwego strategika, który po wiele razy i z wielu stron ku obozowi nieprzyjacielskiemu z wojskiem podjeżdża, nim bitwę stanowczą wydać postanowi. Więc po wiele razy o małym Zygmuncie mówić z bratową zaczynał, to i owo do zrozumienia jej dawał, na myśl nasunąć usiłował; ale ona — zdawało się, że go nie słyszy lub nie rozumie. Nakoniec, pewnego razu, do tego samego pokoju wszedł więcej niż kiedykolwiek zasępiony i, pociągając wąsa, który już wtedy w dół opadając, twarzy jego nadawał wyraz wiecznego zmartwienia, oświadczył, że zamierza otwarcie i bez ogródek o małym synowcu z bratową pomówić. Zapytała go: coby jej dziecku miał do zarzucenia? Odpowiedział, że wyrasta na francuzkiego markiza, nie zaś na polskiego obywatela, — na panienkę, nie na mężczyznę.
Przed panią Andrzejową stał właśnie na stole pięknie wykonany i oprawiony portret dwunastoletniego chłopca, w stroju francuzkim zeszłego stulecia, z aksamitu i koronek złożonym, z opadającemi na plecy strugami fryzowanych włosów. Dziecko było istotnie ładne, delikatne i w malowniczem ubraniu wyglądało na książątko. Oczy matki i stryja zbiegły się na tym portrecie: pierwsze wyrażały miłość i uszczęśliwienie; drugie — lekceważenie 1 zgryzotę.
Z lekceważeniem i zgryzotą Benedykt mówił dalej, że panicza tego na przechadzkach guwerner za rękę prowadzi, pilnie go strzegąc od widoku i poznania wszelkiej rzeczy do świata tego należącej; że jest on fizycznie zamało rozwinięty, w gustach zbyt wybredny, z otaczającymi despotyczny i wzgardliwy; że, nakoniec, jako jedyny środek nadania mu hartu ciała, trzeźwiejszego kierunku umysłowego i przyzwyczajeń lepszych, pan Benedykt doradza oddanie go do szkół publicznych.
Wtedy pani Andrzejewa w całej wysokości swej powstała i stanowczo oświadczyła, że nie uczyni tego nigdy. Ona miałaby jedyne dziecko swoje zmieszać z tłumem, pełnym najpoziomszych, a może i najbrudniejszych, instynktów, zwyczajów, pojęć; wystawić je na niebezpieczeństwo zarażenia się pospolitością, prostactwem, może nawet panującą na świecie gonitwą za zyskiem i karyerą, za grubem materyalnem użyciem! Nie gardzi ona tłumem: owszem, gorąco pragnie doskonalenia się jego i szczęścia; ale dążeniem jej i celem życia jest to, aby syn jej był nad tłum wyższy, czystszy, doskonalszy. Tam rosną i na los szczęścia kształcą się prości szeregowcy; on, wzorem ojca, stać się powinien wodzem, w tem znaczeniu wodzem, że kiedyś, w przyszłości, zaświeci tamtym wzorem wzniosłych uczuć i myśli, a może także i natchnionych przez nie czynów. On, przy jej boku, pod jej czuwającem okiem, wzróść musi czysty od wszelkiej moralnej skazy, z duszą tak wybredną, aby wszelki cień brzydoty i pospolitości wstrętem ją napełniał. Umysłowego wychowania jego nie zaniedbuje, drogo opłacani nauczyciele uczą go mnóztwa rzeczy, a z czasem, gdy dorośnie, wyjedzie w świat po wyższą jeszcze naukę. Ale tymczasem, w dziecinnych i pacholęcych latach, atmosfera czystości moralnej i estetycznego piękna otaczać go nie przestanie. Ten zbytek w otoczeniu i stroju, który tak bardzo razi jego stryja, jest tylko środkiem do nadania mu wytwornych przywyknień ciała i ducha, które przez całe już następne życie chronić go będą od wszelkich nawet pokuszeń ku złemu, będącemu zawsze fizyczną albo moralną szpetotą. Od tego wychowawczego planu, od tych względem syna postanowień, nie odwiodą jej żadne rady lub upomnienia; dlatego też, życzy sobie i prosi, aby jej niemi więcej nie niepokojono.
Benedykt zrozumiał, że wszelkie dalsze próby w tym kierunku pozostałyby nadaremnemu To, co usłyszał, nie było kaprysem lekkomyślnej wietrznicy, ani deklamacyą rozromansowanej gęsi, ale przekonaniem i wolą kobiety myślącej i energicznej. Był to plan obmyślany, wyrozumowany, podstawy swe mający w najgłębszych właściwościach umysłu i charakteru tej kobiety, w samej niejako treści własnego jej życia.
Ile do rozumowań pani Andrzejowej mieszało się w jej planie wychowawczym dumy, spoglądającej wiecznie ku szczytom dla tłumów niedosięgłym i z pomiędzy nich wyosobnionym, — nie zdawała ona z tego przed sobą dokładnej sprawy, jakkolwiek wiedziała, że jest dumną, wzniosłemi pobudkami cechę tę swoję nietylko usprawiedliwiając, lecz ją w sobie wysoko ceniąc. Kiedy Benedykt, upierając się jeszcze, mówić zaczął o tej właśnie dumie, którą tak przedwcześnie objawiać zaczynał mały Zygmunt, odpowiedziała, że pielęgnować jej w nim nie przestanie, bo z czasem stać się mu ona może puklerzem przeciw wszelkiemu poniżeniu się i bodźcem ku coraz wyższemu życiu.
Benedykt w ziemię patrzył, wąsa w dół pociągał i, chmurny, niezadowolony, lecz bozsilny, opuścił ten pokój, do kaplicy podobny, w którym niezadługo potem odegrać się miała jedna ze stanowczych scen życia jego właścicielki.
Bardzo samotne i jednostajne życie prowadząc, pustelnicą zupełną pani Andrzej owa zostać nie mogła. Niekiedy odwiedzano ją, i ona również tu i owdzie ukazywała się w domach krewnych i sąsiadów. Rzeczą więc było, nietylko naturalną, ale nieuniknioną, że raz ktoś zapragnął posiąść jej serce i rękę. I dlatego wydarzyło się to raz jeden, że sposób jej życia i obejścia się zrażały do niej usposobienia płoche i odbierały nadzieję najśmielszym. Tym razem człowiek świeżo przez nią poznany, poważny, nieskazitelny, równe jej położenie w świecie zajmujący, coraz częściej samotne Osowce nawiedzać zaczął, gorącą cześć i sympatyą właścicielce ich okazując. Zamiary, które względem niej żywił, najbliższym jej krewnym powierzył, o wstawienie się ich i pomoc, jak o łaskę największą, prosząc. Wtedy cichy ten zawsze pokój stał się miejscem częstych rodzinnych zebrań, narad, namów, perswazyi.
Nikt prawie zrozumieć tego nie mógł, aby kobieta podówczas trzydziestoletnia, piękna, majętna zagrzebać się miała żywcem w żałobnym prochu wspomnień, wyrzec się na zawsze realnych i każdemu, zda się, niezbędnych uczuć i uciech życia. Nawet rodzina zmarłego Andrzeja, nietylko tego całopalenia od niej nie wymagała, lecz ją od niego wszelkiemi siłami odciągała. Ruchliwa i we wszystko mieszająca się Darzecka za swatowstwami przepadała zawsze. Benedykt miał nadzieję, że wykształcony i z prawości swej znany ojczym zgodniej z własnemi jego wyobrażeniami wychowaniem Zygmunta pokieruje. Przyjeżdżano więc do Osowiec, namawiano, rozpowiadano o cnotach i zaletach konkurenta, o jego szczerych i gorących dla młodej wdowy uczuciach. Ale najwymowniejszym ze swatów było jej własne serce, które za rozkochanym w niej człowiekiem przemówiło goręcej, niżby ona spodziewać się, albo nawet przedtem przypuszczać, mogła. Pomimo woli, przy zbliżeniu się jego, uczuwała, że nie jest abstrakcyjną formułą niewieściej cnoty, ale człowiekiem, zmuszonym do doznawania ludzkich pociągów i pokus. Pomimo woli odzywała się w niej żądza jakby zmartwychpowstania, jakby otrząśnięcia z siebie mogilnych prochów i wyjścia na świat słoneczny, pomiędzy kwiaty. Nęcić ją zaczęła myśl posiadania obok siebie rozumnego i kochającego towarzysza wszystkich chwil życia; tęsknota do ciepła rodzinnego ogniska, jak smutna lilia o kroplę rosy błagająca, wyrastała z grobu, dotąd samotnie i niewzruszenie wznoszącego się na dnie jej serca.
Przyszła nakoniec chwila, w której przyjaciele i doradzcy, ujrzawszy ją słabą, wzruszoną, wymogli na niej wahające się jeszcze i warunkowe słowo przyzwolenia. Odjechali, aby coprędzej radosną wieścią obdarzyć tego, który na nią niecierpliwie oczekiwał; ale zaraz po ich odjeździe w młodej kobiecie podniosła się burza gwałtownych i gorzkich uczuć. Dopóki rzecz była niepostanowioną i w dalekich zaledwie przypuszczeniach ukazującą się, dopóty wywierała na nią urok, odpychany, ale często nieprzezwyciężony. Teraz, gdy wnet już jej życie rozłamać się miało na dwie połowy, pierwsza uderzyła ją w serce całą siłą drogich i świętych wspomnień.
Nigdy, nigdy tak jasno i dokładnie nie roztaczały się przed nią, dzień po dniu, godzina po godzinie, lata jej pierwszej młodości i miłości; nigdy tak wyraźnie wyobraźnią nie odtwarzała sobie postaci swego pierwszego i jedynego kochanka i męża. Jakieś smutne szmery powstawały wkoło niej i napełniały samotny jej pokój, zdając się przynosić długie, wieczne pożegnania, nie wiedzieć zkąd przylatujące, może z tej mogiły wznoszącej się w głębi boru, na którą dnia tego spadała mgła jesiennego deszczu i na której obraz, w wyobraźni jej powstający, spłynęły też jej łzy rzęsiste, gorące. Nie, ona zapomnieć nie mogła, ani wyrzucić z siebie tego, co tak głęboko zapadło w jej istotę i samo jedno dotąd ją wypełniało. Kiedy pomyślała, że wkrótce, prawie zaraz, kibić jej obejmą ramiona, a ust jej dotkną usta innego mężczyzny, że nowe obowiązki, a może i uroki życia, do reszty rozerwą związek jej z tamtym i miłość dla niego, wspominanie o nim uczynią prawie grzechem i zdradą — uczuła najpierw ból taki jakby po raz drugi na wieki rozstawała się z Andrzejem, a potem zjął ją niezmierny wstyd nad małością i słabością własną. Jakto! dla pospolitych i przemijających rozkoszy, choćby dla trwalszych i wyższych, lecz zawsze samolubnych uciech, miałaby ona własnemi rękoma zdruzgotać ideał jedynej i wiecznie wiernej miłości, porwać nici pamięci, wiążące ją z człowiekiem, który dla celów wysokich poświęcił życie; zdjąć z siebie nawet jego nazwisko, strzedz się nawet, jak zdrady, westchnienia po nim? Jakto! miałaby ona, jak najpospolitsza z niewiast, przerzucić się z jednych objęć w drugie, w jednem istnieniu do dwóch należeć, szczęście sobie zdobywać, gdy tamten życie nawet utracił? Tamtemu więc śmierć wczesna i przez nią zapomniana mogiła: a jej wszystkie wdzięki i pomyślności życia! Któż pamięć o nim na ziemi przedłuży, jeżeli ona wyrzuci ją z siebie? Kto weźmie udział w jego ofierze, jeżeli ona go się zrzeknie? Kto myślą przynajmniej, żalem, uwielbieniem, towarzyszyć mu będzie w stronach ponurych, jeżeli ona w słoneczne, kwieciste odleci?
Za samo przypuszczenie, że tak stać się mogło, za minutę słabości zmysłów i serca, wstydziła się tak srodze, że gdyby była mogła, deptałaby siebie własnemi stopy... Z gwałtowniejszym niż kiedykolwiek wybuchem miłości dla Andrzeja, upadła na twarz przed krucyfiiksem, mniej przecież do Boga, niżeli do kochanka i męża, o przebaczenie wołając. Bogato rozwinięte, piękne jej ciało wiło się u stóp czarnego krzyża, w objęciach upokorzenia i skruchy, a dusza, niby sztyletem, niewysłowioną tęsknotą przebita, z takiem natężeniem wszystkich sił wzbiła się ku temu, po którym tęskniła, że wywoływała jednę z tych wizyi, którym organizmy ludzkie w wyjątkowych tylko stanach ciała i ducha ulegają.
Była to hallucynacya, posiadająca dla niej wszystkie cechy dotykalnej rzeczywistości, ujrzała Andrzeja: spłynął ku niej z góry, z krwawiącą się plamą na bladem czole i łagodnym ruchem przebaczenia, czy tkliwej opieki, nad głową jej dłoń wyciągnął. Widziała go wyraźnie, z doskonałą wypukłością kształtów i dokładnością linii. Milczał; ale ona do niego mówiła — co i jak mówiła, nigdy tego przypomnieć sobie nie mogła; wiedziała tylko, że była to dla niej chwila nieziemskiego zachwycenia, z której obudziła się smutniejsza, ale zarazem silniejsza, niż kiedy, — chwila, której powtórzenia się nigdy pragnąć nie przestała... choć nie powtórzyła się nigdy, tak jak nie powtórzył się wypadek, który ją poprzedził.
Umysł miała jednakże o tyle oświecony, że nie mogła nie rozumieć, iż wizya, której doświadczyła, była złudzeniem zmysłów, doznanem przez wyjątkowy w owej chwili stan jej ciała i ducha; niemniej pozostawiła w niej ona ślad niezatarty i z upływem czasu pogłębiać się mający. Na swój sposób i nie zupełnie prawowiernie matka Zygmunta religijną jednak była głęboko i żarliwie. Zewnętrzne praktyki spełniała rzadko; drobiażdżki noszące imię świętości: obrazki, posążki, poświęcane paciorki i t. p. wydawały się jej oznakami czci błahemi, nieestetycznemi, niegodnemi idei Bóstwa. Natomiast idea ta była jej nieskończenie drogą i świętą; wiara w ideał doskonały i niedościgniony, w potęgę i dobroć najwyższą i opiekuńczą stanowiła niezbędną potrzebę jej duszy, i nietylko nie zachwiała się w niej nigdy, lecz w życiu pełnem samotnych rozmyślań i cierpień dościgła niezwykłej, mocy. Wierzyła także w istnienie zagrobowe, bo niepodobnem jej się wydawało, aby duchy ludzkie, jak zdmuchnięte świece, gasnąć mogły nagle i nazawsze; bo myślała, że Stwórca nie mógł daremnie dać stworzeniu swemu poczucia i pragnienia nieskończoności, z którego powstały wszystkie tego stworzenia wielkie dążenia i dzieła. Wierzyła więc niezłomnie w zaświatowe istnienie Andrzeja, i zrazu nieśmiało, potem z coraz żywszą nadzieją, myślała, że kto wie, czy miłość jej, trwałością i siłą swoją nie okupiła sobie prawa wniknięcia w krainę nieznaną i dosięgnięcia tego, ku któremu od tak dawna wzbijała się bezustannym płomieniem ofiary.
Jak martwy przedmiot poruszać się zdaje przed oczyma tego, kto się weń długo wpatruje, tak cel niedościgły, ale długo i wyłącznie myśli i uczucia człowieka na sobie skupiający, zdaje się ku niemu zstępować i przybliżać. Przez długie godziny klęcząc przed krzyżem, symbolem męczeństwa za ideę poniesionego, które w jej osobistem życiu tak stanowczą odegrało rolę, kobieta, która przez lat dwadzieścia kilka ani razu nie zdjęła z siebie żałobnego stroju, pomimowoli i wiedzy przemawiać nieraz zaczynała do tego, po kim strój ten nosiła. Przemawiała czasem z zupełną i dziwnie uszczęśliwiającą wiarą, a czasem tylko z nieśmiałą nadzieją, że jest przez niego słyszaną. Nikt z ludzi nie słyszał tego, co ona mówiła i opowiadała jemu, — nietylko o sobie, ale i o tem, co on na ziemi najbardziej kochał i za co śmierć poniósł. Był to jedyny powiernik jej cierpień, tęsknot, pragnień, obaw i tego błysku szczęścia, który raz oświecił jej samotne, ciche, prawie klasztorne życie.
Wkrótce potem, gdy przekonała siebie i innych, że ani przeszłości zapomnieć, ani w objęcia nowej, chociażby najpromienniejszej, przyszłości rzucić się nie może, jeden z nauczycieli małego jej syna odkrył w nim talent malarski. Ile w tem odkryciu, z tryumfem matce oznajmionem, było prawdy, a ile złudzenia, lub może chęci przypodobania się pani domu, p. Andrzejowa o tem nie pomyślała. Od dzieciństwa w kierunku estetycznym starannie kształcona, grać i rysować umiejąca, nie posiadała przecież znajomości sztuk pięknych dość gruntowej, aby przez nią odkrycie to zgłębić i sprawdzić. Może zresztą sprawdzenie takie względem dwunastoletniego dziecka nie było możliwe. Odrazu i niezłomnie uwierzyła w miłą sobie wiadomość, przyjęła ją nawet bez zdziwienia i uniesienia, jak coś, czego spodziewała się zawsze i co koniecznie stać się musiało.
Zawsze i mocno była przekonana, że w synu jej i Andrzeja prędzej lub później objawić się musi jakaś zdolność nad pospolity poziom go wynosząca, jakaś niby iskra z krwi rodziców przez naturę wzięta i na jego czole w gwiazdą pierwszej wielkości rozniecona. W mniemaniu jej inaczej być nie mogło: syn jej i Andrzeja człowiekiem pospolitym, takim, jacy składają szare i bezimienne tłumy, być nie mógł. Bez podziwów więc i uniesień, ale z głęboką radością, wieść o rodzącym się talencie Zygmunta przyjęła, i odtąd, całe jego otoczenie, wszystkie na niego wywierane wpływy, przedtem już pierwiastkami wykwintu i piękna przesycone, skierowane zostały ku rozwijaniu w nim estetycznych zdolności i gustów.
Pełne delikatnego wdzięku i wybujałych wymagań dziecko — w cieplarnianej atmosferze osowieckiego domu czy pałacu wzrastające i tak od otaczającego je świata oddalone, jakby mieszkańcem jego nigdy być nie miało, — rwało się istotnie do ołówka, potem do penzla, z niecierpliwością, przypisywaną ognistemu temperamentowi, z fantastycznością, za niemylną oznakę gieniuszu poczytywaną. Biegli i coraz kosztowniejsi nauczyciele wróżyli mu przyszłość wielkiego artysty, o której on słuchał z rozkoszą, każdy szczegół własnej osoby i codziennego życia tak wyjątkowym uczynić usiłując, jak wyjątkową być miała przypadająca mu w świecie rola wybrańca. Jak promienie słońca skupiają się w soczewce, tak wszystko, co go najbliżej otaczało, starania swe i uwielbienia skupiało w nim, i tak z kolei Zygmunt własne swe myśli i rojenia na samym sobie skupiał. Wszystko, co istniało poniżej tej wysokości, na której, niedorostkiem jeszcze będąc, w mniemaniu swojem stanął, wydawało mu się brzydkiem, niegodnem uwagi, nawet brudnem i wstrętnem. Nad sobą widział tylko przyszłego siebie. Był środkowym punktem świata dla wszystkich, których widywał i dla samego siebie, w oczekiwaniu, aż stanie się tem samem dla ludzkości, to jest dla tej specyalnej ludzkości, która ma gładką skórę na twarzy i rękach, estetyczne ubranie i zna się na sztukach pięknych.
O innej słyszał wprawdzie i czytywał nieraz, ale nie żywił dla niej uczuć żadnych: ani ujemnych, ani dodatnich. Po prostu: nie myślał o niej, nie dbał o nią, nie istniała ona dla niego. W zamian rósł i dojrzewał w absolutnej pewności, że jest jednym z najdostojniejszych członków owej znanej mu i pokrewnej ludzkości, i że w przyszłości stanie się jednym z jej ulubieńców i bożyszcz.
Przyszłość ta błysnęła mu nie prędko, raz jednak błysnęła. Po wielu latach, daleko od rodzinnego miejsca spędzonych, po długich studyach, długo niepomyślnemi próbami najeżonych, obraz przez niego wykonany wyróżnił się z pośród wielu innych i ściągnął na siebie przychylną uwagę znawców. Właściwie nie był to obraz, ale obrazek, rozmiarami drobny i z pomysłem dość pospolitym, ale w którego wykonaniu, pomimo niejakich usterek technicznych, czuć było pracowicie wybijającą się na wierzch zdolność. Pospolitość pomysłu i techniczne usterki krytykowano, lecz młodą zdolność przychylnie zachęcano do dalszej prący. Powodzenie obrazka zwiększyła o wiele wiadomość, że malował go człowiek majętny, z bytem niezależnym i dość wysokiem towarzyskiem stanowiskiem.
Spodem płynęły szepty, mniej lub więcej wiernie historyą jego ojca opowiadające. Uznanie takie sztucznie wydęło rozgłos imienia młodego malarza i pierwszej roboty, z którą popisywał się on publicznie. Ale ani on sam, ani jego matka o sztuczności tej nic nie wiedzieli, a pochwały i zachęty raz jeszcze w ich umysłach sztucznemu wydęciu i powiększeniu uległy.
Dla pani Andrzejowej była to chwila prawie upajającego szczęścia. Ziściły się jej najgorętsze pragnienia! Z ekstazą prawie myślała, że na tym samym ołtarzu, na którym zgorzał Andrzej, syn jej składać będzie ofiary geniuszu i pracy. Będzie on, wspólnie z garstką wybranych, światłem roznieconem w ciemnościach, chlubą poniżonych, świadectwem życia dla pozornie umarłych. Jego natchnienia utworzą jednę z desek ratunkowego mostu, mozolnie budowanego nad przepaściami unicestwienia i zguby; wytworzą jednę z cegieł do budowania arki, która płomienie życia przenosi na drugą stronę gaszącej je powodzi.
Ta myśl panowała w niej nad wszystkiemi innemi. W okazywaniu uczuć swoich, jak zwykle, powściągliwa, w głębi szalała prawie z radości i dumy. Na powierzchowność jej wybiło się to promiennością cichą, ale stałą. Częściej niż wprzódy ukazywała się pośród ludzi, żądna może usłyszenia tego, co o jej synu mówiono, a może w radości swej większy do nich pociąg czująca. Ale w długie zimowe wieczory, przy świetle lampy, obszerny i wysoki pokój oświecającej, albo w letnie gwiaździste noce, od których przez otwarte okna płynęły do tego pokoju potoki szmerów i woni, dłuższe niż kiedy godziny spędzała przed czarnym krzyżem, na klęczkach. Bogato oprawnej książki, na klęczniku spoczywającej, nie otwierała prawie nigdy, ale z ust jej płynęły natchnione słowa dziękczynienia i błagania. Tyle lat, w tem miejscu, z zamkniętego przed światem swego serca wylewała tyle łez i skarg! Teraz o szczęściu i nadziejach swoich opowiadała duchowi Andrzeja, w którego związek z własnym duchem, w miarę upływającego czasu, co raz mocniej wierzyła.
Działo się to przed czterema laty. Dziś, prawie pięćdziesięcioletnia, p. Andrzejowa wyglądała na daleko młodszą, niż była. Kibić jej, zawsze okazała, w ostatnich latach wypełniła się jeszcze i zmężniała. Biła z niej niepospolita siła i powaga. W wielkiej czystości i regularności prawie zakonnego życia, niby w krynicznej wodzie, blada jej cera zachowała delikatność i gładkość, drobnemi zmarszczkami gdzieniegdzie tylko mąconą. W pięknym pokoju, któremu kształt okrągły i ściany obrazami okryte nadawały pozór kaplicy, na tle wielkiego okna, za którem rozlewało się morze zieleni, osłoniona ciężkiemi fałdami żałobnej sukni, miała postać malowniczą i szanowną. Regularny jej profil ocieniały koronki czarnego czepka i dwa ciemne pasma złotawych włosów, zrzadka jeszcze srebnemi nićmi przetkanych. Piękne, białe ręce na zwoje grubego płótna opuściła. W samotności nawet, gdy była bezczynną, zachowywała najcharakterystyczniejszą cechę swojej powierzchności: głowę miała podniesioną i spuszczone powieki.
Jednak w wyrazie tej niemłodej, lecz pięknej i szlachetnej twarzy niewieściej, nie widać było teraz ani szczęścia, ani spokoju. Cicha promienność, która ją przed czterema laty okrywała, bez śladu znikła. Zamyślenie jej było, nie pogodną kontemplacyą rzeczy miłych i pomyślnych, lecz niespokojną zadumą nad czemś niezrozumiałem i groźnem. Parę razy dłonią po czole powiodła, westchnęła, z piersi wydała dźwięk do cichego okrzyku zdziwienia podobny; palce jej, szybkim, nerwowym ruchem, kłóły igłą grubą tkaninę, kolana jej okrywającą. Nie wyglądała na kogoś, w kogo-by już uderzył cios bolesny i wszystkie jego nadzieje rujnujący, ale na kogoś, kto możliwość takiego ciosu jeszcze zdaleka spostrzega i przyczyny jego odgadnąć usiłuje. Od dwóch lat zresztą, prawie od czasu gdy Zygmunt ożeniony do Osowiec wrócił i stale w nich zamieszkał, obcy nawet ludzie ten niepokój i gryzącą, choć żadnem słowem nigdy nie wyjawioną, troskę w niej spostrzegali.
Przed kwadransem zobaczyła była przez okno młodą parę ludzi, ścieżkami parku dążącą ku owej łące, ujętej w trójkąt dwóch rzek i wzdymającej się łańcuchami małych, sztucznych pagórków. Miejsce to stanowiło przed kilku miesiącami ulubiony cel przechadzek jej syna; rozpoczął był w niem archeologiczne poszukiwania, które przez parę tygodni gorączkowo go niemal zajmowały. Teraz szedł tam znowu, w wykwintnem ubraniu, które czyniło go podobnym do obrazka z żurnalu mód wyciętego, z giętką laską w ręku, z twarzą ocienioną szerokiemi brzegami fantastycznego nieco kapelusza. Pod jednem ramieniem trzymał sporą tekę rysunkową, u drugiego zwieszała się mała, przedziwnie zgrabna, w lekką, jasną tkaninę ustrojona kobieta. Twarzy tych dwojga ludzi pani Andrzejewa nie dostrzegała; ile razy przecież, wychyliwszy się zza zieleni drzew, przebywali widną część ścieżki lub trawnika, widziała dokładnie, że młodziutka kobieta tuliła się do boku męża, strojną głowę ku niemu podnosiła, szczebiocząc, przymilając się, wszystkiemi, zda się, siłami serca i wdzięków usiłując, niby iskrę z krzemienia, wykrzesać z niego jedno słowo serdeczne lub jedno wesołe spojrzenie; on zaś szedł obok niej mierzonym krokiem salonowca, może znudzony, może roztargniony, to zaś pewna, że milczący i obojętny. Tak przeszli część parku, przepychem starannie uprawianej roślinności otoczeni, blaskiem letniego słońca oblani, lecz dla troskliwie śledzącego ich oka ani szczęśliwi, ani nawet spokojni. Wreszcie na jednym z białych mostków, wdzięcznie nad szemrzącą rzeczułką zawieszonych, Klotylda gwałtownym ruchem wysunęła rękę zpod ramienia męża, i na chwilę, gestem gniewu czy żalu, obie ręce do oczu podniósłszy, szybkim biegiem puściła się ku domowi. On, nie oglądając się i kroku nie zmieniając, poszedł dalej, w przeciwną stronę, ku wiodącej na łąkę furtce ogrodowej. Jedyną oznaką wzruszenia, którego doznał, było parokrotne muśnięcie giętką laseczką rosnących przy ścieżce krzewów. Wkrótce zniknął za gęstym klombem akacyi.
Klotylda biegła wciąż po trawnikach i ścieżkach parku, do blado-różowej chmurki podobna. Parę razy stanęła i obejrzała się, jakby miała nadzieję, że ten, z którym rozstała się przed chwilą, obejrzy się także za nią, lub ją ku sobie przywoła. Za każdym jednak razem czyniła ręką gest zniechęcenia czy oburzenia, aż przystanąwszy u wspaniale pośród trawnika wyrastającego modrzewia, czoło o gruby pień jego oparła, a po ruchach jej palców poznać było można, że gwałtownie zapłakała. Potem, jak rozżalone dziecko, wstrzymując nerwowe drgania rozognionej twarzy, skręciła w ciemną aleję, wprost już ku jednym z wchodowych drzwi domu prowadzącą. Wkrótce pani Andrzej owa usłyszała lekkie kroki synowej, przebiegające szybko wschody i parę salonów; drzwi jakieś zamknęły się ze stukiem, zdradzającym rękę rozgniewaną, albo zrozpaczoną — i wszystko ucichło.
Tak było oddawna, więcej niż od roku; tak było ciągle. Dlaczego? Nieskończoną już ilość razy pani Andrzejewa zadawała sobie to pytanie, ale głośno nie wymówiła go jeszcze ani razu. Powielekroć już chciała iść do synowej, do syna, — zapytać, zwierzenia wywołać, może coś poradzić i czemuś zapobiedz; ale powstrzymywała się zawsze. Widziała, czuła ranę życia tych dwojga ludzi, a lękała się jej dotknąć przez obawę sroższego jej zaognienia, przez delikatność uczuć, szanującą uczucia i tajemnice choćby własnego dziecka. I teraz także zrazu powstała, zwróciła się ku drzwiom prowadzącym do salonów, oddzielających jej pokój od pokoju młodej synowej, ale wnet przy stole, książkami i dziennikami spiętrzonym, stanęła.
Był to okrągły stół, pośrodku pokoju umieszczony i fotelami staroświeckiego kształtu otoczony. Pośród książek i dzienników stała tam, pięknie oprawiona, dość duża fotografia Zygmunta, wystawiająca go w tej jeszcze porze życia, gdy jako dwudziestopięcioletni młodzieniec przebywał w stolicy sztuki malarskiej, w Monachium. Wizerunek ten był jednym z ustępów jego życia, które, rysowane, malowane, fotografowane, napełniały pokój jego matki. W postawie, trochę niedbałej, a trochę wyszukanej, wsparty o zrąb kolumny, ukazywał on twarz młodzieńczą, z rysami dość pięknemi, bez uśmiechu, bez ognia w spojrzeniu, z kapryśnem zagięciem warg, cienkich i elegancko zaostrzonym wąsem ozdobionych. Z samego układu stóp jego, u dołu kolumny skrzyżowanych, można było wyczytać, że z uczuciem własnej wyższości nad wszystko, co było na ziemi, opierał je o ziemię.
Pani Andrzejowa splecione ręce na stół opuściła i długo wpatrywała się w ten portret syna, który przed sześciu laty wzbudził w niej był doskonałe zachwycenie i wzniecał cudowne nadzieje. Dziś, nagle, w tych ściągłych, ładnych rysach dostrzegła chłód i uderzył ją wyraz kaprysu, te wargi otaczający. Uczyniła ręką ruch taki, jakby natrętną marę, nie wiedzieć zkąd zjawiającą się przed nią, odegnać chciała. Ale ta mara wysuwała się, nie z próżni urojenia, lecz z długich spostrzeżeń i uwag, które od czasu stałego osiedlenia się Zygmunta w Osowcach, nakształt roju ostrych żądeł, kąsały jej duszę. Osłupiałemi oczyma wpatrywała się wciąż w portret.
— Nie kocha jej! po dwóch latach małżeństwa już jej nie kocha! Czy on naprawdę kogokolwiek i cokolwiek kocha?
Pytanie to, dla tej kobiety, która sama tak niezmiernie i wiernie kochać umiała, posiadało wagę ogromną. Zawarta w niem wątpliwość była dla niej taką, jaką ludzie uczuwają u śmiertelnego łoża swoich najdroższych. Nie z większą boleścią nad złożonym ciężką chorobą synem zapytywałaby siebie: „Przeżyje, czy nie przeżyje?“ Ona widziała ludzi umierających z wielkich miłości, i czciła ich jak świętych; człowiek bez miłości, choćby małych, powszednich, wydawał się jej trupem.
Wzrok podniosła na jednę ze ścian, w połowie prawie okrytych rysunkami i malowidłami syna, w różnych dobach życia jego wykonanemi. Widokiem tym chciała może upewnić siebie, że posiada on, nie tylko to, co poczytywała za życie człowieka, ale i to, co jest życia płomieniem i skrzydłami. Artystą był przecież, kochał sztukę! Ale roboty, na które patrzyła, były tylko pacholęcemi próbami, tu, przy tym stole, pod jej okiem dokonywanemi. Gdzieniegdzie zaledwie, wśród tych, dziecinnych prawie, zabawek ukazywały się utwory dojrzalszego wieku, z dalekich krajów przesłane lub przywiezione: jakaś główka kobieca, jakieś studyum martwej natury, jakiś drobny pejzażyk, z niewolniczą wiernością z kawałka obcej ziemi zdjęty. Były to drobnostki, zdradzające bladość wyobraźni i wielkie wysilenie nierozgrzanej ręki. Nicość pomysłów, mozolność, a przecież i niedokładność, wykonania; żadnego śmiałego rzutu myśli, ani oryginalnego pociągnięcia penzla, — nic osobliwego. I było to już wszystko, oprócz tego jednego obrazka, który przed czterema laty skrzesał nad jego głową pierwszy promyk sławy. Drugi po nim nie przybył — i nawet nie zaświtał. Dlaczego? Nie byłże on naprawdę artystą?
Spokojną zwykle tę twarz kobiecą wykrzywił strach i ból; blade jej czoło zarumieniło się pod uderzającą w nie falą krwi; białe ręce kurczowo ścisnęły kartę rozwartego na stole dziennika. Widać było, że twierdzące odpowiedzi na pytania, które, jak przeraźliwe błyskawice, umysł jej przerżnęły, byłyby dla niej gromem...
W pełni słonecznego blasku, który tego dnia sierpniowego, świetny, ale łagodny, spływał z nieba bez skazy, suchą i niedawno skoszoną łąką szedł Zygmunt Korczyński. Równinę, jak okiem sięgnąć szeroką, a jak szmaragd zieloną, przepływały dwie wstęgi rzek, zbiegających się z sobą na dalekim punkcie firmamentu, a usiłowały ją grupy drzew i krzewiastych zarośli, które łąkę czyniły podobną do parku rozległego, zasadzonego ręką przez bujną fantazyą kierowaną. Pełno tu było blasków i zmroków, rozłożonych na trawach misternych rysunków cieni, złotych deszczów pomiędzy liśćmi, świateł w różnym stopniu natężenia, szczebiotu ptactwa, metalicznego brzęczenia owadów, aromatycznych woni, bijących w powietrze, które nabierało już kryształowej przejrzystości zbliżającego się początku jesieni.
Pośród tego wszystkiego Zygmunt postępował mierzonym krokiem doskonale przyzwoitego człowieka, który z przyzwyczajenia i z umysłu w zupełnej nawet samotności nie rozstaje się z umiarkowaniem i gracyą poruszeń. Szedł coraz po wolniej, a gdy w żurnalowem ubraniu, obcisłem i kosztownem, w płytkiem obuwiu, które połyskiwało na słońcu, i w ukazujących się zza niego cielistych kamaszach, z pod mrużącej się trochę wzgardliwie powieki dokoła spoglądał, — każdy wziąć-by go musiał za turystę, zwiedzającego ziemię obcą i ukazującą się mu w postaci bardzo ubogiej, albo też za mieszkańca wielkiego miasta, wypadkiem pośród natury dzikiej i nieznanej zabłąkanego.
Teka, którą niósł pod pachą, okazywała intencyą rysowania. Istotnie, przed kilku dniami spostrzegł tu był o tej samej godzinie, w pewnej grupie olch, pewne rysunki gałęzi i efekta światła, jakby stworzone ku rozkoszy i natchnieniu pejzażysty. Tyle uczył się sztuki malarskiej, tyle razy skierowywał ku niej marzenia i ambicye swoje, że nie mógł być niezdolnym do spostrzeżenia pięknego zjawiska natury i poświęcenia mu choćby chwil kilku uwagi. Dziś właśnie przed wyobraźnią mignął mu pejzażyk, przed kilku dniami spostrzeżony; uczuł w sobie dawno nieznane ciepło i coprędzej udał się na łąkę. Może, może nakoniec przyszła chwila rozpoczęcia, po czteroletniej przerwie, nowego dzieła, drobnego wprawdzie, drobnego, ale które stanie się rozrywką w nudzie i chłodzie jego życia a zapewne i szczeblem ku dziełom większym...
Po półgodzinnem przebywaniu łąki, kiedy krok stawał się, coraz powolniejszym, wzrok coraz wzgardliwszym i bardziej znużonym, znalazł się tam, dokąd dążył. Stanął i patrzył. Było to zupełnie to samo, co widział przed kilku dniami; te same misterne rysunki liści, te same ciekawe oświetlenia podnóży i szczytów drzew; ten sam ptak, kołyszący się na gałęzi, w głębokim cieniu. Zrana przez parę minut marzył o tym obrazku; teraz stał przed nim obojętny, samego siebie zapytując: co w nim dojrzeć mógł szczególnego? Drobna iskierka, którą przed parą godzin uczuł był w sobie, zgasła, — i nie czuł już nic, prócz chłodu i zniechęcenia, które gniotły go oddawna. Oglądał się dokoła, i myślał, że wszystko tu takie proste, pospolite, ubogie, blade! Światłocienie w tych olchach są wprawdzie dość piękne i mogą posłużyć za materyał do studyum z natury, ale spróbuje przenieść je na płótno potem, kiedykolwiek... dziś nie. Znudziła go swoją wieczną czułością i niemilknącym szczebiotem Klotylda; ostudził widnokrąg płaski, ubogi, choć niby dość bogatą roślinnością ozdobiony... Przewiduje nakoniec jednę z najprzykrzejszych dla siebie rzeczy: wieczorną rozmowę z rządzcą o gospodarstwie. Przewidywanie to truje go, poprostu, odbiera mu chęć, nietylko domalowania, ale prawie do życia.
Opuścił grupę olch i zmierzał ku okopom, które łańcuchem nizkich wzgórzy część łąki przerzynały, Jedno z tych wzgórzy, szeroko rozkopane, zdala świeciło żółtością piasku, czy gliny. Stanął przed tym otworem i myślał: jak powolną i nudną jest robota wygrzebywania z ziemi przedmiotów, spoczywających w niej przez stulecia... Do tej roboty zapłonął był przed parą miesięcy; ale wcale czego innego spodziewał się od niej, niżeli otrzymał. W szkole sztuk pięknych od niechcenia przerzucał starożytnicze księgi, a rysowane na ich kartach wykopaliska niejednokrotnie wzbudzały w nim ciekawość i przyjemne rozkołysanie fantazyi. Wiedział wprawdzie, że tu nie po gruncie starożytnej Hellady lub Romy stąpa; jednak wyobrażał sobie, że znajdzie, jeżeli nie czary, ornamenta i posągi, to przecież zawsze coś szczególnego, co fantazyi jego poda złotą kądziel. Do poszukiwań tych zachęcał go także mąż ciotki, Darzecki, z urzędu wysoce cywilizowanego człowieka, za jakiego się poczytywał, we wszelkich osobliwościach rozlubowany, a w geniusz żoninego synowca, chociażby dla honoru familii, świętą wiarę wyznający.
Przez czas niejaki obaj wytrwale stawali nad wzgórzem, które kilkunastu najemników rozkopywało, spotnieli od upału, prawie ślepi od rozpatrywania każdej wyrzuconej rydlem grudki ziemi; cięszyli się i nużyli, spodziewali się i zniechęcali — ale zniechęcenie i znużenie przemogło, i roboty około starych okopów zaniechano. Bo i cóż z niej wyniknęło? Po kilku tygodniach Zygmunt, pomiędzy rupieciami, napełniającemi jego pracownię, umieścił kilkadziesiąt zczerniałych monetek, opatrzonych wpółzatartym herbem Szwecyi, a Darzecki uwiózł do domu rdzą przegryziony i podziurawiony pałasz.
Rzeczy podobnych w okopach mnóztwo zapewne znajdować się musiało, i badacz historyi mógłby z nich zrobić jaki użytek; dla Zygmunta jednak nie miały one nic ciekawego, ani ważnego. Gdyby to były urny do popiołów ludzkich, łzawnice, dziwnych kształtów naszyjniki, może by językiem tajemniczości lub malowniczości do wyobraźni jego przemówiły. Stojąc teraz przed żółtym otworem rozkopanego wzgórza, niechętny gest ręką uczynił. Wszystko tu, na tej ziemi, było takie biedne, marne, prozaiczne; nie mógł nic zgoła znaleźć na niej takiego, co-by dogadzało jego estetycznym towarzyskim potrzebom. Marniał tu, poprostu, marniał.
Jedyną usługą, jaką oddało mu kilkutygodniowe zajmowanie się temi okopami, było to, że, więcej mając fizycznego ruchu, schudł był trochę. Myśląc o tem, spojrzał po własnej postaci; utył znowu! Rzecz dziwna! od czego on tyć może? Nudzi się, martwi się, tęskni — a jednak tyje! Cerę twarzy ma wprawdzie bladą i znużoną; ale postać jego, szczególniej w środkowym punkcie, zaokrągla się i pełnieje. Na lat trzydzieści i jeden jest stanowczo zbyt ciężkim; kto w tym wieku tak wygląda, ten za lat dziesięć najpewniej będzie otyłym. Myśl ta wprawiała go w rozpacz. Otyłość jest szpetnością, a wszelka szpetność budziła w nim obrzydzenie. Czyliż męczarnie nie przeszkadzają ciału nabywać kształtów prozaicznych? Wprawdzie wyborny osowiecki kucharz mistrzowsko umie łączyć kuchnię francuzką z polską...
Nagle odskoczył od rozkopanego wzgórza i daleko żywszym krokiem niż przody z powrotem ku domowi dążyć zaczął. Przyczyną tego szybkiego odwrotu była gromadka ludzi, którzy od strony wsi, na krańcu łąki szarzejącej, ścieżką pomiędzy zaroślami udeptaną, kierowali się w stronę okopów. Na ich widok, znużone przedtem oczy Zygmunta, piękne piwne oczy w podłużnej oprawie, napełniły się wyrazem prawie przestrachu. Może ci ludzie nie ku niemu szli, ale może i ku niemu; a on wołał o wiele zejść im z drogi i skryć się przed nimi w ścianach swego domu, w które bez pozwolenia jego wejść nie mogli. Gotowi byli jeszcze zapytywać go o co, albo prosić, jak się już niejednokrotnie, ku utrapieniu jego, zdarzało. Takie spotkania i rozmowy utrapieniem były mu, nie dlatego, aby miał względem ludzi tego rodzaju nienawiść, niechęć, urazę, ale właściwie dlatego, że byli mu tak doskonale obojętnymi, jak, naprzykład, płynące pod niebem stada obłoków. I więcej jeszcze, bo obłoki bywają piękne — czasem grze ich świateł i barw przypatrywać się lubił; ci zaś ludzie, z grubemi kształtami i rysami, są zawsze szpetni, i szermięgi ich, czy kożuchy, śmierdzą. Rozmawiać z obojętnymi rzecz to zwykle fatygująca. Poprostu, lenił się fatygę tę ponosić, i nie widział najmniejszej przyczyny do zadawania jej sobie. Wprawdzie byli to ludzie, ale najpewniej też wcale innego niż on gatunku. Że ród ludzki rozłamał się na dwie zasadniczo różne z sobą ludzkości: tę, którą składali tacy ludzie, i tę, do której on i jemu podobni należeli — nie było w tem dla niego wątpliwości żadnej. Zresztą, myślał o tem rzadko, przypadkowo, przelotnie i nie wiele go to wszystko obchodziło.
Wchodząc na schody swego domu, spotkanemu lokajowi rzucił krótki rozkaz:
— Śniadanie podawać!
Czuł się bardzo nieszczęśliwym i bardzo głodnym.
Pracownia młodego pana domu w Osowcach była pięknym pokojem, z oknami dającemi tyle i takiego światła, ile i jakiego wymaga praca malarska. Mnóztwo tam znajdowało się rzeczy różnych: sztalugi z rozpiętem i białą firanką osłonionem płótnem, stosy tek, rysunków, szkiców, marmurowe i gipsowe posążki, popiersia, grupy, kawałki spłowiałych makat i staroświeckich materyi, kilka oryginalnych kanapek do siedzenia lub do leżenia urządzonych, kilkanaście pięknych roślin w kosztownych wazonach — wszystko to, z pozorną niedbałością rozstawione i rozrzucone; nakoniec, w jednym z rogów pokoju, śliczna szafa, świecąca zza szkła różnobarwną oprawą kilkuset książek. Były to raczej książeczki niż książki: małe ozdobne, lekkie. Panowały w nich — poezya i powieść, jedna i druga w specyalnym i prawie wyłącznym gatunku: trochę tylko poetów polskich, zresztą zmysłowy Musset, tu i owdzie Wiktor Hugo, wiele rozpaczliwego Byrona, sercowy Shelley, uperfumowany Beuillet, pesymista Leopardi, najniespodzianiej spotykające się z tym poetą-myślicielem bajki starego Dumasa i awantury bezmyślnej Braddon; jeszcze coś z dzisiejszych ulubieńców francuzkiej arystokracyi: Claretiego, Craven etc., etc.
Przed tą szafą, śliczną jak cacko, książkami do cacek podobnemi napełnioną, Zygmunt Korczyński stanął po krótkiej przechadzce wzdłuż i wszerz pracowni odbytej. Tylko co zjadł był śniadanie w towarzystwie zapłakanej żony i matki, która, wprawdzie z zupełnym spokojem jaką-taką rozmowę przy stole utrzymywała, ale dziwnie bacznie wpatrywała się w niego zapłakane oczy żony i przenikliwe spojrzenia matki do reszty humor mu zepsuły. Czuł gwałtowną potrzebę czegoś, co-by go rozerwało, pocieszyło, silnem jakiemś wrażeniem omdlewającą istotę jego wstrząsnęło. Chciąłby malować, — malować chciał zawsze, bo w sztuce, o której rojenia pochłonęły mu całą młodość, widział jedynie swoje przeznaczenie i jedyny piedestał, który mógł go umieścić wysoko... Dziś przecież, tak jak od czterech lat zawsze i codzień, nie mógł wydobyć z siebie nic: żadnego pomysłu, żadnego ciepła, żadnej energii...
Po krótkim okresie najpierwszej młodości, w którym zdawało mu się, że tworzy, i raz nawet coś drobnego, lecz niejaką wartość już mającego utworzył, nastąpiła bezsilność ciągła i zupełna. Wiedział o tem, że po widnokręgach sztuki przelatują często meteory natchnień słabych i niedokrwistych, które, raz błysnąwszy, nie wracają już nigdy; że, w ambitnych szczególniej głowach, bywają miraże natchnień, a wytężona ku jednemu celowi praca sprowadza czasem jeden jakiś wysilony i odrodzić się niemogący owoc: ale nigdy ani na mgnienie oka, nie pomyślał, że te meteory, miraże, ułudy do niego ściągać się mogą. O niemotę swego geniuszu oskarżał świat zewnętrzny. Od zewnętrznego świata oczekiwał wszystkiego i zwalał nań wszystkie winy. Nie przychodził mu na myśl ani Tasso, wielką pieśń swoję snujący w celi więziennej, ani Milton, śpiewający o raju w wiekuistych ciemnościach ślepoty. Nie przychodziło mu na myśl, że w każdej fali powietrza, światła, woni, w każdym kamyku przydrożnym i każdej trawie polnej, w liniach każdego ludzkiego oblicza i westchnieniu każdej piersi ludzkiej, tkwi cząstka duszy świata, nięwidzialnemi nićmi połączona z duszą artysty i w ruch ją wprawić mogąca, jeżeli tylko naprawdę jest to dusza artysty. On był pewien — jak tego, iż żył i oddychał, pewien był — że mu trzeba gór, skał, mórz, puszcz, gorących szafirów niebieskich, nagich modeli, fantastycznych draperyi gwaru, gorączki, gonitwy — aby czuć, myśleć i tworzyć. Gdyby świat zewnętrzny oblał go jakiem wielkiem bogactwem i ugodził jakiemi piorunami wrażeń... Tu, niestety, niestety! nic nie czyniło na nim wrażenia żadnego... Chodząc po swej pracowni, oburącz, jak nieraz już bywało, pochwycił się za włosy... Był to gest gniewu czy rozpaczy, czy obu tych uczuć razem...
Przytem, spożyte przed chwilą śniadanie uczyniło go ociężałym. Ten kucharz — przed samem ożenieniem się jego do Osowiec przybyły — doskonale gotował. Matka jego poprzestawała dawniej na starych i trochę już niedołężnych sługach; ale dla młodych państwa wszystko w domu odnowiono i ulepszono. Z takiej kuchni, jaka tu była teraz, niewidzialnie sączył się w żyły ludzkie ociężający olejek sybarytyzmu. Po półgodzinnem łechtaniu podniebienia wybornemi sosami i słodyczami uczuwało się potrzebę wyciągnięcia ciała na elastycznej kuszetce, ponętnie ustawionej wśród palm i dracen.
Zbliżając się do szafki z książkami, Zygmunt spojrzał po swojej postaci: tyje, stanowczo tyje! Wina to braku wrażeń. Czemże, jeżeli nie opasłym wołem, stać się może człowiek wszelkich wrażeń pozbawiony?
Wpół leżąc na elastycznej kuszetce, przerzucał tomik poezyi Leopardi’ego, którego niezgłębiony smutek zgadzał się z dzisiejszem, od dość już dawna zresztą trwającem, jego usposobieniem. Wszystkie westchnienia, łzy, zwątpienia wielkiego pessymisty stosował do siebie. Czytając o nicości i rozpaczy powszechnego życia, myślał o swojem życiu. Nie spostrzegł, że drzwi pracowni otwierały się parę razy, a zza nich wyglądała i wnet znowu cofała się piękna kobieca główka, w misterne puchy złocistych włosów i różowe astry ubrana. Parę razy główka ta zajrzała i cofnęła się, aż nakoniec, równie cicho jak przedtem drzwi otwierając, do pracowni weszła Klotylda.
Trochę jeszcze zapłakane jej oczy nieśmiało i prawie pokornie utkwiły w twarzy męża, który od kart książeczki wzroku nie odrywał. Na jej młodziutkiej twarzy malowało się pytanie: „Podejść do niego, czy nie podejść? Przemówić, czy nie przemówić?“ Wahała się z tem, nie dlatego, aby czuła jeszcze gniew lub urazę... Wprawdzie nie obdarzył jej dzisiaj ani jednem serdecznem słowem, lub choćby spojrzeniem, i zdawał się nawet nie słyszeć tego, co ona do niego mówiła; wprawdzie obojętność ta, którą zresztą okazywał jej teraz prawie zawsze, rozgniewała ją i rozżaliła tak bardzo, że przez całe dwie godziny snuła w ciężko zmartwionej głowie mnóztwo dziecinnych zamiarów wyjazdu, rozstania się, nawet samobójstwa: ale żyć w nieporozumieniu z nim dłużej nad dwie godziny — przechodziło jej siły.
Z natury była łagodną i łatwo przebaczającą. Pragnęła teraz pogodzenia się i choć jednej godziny pogodnego przestawania z nim sam na sam. Gdyby tylko wzrok podniósł na nią, z okrzykiem radości rzuciłaby mu się na szyję. Ale on, nie spostrzegając, czy udając, że nie spostrzega, jej obecności, patrzył ciągle w książkę. Szafirowe jej oczy, blaskiem i głębią zdradzające temperament żywy i namiętny, były teraz bardzo strwożone i zmącone. Delikatne ramiona wzdłuż zgrabnej kibici opuściła i stała chwilę pośród pracowni, wahająca się, nieśmiała, aż na usta jej wybiegł figlarny uśmiech. Na palcach, cichutko, zbliżyła się do sztalug i, odchylając zawieszone na nich płótno, odsłoniła własny swój portret. Posiadać swój portret, ręką męża wykonany, było od dnia zaręczyn z Zygmuntem ciągłem jej marzeniem. Po roku bezczynnego życia w Osowcach Zygmunt malować go zaczął, lecz dotąd nie skończył, robotę około rozpoczętego dzieła z dnia na dzień odkładając. Przed tym niedokończonym, lecz już dość wyraźnym, wizerunkiem swoim, Klotylda złożyła naprzód dyg głęboki, a potem przemawiać do niego zaczęła:
— Dzień dobry pani! Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry. Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha: a nie chce zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z całego serca pogodzić się już pragniesz... Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie! niech pani tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne... ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale niestały nie jest... I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na gorsze... owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani cząsteczki... ani kropelki... ani iskierki...
Łzy kręciły się w jej oczach, a w głosie drżał śmiech. W dziecinnem jej figlowaniu czuć było zaczynające rozdzierać się od zwątpienia serce kobiece; z ruchów jej, gestów, mimiki bił niewymowny wdzięk. Przed dwoma laty ten jej wdzięk wesoły i pełny gracyi wprawiał Zygmunta w zachwyt; pod jego-to wpływem, zarówno jak pod wrażeniem pięknej gry na fortepianie i śpiewu Klotyldy, rozpoczął on był małżeństwem uwieńczone staranie się o wypieszczoną i dość posażną jedynaczkę. Ale od tego czasu upłynęły dwa lata. Teraz uśmiechał się wprawdzie, ale raczej ze znudzenia i lekceważenia niżeli z przyjemności.
— Przeszkadzasz mi, Klociu, — przemówił.
Na dźwięk jego głosu frunęła ku niemu i z gracyą przed nim przyklękła.
— Przemówiłeś nakoniec! Widzisz, ja pierwsza, ja, kobieta, przyszłam, abym pogodzić się z tobą. Powinno być przeciwnie, ale mniejsza o to! Kiedy się kocha, nie zważa się na miłość własną. Popatrz na mnie długo, dobrze, serdecznie, jak teraz rzadko patrzysz, i podaj mi rękę...
Nietylko wziął jej rękę, ale dość czule ją pocałował.
— Więc nie jesteśmy już pogniewani? — zawołała z wybuchem radości.
— Ach, nie! tylko... przeszkadzasz mi trochę...
Znowu onieśmielona zaczęła:
— Zdawało mi się, że nic nie robisz, bo przecież przerzucanie tej książki, którą znasz dobrze, nie jest robotą...
— Wiele razy już ci mówiłem, że, choć żadną pozytywną robotą zajęty nie jestem, nie idzie za tem, abym nic nie robił. Myślę... marzę... Wszak to materyał do przyszłej pracy...
— To prawda — z powagą odpowiedziała, — wiem o tem dobrze» ale jestem tak żywą... Czy chcesz zostać zupełnie samotnym? w takim razie odejdę...
Może uległością jej ujęty, uprzejmie przemówił:
— Owszem, miło mi zawsze, gdy blizko mnie jesteś...
Twarz i nawet ręce jego osypała pocałunkami, ale wnet ze rwała się z miejsca.
— Dobrze. Mój Boże, jak to dobrze! Wezmę sobie książkę i cichutko, tam w kątku, sobie posiedzę... Kiedy już będziesz miał czas, razem może poczytamy, a po obiedzie na przechadzkę pójdziemy, znowu razem... la, la, la, la!
Piękny jej głos napełnił pracownię radosną, krótką gammą; z mozaikowej płyty stolika wzięła małą książkę i na palcach szła z nią ku kanapce, w przeciwległym rogu pokoju stojącej, gdy nagle usłyszała głos Zygmunta:
Tiens! tiens! Clothilde! pokaż mi tę książkę, którą trzymasz... co to?
— Trzeci tom Musset’a, — odpowiedziała trochę zdziwiona.
— Zkąd on się wziął tutaj? — biorąc książkę z rąk żony, badał dalej. — Jakim sposobem mogłem nie spostrzedz go na stole?...
Młoda kobieta chmurnie na męża popatrzyła. Twarz mu ożywiła się nagle, a oczy, przygasłe wprzódy, błyskały.
— Książkę tę — zaczęła zwolna — odwieziono tu przed kilku dniami z Korczyna... Wzięłam ją sama od posłańca i tu położyłam... Musiałeś jej pożyczać stryjence, pannie Teresie, czy...
Wyciągnął rękę po ozdobny tomik.
— Daj mi to, a sama do czytania weź co innego. Wszak ci to wszystko jedno...
— Zupełnie wszystko jedno, — odpowiedziała i, podjąwszy tomik Leopardi’ego, który Zygmunt na posadzkę był opuścił, usiadła z nim w przeciwległym kącie pokoju.
Wesołość jej, szczęście, jednem słowem męża obudzone, znikły bez śladu. Domyśliła się komu w Korczynie pożyczoną była ta książka...
Karty książki Zygmunt przerzucał teraz niecierpliwie, prawie gorączkowo, na nich i pomiędzy niemi czegoś szukając. Ta, której poezye te przesłał, pragnąc przez nie wspomnienia jej obudzić i uczucia wskrzesić, odesłała mu je, przy pierwszej zapewne sposobności, bez słowa odpowiedzi na list, który towarzyszył książce. Może jednak pomiędzy jej stronicami znajdzie jaką kartkę, albo na stronnicach jaki wiersz, wyraz, przez podkreślenie na znak porozumienia zamieniony. Szukał: nie znajdował nic; ale w zamian Justyna jak żywa stanęła mu przed wyobraźnią, i dreszcz uczutego wrażenia przebiegł po ciele.
Wtem, w przeciwległym rogu pokoju, głos kobiecy, dziwnie ostry i szyderski, przemówił:
— Czy słyszałeś o tem, Zygmuncie, że panna Orzelska wkrótce zapewne za mąż wyjdzie?
Prędkim ruchem twarz ku mówiącej zwrócił.
— Za kogo? — rzucił krótko.
— Za pana Różyca, — odpowiedziała.
Zygmunt wpółleżącą postawę na siedzącą zamienił.
Quelle idée! — zawołał. — Różyc nie ożeni się z nią nigdy.
— Owszem, — sucho i ostro twierdziła młoda kobieta. — Podobała mu się odrazu i coraz więcej się podoba. Elle a de la chance, cette... cette... cette... rien du tout! Pani Kirłowa, która ma wielki wpływ na kuzyna, pracuje nad skojarzeniem tego małżeństwa, i od pana Kirły słyszałam, że zdecydowanie się na nie pana Różyca jest tylko kwestyą czasu.
Z krzywym trochę uśmiechem, Zygmunt powtórzył:
Impossible! Co? ona, ten model za silną Dyanę, miałaby wyjść za tego młodego starca?...
Śmiejąc się, niedbale chodzić zaczął po pracowni, ale oczy miał chmurne i błyskające pod ściągającemi się brwiami. Klotylda wodziła za nim wzrokiem i, tym samym co wprzódy, suchym, ostrym, ironicznym, głosem mówiła, do nieskończoności mówiła, o nadzwyczaj nem, cudownem szczęściu, jakiem takie zamążpójście byłoby dla takiej panny Orzelskiej..! Bo czemże ona była? Córką opasłego, idyotycznego ojca, rezydentką, siedzącą na łasce krewnych, prostą, zupełnie prostą, dziewczyną, bez układu, wdzięku, dowcipu i jakiegokolwiek talentu. Gra nieźle, ale jak po francuzku mówić zacznie, to aż uszy bolą... Une fille sans naissance, sans distinction... une rien du tout... Niewiadomo nawet co Różyc zrobi, gdy się z nią ożeni, i jak ją w świecie będzie mógł pokazać... Chyba przedewszystkiem na pensyą jaką ją odda... Model na Dyanę! Zapewne, zdrową jest i silną, jakby była przebrani chłopką, ale ręce ma wiecznie opalone, jakby nigdy w życiu rękawiczek nie nosiła. Czy malarze wyobrażają Dyanę w postaci rezydentki z wielkiemi, opalonemi rękoma?
Pierś młodej kobiety szybko się podnosiła i opadała, gdy z drobnych jej ust sypały się te wszystkie złośliwe i obelżywe słowa. Roziskrzonemi oczyma nie przestawała ani na chwilę wodzić za mężem, który, przechadzając się ciągle, zdawał się nie widzieć jej, ani słyszeć. Pociągnął taśmę dzwonka i lokajowi, który zjawił się natychmiast, w zwykły sobie sposób, wydał krótki rozkaz:
— Konie zaprzęgać!
Lokaj zniknął za drzwiami. Klotylda porwała się z kanapki.
— Jedziesz? — z żalem zawołała.
Szyderstwo i złośliwość, które wrzały w niej przed chwilą, znikły bez śladu; czuła już tylko, że mąż odjedzie i cały jej plan dnia szczęśliwie z nim spędzonego pierzchnie.
— Muszę, — obojętnie odpowiedział Zygmunt.
— Dokąd? — zapytała znowu.
Ramionami objąć go próbowała; ale on, twarzą zwracając się ku oknu, po kilku sekundach milczenia odpowiedział:
— Do Korczyna.
Zbladła i znieruchomiała.
— Zygmusiu...
Głos jej był teraz cichy, zdławiony.
Que veux-tu, chère enfant?
— Ty tam nie pojedziesz, Zygmusiu...
Szybko zwrócił się ku niej i z głębokiem zdziwieniem zapytał:
— Dlaczego?
— Dlatego... — zaczęła, — dlatego...
I nie dokończyła; strwożyła się, czy też ogarnął ją wstyd.
— Dawno nie odwiedzałem stryja i mam do niego interes. Czy chciałabyś, abym zerwał stosunki ze stryjem?
— O nie, nie! — z wybuchem zawołała, — niech Bóg broni, abym wnosiła niezgodę do rodziny, w którą weszłam!
— Czegóż więc sobie życzysz?
Bladła i rumieniła się naprzemian. Nie mogła, nie chciała być zupełnie szczerą. Duma i skromność usta jej zamykały. Wreszcie z płaczem prawie wybuchnęła:
— Więc przynajmniej weź mnie z sobą!
— I to jest niepodobnem, — perswadował. — Wiesz dobrze o słabem zdrowiu i dziwactwach stryjenki... częstych wizyt składać jej nie wypada...
— To prawda — szepnęła, mnąc i rozdzierając w palcach cieniutką chusteczkę.
Najmniej baczne oko spostrzedz-by musiało, że bardzo cierpiała...
— Jaki ty masz do stryja interes, Zygmusiu? — zapytała jeszcze, a niespokojne jej oczy tonęły w twarzy męża z takiem natężeniom. jakby za cenę życia wyczytać z niej chciała prawdę.
Uśmiechnął się.
— Zmuszasz mnie do mówienia ci o rzeczach niezajmujących... Poradzić się chcę stryja co do zmian, jakie zaprowadzić należy przy zamienianiu gospodarstwa ekstensywnego na intensywne...
Znowu zamknął jej usta tak, że nic odpowiedzieć nie umiała. Po krótkiem więc wahaniu się zarzuciła mu tylko ręce na szyję i, lgnąc do niego całem lekkiem, zgrabnem ciałem, z błaganiem szeptała:
— Dziś tam nie jedź... o, mój jedyny... tylko dziś... proszę... proszę..
Zygmunt łagodnie uwolnił się z jej objęcia, pocałował ją w czoło, dłonią parę razy po włosach jej powiódł i, biorąc z taboretu kapelusz, wymówił:
— Do widzenia. Ne déraisonnes pas, ma mignonne! Za kilka godzin przecież powrócę!
Wyszedł z pracowni. Przed gankiem turkotały już koła powozu. Klotylda stała pośrodku pracowni z obwisłemi na suknię rękami, z przygryzioną wargą, bez kropli, zda się, krwi w twarzy, i po kilku dopiero minutach za głowę się pochwyciła.
— Do niej pojechał! — zawołała.
Z szybkością strzały przebiegła parę salonów i, wbiegając do pokoju matki męża, wybuchnęła płaczem.
Pani Andrzejowa siedziała na tym samym, co przed kilku godzinami, fotelu, ale nie nad robotą pochylona. Na kolanach jej leżała rozłożona książka, a u kolan, na nizkim stołeczku, siedziało kilkoletnie dziecko, dziewczynka w grubej spódniczce i perkalowej chustce na głowie. Jednem z zajęć, którym wdowa po Andrzeju Korczyńskim oddawała się od lat dwudziestu kilku, było uczenie dzieci wiejskich. W obszernym dworze i wsiach najbliższych pełno było dorosłych już teraz ludzi, którzy w dzieciństwie swojem codziennie przez czas jakiś wchodzili do jej pięknego pokoju i dłużej lub krócej u kolan jej przesiadywali. Zstępować ku nim, mieszać życia swojego z ich życiem, ani mogła, ani chciała. Przechodziło to jej siły, i oddawna już przekonała siebie, że obowiązkiem nie było. Ale te dzieci, czysto, na tę przynajmniej chwilę, ubrane, czasem ładne, często dobre, nie raziły wcale jej smaku i przyzwyczajeń; pracując zaś nad niemi, myślała, że spełnia zakon miłości bliźniego, nadewszystko zaś, że łączy się z Andrzejem w tem, co było jego najukochańszą ideą. Myśl o niewidzialnej łączni, którą przez tę pracę wytwarzała między nim a sobą, sprawiała jej przejmującą, jakąś mistyczną rozkosz. Oddawna nieobecny i niepowrotny mąż nie przestawał być dla niej natchnieniem i celem.
Kiedy drzwi otworzyły się ze stukiem i śliczna kobieta w bladoróżowej sukni, z nadaremnie tłumionym płaczem do pani Andrzejowej przypadła, dziewczynka cichutko wysunęła się z pokoju. Poraź pierwszy Klotylda powierzała matce męża swoje obawy i żale, ratunku i rady od niej wzywając, a w części za los swój ją odpowiedzialną czyniąc.
Tę odpowiedzialność pani Andrzejowa czuła i uznawała sama. Ona-to, na wezwanie Zygmunta, pośpieszyła w strony zamieszkiwane przez rodziców Klotyldy i wahających się nieco skłoniła do powierzenia jej synowi siedmnastoletniego, pięknego, utalentowanego dziecka. Urodzenie, stosunki rodzinne, posag, same nawet muzykalne zdolności, starannie rozwijane, które w przyszłości wzrastać jeszcze mogły, zapowiadały Klotyldzie przyszłość świetną. Miałaż-by ona teraz, z winy jej syna, być nieszczęśliwą? Wina jego ciężko spadała i na serce jej, i na sumienie. Wiedziała aż nadto dobrze, iż skargi młodej kobiety były słuszne; rozumiała wybornie, że cierpienie jej było dotkliwe i niezasłużone. Drżała na myśl: czem stać-by się musiało to dziecko zbytku i pieszczot, gdyby miłość jego dla męża, jedyna, na jaką zdobyć się mogło, nieodwzajemniona, zdeptana, zagasła...
Na swojem, i więcej niż na swojem, bo na syna swojego, sumieniu czuła odpowiedzialność, nietylko już za szczęście, ale i za duszę, tej niewinnej dotąd i kochającej istoty ludzkiej. W samej sobie nosząc wierność niezłomną, syna, poprostu, zrozumieć nie mogła. Przed dwoma laty przecież widziała go zakochanym w Klotyldzie. Jednak o wystygnięciu tego uczucia wiedziała z większą jeszcze pewnością, niż sama Klotylda. Przed dwoma miesiącami odprawiła jednę ze swych służących, którą Zygmunt nazywał modelem do Fryny, i w której towarzystwie parę razy spostrzegła go była w parku. A teraz te wycieczki do Korczyna? Kochał-że on naprawdę Justynę, a miłość dla Klotyldy byłażby w nim tylko omyłką zmysłów, czy wyobraźni? Ależ, gdyby ją kochał prawdziwie i silnie, byłby ją pojął za żonę! Ona małżeństwa tego nie chciała, sprzeciwiała się mu: to prawda; przymusu jednak na jego wolę, gdyby ją był stanowczo objawił, nie wywierałaby nigdy. Sam wahał się, namyślał, chciał i nie chciał, nakoniec odjechał, i zdawało się, że o wszystkiem, co go z Justyną wiązało, zapomniał. Teraz jednak... znowu... Co to wszystko znaczyło?
Czule, macierzyńsko obejmowała synową, głowę jej do piersi tuliła, i z łagodnym spokojem pocieszała ją wszystkiem, czem mogła; o jej obawach i cierpieniach poważnie z Zygmuntem pomówić przyrzekała, a na dnie duszy snuła rozpaczliwe myśli i pytania.
Kiedy młoda kobieta, której uczynione zwierzenia, a także pieszczoty i obietnice matki, ulgę przyniosły, blada i spłakana, ale już znowu uśmiechająca się do życia, wyszła do ogrodu, aby swe ulubione kwiaty obejrzeć, pani Andrzejewa powstała i poruszyła stojący na stole dzwonek.
— Dokąd pan Zygmunt pojechał? — zapytała zjawiającego się we drzwiach lokaja.
Miała jeszcze trochę nadziei, że, pojechał nie do Korczyna, a usłyszawszy odpowiedź, która jej tę nadzieję odebrała, po chwilowem milczeniu rzekła jeszcze:
Skoro powróci, powiedz-że, proszę, aby zaraz przyszedł do mnie.
Po odejściu służącego długo sama jedna stała pośrodku pokoju, z pękami splecionemi i opartemi o stół, zapełniony dziennikami i książkami. Na blade jej policzki wystąpiły plamy ognistych rumieńców. Tyle w samotności rozważała i myślała, że nawet namiętna miłość macierzyńska nie mogła jej wzroku utrzymać w bezwiednej ślepocie; to zaś, co niezupełnie jeszcze dokładnie, ale już spostrzegała, było grubą chmurą, zachodzącą na jej wszystkie pociechy i chluby.




XIII.

W ostatnich dniach lipca, kiedy część zboża jeszcze nie zdjęta stała na korczyńskich polach, Witold i Justyna postępowali drogą wiodącą z Bohatyrowicz do Korczyna. Szli prędko i rozmawiali żywo, tak żywo i z takiem zajęciem, że aż na policzki młodej panny wybiły się gorące rumieńce, a oczy jej, zazwyczaj trochę pochmurne, jaśniały radością. Nie zatrzymując się i nawet kroku nie zwalniając, wyciągnęła rękę do młodego krewnego.
— Dziękuję ci, Widziu, z całego serca dziękuję, — z niezwykłem sobie wylaniem mówiła. — Wszystko, co mi powiedziałeś, przejęło mię głęboko. Od niejakiego czasu te same myśli przechodziły mi przez głowę, tylko ich tak wyraźnie układać nie umiałam; bo, widzisz, nie jestem ani uczoną, ani pod żadnym względem wyjątkową... sama jednak nie wiem dlaczego, dostrzegłam już w życiu wiele rzeczy marnych i trochę ważnych...
Z wesołym uśmiechem, dodała:
— Nudziłam się okropnie i może z nudy wymyśliłam sobie to wszystko, o czem ty daleko lepiej i więcej wiesz ode mnie...
Spojrzał na nią z boku i filuternie.
— A teraz nie nudzisz się? — zapytał.
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, od niejakiego czasu — nie! Chociaż, przyznani ci się, że jeszcze dobrze nie rozumiem...
Urwała.
— Czego jeszcze nie rozumiesz?
Po chwilowem wahaniu się odpowiedziała zcicha:
— Tego, co czuję, i tego, co myślę...
— Brak przygotowania — zauważył Witold; ale zaraz dodał wesoło: — wyjaśni się to zapewne, bo i, doprawdy, dlaczegożbyś nie miała pójść nową drogą?...
Zarumieniła się jeszcze ogniściej i z żywością szepnęła:
— Nie wiem... nie wiem... może to tylko złudzenie... lękam się...
— Czego? — ciekawie zapytał Witold.
Ale ona spłonioną twarz ku polu zwróciła i, może pod wpływem zakłopotania, jakie jej ta rozmowa sprawiała, mocno ściskała w dłoni sporą wiązkę, snadź tylko-co zerwanych, floksów, pośród pośród których tkwiła ogromna, czerwona georginia.
— Wcale nie wytworny bukiet, — patrząc na kwiaty, uśmiechnął się Witold. — Rzecz jednak godna uwagi, jak ci ludzie kochają się w kwiatach! Nawet ta prozaiczna Elżusia, na dwa tygodnie przed ślubem licząca sztuki bydła narzeczonego i myśląca o wekselach, które wyda jej ojciec, mnóztwo ich w ojcowskiej zagrodzie pielęgnuje...
Zwracając się ku towarzyszce, zapytał:
— Czy, doprawdy, będziesz na tem weselu?
— Naturalnie! — zawołała z żywością.
— Drużką Elżusi?
— Naturalnie.
— A tworząc dla ciebie parę, drużbantem będzie pan Kaźmirz Jaśmont, którego cyfry na cieniutkiej chusteczce wyhaftujesz, i tę chusteczkę ofiarujesz mu w zamian podanych ci przez niego bukietów mirtowych... Tak?... Umiesz to zapewne na pamięć, jak i wiele innych rzeczy, których ponauczałaś się w ostatnich czasach. Czy wiesz o tem, że wczoraj, kiedy panna Teresa, łzawiąc się z czułości, opowiadała ci radość swoję i mamy z przypuszczalnego twojego małżeństwa z panem Różycem, śmiejąc się odpowiedziałaś: „Bo to wy wiecie jedno, a ja drugie!“ Gdybym wtedy na ciebie nie patrzył, myslałbym, że to stara Starzyńska mówi! „Pro — ściejesz, Justysiu, widocznie prościejesz!...
Śmiał się głośno, wesoło, patrzył na Justynę bardzo przyjaźnie. Nagle zagadnął:
— Czy to prawda, co pani Eabianowa Bohatyrowiczowa, nie Giecołd, mówiła, że już nauczyłaś się żąć wcale dobrze?...
Justyna, uśmiechając się, pokazała mu obie ręce ze stwardniałemu trochę dłońmi i kilku szramami, pochodzącemi od ostrza sierpa.
— Przez cały prawie tydzień po kilka godzin dziennie żęłam... Praca to ciężka, mniej przecież ciężka niż...
— Niż co?...
Z błyskiem oczu dokończyła:
— Niż wieczne gryzienie siebie popielcową myślą: „Prochem jesteś!“ z dodatkiem: „Nim jeszcze w proch się rozsypałaś!“
— Bravo! Masz słuszność! Są na świecie ludzie, Którzy od takich myśli naprawdę z rozpaczy w proch rozsypać się mogą i ty widać do nich należysz.
Po chwili z powagą zapytał:
— Czy nie przechodzi to sił twoich?
Prostując kształtną i silną kibić, odpowiedziała:
— Czy wyglądam na istotę, co ma taką postać, jakbym się do aniołów myślałajuż dostać?
Oboje parsknęli głośnym śmiechem, który przez kilka sekund wtórował ogromnemu, ogłuszającemu ćwierkaniu świerszczy w przydrożnych trawach. Znajdowali się w tej chwili tuż za stodołą korczyńską, która, ze staremi już ścianami, lecz z murowanemi słupami i starannie utzymywanym dachem, zdrowo i silnie wyglądała.
— Trzeba wiedzieć — zaczął Witold, — że ojciec utrzymuje Korczyn w dziwnej całości i porządku. Pracuje też prawdziwie jak wół, tylko że wół takich kłopotów i niepokojów nigdy nie ma... Dobrze, że mu dziś trochę dopomódz mogłem, bo kiedyśmy się w okolicy spotkali, wracałem właśnie z pola, gdzie mię do robotników był posłał. Biedny, kochany ojciec!
W tej samej prawie chwili stanął jak wryty, i nagle, ze ściśniętemi brwiami, słuchać zaczął. Z drugiej strony stodoły, na folwarcznym dziedzińcu, rozlegał się głośny, gruby, rozgniewany krzyk Benedykta. Słów tego krzyku nie można było rozróżnić, ale czuć w nim było groźby i obelgi. Witold rękę podniósł do czoła:
— Jak mię to boli! Boże, jak mię to zawsze boli!...
Krokiem przyśpieszonym rzucił się dalej, zapominając zupełnie o towarzyszce.
Słońce zaszło już było przed kwadransem, i tylko nad zaniemeńskim borem pozostawiło szeroki pas jaskrawy, który, dachy i szczyty drzew korczyńskiego dworu oblewał, podobnem do pożogi, czerwonem światłem. Tam, gdzie dziedziniec folwarczny szeroko otwierał się na Niemen, pomiędzy jednym z czworaków a stajnią, na tle czerwonych zarzecznych obłoków, postać pana Benedykta rysowała się nakształt czarnej sylwetki, wysokiej, ciężkiej, wąsatej, której rysy znikały w oddaleniu, ale ramiona dokonywały gwałtownych gestów i długie wąsy szamotały się, spuszczone na piersi. Naprzeciw tej sylwetki stała druga, również na tle czerwonych obłoków czarna, ale znacznie niższa, z krępemi kształtami i głową, która, jeżąc się rozczochraną czupryną, lękliwie wtuliła się w ramiona. Pośrodku znajdowało się jakieś narzędzie rolnicze, zaprzężone we dwa konie, melancholijnie ku trawie dziedzińca łby pochylające. U drzwi czworaka i wrót stajni stały gromadki ludzi, w milczeniu i nieruchomości słuchające krzyków pana domu.
Witold, szybko przebywając dziedziniec, kierował się ku dwóm czarnym sylwetkom, przez narzędzie rolnicze i parę nieruchomych koni rozdzielonym. Od pośpiechu, z jakim szedł, trochę zdyszany, zapytał:
— Co to, ojcze?
Nie było już na nim ani śladu wesołości i szczęśliwego, młodzieńczego uniesienia, z jakiem przed chwilą rozmawiał z Justyną. Ale pan Benedykt na wyraz twarzy syna wcale nie zwrócił uwagi. Rozpaczliwym gestem wskazując mu stojącego o dwa kroki parobka, głośniej jeszcze niż przedtem wybuchnął:
— Skaranie boże! nieszczęście! zguba prawdziwa z osłami i łajdakami tymi! Żniwiarkę mi zepsuł! Kilka dni z nią po polu pojeździł, i już zepsuł! A czy ty wiesz, że ja dobrze musiałem sobie głowy nałamać, nim zdobyłem się na jej kupienie?... Ale co to was obchodzi, że komuś szkodę zrobicie? Czy wy macie serce, albo sumienie, osły, łajdaki, gałgany!...
— Mój ojcze... — spróbował przerwać Witold.
Ale Benedykt, jakby właśnie prośbę tę chciał udaremnić, więcej jeszcze głos podniósł.
— Czy ty myślisz — wciąż do parobka się zwracając, — że ja ci to daruję? Żniwiarkę do naprawy poślę, ale co za nią w mieście zapłacę, to ci z pensyi wytrącę...
Na te słowa chłop krępy, w siermiędze, po raz pierwszy kudłatą głowę z ramion wysunął i mrukliwie przemówił:
— Nie wytrącajcie, panoczku, bo z czegóż ja z dziećmi żyć będę?...
— Z głodu nie zdechniesz!... — krzyknął Benedykt. — Ordynaryą masz... dach nad głową masz... krowę nawet trzymać wam pozwalam... A gdybyś zresztą i ziemię miał gryźć, wytrącę... jak Boga kocham, wytrącę!... żebyś nauczył się, łajdaku, własność cudzą szanować!
— Mój ojcze! — głośniej niż przedtem przemówił znowu Witold i wyprostował się z nad żniwiarki, której zepsucie bacznie i prędko obejrzał. — Mój ojcze, ja się na tem znam trochę... W przeszłym roku, tam, gdzie lato spędziłem, żniwiarki psuły się często, a ja przypatrywałem się jak je naprawiano. Tę można będzie naprawić w domu, małym kosztem i prędko... ja sam się tem zajmę... Maksymowi nie trzeba będzie nic z pensyi wytrącać...
Zwrócił się do parobka, który, czapkę mnąc w ręku, z nogi na nogę przestępował, wzdychał i coś niewyraźnie mruczał.
— Słuchaj, Maksymie, czy ty rozumiesz jak ta żniwiarka zrobiona i jakim sposobem żąć może? Pewno nie rozumiesz, i dlatego ją zepsułeś, że nie rozumiesz... Otóż, popatrz i posłuchaj: ja ci to zaraz pokażę i wytłómaczę...
Łagodnie, powoli, dobierając wyrażeń dla chłopa zrozumiałych, z łatwością świadczącą o blizkiem obeznaniu się z ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans i części składowe narzędzia i połączenia ich żywemi gestami pokazywał. Parobek, w postawie pokornej i ociężałej, słuchał, zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po kilku minutach pochylił się i, to na żniwiarkę, to znowu na mówiącego, spoglądać zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przytem głową na znak zdziwienia lub zrozumienia, zcicha pomrukiwał, wskazywanych sobie części żniwiarki grubemi i węzłowatemi palcami dotykał.
— No, widzisz — prostując się, kończył student, — nic tu takiego mądrego niema, i tylko w obchodzeniu się z tą machiną trochę trzeba ostrożności i uwagi. Jutro obadwaj wstaniemy o świcie, machinę do kowala zawieziemy, a w jaką godzinę po wschodzie słońca będziesz już mógł w pole z nią wyjechać. Straty nie będzie żadnej ani nam, ani tobie...
Ostatnie słowa widocznem zadowoleniem okryły ciemną, gęsto obrosłą twarz chłopa. Schylił się i, z głośnem cmoknięciem, całując rękaw surduta Witolda, z uśmiechem i głośno przemówił:
— Dziękuję, paniczu! Daj, Boże, zdrowie!
Poczem lejce z ziemi podniósł i cmoknął na konie, które żniwiarkę ku stajni pociągnęły.
Benedykt od chwili wmieszania się syna w scenę pomiędzy nim a parobkiem zachodzącą stał nachmurzony i silnie wąsa w dół pociągał. Po oddaleniu się chłopa wzrok podniósł na syna.
— Dałeś mi lekcyą obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. Dziwię się tylko że, od tylu lat nad książką ślęcząc, umiesz tak biegle i w sposób odpowiedni z chłopami rozmawiać...
— Jeżeli ci się to nie podoba, mój ojcze — żywo odrzucił Witold, — samemu sobie chciej winę przypisać. Kiedy dzieckiem pod twojem okiem rosłem, i kiedy następnie ze szkół do domu przyjeżdżałem, nie wzbraniałeś mi przestawania z wiejską ludnością..
Zwracając się ku domowi, Benedykt sarknął:
— Na siebie samego bicz kręciłem. Według idylli, która w twojej dziecinnej głowie powstała, sądzisz teraz ojca...
— Idylla! — popędliwie zawołał Witold. — Upewniam cię, mój ojcze, że patrzę na rzeczy bardzo trzeźwo, i że... na razie... szczytem moich marzeń jest to, aby ludzie nie obchodzili się z ludźmi jak z bezmyślnemi bydlętami... owszem, jak z kamieniami chyba, bo przecież są na świecie takie dziwaczne usposobienia, które i dla bydląt wyrozumiałość i litość mają...
Benedykt zaśmiał się z lekceważeniem.
— Kiedy już sam poturbujesz się dobrze nad gospodarstwem i interesami, będziesz wiedział jakie różnice zachodzą pomiędzy teoryą a praktyką, między rzeczywistością a sielanką.
Witold mu przerwał.
— Jeżeli kiedy, mój ojcze, przekonany będę, że teorye moje z praktyką w żaden sposób pogodzone być nie mogą, w łeb sobie strzelę, ale od teoryi nie odstąpię za nic...
Benedykt stanął jak wryty i popatrzył na syna takim wzrokiem, jakby go ujrzał nad brzegiem przepaści. Bo chwili przecież uśmiechnął się.
— Dziecko jesteś... Każdemu zdaje się za młodu, że, jeżeli gwiazdy z nieba nie zdejmie, w łeb sobie palnie, a potem jednak i, przy świetle śmierdzącej łojówki żyje...
— Albo — zaprzeczył Witold — za swoję gwiazdę i, aby smrodu łojówek nie czuć, łeb sobie roztrzaskać daje... Ty, mój ojcze, znasz zblizka takie przykłady...
— Nie znam, nie wiem, i nic wiedzieć nie chcę! — sarknął Benedykt.
— Stryj Andrzej... — drżącemi trochę usty zaczął Witold.
Ale Benedykt znowu jak wryty stanął.
— Cicho! — zawołał stłumionym szeptem.
Szybko i z trwogą rozejrzał się dokoła, lecz w pobliżu nie byłe nikogo.
Na usta Witolda wybiegł uśmiech bolesnej ironii.
— Nie lękaj się, ojcze, — zwolna wymówił, — nikt nie usłyszał, że ze czcią imię twojego brata wspomniałem!...
Ciemny rumieniec od siwiejących, gęstych włosów aż po kołnież koszuli okrył twarz Benedykta. Zmieszał się więcej jeszcze niż wtedy, kiedy Witold jego pokorną względem wierzyciela uniżoność zauważył. Złagodniał też, i w bramie ogrodzenia, które dziedziniec folwarczny z dworskim rozdzielało, mówić zaczął:
— Każdy za młodu ma swoje marzenia i teorye, którym później praktyka kurtę kroi. Łbem muru nie przebijesz, a ci ludzie, gdybyś i miodem ich smarował, będą zawsze leniwi i nieżyczliwi...
— Cóż dopiero kiedy się ich pieprzem karmi! — uśmiechnął się Witold.
— A kto ich tam do dyabła chce pieprzem karmić! — z odradzającem się rozjątrzeniem rzucił Benedykt.
— Naprzód — zaczął Witold — aż nadto nasypało się go im do garnków z przeszłości, a potem...
Stanął i, zwracając się twarzą ku folwarcznemu dziedzińcowi, na czworaki wskazał.
— Wszak nie myślisz pewnie, ojcze, że ludzkie energie i uczucia rozwijać się mogą w tych okopconych i przeludnionych izbach? Mówiłeś przed chwilą, mój ojcze, że dach nad głową mają i ordynaryą biorą... w dodatku trzydzieści rubli na rok, które zmniejszają się przy każdej szkodzie, uczynionej przez nieoświeconą i niezgrabną rękę... Istotnie, jest to byt, mogący wzniecać i rozwijać gorliwość, dbałość, życzliwość...
— A więc — wybuchając, przerwał Benedykt, — więc wynajdź sposoby na budowanie dla nich pałaców i żywienie ich pasztetami... bo ja i sam ani pałacu sobie nie wystawiłem, ani pasztetów nie jadam... Tak krawiec kraje, jak materyi staje. Kiedy sam z kredką w ręku zaczniesz kroić, przymierzać, łatać i koniec do końca tak ciągnąć, aby je związać, że ci czasem aż ciężkie poty na skórę wystąpią, wtedy przekonasz się, co to jest praktyka, i w ogólności, co to jest w naszych warunkach życie... oj, życie!
Roziskrzonemi oczyma spojrzał na syna.
— Chciałbym — trochę ciszej dokończył, — chciałbym bardzo, abyś, wracając po ukończeniu nauk, mnie już tutaj nie znalazł... abym już wtedy był tam, gdzie... to... tamto... sobie dawno poszedł... to... tamto... Andrzej! I mnie byłoby lepiej, i tobie...
— Mój ojcze! — przerażonym głosem chciał przerwać Witold.
Ale Benedykt przerwać sobie nie dał:
— Tak — kończył, — najpewniej byłoby lepiej... bo gdybyś miał do mnie przywiązanie...
— Wątpisz o niem, ojcze!...
— Wątpię. Ale ponieważ tego niema... niema... no, to gdyby stary grat ustąpił, mógłbyś samowładnie w Korczynie rządzić i, chłopów za pasterzy przebrawszy, razem z nimi położyć się nad strumykiem i w dudkę gwizdać...
Wymówiwszy te słowa, koniec wąsa do ust włożył i, z pochylonym karkiem, ciężko, prędko, szerokiemi krokami ku domowi poszedł. Witold w bramie ogrodzenia stał jak skamieniały; tak był wzruszony, że ramię mu drżało, gdy rękę do czoła podnosił.
Po kilku dopiero minutach, z cierpiącą i bledszą niż zwykle twarzą, młodzieniec wszedł do sali jadalnej, oświetlonej lampą, palącą się nad stołem, do wieczerzy nakrytym, i dokoła którego dość liczne grono osób już zasiadało. Z wyjątkiem Kirły, który od kilku godzin bawił w Korczynie i po wieczerzy miał odjechać, było to tylko towarzystwo domowe. Ale, co się nie często zdarzało, pani Emilia, dość zdrowa, w ładnym, letnim szlafroczku, przyszła dziś do stołu; obok niej umieściła się Teresa, z lewą ręką, w której czuła bóle reumatyczne, na białej chustce zawieszaną; u końca stołu Orzelski, błogo uśmiechniony, dla lepszego przyjrzenia się ustawionym na stole półmiskom srebrne swe włosy pod światło lampy wysuwał; przy nim, wyprostowana, z ładną żółtawą twarzyczką, siedziała Leonia; Kirło zaś, ze śnieżystym i wykrochmalonym przodem koszuli, z przymilonym uśmiechem na kościstej twarzy, z rąk pana domu wziąwszy kieliszek wódki, umieścił się naprzeciw Justyny z takim pośpiechem, jakby się lękał, aby go ktokolwiek w zajęciu tego punktu nie uprzedził.
Od niejakiego czasu Kirło okazywał Justynie uprzejmość, z nadskakiwaniem graniczącą, i ani ku niej dawniej swej żartobliwej i lekceważącej galanteryi, ani ku jej ojcu wesołych drwin nie zwracał. Teraz, naprzeciw niej siedząc, nietylko poruszenia, ale i spojrzenia jej śledzić się zdawał. Przytem, z serwetą na szyi zawiązaną i całą pierś mu okrywającą, zajadając ze smakiem kotlety, nieustanną prawie rozmową zajmować usiłował nie zbyt ożywione towarzystwo. Mówił o Różycu. W ogólności mówił o tym krewnym swojej żony tak często i z takiem zadowoleniem, że można go było posądzić o szczycenie się tem pokrewieństwem; zresztą, sam tego nie taił, że się niem szczycił. Tym razem przecież mówił o Różycu nietylko dla chwalenia się, ale i w innym jeszcze celu.
— Zaręczam państwu — mówił, — że gdyby mu żyłę przeciąć, popłynęłaby z niej krew tak błękitna... jak, naprzykład... jak, naprzykład, niemeńska woda w pogodę...
Teresa zachychotała.
— Ej doprawdy, pan zawsze żartuje! kto kiedy widział błękitną krew!...
— Tak się mówi, moja Tereniu, o dobrych starych rodach, — łagodnie wytłómaczyła p. Emilia.
Benedykt zamruczał.
— Doskonałe porównanie... bo czy tam krew ta błękitna, czy nie błękitna, ale, że wody w niej wiele, to pewna...
Witold, ze spuszczonemi powiekami dotąd siedzący i niedotykający wcale jedzenia, wzrok na ojca podniósł i w twarz jego, nad talerzem pochyloną, surową i pomarszczoną, długo popatrzył.
— Zawsze to jednak, panie dobrodzieju — ciągnął Kirło, — rzecz przyjemna... przyjemna... z takiego rodu pochodzić. Wprawdzie tytułu żadnego nie ma... ani książę, ani hrabia... ale takie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiowstwu, a może i jakiemu kiepskiemu księztwu... a jaka parentela... fiu! fiu! Z najpiękniejszemi familiami... panie dobrodzieju mój... rodzona ciotka za księciem...
Spojrzał ku Justynie błyszczącemi oczkami, a spostrzegłszy, że potrzebowała soli, z pośpiechem i przymileniem posunął ku niej solniczkę. Potem, omletu z konfiturami z półmiska nabierając, mówił znowu: — Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa lata miał, kiedy mu ojciec umarł... matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocyi siedzi... bardzo zacna matrona... a on dwadzieścia dwa lata miał kiedy stracił ojca i w sukcesyi wziął fortunę malutką, maluteczką, ni mniej, ni więcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, około jednego, jednego sobie milionika rubli...
— O. Jezu! — jęknęła Teresa.
Orzelski językiem mlasnął.
— Caca fortunka... caca... Żeby to te... mieć... choć dziesiątą część tego!
— Aha! pewno! — podchwycił Kirło, — żeby to te... ha! dziesiątą część... ze sto tysiączków... Ale pan omleciku jeszcze nie brał... służę panu!
Ze słabym zaledwie odcieniem dawnej żartobliwości, podał ojcu Justyny półmisek.
— Teraz zaś — ciągnął, — w trzydziestym pierwszym roku życia, Teoś posiada już tylko 300,000, bo Wołłowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi, warta jeszcze pewnie 300,000. Przez ośm czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy... malutkie sobie sześćset tysiączków, przez ośm czy dziewięć lat stracił... Ha? jak się to państwu podoba... zuch chłopak, co?
I zaśmiał się dobrodusznie, serdecznie, a tryumfującym wzrokiem po obecnych wodził. Kolosalność liczb wymienianych zachwycała i niejako w dumę wbijała posiadacza malutkiej Olszynki. Śmiech uspokoiwszy i z miną smakosza sącząc z kieliszka tanie francuzkie wino, które na korczyńskiem stole zjawiało się tylko przy gościach, opowiadał o sposobach, jakiemi owe sześćset tysięcy przez Teofilka stracone zostały. Powtarzał pogłoski i opowiadania, które krążyły po okolicy, od przybycia do niej Różyca i które mieszkańców tych stron, ciężkiem życiem mniej lub więcej steranych, w zdumienie wprawiały, Sodomę, Babilon i inne tym podobne miejsca nieprawości im przypominając. Łatwiej byłoby wyliczyć to, czego o Różycu nie mówiono, niż to, co mówiono, a co teraz Kirło, z werwą, okraszoną dowcipami i dwuznacznikami, ze szczególnem i widocznem lubowaniem się, powtarzał. Wille w okolicach Wiednia i Florencyi, apartamenta przy paryzkich bulwarach, gry w ruletę i sztosa, głośne przygody z najgłośniejszemi przedstawicielkami półświata, aż w dziennikach opisywane zakłady i pojedynki... Ile w tem wszystkiem mieściło się prawdy, a ile przesady — trudno zgadnąć: najpewniej przesady było nie mało, ale i prawdy wiele.
Siedzący przy stole korczyńskim niektóre z opowiadanych szczegółów już znali; innych słuchali z rozmaitemi wyrazami twarzy. Z wyjątkiem przecież Benedykta, który schylał się jeszcze nad talerzem, oraz Witolda, który, wciąż blady i smutny, powiek prawie nie podnosił, wszystkie spojrzenia zwracały się na Justynę. Kirło, spostrzegłszy, że Justyna ku karafce rękę wyciąga, z pośpieszną, lecz i pełną uszanowania, galanteryą, do szklanki jej wody nalał, poczem o wartości i piękności Wołłowszczyzny znów mówić zaczął:
— Pałacyk szyk! zaniedbany teraz, co prawda, ale gdyby go odrestaurować, urządzić... byłaby rezydencya pańska, rozkoszna...
Kirło końce palców swoich pocałował, a Orzelski, który niegdyś przez Wołłowszczyznę przejeżdżał i pałacyk widział, ustami pełnemi omletu cmoknął.
— Caca pałacyk... caca! — zawołał i palcem w powietrzu wykręcać zaczął.
— Wieżyczki, balkony, łamańce, wykrętasy... tylko że z drogi patrząc, zdaje się, iż zaraz to... runie!
— Nie runie. Pałacyk nie runie: wyrestauruje się, odświeży, urządzi, gdy tylko właściciel tego zechce... a zechce wtedy, gdy zrobi projekt ożenienia się. Ale co grunt, to, że Wołłowszczyzna posiada osiem folwarków ze śliczną glebą, a w tych folwarkach, jak u Pana Boga w spiżarni, wszystkiego pełno: lasy, stawy, ogrody, pachty, młyny, dwie gorzelnie; dawniej fabryka czegoś tam była i przynosiła dużo, a choć upadła, znów powstać może i dużo przynosić. Wszystko tam, co prawda, podupadłe i zrujnowało się, ale podniesionem i wyrestaurowanem być może, gdy tylko Teofilek zechce, a zechce najpewniej wtedy, kiedy się ożeni; żoneczka rozumna i energiczna do gospodarstwa go zachęci i pieszczotami, rozumkiem, taktem swawolnego ptaszka w gniazdku zatrzyma...
Tak mówił Kirło i w pół żartobliwie, wpół z rzetelną admiracyą, na Justynę patrzył. Filuternie i uniżenie przymilone jego rysy zdawały się do niej przemawiać: „Uwielbienia godna jesteś już przez to, żeś wzrok jego zwrócić na siebie potrafiła, a gdy to wielkie, cudowne szczęście, które ci prokuruję, posiędziesz, bądź na uniżonego sługę swojego łaskawą!“ I wszyscy zresztą, oprócz Benedykta i Witolda, na Justynę spoglądali; w spojrzeniach i uśmiechach pani Emilii, Teresy, nawet niedorosłej Leoni, którą opowiadania Kirły zaciekawiły i ożywiły, wyraźnie malowały się wykrzykniki: „Dziwne, nadspodziewane szczęście! cud prawdziwy nad biedną dziewczyną, przez Opatrzność okazany!“ Pani Emilia myśli te nawet słowami wyraziła.
— Prawdziwy zaszczyt sprawi pan Różyc kobiecie, którą za żonę wziąć zechce... taki ród, majątek...
— Ach, i takie serce! — przerwała jej Teresa.
— A pałacyk! ach, mamciu, pałacyk! to najmilsze ze wszystkiego! — wykrzyknęła, podskakując na krześle Leonia, która przed niewielu dniami tak gorąco a nadaremnie błagała ojca o posągi i nowe meble do korczyńskiego salonu.
Justyna przez cały ciąg wieczerzy milczała. Nie mogła jawnie odpierać, ani przyjmować spadających na nią spojrzeń, uśmiechów, półsłówek, bo nie były jawnie ku niej zwracane. Rzadko podnosiła oczy, lecz ile razy je podniosła, przebiegał w nich błysk obrazy. Wargi jej, jak dojrzałe wiśnie, pełne i purpurowe, przybierały chwilami wyraz dumny i wzgardliwy. Nie wiedzieć dlaczego to, co innym wydawało się pochlebnem i zaszczytnem, ją drażniło i obrażało. Wszyscy wprawdzie wiedzieli o tem, że najwybitniejszą cechą jej charakteru była duma. Ale właśnie dumna kobieta powinnaby świetnem zwycięztwem, nawpół już odniesionem, i otwierającą się przed nią perspektywą czuć się uszczęśliwioną...
Benedykt, który swoim zwyczajem jadł wiele i długo, a raz w rozmowę słowo rzuciwszy, więcej się już nie odzywał, rozumiał dobrze, iż wszystko, o czem przy stole mówiono, odnosiło się do Justyny. Kiedy poraz pierwszy usłyszał od żony pełne zdumienia i zachwycenia opowiadanie o prawdopodobnych względem Justyny zamiarach Różyca i o staraniach w celu urzeczywistnienia się ich przez Kirłową czynionych, zdziwił się także i ucieszył.
— Daj Boże! — wymówił, — daj Boże! Dla biednej dziewczyny świetna to partya i niespodziewana... istotnie niespodziewana!...
Ale później niewiele myślał o tem. Krewnej i wychowanicy swej dobrego zamążpójścia życząc, czynnie do tego pomagać czasu ani ochoty nie miał. Wprzód jeszcze nieraz przebiegała mu przez głowę myśl, że gdyby Justyna za mąż wychodziła, musiałby jej oddać oparte na Korczynie, a do niej należące, pięć tysięcy, coby mu nowych kłopotów przysporzyło. Teraz, przy tej wieczerzy, pomyślał, że jeśli wyjdzie za Różyca, to kłopotu mu tego oszczędzi, bo dziedzic Wołłowszczyzny natychmiast tej sumki posagowej potrzebować nie będzie. Więcej o tem nie myślał wcale; tylko, widać, opowiadanie Kirły, a szczególniej brzmiący w nich ton bałwochwalczej dla bogactwa i użycia chwalby, rozdrażniły go nieco; Kirło zresztą gniewał go zawsze. Podniósłszy więc twarz z nad talerza i wąsy otarłszy serwetą, jakby do wstawania od stołu, obie ręcę o stół opierając, przemówił:
— Wszystko to bardzo piękne, i ja panu Różycowi ubliżać nie chcę. Miody jest i poprawić się może, bo jak słyszałem i sam spostrzegłem, rozsądek i dobre serce ma... Ale, abym przeszłość jego pochwalał, to nie. Taką fortunę stracić na karty i metresy — rzecz niegodna. Tak tylko łajdaki robią...
— Benedykcie! — zcicha jęknęła pani Emilia.
— A tak, — nie zwracając oczu na żonę, energicznie potwierdził pan Benedykt. — Przytem, tak już nic a nic nie robić, jak ci panowie, to także, powiem prawdę, świństwo! Człowiek, który, na świecie jedząc chleb, nie pracuje, — czy tam w nim błękitna krew płynie, czy popielata, czy czerwona — jest darmozjadem i niczem więcej... Jeżeli zaś jeszcze i na marcepanach pasie się, a nawzajem dla świata, który mu marcepany daje, palcem nawet pokiwać nie chce, no, to już go mam za...
Wtem przypomniał coś sobie, pomiarkował się i trochę miększym głosem dokończył:
— Ale ja tego nie mówię do pana Różyca... nikomu ubliżać nie chcę... może on jest i najlepszym człowiekiem... tylko... te wielkie bogactwa, które takie frukta rodzą, te... te... to... tamto...
Chciał widocznie połknąć wyrazy, które wydzierały mu się z gardła, ale połknąć nie zdołał. Ręką machnął i dokończył:
— Te wielkie fortuny, niechby wszyscy dyabli wzięli!...
Krzesło ze stukiem odsunął i wstał od stołu. Obok niego, ciche jak westchnienia, rozlegały się jęki:
— Benedykcie! ja nie mogę... o, mój Boże... ja nie mogę wyrazów takich słuchać... ja... takich zdań... p takim człowieku... nie mogę... ja...
Pani Emilia usiłowała podnieść się z krzesła, ale nie mogła. W gardle ją dławić zaczęło, nogi chwiały się pod nią.
— A toż co? — ze zdziwieniem zapytał Benedykt, — co się stało?
Ale już Kirło z troskliwością i współczuciem przyskakiwał do pani domu, ramię jej podając, a z drugiej podtrzymywała ją Teresa. Tak we troje przeszli całą długość jadalnej sali, Benedykt zaś jak wryty wzrok za nimi powiódł.
— W imię Ojca i Syna... a cóż złego jej zrobiłem? Znowu zachoruje, czy co?
Ale w tej chwili giętkie dłonie ujęły obie jego ręce, i przylgnęły do nich gorące usta.
— Mój ojcze — zcicha wymówił Witold, — pocałuj mię... proszę!
Coś dziwnie radosnego i roztkliwionego mignęło w ponurych źrenicach Benedykta; jednak surowo brwi zmarszczył.
— Cóż? może za to, żem w twoję dudkę zagrał, o tym panku mówiąc, raczysz mi winy moje przebaczać?
Witold, w dłoniach swoich ręce jego trzymając, powtórzył:
— Pocałuj mię, mój ojcze...
Na bladawem, smutnie przed nim pochylonem czole syna złożył pocałunek szorstki, ale długi. Uśmiech, nie wesoły jednak, raczej gorzki, pod długim wąsem mu przebiegł.
— Gorącą masz głowę — zauważył.
Ale tej dwuznacznej uwagi Witold może nawet nie dosłyszał. Ze słowami, które ojciec jego u końca wieczerzy wymówił, i z pocałunkiem ojcowskim, wróciła mu cała żywość i wesołość. Pochwycił wpół Martę, która do kredensowej szafy kompot i resztę wina chowała, i kilka razy obrócił ją w kółko; potem, przy wtórze śmiechu, łajania i kaszlania starej panny, przyskoczył do stojącej u okna Justyny.
— Wiesz, Justynko, — pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzając, mówił prędko i z błyskająceini oczyma: — ten Kirło to pasorzyt, pieczeniarz, błazen, czciciel złotego cielca, hippotaurus, mastodon, przedpotopowe zwierzę! Gdybym mógł, to-bym takich ludzi jedną ręką brał tak... za włosy, a drugą za gardło i — trraf! karki-bym im skręcał! Justyna parsknęła śmiechem.
— Zrób to naprzód z kurczęciem, — zawołała, — a wtedy uwierzę, iż mógłbyś zrobić z Kirłą!
— Jak ojca kocham! — srożył się jeszcze student. — Bo to, widzisz, zakała świata! Gdyby nie tacy jak on, świat-by już był daleko... daleko. — A nam o to przecież idzie... ty nie masz może podjęcia, jak nam o to idzie... — o idee... o ludzką godność, wolność... W ogień-bym za to wskoczył, rodzonego ojca mógłbym się wy...
Wstrzymał się, nie domówił, trochę ochłódł. Nagle w twarz kuzynki przenikliwie spojrzał.
— Czy ty, Justynko, za to dziurawe sito pójdziesz?
Zaśmiała się znowu.
— Masz taki sposób pytania, Widziu...
— Wiesz dobrze o kim mówię... No, za tego welinowego człowieka, jeżeli oświadczy się o ciebie, pójdziesz?
Wzruszyła ramionami.
— Mój drogi — zwolna odpowiedziała, — czyż-bym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyż-bym mogła?
Zdawało mu się, że w jej głosie dosłyszał tłumiony śmiech, ale twarz miała poważną, surową i niezwyczajnie błyszczące oczy.
— Uderzył się w czoło.
— At! — rzekł, — niczego z kobietami pewnym być nie można! Zdaje się, żeś rozsądna, a ty może i pstro masz w głowie, czy ja wiem? Na Buszmanki was wychowują, i wszystko na świecie gotowe jesteście zrobić, byleby was ładnie ufarbowano. Ale tymczasem, nim wielką panią zostaniesz, na wesele Elżusi pójdziesz... wiesz? Marynia tam także będzie; już ja to u pani Kirłowej uproszę, byle-by tylko pod opieką cioci Marty, którą także podejmuję się namówić...
W tej chwili drobne jakieś ręce ramię jego objęły i prawie dziecinny głos tuż przy nim zawołał:
— Widziu, i mnie weźcie na to wesele... już mnie o niem Zofia tyle nagadała... ona krewna pana młodego i zaproszona... tańczyć będą... i ja chcę potańczyć!
— Z największą ochotą! — zawołał Witold, — choć raz zobaczysz w Korczynie coś więcej nad dom i ogród!
— Nie żartuj, Widziu, — krzywiąc ładne, blade usta, skarżyła się dziewczynka: — mnie tak nudno... nudno ciągle u mamy w pokoju siedzieć, albo po tych alejach w ogrodzie chodzić...
— Patrzcie! — sarknął młody człowiek, — od ziemi ledwie odrosła, a już nudzi się! Czy nie zaczynasz już i na nerwy chorować, moja ty... przyszła Buszmanko!...
Dziewczynka skarżyła się dalej:
— A pewno! Głowa mię boli często! Wiesz, Widziu, wolę już być na pensyi, bo tam choć rozmaitości więcej... Całe moje szczęście, że dla cioci Marty pantofle wyszyłam.
Tu żółta jej twarzyczka, zdradzająca niedokrwistość, rozjaśniła się uśmiechem prawdziwie dziecinnej radości.
— Śliczne pantofle! — zawołała. — Jutro je cioci oddam! Toż dopiero będzie rada, rada!
Klasnęła w dłonie, podskoczyła, brata w pół objęła i znowu żałosnym głosem prosić zaczęła:
— Weź mnie, Widziu, na to wesele... potańczyć chce się... Zofia mówi, że tam wesoło będzie... taką ładną suknię już sobie przygotowuje!...
Witold zamyślił się.
— Mamy o pozwolenie poprosić trzeba...
— Poproś! — błagał podlotek..
— Czemuż sama nie chcesz?...
Dziewczynka ruchem przestrachu ręce splotła.
— Lękam się... nie mogę... jeszcze się zmartwi i zachoruje... Mama zawsze choruje, jak tylko co się jej nie podoba. Tobie łatwiej... ty rozumniejszy...
W godzinę potem Marta, z trzaskiem otwierając drzwi do swego pokoju, wpadła do niego i, zobaczywszy znajdującą się tam Justynę, wołać zaczęła:
— Awantury! Słowo honoru, arabskie awantury! Na wesele iść z nimi! Przymila się, obejmuje, całuje, prosi... Idź, ciotko z nami do Bohatyrowiczów na wesele... idź, idź! I śmiech i złość! Co ten chłopiec wymyślił sobie? Stare kości po weselach ciągać! Wieczny śmiech! a co ja na tem weselu robić będę? Na co ja tam potrzebna! Tfu! zgiń maro, przepadnij! A to przyczepski z tego Widzia!
Jak uragan od łóżka do szafy, to znów od szafy do łóżka biegała, i trudno było zgadnąć, czy rozgniewaną była, czy rozśmieszoną, bo śmiała się, łajała, rękami machała... Justyna, szyciem zajęta przy świetle lampy, u otwartego okna stojącej, przyjazny wzrok na starszą towarzyszkę podniosła.
— Bo też ciocia pójdzie z nami na to wesele, — rzekła z filuterną przekorą.
— Wieczny śmiech! — krzyknęła stara panna; — poco ja tam mam iść? naco? dlaczego?
— Naprzód dlatego, że ciocia Witoldowi niczego-by odmówić nie potrafiła, a potem dla tego, że są to przecież dawni znajomi cioci...
Jak słup stanęła pośrodku pokoju, czarne jej oczy zapłonęły zrazu jak żużle, a potem zmąciły się wielkiem zmieszaniem. Ciszej daleko niż wprzódy zamruczała:
— Dawni znajomi! to prawda... i dobrzy niegdyś znajomi!... Ale kiedy to było! i... krótko było! A teraz... poco? czy poto, ażeby ludzi straszyć? Jak upiór z tamtego świata przed oczami ich stanąć!... Dawni znajomi! Ale... czy poznaliby mię teraz? Czy ja-bym ich poznała?... Wieczny smutek...
Nagle, uciszona, przygarbiona trochę, naprzeciw Justyny po drugiej stronie stołu usiadła i, w twarz towarzyszki wlepiając spojrzenie rozgorzałe i razem dziwne, jakby wstydliwe, zagadnęła:
— Jakże to było? Zkąd się to wzięło? Czego dziś córka Fabiana tu przylatywała i gdzie biegałyście razem, jak podsmalone? Czy i Witold tam był? Wieczne dziwy! Czy myślicie przerobić się na chłopów? Było to tak: Tego dnia, dużo jeszcze przed zachodem słońca, gdy Justyna po parogodzinnem wtórowaniu na fortepianie ojcu, przyszła do tego pokoju i w nadchodzący wieczór jak w pustą jamę patrzyła, czem go zapełnić nie wiedząc, w otwierających się drzwiach, zasapana trochę od szybkiego biegu, w swojej odświętnej, bordowej sukni, stanęła Elżusia; stanęła, krępą figurkę wyprostowała, zadarty nosek podniosła i zagadała:
— Czy tu przyjmują, czy nie przyjmują? Jeżeli przyjmują, to dobry wieczór; a jeżeli nie przyjmują, to bywajcie zdrowi! Bardzo słusznie. Przyszłam panienkę na świeży miód zaprosić...
Siadając na krześle, podanem jej przez Justynę, trzepała dalej:
— Ten gamuła Julek sprzeczał się ze mną, że nie będę miała śmiałości iść do dworu, i z radą wystąpił, żebym koło oficyny szła i w kuchni spytała się: czy do panienki można?... Ale ja nie taka! Czy to ja pies, żeby koło kuchni chodzić? Bardzo słusznie. Poszłam sobie prostą drogą, przez ganek, do sieni, aż tu nie wiem gdzie iść... na prawo, czy na lewo? Na szczęście, do sieni weszła panna Marta, taka sroga; ale ona nie zlękła się jej wcale, bo i czegóż lękać-by się miała? Nie przyszła przecież kraść i nie jest psem, aby ją można było wypędzać! Bardzo słusznie! A gdyby i samego pana Korczyńskiego potkała, nie zlękłaby się również, choć on jest arystokrat. Ale on sobie, a ona sobie. U ojca rodzonego mieszka, cudzego chleba nie je i nikt na nią żadnego postrachu, ani pośmiewiska wywierać nie ma prawa. Jednego tylko Boga lęka się, po Bogu ojca, a więcej to już chyba takiego człowieka na świecie niema, którego-by ona lękać się mogła.
Ciekawie rozejrzała się po ścianach i sprzętach pokoju.
— Nic osobliwego — zauważyła — w naszej świetlicy może jeszcze i piękniej. Na dole to prawda, że pokoje piękne, ale nadmiar, chyba ot, że podłogi błyszczą się jak szkło, i to jest bardzo ładnie... ale dziw wielki, że u króla żonka piękna! Bardzo słusznie.
Prawdę powiedziawszy i pod sekretem, ojciec kazał jej iść do dworu i spróbować: czy też panna Justyna do chaty ich przyjść zechce? — „Idź, i niby to na miód zaproś!“ Bardzo słusznie. Kto spólnie z nami pracował, niech z nami i zabawi się; kto naszej gorzkości spróbował, niech i słodkości pokosztuje. Ale ona wie dobrze o co jej ojcu idzie. Zachychotała.
Ociec ambicyant taki, że już i przenieść nie może, aby w sąsiedztwie państwo bywali, a u niego nie. Powiedzieć... za nic tego przed nikim nie powie; ale już ja wiem, że jemu to smętliwie... A teraz i z tym procesem, co go z panem Korczyńskim zaprowadził, wielką alteracyą ma. Słyszę, w miasteczku mu powiedzieli, że adwokat apelacyą, czy co tam takiego, nie w czas podał i że wszystko przepadnie... Może ociec myśli, że przyjdzie z panem Korczyńskim pojednać się i orędowników u niego chce mieć. Bardzo słusznie.
Ale i na tem wszystkiem nie koniec. Elżusia zachychotała znowu, zarumieniła się, oczy na chwilę spuściła i wnet potem śmiało wypowiedziała:
— Najwięcej, że ociec żąda oświadczyć, że wielkiem dla nas wszystkich szczęściem to będzie, jeżeli panna Justyna i pan Witold na mojerm weselu będą.
Gdy już obie w drodze były, pomiędzy dworem i okolicą, Justynie powiedziała, że narzeczony ze swatem dziś do nich przyjechali. Swatem jest pan Starzyński, Janka ojczym. Justyna tedy narzeczonego jej pozna.
— Młodzieńki i mileńki bardzo, a taki pokorny, że zdaje się baranek...
Sposób, w jaki to mówiła, okazywał wyraźnie, że była narzeczonym zachwyconą. Jednak i o praktycznej stronie małżeństwa nie zapominała. Podobało się jej bardzo, że Franuś Jaśmont miał dobre konie i krów aż sześć, i spory kawał łąki. Gdyby to jeszcze ojciec mógł jej gotówką cały posag wypłacić! Ale gdzie tam! Połowę tylko wypłaci, a na połowę weksele wyda. Na ten proces z panem Korczyńskim wielkie koszta położył, i teraz dla rodzonego dziecka kurczyć się musi. Żeby te procesa licho wzięło!
Kiedy wchodziły do zagrody Fabiana, słońce rozścielało po jej trawach złoty kobierzec, a mnóztwem tajemniczych i ruchliwych świateł napełniało gaj śliwowy, w którym sterczało kilkanaście starych ulów, brzęczały pszczoły i na zabój śpiewały szczygły. Za śliwowym gajem, łankiem dojrzałego owsa i zagonami warzywa, u których kresu iskrzyły się krzaczaste floksy i czerwone georginie, dom, ku ogrodowi bokiem, a ku małemu podwórku gankiem zwrócony, stał pod srebrnemi topolami, które na jego strzechę i jedyny komin lać się zdawały nieustanny deszcz srebrnych kropli. Wszystko tu było tak prawie jak u Anzelma i Jana, jednak daleko ciaśniej i biedniej. Ule były starej konstrukcyi i niepomalowane, stodoła mniejsza i lasem chwastów dokoła obrosła, ściany domu od starości trochę wykrzywione, strzecha miejscami od porastającego ją mchu zielona, miejscami żółtą słomą połatana. Z drzew owocowych, oprócz śliwowego gaju, tu i owdzie pośród zagrody stało tylko kilka prawie zdziczałych grusz i jabłoni.
Ale z ławy, stojącej pod wykrzywionemi ścianami domu, z pod dwu otwartych okien o małych i mętnych szybach, na widok wchodzącego do zagrody gościa, bardzo poważnie podniosła się para ludzi i bardzo ceremonialnym krokiem naprzód dążyła. Mężczyzna do rydza ze sterczącemi wąsami i błyszczącemi oczyma podobny, jednę rękę opierał na kłębie, drugą, w której trzymał wytartą, czapkę, spuszczał u boku. Kobieta, cienka, mizerna, w krótkiej spódnicy, przedwiecznej, rozwiewającej się mantyli i kornecie czyli białym czepcu, z obfitem i sztywnem wygarnirowaniem, szła cała w takich uśmiechach i krygach, jakgdyby zaraz do dygającego menueta stanąć miała. Na ścieżce pomiędzy owsem i zagonami buraków wydeptanej Fabian głośny pocałunek złożył na ręce Justyny, a wnet potem, obie już ręce na kłębach opierając, zaczął:
— Bardzo jestem kontenty i najuniżeniej dziękuję, że otrzymać mogłem tę promocyą, której tak często sąsiedzi moje doświadczają. Bo choć oni troszkę i bogatsi ode mnie, ale ja również sam sobie pan jestem i, znacznym nie będąc, mogę być zacnym» Proszę pani dobrodziejki naprzód postąpić... z ukontentowaniem proszę!
Fabianowa zaś, usta sznurując, dygała i w wyciągającą się ku niej dłoń Justyny wsunęła rękę kościstą, do pomarańczowej prawie barwy ogorzałą, od spracowania twardą. Trochę była zakłopotana i bardzo zajęta tem, aby okazać się nietylko przystojną, ale i dworną, nad to, co ją otaczało, nieco wyższą. Za mężem powtarzała:
— Proszę... z ukontentowaniem proszę!
I, po zagonach buraków idąc, stopą w gruby trzewik obutą zrzucała suche gałązki ze ścieżki, którą szła Justyna.
— Śmiecie u nas, — tłómaczyła się, — zwyczajnie jak na małem gospodarstwie... pani do tego nie przywykła i ja niegdyś insze życie i uzwyczajenia miałam. Giecołdówna z domu jestem; ociec mój na takiej zagrodzie nie siedział, ale po dzierżawach chodził... później już, kiedy Pan Bóg nie pobłogosławił, pożary i mory na bydło nawiedziły, na ekonomię zszedł...
Westchnęła i chudy policzek na dłoni oparła.
— Jeszcze i teraz rodzonego mego brata syn, Józef Giecołd, dzierżawę trzyma... może pani słyszała?... od Korczyna niedaleko... A drugi Giecołd w biurze...
Ale przerwał jej mąż:
— A, u imości wiecznie tylko Giecołdy w pamięci zasadzone! Wczas już-by było znacznemu gościowi zarekomendować przyszłego naszego zięcia. Franuś! panie Franciszku! proszę tu do nas!
Pod ścianą domu z ławy powstali znowu dwaj ludzie, z których jeden co najmniej dziwnie wyglądał. Dość wysoki, od karku do stóp jednostajną grubość mający, w zielonym jak trawa surducie, a z czerwoną, dobroduszną, śmiejącą się twarzą, podobny był do równo okrzesanego krzaku z nasadzoną u wierzchu piwonią. Drugim był młodziutki, dwudziestoparoletni chłopak, nizki, szczupły, w czarnym surducie, z twarzą nieładną, ogorzałą, trochę głupkowatą i bardzo łagodną.
— Pan Starzyński ze Starzyn, mąż dawniejszej pani Jerzowej... A to Alżusi kawaler, Franciszek Jaśmont... — zarekomendował Fabian.
Elżusia, która dotąd w cichości szła za towarzystwem, zza ojca wyskoczyła i zagadała:
— Jezu! a toż to pan Starzyński! Bardzo słusznie! A ja myślałam, że to taki wielki krzak piwonii pod naszemi oknami zakwitnął!
Starzyński, powiódł wzrokiem po swoim surducie i zaśmiał się najgłębszym basem, a tak serdecznie, że aż mu tłuste policzki zatrzęsły się i łzy do małych oczu nadbiegły.
— A to mnie tak moja imość wystrychnęła! — śmiać się, nie przestając, mówił; — utkała sukno i kazała je na zielono pofarbować... Ja do niej: „Czy ty, babo, rozum na drodze straciła?“ A ona: Niech jegomość mnie podziękuje, bo zielony kolor najmilszy: nadzieję oznacza...“ Co robić, kiedy, choć stara, a romansowa! Wszystko równo! co człowiek wdzieje na siebie, to wdzieje... byle było co do gęby włożyć.
Elżusia do ucha Justynie szepnęła:
— Zdaje się dobry, a taki skąpiec, że niech Pan Bóg broni... od gęby sobie i dzieciom odejmuje, a pełną szufladę w komodzie ma asygnatek...
Jednak tusza i barwa twarzy Starzyńskiego nie zdawały się świadczyć, aby miał sobie bardzo od gęby odejmować.
Przed ławą, pod ścianą domu stojącą, na niedużym zydlu, stała spora misa z pięknym, złotawym, tylko co z plastrów wyciekłym miodem, a przy niej leżał wielki bochen razowego chleba i szeroki nóż w kościanej oprawie.
Pierwszą po przyjściu do domu czynnością Elżusi było zdjąć trzewiki. Boso teraz po trawie biegała, wydając narzeczonemu rozkazy.
— Panie Franciszku! proszę przynieść krzesło dla panny Justyny!
Chłopak w lot ku chacie się rzucił. Fabian kroił chleb, którego spód, tak jak u Anzelma, okrywały wyraźnie rysunki klonowych, czy lipowych, liści.
Przez parę minut panowało trochę kłopotliwe milczenie, przerywane tylko wykrzyknikami Elżusi, która narzeczonego posyłała to po osobną miseczkę dla Justyny, to po łyżkę; to mu rozkazywała przepędzać psa, na widok chleba zbliżającego się do zydla, musztrując go przy tem i niby wyśmiewając, że powoli chodzi, to że niezgrabnie przyniesione przedmioty umieszcza; a wszystko tak głośno, rezolutnie, białemi zębami w uśmiechach błyskając i imponująco zadarty nosek podnosząc. On zaś, milczący, pokorny, ze zmieszania niezgrabny, spełniał wszystkie jej rozkazy i komendy, a ilekroć na nią spojrzał, z podziwu czy zakochania, usta otwierał i na podobieństwo słupa nieruchomiał. Miodu jeszcze ani skosztował: tak go Elżusia ustawicznie pędzała i musztrowała. Zato wszyscy inni, po kolei nóż w kościanej oprawie brali, miód nim na chleb kładli, i kęs jego odgryzłszy, porcye na zydlu składali, powoli za skrzyżowanemi na piersi lub opuszczonemi na kolana rękami przeżuwając.
Fabianowa przewlekłym głosem opowiadała o pasiece, którą miał ojciec jej Giecołd, kiedy jeszcze po dzierżawach chodził.
— Dzień po nocy, a noc po dniu następuje — śpiewała, — tak i ja... z dostatków takich na to małe gospodarstwo przyszłam; jak robotna pszczoła, całe życie przepracowałam, i ot... czego dobiłam się!...
— Mruczydło z imości — sierdzisto przerwał Fabian; — ze wszelkiej rzeczy materyą do lamentów wyprowadzisz. Wadomo: im gorsze koła, tem więcej skrzypią!
Starzyński śmiał się znowu tak, aż mu łzy do oczu nabiegały, Fabian zaś nagle wzrok utkwił w ścieżce od bramy ogrodzenia przez ogród wiodącej, prostować się zaczął, z ławy wstał i rękę na kłębie oparł.
Od wielkiego zadowolenia, jakie uczuł, rumiane policzki mu zadrgały i poruszyła się kępka twardych wąsów.
— Wesoły nam dziś dzień nastał! — gromko zawołał. — Drugiego już znacznego gościa Bóg nam prowadzi!...
Drugim tym gościem był Witold, który od kilku minut, niepostrzeżony przez nikogo, za nizkiem ogrodzeniem stał, przypatrując się zdaleka gronu osób siedzących pod ścianą domu, aż, nieprzezwyciężoną widocznie ochotą zjęty, ku niemu dążyć zaczął. Czarny Mars biegł za nim. Podając rękę gospodarzowi zagrody, młody Korczyński przepraszał, że psa za sobą wiedzie. Ale Fabian, z uprzejmością niezmierną i szerokiemi zarówno jak nizkiemi ukłonami, wykrzykiwał:
— Nic to! Nic to! Z ukontentowaniem witamy... z ukontentowaniem, spólnie z pieskiem, witamy... A co to szkodzi! Kto pana kocha, ten i jego psa głaszcze. Pies dobry lepszy niżeli zły człowiek!
Łagodnego wyżła gładził po grzbiecie, a Fabianowa, z ławy powstawszy, w rozwiewającej się mantyli, najpiękniejsze ze swoich krygów przed nowym gościem wykonywała. Ale nic jej więcej uszczęśliwić nie mogło nad to, gdy Witold o zdrowie jej zapytał: najpierw upatrywała w tem okazane jej uszanowanie, a potem była to na młyn jej wyborna woda. Uśmiechając się więc z radości, żałośliwym jednak tonem mówić zaczęła:
— Skrzypię... ciągle skrzypię, ale to nic: skrzypiącego drzewa dłużej! My z panem dobrodziejem nie od dzisiaj znajomi... takim malutkim jeszcze przybiegał do nas, a i potem, z klas do mamy i papy przyjeżdżając, czasem nawiedzał... Pan dobrodziej wie od czego moje zdrowie na suche lasy poszło... Harowałam, wodę na górę ciągałam... ta krwawa woda najwięcej mnie zgubiła... przytem, nie do tego urodziłam się... uzwyczajenia z początku nie miałam... bo pan dobrodziej przypomina pewno sobie, że Giecołdówna jestem, tego Giecołda, co po dzierżawach chodził... Brata mego syn jeszcze i teraz dzierżawę trzyma, a drugi w biurze...
— Toż baba terkota! — mruknął Fabian i, mowę żonie przerywając, począł.gościa o żniwa Porczyńskie rozpytywać.
Starzyński, który także młodego Korczyńskiego znał od dzieciństwa, wmieszał się do rozmowy, prawiąc o gospodarstwie, urodzajach i różnych glebach tej okolicy i często rozmowę basowym, dobrodusznym, nieskończonym, zda się, śmiechem przerywając.
Elżusia tymczasem, nieco zdaleka, u węgła domu, narzeczonemu do ust po odrobinie miodu łyżką wkładała, a on, za każdym razem, czerwoną jej rękę z głośnem cmokaniem ust całował.
— Niech pan Franciszek tego cmokania zaprzestanie, a po ludzku ze mną pogada, — zakomenderowała.
Jak machina posłuszny, całowania zaprzestał, a w zamian szeptać z sobą poczęli, lub raczej ona szeptała, on zaś, z pokornym wzrokiem, wszystkiemu, co mówiła, potakiwał.
Wtem, u ogrodzenia z desek, rozdzielającego zagrody Anzelma i Fabiana, coś zaszeleściło. Była to Antolka, która ze szczytu ogrodzenia zsunęła się na ziemię, wywdzięczając się tym sposobem sąsiadce, tą samą drogą nieraz do niej w odwiedziny przybywającej: tylko że gdy tamta spadała jak pulchna kluska, ta, wysmukła i lekka, zlatywała jak piórko. Była w codziennym stroju, bo i dzień był powszedni, a tylko u Fabianowstwa z powodu odwiedzin narzeczonego stał się świątecznym.
Spostrzegłszy Justynę, obie ręce podniosła do głowy:
— Oj, Bożeż mój, Boże! — zawołała, — toż Jankowi zgryzota będzie, że dziś go w domu niema! Po siano na łąkę pojechał... aż o dwie mile...
Naiwny ten wykrzyk dziewczęcia purpurą okrył twarz Justyny, której właśnie Fabianowa opowiadała o najlepszych sposobach moczenia i suszenia lnu i, o lnie mówiąc, zupełnie o Giecołdach zapomniała. Witold nachylił się do ucha kuzynki.
— Czegoś się tak zarumieniła? — szepnął z filuterną przekorą.
Antolka, widokiem wielu naraz osób onieśmielona, zbliżała się powoli. O, ta nie potrafiłaby pewno rozkazywać narzeczonemu i do musztry go układać! Lękliwa była, łagodna i dziwnie delikatna w kształtach i ruchach. Ale też i ten młody mężczyzna, którego dymkowy surdut najpiękniejszą kanarkową barwą w tej chwili błysnął w bramie zagrody, pewno nikomu nad sobą przewodzić-by nie pozwolił. On także jeździł po siano na łąkę, którą o dwie mile ztąd wspólnie z kilku sąsiadami dzierżawił, ale, przed godziną już powróciwszy, kanarkowy surdut przywdział, i tam, gdzie go serce ciągnęło, pośpieszył. Może z drogi zobaczył ukochaną, przez płot do sąsiadów wskakującą. Z podniesionym do góry wąsem i śpiczastą bródką, w wysokich butach i zgrabnej czapeczce, szedł śmiało i szerokiemi krokami, a gdy już doszedł do śliwowego gaju, za drzewo się ukrył i po całej zagrodzie rozległ się głośny, do złudzenia wiernie z natury naśladowany, śpiew słowika.
— Jezu! — krzyknęła Antolka.
Po raz to pierwszy pewno na świecie słowicze trele młodą dziewczynę tak przestraszyły. Nie spostrzegła nadchodzącego Michała, i zlękła się teraz bardzo, bo wyglądało to tak, jakby zmówili się tu przyjść jednocześnie...
— Ciach, ciach, ciach... la... la... la... la... — w śliwowym gaju wyśpiewywał słowik.
Starzyński brał się za boki od śmiechu. Fabianowa chychotała, Elżusia śmiała się na całe gardło, a narzeczony wiernie jej wtórował. Nakoniec elegant wynurzył się z gaju, a zmieszana Antolka, rezonem nadrabiając, zawołała:
— Pan Michał niewiadomo co dokazuje, a lepiej powiedziałby: czy Janek prędko przyjedzie?
Odpowiedział, że Janek dziś na łące nocować będzie, bo wszystkiego siana jeszcze nie zebrał.
Witold znowu figlarnie na ucho kuzynce szepnął:
— Czegoś tak posmutniała, Justynko?
Wesoło przed chwilą rozmawiała z dziewczętami, ale odpowiedź Michała mowę jej przecięła. Spłonęła znowu i parę minut na sapieżankę, z drugiej strony ogrodzenia szeroko gałęzie rozkładającą, z zamyśleniem popatrzyła. Fabian sąsiada o Adasia zapytywał, który także z odległej, wydzierżawionej łąki siano zbierał, a według wieści Michała, tak jak i Jan, wrócić miał ledwie nazajutrz. On, Michał, najprędzej swoje skosił. Zmachał się tak, że mu i teraz jeszcze w krzyżu trzeszczy. Ale cóż robić? Komu pilno, temu pilno! Przy ostatnich słowach na Antolkę spojrzał i z fantazyą poprawił u szyi błękitną chustkę, w którą, pomimo trzeszczenia krzyża, ustroić się nie zapomniał.
Dokoła zydla z misą, która, zamiast miodu, napełniła się teraz muchami, siedzący i stojący toczyli rozmowę gwarną, a z niej najgłośniej wybijały się narzekania na brak łąk i pastwisk. Mała to rzecz, o dwie mile po siano, i to, gdybyż na swoję, ale na wynajętą łąkę jeździć! Już i koniczynę sieją i pola z zielsk wszelkich ogałacają, a zawsze srogi niedostatek cierpią. Zresztą, nie ta jedna bieda ich gniecie. Fabiana twarz zmarkotniała i okryła się mnóztwem zmarszczek. Powoli tracił butę i ze zgryźliwością markotnie wynurzać się zaczynał:
— Języka w czarce nie moczyłem i much po drogach nie ścigałem, a co z tego! Tyle tylko, żem duszę w ciele utrzymać zdołał, a chaty nawet nowej zbudować nie mam za co...
Ręką ku zagrodzie Anzelma wskazał.
— Tym dobrze! Więcej niż dwadzieścia morgów gruntu mają, i we troje żyją... a u mnie i dwudziestu morgów niema, a dzieci pięcioro. Co ja z synami zrobię, jak wszyscy wyrosną, a żenić się zechcą? Dawniej w obowiązki szli i podczas dorabiali się czego; teraz i to trudno. Dzierżawkę, żeby i miał który za co wziąć, także trudno, bo na wielkie nie wystarczy, a małych naokolutko tak jak prawie niema. Jednem słowem, ani tędy, ani siędy... Ani ty, człowiecze, na prawo nie pójdziesz, ani na lewo... nijakiej drogi i nijakiego przyrobku niema. Choć zgiń, człowiecze, choć na śmierć zapracuj się, a poprawy losu swojego nie otrzymasz.
— I ziemi przykupić, — odezwał się Starzyński, — żeby kto nawet, siły do kupy wziąwszy, na pieniądze i wzmógł się, dla inszej przyczyny nie można...
— A nie można, — potwierdził Fabian, — ni w czem rozszerzenia i ni w czem postępowania dla nas niema; zewsząd otoczyła nas rola bogaczów, a my ledwie ścieżeczką wązką przecisnąć się możemy...
W elegijny ton popadł i na wzór żony, która już oddawna, z twarzą na rękę opuszczoną, kołysała się to w tył, to naprzód, policzek na dłoń opuścił. Gorzki uśmiech przebiegł mu pod szczotkowatemi wąsami.
— O jednego syna to już i nie mam po co głowy suszyć... W sołdaty za trzy miesiące pójdzie, a choć za pięć lat i powróci, to ja tymczasem bez niego chyba przedtem do mogiły ścieknę. Najstarszy, pracowity, posłuszny, choć, do mnie przyrodziwszy się, gniewliwy. Drugiego mnie Pan Bóg bałwana dał, co tylko po Niemnie orać i kosić umie, a tamte dwa to jeszcze niedostałe trawy... ledwie do pasienia koni lub bronowania zdatne...
Tak wyskarżywszy się, uczuł wracającą mu dumę i zuchwałość. Głowę podniósł, chwilowego rozczulenia się zawstydził.
— At! — wykrzyknął, — szczęśliwe powodzenie robi szkodliwe ubezpieczenie. Może Pan Bóg dla tego nas grzesznych ludzi doświadcza i w gardło nieprzyjacielskie oddaje, abyśmy się na tym świecie nie fundowali, ale ojczyzny wiecznej szukali...
— Cierpliwość w niebo wwodzi, — wtrącił Starzyński.
— Bóg mnie ubij na ciele i na duszy, jeżeli nie to samo zawsze myślę! — wykrzyknął Fabian; — tylko jak podczas nieścierpliwe bole zdejmą, to człowiekowi trzy po trzy naplecie się w gębie...
— Kogo Pan Bóg stworzył tego nie umorzył, i koniec i kwita! — wąsa w górę podnosząc, zakończył Michał, który bardzo poważny brał udział w rozmowie, toczącej się dokoła zydla, a do Antolki, wobec tylu osób, nie zbliżył się ani razu, to zapewne na względzie mając, aby dziewczyna na ludzkie języki nie padła.
Starzyński z basowym śmiechem zauważył, że Fabian Panu Bogu za starszych synów dziękować powinien. Z młodszych to nie wiadomo jeszcze co będzie, ale starsi obadwaj poczciwi i dobrze prowadzący się kawalerowie, Choć on w tej okolicy nie mieszka, ale wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi. Widocznem było, że Fabian pochwałami, synom jego oddawanemi, czuł się uradowanym, ale obojętność i nawet niezadowolenie udawał. Głową lekceważąco potrząsł, ręką machnął:
— At! osobliwa pociecha! Jeden kiep, drugi dureń, a obadwa błazny!
Wkrótce potem odchodzących gości, z szerokiemi ukłonami i długiemi przemówieniami, na wesele córki zapraszał. Kiedy kłaniał się powielekroć i nizko, a wnet potem prostował się i dłonie na kłębach opierał, mówił o swojej ubogiej chacie i wnet dodawał, że mu o jej ubóstwo bynajmniej! bo sam sobie jest panem i, znacznym nie będąc, może być zacnym; kiedy z przymileniem i prawne uniżonością patrzył w twarz młodego Korczyńskiego, a przy wzmiance o procesie jego z ojcem, którą nieuważnie uczynił był Michał, wąsa najeżył i czoło groźnie zmarszczył, — widać w nim było naturę pełną cech z sobą sprzecznych, któremi były: głębokie dla wyższego w świecie stanowiska poważanie i butna z własnej niezależności durna, popędliwa gniewliwość i przebiegła filuterya, skołatanie troskami i trudami ubogiego życia, a w facecyach, przysłowiach, powieściach wytryskująca jowialność.
— Łazarz mizerny — prawił — o bogaczowych pokojach wyśpiewywał: „Stołów, stołków obficie, i na ścianach obicie!“ W mojej chacie takoż pięknych pokojów niema, ani „złotnych“ materyi na ścianach, ale mnie o to bynajmniej! I przed takimi znacznymi gośćmi nie powstydzę się swego ubóstwa, jeżeli przyjdą dziewczynie mojej w dzień jej ślubu szczęścia życzyć, a za wielką promocyą i osobliwą łaskę będę to sobie miał. Bo to każdy ptak podług swego nosa śpiewa, a w małym garnku barszcz tak samo w górę kipi, jak i w wielkim...
Fabianowa zaś menueta tańczyła na trawach ogrodu, krygując się i dygając, przyczem o Giecołdach nie zapominała.
— Józika Giecołda żonka swanią na Elżusinem weselu będzie, pan Starzyński swatem, a panna Justyna pierwszą drużką, do pary z panem Kaźmirzem Jaśmontem, którego Franuś na pierwszego drużbanta zaprosił...
W chude ręce klasnęła i z ukontentowania jakieś niby menuetowe entrechat wykonała.
— Widać już Pan Bóg mojej Alżusi takie szczęście dał, że taką chwalebną asystę będzie miała!...
A Elżusia, floksy dla Justyny zrywając, narzeczonemu rozkazywała, aby najpiękniejszą georginią zerwał.
— Nie ta! — wołała, — tamta, wielka taka, czerwona... czy pan Franciszek ślepy, kiedy nie widzi, na co ja palcem pokazuję? Ej! pan Franciszek widać do zrywania kwiatów zdatny jak wół do karety!
— Ale za to może w kochaniu zgrabniejszym się okaże! — jak grzmot potoczył się śmiech Starzyńskiego.
Kiedy Justyna i Witold, pod blednącem wieczornem niebem, przy wielkim krzyku koników polnych, przerzynanym ostremi głosami chruścieli i melodyjnem wołaniem przepiórek, do domu wracali, młodzieniec, ze zwykłą sobie zapalnością, zajęty losami, charakterami i obyczajami ludzi, których przed chwilą opuścił, poraz pierwszy mówił do młodej krewnej o myślach i celach, którym własną przyszłość poświęcić przyrzekał.
Przed kilku miesiącami Justyna nie zrozumiałaby go może, albo obojętnie słuchała o tych rzeczach, jako o zbyt dla niej odległych i niedostępnych, aby po nie sercem, czy współudziałem, sięgnąć mogła. Teraz idee z szerokiego świata, z dobrych serc i umysłowych trudów ludzkich, z powszechnego oddechu ludzkości ku niej przylatujące, o pierś jej biły rozpalonemi skrzydły, a świetlistemi pasami przerzynały umysł. Wydało się jej, że to, co w drodze pomiędzy zagrodą Fabiana a korczyńskim dworem mówił jej Witold, niewidzialną nicią łączy się z godziną, którą spędziła na Mogile. Oderwane dotąd jej spostrzeżenia i wrażenia wiązać się zaczynały w całokształt myśli i uczuć, nad któremi zastanawiała się długo, gdy, opowiedziawszy już Marcie wszystko, o czem ta wiedzieć chciała, i lampę zagasiwszy, samotna i cicha stała w otwartem oknie, patrząc na wieczór gwiaździsty, a uchem ciekawem, może tęsknem, chwytając ostatnie szmery otaczającego Korczyn życia natury i ludzi.
Nazajutrz, przed południem, przed wpół uchylone drzwi pokoju Marty i Justyny, zajrzała utrefiona główka Lenni.
— Czy ciocia tu jest? — zawdzięczał głosik śmiechem nabrzmiały.
— Jestem, kotko, jestem! — odpowiedział z pokoju głos gruby, lecz także uradowany.
— A co chcesz, robaczku? Może kotlecika, albo pierożków z czernicami. Gotowe już... doskonałe...
Dziewczynka weszła w draperyach i falbankach sukni, wyprostowana, uroczysta, z tysiącami uśmieszków na twarzyczce ładnej, roztropnej, niedokrwistej. W rękach niosła dwa kawałki kanwy, włóczkowemi różami i floresami okryte.
— Pantofle własnej roboty kochanej cioci ofiaruję i proszę je przyjąć tak... tak, jak ja...
Miała widać coś bardzo długiego i pięknego wypowiedzieć, ale, widząc twarz Marty tak drgającą, jakby ją w mnóztwo miejsc naraz komary kąsały, nie dokończyła, tylko z podskokiem na szyję starej panny szczupłe ramiona zarzuciła i w tej chwili już małą, ciemną, pomarszczoną, drgającą twarz pocałunkami okrywała.
Rzecz była drobna, a jednak Marta śmiała się i razem płakała, dziewczynkę nad ziemię unosząc, do piersi ją przyciskając i w nieskończoność szepcąc, wykrzykując i wykaszlując:
— Kotko, ty moja... robaczku... słowiczku... rybko!
Przyglądała się potem pantoflom, wychwalała je, do wielkiej swej nogi przymierzała, z uszczęśliwieniem, które dziwne w niej sprowadzało zmiany, czyniąc ją jakby młodszą, lżejszą, cichszą. Nakoniec Leoni znowu pierożki z czarnemi jagodami ofiarowywała. Ale dziewczynka, z lekkością metalowej turkawki, na jednej nodze okręcała się dokoła pokoju, przyczem klaskała w dłonie, wołała i wyśpiewywała:
— Mama już wstała i kakao pije... Widzio poszedł już prosić, aby mnie pozwoliła na wesele pójść z nim, z ciocią i Justynką... poszedł... poszedł... poszedł prosić!
Wtem ze stukiem otworzyły się drzwi, i ukazała się w nich młoda, wystrojona panna służąca, wołając:
— Pani zachorowała i panny Marty do siebie prosi!
Marta piorunem ze schodów zbiegła; za nią, przelękła, zasmucona, znów sztywna, schodziła na dół Leonia. Przez sień, szerokiemi kroki przechodził Benedykt, wąsa rozpaczliwie w dół ciągnął i spotykanych śpiesznie zapytywał:
— Co się stało? Znowu zachorowała? Czy po doktora posłać nie trzeba?
W progu salonu rozminął się z synem, który pośrodku sieni Leonię za rękę pochwycił.
— Buszmankę z ciebie zrobią, jak ojca kocham, Buszmankę! — ze wzburzeniem zawołał i w głąb domu pobiegł.
W sypialni pani Emilii działy się straszne rzeczy, których przyczyną najważniejszą, ale nie jedyną, była dzisiejsza rozmowa matki z synem. Już wczoraj, przy owem wystąpieniu Benedykta po wieczerzy, położyła się do łóżka z biciem serca i duszeniem w gardle. W nocy nagabywały ją zlekka żołądkowe kurcze, które uspokajała lekarstwami i słuchaniem, prawie do wschodu słońca, głośnego czytania Teresy. Kiedy wszyscy w domu i dokoła domu pogrążali się już w ruch i zachody pracowitego dnia letniego, ona dopiero usnęła. Na krótki czas przed południem, zdrowsza nieco, chociaż od smutnych na rozpoczynający się dzień przewidywań nie zupełnie wolna, w śnieżnych puchach peniuaru ułożyła się na ponsowym szezlągu, po jednej stronie mając filiżankę wzmacniającego kakao, a po drugiej książkę, którą wczoraj czytać rozpoczęła, i niedawno też rozpoczętą włóczkową robotę. Tuż przy niej, z ręką na chustce zawieszoną, Teresa piła kawę, bo kakao jej nie służyło; z opowiadaniem o śnie dzisiejszym łączyła przewidywanie bólu zębów, przeciw któremu już użyła lekarstwa jednego, a drugie właśnie przygotowywała, gdy przez wpółotwarte drzwi buduaru zajrzał Witold i o pozwolenie wejścia zapytał.
Pani Emilia nietylko synowi wejść pozwoliła, ale gdy w rękę ją całował, kilka razy w czoło go pocałowała i, łagodnym ruchem pociągnąwszy ku poblizkiemu krzesłu, o złej dzisiejszej nocy i w ogóle o swojem sfatygowaniu i zdenerwowaniu powoli, z uśmiechem cierpliwym i smutnym, opowiadać mu zaczęła. Trwało to dobry kwadrans, po którym Witold prośbę, z którą tu przyszedł, wypowiedział. Pani Emilia najzupełniej zrazu nie zrozumiała o co synowi chodziło, i była pewna, że słowa jego źle usłyszała.
— Gdzie? czyje wesele? Dokąd Leonia ma jechać? — zcicha — i łagodnie zapytywała. — Przepraszam cię, Widziu, ale tak jestem osłabiona... z osłabienia mam szum w uszach...
Kiedy nakoniec dokładnie słowa syna wyrozumiała, osłupiała zrazu od zdziwienia, a potem żądaniu jego oparła się stanowczo. Stanowczość ta była cicha, łagodna, ale niezłomna. Rzecz cała, zresztą, wydawała się tak niesłychaną, że nie uważała nawet za potrzebne przyczyn oporu swego wypowiadać.
— Ja — mówiła cicho i łagodnie — na takie dziwactwa zgodzić się nie mogę... Bardzo mi smutno, Widziu, że odmówić ci muszę, ale matką jestem i prowadzenie Leoni jest moim świętym obowiązkiem... Kiedy złożycie mię do mogiły, będziecie z nią postępowali jak się wam będzie podobało; ale dopóki ja żyję, moja córka nie może bywać w niewłaściwych dla siebie towarzystwach, psuć sobie układu i patrzeć na rzeczy, których nigdy widzieć nie po winna...
— Owszem, moja mamo, powinna ona wszystko widzieć i słyszeć, aby znać ten świat, którego przecie mieszkanką i obywatelką będzie, — przerwał Witold, jak tylko mógł najcierpliwiej; poczem, parę minut jeszcze, również jak tylko mógł najcichszym głosem, przekonywał matkę o konieczności dania Leoni więcej fizycznego ruchu, a umysłowej wiedzy o naturze i ludziach, pośród których upływać jej miało przyszłe życie.
Pomimo jednak powściągliwości, z jaką mówił, kilka jego wyrażeń boleśnie panią Emilię dotknęło. Wzięła je za przymówkę do własnej swej chorowitości i bezużyteczności. Zamiast więc współczucia, znajdowała u syna krytykę i przyganę! Jednak tego syna kochała. W dzieciństwie pieściła go więcej niż córkę, hałasować mu tylko w blizkości siebie nie pozwalała; a gdy dorósł, z lubością nieraz przypatrywała się jego wysmukłym kształtom i delikatnym rysom, które jej w rozrzewniający sposób przypominały takiego Benedykta, jakim był w młodości i jakim, niestety! tak prędko i bezpowrotnie być przestał. Wielki żal do tego syna, który ani kochać nawzajem, ani rozumieć jej nie mógł, wzbierał w jej piersi i łzami napełniał ciemne, piękne, cierpiące oczy. Żadne przecież słowo gniewu lub urazy z ust jej nie wyszło. Z wyrazem męczennicy, na los swej rezygnowanej, wszystkiego, co mówił Witold, wysłuchała, i wtedy dopiero, kiedy, o niezłomności oporu matki przekonany, w rękę ją na pożegnanie całował, uczuła odnawiające się, i tym razem gwałtowne, kurcze żołądka.
W kilka minut potem wiła się po szezlągu w istotnych i dojmujących męczarniach. Straszna gadzina hysteryi tę formę dziś przybrała, aby ją przeszyć swojem żądłem. Na nieszczęście, Teresa, z ręką obezwładnioną i zębami, które od alteracyi srodze się już rozbolały, pomocną jej być nie mogła. Do jednej chustki, na której wspierała rękę, dodała drugą, którą sobie twarz obwiązała, i, skurczywszy się w kątku pokoju, płakała nad cierpieniami przyjaciółki i swoją niemożnością przyjścia jej z pomocą; płakała, tłumiąc łzy połykaniem salicylu i morfiny — nadaremnie. Zawołano panny służącej; okazała się jeszcze potrzeba przywołania Marty; w bieganinę około chorej wtrąciła się i Leonia. Atoli pani Emilia długo żadnej ulgi uczuć nie mogła, przeważnie dlatego, że ciężkie stąpania i głośny oddech Marty drażniły ją i irytowały. Irytacyi tej niczem nie objawiała, ale cierpienia jej uspakajały się daleko powolnie], niż to bywało przy lekkiem fruwaniu i ptaszęcym szczebiocie Teresy. Daremnie Marta, na palcach nóg stąpać usiłując, najciszej jak tylko mogła, kołysała w powietrzu swoję wysoką i ciężką postać; daremnie tłumiła oddech i dławiła się powstrzymywanym kaszlem: sam jej szept nawet, gruby i świszczący, drażnił nerwy chorej. Spostrzegała to wybornie, i zgryzota, którą nad tem uczuwała, oblekała jej twarz wyrazem dotkliwego cierpienia.
— Nigdy jej dogodzić nie mogłam i nie mogę, — cichutko, jak się jej zdawało, szepnęła do Teresy, i z głębokim wyrzutem, samej sobie czynionym, dodała: — Nie wiem, słowu honoru, poco żyję i chleb na tym świecie jem! Wieczna niedola!
Jednak po lekarza posyłać potrzeba nie zaszła. Benedykt po kilku minutach w pokoju żony spędzonych wszedł do swego gabinetu i już brał za czapkę, aby udać się w pole, gdy przeze drzwi otwarte w drugim pokoju zobaczył syna.
— Witold! — zawołał — pięknieś postąpił! Zirytowałeś matkę, która teraz przez ciebie choruje. Czy do waszych teoryi i idei należy także i sprzeczanie się z babami i sprowadzanie im nerwowych ataków?
— Szło mi o siostrę — cichszym niż zwykle głosem wymówił młodzian, z krzesła powoli wstając i książkę, którą przerzucał, kładąc na stole.
Benedykt próg rozdzielający dwa pokoje przestąpił.
— Matka miała zupełną racyą — zaczął. — Leoni po zebraniach i weselach chłopskich ciągać nie trzeba. Nie rozumiem nawet zkąd ci do głowy przyszło męczyć matkę sielankowemi swemi pomysłami?
Witold milczał. Ręce w tył założył, powieki miał spuszczone i usta szczelnie zamknięte.
— Czemuż nie odpowiadasz? — rzucił Benedykt, którego milczenie syna drażniło.
Nie zaraz i z widoczną niechęcią syn odpowiedział:
— Myślałem o tem, ojcze, dlaczego mnie nigdy, ani w dzieciństwie, ani kiedym dorósł, sielanek tych nie wzbraniałeś?... owszem... nieraz mię sam zachęcałeś do nich?
— Facecya! czy masz mię za ostatniego głupca, abym miał chłopca w puchach chować i na obłokach kołysać! Ale Leonia jest dziewczyną, a co chłopcu idzie na zdrowie, dziewczynie może zaszkodzić. Ty pewno i z tem się nie zgadzasz? co?
Witold milczał. W twarzy jego poraz pierwszy Benedykt spostrzegł coś nakształt zaciętości, zdradzającej silne postanowienie wytrwania w milczeniu.
— Cóż? — wymówił, — czy nie uznajesz mię nawet godnym rozmowy z sobą?
Nie podnosząc powiek, młodzieniec odpowiedział:
— Pozwól mi, ojcze, milczeć, i tvm sposobem nie ranić ciebie i siebie...
— Nie ranić! — powtórzył Benedykt. — Masz słuszność! Nie nowych ran spodziewałem się od ciebie, ale może zagojenia tych... które...
Ręką machnął.
— Ale — dodał — to już na świecie tak! Przeciw komu Pan Bóg, przeciw temu i wszyscy święci! Niech jeszcze i to...
Porywczym ruchem czapkę na głowę włożył i wyszedł.
Witold stał długo na miejscu, w ziemię wpatrzony, do krwi prawie wargę sobie przygryzając. Ale kiedy pod gankiem tętent konia usłyszał, szybko do okna podszedł i nie opuścił go dopóty, dopóki odjeżdżający ojciec, na drodze, długim szlakiem ciągnącej się za bramą, z oczu mu nie zniknął. Niespokojny, nad czemś namyślający się, z czemś wewnętrznie walczący, chodził czas jakiś po pustej sali jadalnej, aż przeszedł sień i salon, u drzwi matczynego buduaru stanął i na ich klamce rękę położył. Stał tak chwilę w nieśmiałej i wahającej się postawie, potem cichutko drzwi otworzył: ale zaledwie głowa jego ukazała się w przyćmionym pokoju, gdy nagle wszystkie, prócz pani Emilii, znajdujące się w nim osoby obu rękoma ku niemu machać zaczęły. Przed chwilą właśnie chora uspokoiła się nieco, i zdawać się mogło, że zadrzemała. Ujrzawszy zaglądającego do pokoju Witolda, Marta, Teresa, Leonia i panna służąca, w najgłębszem milczeniu i z największem przerażeniem, ramionami ku niemu zamachały. Miało to znaczyć, aby coprędzej odszedł i spoczynku chorej nie przerywał.
Odszedł, a w kilka minut potem widać go było z fuzyą na ramieniu, z czarnym Marsem i książką, wyglądającą z kieszeni surduta, idącego w kierunku Olszynki.
Nigdy jeszcze nie widywano Benedykta tak ponurym i rozjątrzonym, jak tego lata, w którem na głowę spadł mu nowy majątkowy kłopot, a na serce tajemny i niespodziewany smutek. Ten smutek niemal z każdym dniem wzmagać się zdawał. Stosunki jego z synem były na pozór dobre; ale tylko na pozór. Chodzili razem po korczyńskich polach, rozmawiali o nauce agronomii, w której Benedykt niegdyś, a Witold teraz żywe miał zamiłowanie; lecz obaj czuli, że to ich zetknięcie się było zupełnie zewnętrzne, że dusze ich coraz więcej oddalały się od siebie. Od tego wieczoru, kiedy Benedykt w bramie folwarcznego dziedzińca rzucił synowi bolesne wyrazy, pragnienie rychłej śmierci objawiające, Witold zamknął się w niezłomnem milczeniu o wszystkiem, co z najpowszedniejszemi sprawami związku nie miało. Chętnie rozmawiał z ojcem o przedmiotach codziennych i obojętnych, spiesznie pochwytywał każdą sposobność dopomożenia mu w pracy lub oddania jakiejkolwiek przysługi, ale o przekonaniach swoich, o tem, co mu się podobało lub nie podobało, o własnej także przyszłości, nie mówił z nim nigdy. Ilekroć przewidywał, że wydarzyć się to może, na twarzy jego zjawiał się ten sam wyraz zaciętego postanowienia, który już raz dotkliwie rozjątrzył był Benedykta.
Jątrzył go zawsze ten cichy upór, i jątrzył coraz bardziej. Wołałby już był otwarte, nawet zawzięte, sprzeczki niż to zamykanie się przed nim duszy, której wybuchliwą otwartość znał, więc sztuczną skrytość coraz pochopniej owym raniącym go przyczynom przypisywał. Bywały dnie, w których nawzajem zdawali się siebie unikać i prawie wcale nie widywali się z sobą; bywały inne, w których, nie szukając się z pozoru, spotykali się jednak na każdym kroku, na wspólne przechadzki wychodzili i długie prowadzili rozmowy. Ale w tych rozmowach każda nota serdeczna, każdy początek zwierzania się czy wylania, urywały się prędko, ustępując przed tajonem ze strony jednej, a w gorzkich i porywczych słowach wybuchającem z drugiej, rozdrażnieniem.
Jednego z dni takich całą może godzinę rozpatrywali razem książki naukowe Witolda, z których młody człowiek czerpał temata do opowiadania ojcu o różnych nowych pracach na szerokim świecie w dziedzinie agronomii dokonywanych.
— Do dyabła! — zawołał Benedykt, — kiedy teraz pomyślę, że i ja niegdyś tyle książek czytałem i mądrości zjadałem, oddziwić się temu nie mogę. Teraz, panie, tak odwykłem, że jak tylko co drukowanego do ręki wezmę, zaraz zadrzemię!...
I na przywieziony ze szkoły synowski księgozbiór — wcale nie duży — tak wystraszonemi, prawie przerażonemi oczyma patrzył, że Witold zrazu parsknął wesołym śmiechem, a potem, zaraz, coś jakby litość, czy rozrzewnienie, wzrok mu napełniło. Wziął rękę ojca i do ust ją przycisnął.
— Widziu — niepewnym głosem wymówił, — mam do ciebie prośbę.
— Ty, ojcze, do mnie prośbę? Rozkazuj tylko.
Istotnie, twarz go zdradzała, że gotów był w tej chwili rzucić się w ogień, lub na skraj świata skoczyć.
Długi wąs na palce motając i wzrokiem mijając syna, Benedykt mówić zaczął:
— Za trzy tygodnie wyjedziesz z Korczyna.... trzeba przecież, abyś wizytę pożegnalną ciotce złożył. Otóż, wiesz dobrze, jaki mam kłopot z tym długiem Darzeckich... Gdybyś do nich pojechał, o przedłużenie mi terminu lub rozłożenie wypłaty na lat kilka ciotki poprosił, przymilił się do niej, zjednał ją sobie... Same córki tylko mając, ona za synami braci przepada, a Zygmuś, kiedy siedział za granicą, ciągnął z niej, ile sam chciał... Może-by więc i dla ciebie teraz tę łaskę zrobiła... Wprawdzie Darzecki sam interesami rządzi, ale ona ma nad nim wpływ wielki, i przytem to człowiek próżny, który za jeden nizki ukłon, za jedno pocałowanie ręki wiele uczynić może... Cóż? zrobisz to dla mnie, Widziu?
Ciężka chmura okryła rozjaśnioną przed chwilą twarz młodzieńca. Milczał. Benedykt trochę podejrzliwie, a trochę wstydliwie, na niego spojrzał.
— Cóż? zrobisz to, o co cię proszę? — ostrzej już nieco zagadnął.
— Nie, mój ojcze... boli mnie to bardzo... ale nie... — stłumionym głosem odpowiedział Witold.
— Dlaczego? Racz-że mi przynajmniej wytłómaczyć...
— Pozwól mi, ojcze, milczeć!
— Znowu! — krzyknął Benedykt, i twarz jego od włosów do szyi zalała się szkarłatem.
Chciał coś mówić, długo jednak nie mógł, aż, ze stukiem odsuwając krzesło, na którem siedział, zawołał:
— Dobrze: milczmy obaj! Chcesz mi być obcym? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem? Dobrze. Bądź-że łaskaw uważać mnie od tego czasu za swego znajomego, który tem tylko różni się od wszystkich innych, że weźmiesz po nim sukcessyą!
Tym razem Witold, bardzo blady, drżał cały, a z oczu sypały się mu iskry. Uczynił zrazu ruch taki, jakby miał za odchodzącym poskoczyć i, w zamian otrzymanej obelgi, z ust cisnąć grad gorzkich wyrzutów. Ale nie uczynił tego. Było w nim coś, co nakazywało mu powściągnąć się, i raczej wszystko znosić niż stargać do reszty łączący go z ojcem węzeł. Upadł tylko na krzesło, w obie dłonie wziął czoło i zawołał:
— Okropność! okropność! Porozumieć się niepodobna! Błędne koło!
Łatwiej zapewne porozumieć-by się mogli, gdyby obadwaj nie byli tak krewcy i wybuchliwi; gdyby nadewszystko nieustanne rozjątrzenie, w którem od lat dwudziestu kilku żył ojciec, nie przeszło drogą odziedziczenia i niejako zaszczepienia w krew i nerwy syna. W krwi i nerwach obudwóch, gorzkim warem płynęły z jednej strony przebyte, a z drugiej widziane i odczute, cierpienia.
Raz jednak, wkrótce po skończeniu żniw, Benedykt, z sąsiedniego miasteczka do domu powracający, siedział na bryczce z tak raźną i wypogodzoną miną, jakiej oddawna już nikt u niego nie widział. Zapominając nawet o gderaniu siedzącego na koźle stajennego chłopca, filuternie uśmiechał się do siebie i, co mu się niezmiernie rzadko zdarzało, zamiast w dół pociągnąć, w górę czasem pokręcał wąsa.
Gdy na dziedziniec wjeżdżał, zobaczył odjeżdżający od ganku i nieco z boku w cieniu jaworów zatrzymujący się zgrabny koczyk, w cztery piękne konie zaprzężony, ze stangretem w liberyi. Na ganku zaś stał tylko co tym koczykiem przybyły Zygmunt. Z parokonnej, trzęsącej, na żółto pomalowanej bryczki wyskakując, Benedykt uprzejmie niż zwykle synowca powitał.
— W szczęśliwy dla mnie dzień przyjechałeś, Zygmusiu! Jakbym na sto koni wsiadł, taki rad jestem!
Zygmunt, milcząc, szedł za stryjem w głąb domu, a Benedykt, znalazłszy się już w gabinecie swoim, zdjął płaszcz płócienny, czapkę na krzesło rzucił i z kieszeni surduta list jakiś wyjął.
Był to list otrzymany na poczcie w miasteczku, pisany przez prawnika, któremu pan Benedykt prowadzenie procesu z Bohatyrowiczami powierzył, a który uwiadamiał go, że strona przeciwna w podaniu skargi do instancyi wyższej terminu uchybiła, że zatem wygrana pozostaje przy nim, łącznie z przyznaną mu przez pierwszą instancyą znaczną summą, koszta procesu wynagrodzić mu mającą. Listem o dłoń uderzając i szerokiemi krokami chodząc po pokoju, Benedykt wołał:
— Na swojem postawiłem! I przegrali, i będą jeszcze musieli kieszenie wypróżnić! Dla nich to summa ogromna, a i dla mnie także nie mało znaczy..! szczególniej teraz. Ot, lament podniosą! Ale nie daruję! Jak Boga kocham, ani grosza nie daruję! Jeżeli dobrowolnie nie oddadzą, licytować będę... konie, krowy, graty i choćby poduszki zlicytuję, a swoje odbiorę! Niech nie zaczynają! I mnie przecież ten proces kosztował, nie tyle wprawdzie, ale zawsze kosztował. A fatyga i zgryzoty czy za nic poczytywać się mają? Dla nich to dobra lekcya, a dla mnie taka sumka... fiu, fiu! nie piechotą chodzi!
Prawnik zapytywał w liście: czy ma czynić starania o wyegzekwowanie z bohatyrowiczowskiej okolicy przyznanego mu przez sąd zwrotu kosztów? A jakże! Naturalnie! Natychmiast musi odpisać, aby usilne, najusilniejsze starania o to czynił. Egzekwować będzie należną mu summę, egzekwować bez żadnego na nic względni Na żadną nawet zwłokę nie pozwoli, ściśle stosując się tylko do litery prawa, a jeżeli nie oddadzą prędko i dobrowolnie, na licytacyą wystawi, — wszystko, co mają, na licytacyą... tak!
— Idź ty, Zygmusiu, na jakie pół godzinki do bab, a ja tę odpowiedź zaraz napiszę... Dziś wieczorem poczta z miasteczka odchodzi; umyślnego zaraz wysłać potrzeba, ażeby nie spóźnić się...
Od dobrego już dziesiątka lat do napisania każdego listu przybierał się długo i z niechęcią. Dziś przecież już przed biurkiem siedział, papier z szuflady wydostawał i ręce zacierał. Widocznie, przy zdarzeniach podobnych nic mu już, tak jak dawniej, we środku nie płakało.
Zygmunt, jak zawsze, żurnalowy i trochę sztywny, z kapeluszem w ręku przez pustą salę jadalną przeszedł, ale po chwilowem wahaniu się zamiast udać się do pokojów pani Emilii, skierował kroki na wschody, z sieni na górę prowadzące. Dom ten znany mu był od dzieciństwa, a chwilowe wahanie się sprawiła mu tylko myśl, że na górze mieszkała, nietylko Justyna, ale także i Marta. Przez okno przecież zobaczył starą pannę, z kluczami i dziewką folwarczną, idącą ku oddalonym budynkom. Drzwi pani Emilii były, jak zwykle, szczelnie zamknięte, salon zupełnie pusty; z góry dochodziły dźwięki skrzypiec. Wszedł na wschody; na wązkim i wpół ciemnym kurytarzyku oblały go fale muzyki Orzelskiego; otworzył drzwi prowadzące do pokoju, w którym, gdy był dzieckiem i dorastającym młodzieńcem, bywał dość często. Zamieszkiwała go wtedy Marta; teraz wiedział dobrze, iż znaleźć tam może Justynę.
Istotnie, na widok wchodzącego, młoda panna podniosła, się u otwartego okna, i robota, którą w ręku trzymała — jakaś biała chustka z wyhaftowaną już jedną literą — z rąk jej na stół upadła. Trochę zbladła, potem zarumieniła się i, zaledwie końcami palców dotykając dłoni, którą ze wzrokiem natarczywie w nią utkwionym wyciągnął ku niej przybyły, stłumionym nieco głosem zapytała:
— Czemu przypisać mam, kuzynie, odwiedziny twoje... w moim pokoju?
Zamiast odpowiedzi, wpatrzył się w nią jeszcze uparciej i z żartobliwą pieszczotliwością wymówił:
— Niegościnna! siadać mnie nawet nie prosi!
— Owszem, usiądź, kuzynie, proszę!
Posunęła ku niemu krzesło i sama na uprzedniem miejscu usiadła, obojętna z pozoru, ale ze ściągniętemi nieco brwiami i migocącem w dalekiej głębi oczu zatrwożeniem. Usiadł tak, że końcem stopy, obutej w cielisty kamasz i błyszczący trzewik, prawie dotykał jej sukni. Spojrzał w otwarte okno.
— Dość malowniczy widoczek... — zaczął.
— Znasz go oddawna, kuzynie, — zauważyła obojętnie i z oczami na robotę spuszczonemi.
Obok znajdującej się już na chustce litery jednej zaczynała, właśnie haftować drugą.
— Przez co mam rozumieć — podjął Zygmunt — że nie potrzebuję wcale przyglądać się mu przez okno tego pokoju. Uprzejmą jesteś, kuzynko! Zresztą, masz w części słuszność: nie posiadam sztuki zachwycania się widokami rodzinnej natury, może dlatego, że silne wrażenie wywierać na mnie może to tylko, co jest nowem, oryginalnem, niespodzianem... Jakże można porównać taki, choćby jak ten ładny, widoczek, ze wspaniałemi, zachwycające mi scenami natury!
Tu, z wielkim istotnie wdziękiem słowa, wytwornie i malowniczo mówić zaczął o Renie, Dunaju,. Alpach, jeziorach szwajcarskich, morzu Adryatyckiem... Może po części myślał o podbiciu ucha słuchaczki, bo głosowi swemu nadawał miękkie, muzykalne modulacye; ale widać też było, że wszystko, o czem mówił, budziło w nim niegdyś szczere zachwycenie, a teraz tęsknotę. Mówiąc, nieustannie patrzył na pochyloną nad robotą głowę Justyny. Wzrok jego przesuwał się po jej kruczym, lśniącym warkoczu, po czystych liniach śniadego czoła, po spuszczonych i frendzlą czarnych rzęs otoczonych powiekach, aż utknął w pensowych, pełnych, zupełnie w tej chwili spokojnych ustach i spłynął z nich na kibić, której świeże i silne kształty rysowały się pod ciemnym stanikiem, gdy piersią poruszał oddech powolny i głęboki.
Mowa jego stawała się też powolniejszą; kilka razy zająknął się, ręką dotknął czoła, aż nagle, w połowie zdania przerywając opowiadanie, z rumieńcami wytryskującemi mu na blade policzki, ciszej przemówił:
— Spodziewam się, że nie myślisz, kuzynko, abym tu przyszedł w celu opowiadania ci o lądach i wodach tego świata...
Nie zmieniając postawy, oczy na niego podniosła:
— Gdy tu wchodziłeś, zapytywałam się właśnie, kuzynie, o przyczynę...
— Przyczyna taka. Chciałem się zapytać: czy to prawda, że pan Różyc stara się o ciebie i czy... ewentualnie... masz zamiar poślubić tego, już teraz wszechstronnie chudego, milionera?
Mówił spiesznie i głos jego był trochę świszczący. Ona ręce z robotą na kolana opuściła i głowę podniosła.
— Jeżeli zechcesz powiedzieć mi, kuzynie, jakiem prawem zapytujesz mnie o to, wówczas na pytanie twoje odpowiem...
Powściągając się widocznie, znowu zapytał:
— A ty sama tego prawa nie domyślasz się, czy... nie uznajesz?
— Nie domyślam się, — odpowiedziała.
Pochylił się i chciał ująć jej rękę, ale ona krzesło swe cofnęła i ramiona u piersi skrzyżowała.
— Jest to najświętsze ze wszystkich praw na ziemi... prawo — miłości! — zawołał.
Justyna szybko powstała z krzesła i, dalej jeszcze ku otwartemu oknu cofając się, zawołała:
— Proszę cię, o! proszę cię, kuzynie, idź ztąd!
Ale on tuż przed nią stanął.
— Nie lękaj się, Justyno, nie lękaj się niczego... Ta miłość, o której słuchać nie chcesz, jest tak czystą, wzniosłą, idealną, że obrażać cię nie może... Wiem dobrze co powiedzieć mi możesz. Sam dobrowolnie utraciłem to, czego teraz wszystkiemi siłami pragnę... Ale przebacz-że mi chwilę słabości... Przypomnij sobie wiersz, który oboje tak lubiliśmy dawniej: „Ilis ont péché, mais le ciel est un don; ils ont aimé, c’est le sceau du pardon!“ Bądź wspaniałomyślną i zwróć mi swoje serce, swoję ufność, przyjaźń... swoję duszę!... Niczego więcej nie chcę, niczego więcej nigdy od ciebie nie zażądam: tylko duszy twojej, Justyno!
Przy ostatnich słowach, z rozgorzałemi oczyma, obie już ręce jej pochwycił.
Po jej twarzy przebiegły ironiczne drgnienia. Ręce swe z dłoni jego wysuwając, zapytała:
— Czy to dusza moja, Zygmuncie? Te moje ręce, które w swoich chcesz trzymać, czy to moja dusza?
Potem, znowu ramiona na piersi krzyżując, z podniesioną, trochę pobladłą, twarzą, mówić zaczęła:
— Dobrze, powiem wszystko, i niech się to już raz skończy! Kochałam cię, kuzynie, do tego stopnia, że po latach niewidzenia i kiedy już poślubiłeś inną, jeszcze nie mogłam obojętnie słuchać twojego głosu, a przy każdem twojem zbliżeniu się do mnie czułam, że wszystko wraca... wszystko, cała przeszłość moja do mnie wraca! Boże! jak ja cierpiałam! Kiedy przyjeżdżałeś do Korczyna, nie chciałam cię widzieć, i nieraz jak szalona ku brzegowi rzeki biegłam... z myślą, że śmierć jest lepszą, niż taka walka i taka trwoga...
— Justyno! Justyno! — z nowym wybuchem rzucił się ku niej Zygmunt....
Ale ona rozkazującym gestem usunęła go od siebie i dalej mówiła:
— Taka trwoga! Bo nie tyle żałowałam tego, co miałam niegdyś za najwyższe dla siebie szczęście, ile lękałam się... ach, jak lękałam się!... jakiejś złej chwili... jakiejś okropnej chwili... w której — bym sama... któraby... któraby mię wtrąciła w ostateczne już poniżenie. Poniżyć się nie chciałam... Tak, kuzynie, chociaż byłam bardzo upokorzoną, chociaż i ty, kuzynie, i inni, uczyniliście wszystko, coście uczynić mogli, aby mi dać poznać moję małość, moję nicość... ja jeszcze byłam dumną... owszem, wtedy dopiero stałam się dumną, i lękałam się tego, co mi się wydawało ostatniem, najgłębszem poniżeniem... Duma moja, kuzynie, duma moja, kobieca czy ludzka, nie wiem, odtrącała mię wtedy od ciebie, broniła mię od ciebie, wypędzała mnie z domu, kiedy przyjeżdżałeś... Czy wystarczyłaby ona zawsze?... O, pewno, pewno! ale znalazłam inną jeszcze pomoc, silniejszą!.. Wtedy, pamiętasz? kiedy przy wielu gościach do mnie mówiłeś... twoja żona, kuzynie, patrzyła na mnie, na ciebie, i w oczach jej łzy stanęły. Co mi ta kobieta złego uczyniła, aby miała przeze mnie płakać? Ja nie chcę, aby ktokolwiek przeze mnie płakał! Wtedy, kuzynie, zlękłam się, nietylko już poniżenia i wstydu, ale nikczemności. Pomiędzy mną a tobą stanęły łzy, które zobaczyłam w oczach twojej żony. Pomiędzy mną a tobą stanęło moje sumienie!
Mówiła to profilem do niego zwrócona i, nie na niego, ale w otwarte okno patrząc. Wyznania, które czyniła, zawstydzały ją i mieszały.
On, z tego jej zmieszania, z samych nawet wspomnień o przebytych z jego przyczyny cierpieniach, czerpał nadzieję i śmiałość. Tuż za nią stojąc, w samo ucho prawie, pieszczotliwie i z rozmarzeniem jej szeptał:
— Czy podobna, aby Justyna, moja dawna, marząca, poetyczna Justyna, przywiązywała wagę do światowych praw i przesądów, albo do zabobonnych skrupułów?... Łzy Klotyldy? Ależ upewniam cię, że quand même uszczęśliwić ją potrafię! Sumienie? Rzecz względna! Inna dla natur niewolniczych i poziomych, a inna dla wyższych i niepodległych! Najświętszem prawem na ziemi jest miłość, najwyższą cnotą brać i dawać szczęście...
Chciała mu przerwać, ale on, roznamiętniony i nadziei zwycięztwa nietracący, mówił, a raczej szeptał, dalej:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zdaje mi się, że wszystko we mnie zamarło. Nie mam żadnego bodźca do życia... Nie mogę tworzyć. Ty jedna możesz mię wskrzesić i przywrócić szczęściu, życiu, sztuce... Opuść ten dom, zamieszkaj w Osowcach... ja tam teraz jestem panem. Moja matka wszystko dla mnie uczyni. Klotylda jest dzieckiem, które uszczęśliwić można cackami, a oślepić drobną monetą czułości... Będziemy żyli razem, nierozłączni... nie lękaj się! nigdy nie obrażę i nie poniżę cię niczem! Będziesz tylko moją muzą, mojem natchnieniem, towarzyszką i siostrą mojej samotnej duszy... Co świat podejrzliwy i brudny mniemać będzie o tem, że u boku mego staniesz, cóż nas to obchodzi, nas, którzy przebywać będziemy w krainie ideałów, wyżsi i czystsi od świata?...
Tchu mu zabrakło; z roziskrzonym wzrokiem i wilgotnem czołem chciał w oczy jej spojrzeć i już kibici jej dotknął ramieniem. Ale ona, gibkim i oburzonym ruchem, cofnęła się o parę kroków, i, z twarzą tak prawie białą jak leżąca na stole chustka, przez kurczowo zaciśnięte zęby wymówiła:
— On, ona i trzecia! Zupełnie jak we francuzkich romansach, których niegdyś tak wiele czytywaliśmy razem!...
Nagle, z wybuchającem uniesieniem, zawołała:
— Za kogo mnie masz, kuzynie? O czem mówiłeś? Ależ ty chyba sam tego nie rozumiesz! Jakto! kogoś niewinnego, kogoś, co nam nic złego nie wyrządził, krzywdzić w tem, co jest jego szczęściem, honorem, może życiem; codzień, co godzina, co chwila kłamać i oszukiwać, wiecznie chodzić w masce, czując pod nią trąd i plamy... Boże! i ty mi takie życie ofiarowywać śmiałeś!... Jakiem prawem! Co ja ci złego zrobiłam? Jak śmiałeś? O! jakież to szczęście, że ja cię już nie kocham! Ale, nie! Gdybym cię nawet jeszcze kochała, gdybym cię jeszcze tak jak dawniej kochała, przestałabym w tej chwili... z gniewu, z obrazy, z ohydy...
Teraz, gdy drżała, gdy mięła w dłoni leżącą, na stole chustkę, gdy pierś jej podnosiła się szybko, a oczy, w których jednocześnie przebiegały błyskawice i łzy, śród bladej twarzy świeciły jak czarne dyamenty, poznać można było, że nie różaną wodę bynajmniej w żyłach swoich miała, ale krew gorącą, popędliwą, dumną. Nigdy tak piękną nie wydała się Zygmuntowi. Z zachwyceniem, z żądzą, ale zarazem i z urazą, na nią patrzył.
— Myślałem, że miłość wszystko obmywa i uświęca... — zaczął.
Ale ona mu przerwała:
— Zmień nazwę, kuzynie, zmień nazwę... to nie jest miłość, ale...
Zawahała się chwilę, zawstydzenie czoło jej rumieńcem oblało, prędko jednak dalej mówić zaczęła:
— To jest romans... pełno go we francuzkich książkach... Pełno go w życiu... O! znam go, znam go od dawna. Był on przekleństwem mego dzieciństwa, kiedy zabijał mi matkę, a dla ojca szacunek odbierał... Spostrzegłam go i potem pomiędzy ludźmi, a wszędzie, zawsze zaczynał się od gwiazd, by skończyć się w błocie. O! muzy, siostrzane dusze, czyste uczucia, krainy ideałów... Boże! ile słów! ile pięknych, poetycznych słów! czy wy, używając ich, kłamiecie, czy niemi oszukujecie samych siebie? Ale ta poezya jest tylko wstępem do wielkiej, wielkiej prozy... Miłość uniewinnia i uświęca wszystko! Być może, ale nie taka, co kryje się pod ziemię i wstydzi się samej siebie. Powiedziałeś, że prawa miłości są najświętszemi ze wszystkich praw świata. O, tak! Ale o jakiej miłości, ty, wykształcony mężczyzna i artysta, mówiąc to, myślałeś? Nie o tej, najpewniej nie o tej, której świtanie od niedawna ja czuję w sobie... Idź na mogiłę ojca, kuzynie, idź na mogiłę ojca...
Nagle urwała. Do ostatka widać myśli swoich wypowiadać nie chciała. Zygmunt stał przed nią z pochyloną twarzą i zaciśniętemi zębami.
— Filozofka! — syknął, — rezonuje, waży, rozważa, rozróżnia...
— Nie — odpowiedziała, — o filozofii dokładnego wyobrażenia nawet nie mam. A za zdolność do rezonowania i rozróżniania tobie przedewszystkiem, kuzynie, obowiązaną jestem...
Ze zdumieniem i niedowierzaniem patrzył na nią.
— Ależ to być nie może, abyś ty, Justyno, tak ognista niegdyś, poetyczna, stała się nagle taką zimną, przesądną, poziomą! Nie! ty chcesz przemocą stłumić uczucia swoje! Dumną jesteś, i przed samą sobą chcesz odegrać rolę bohaterki.
Wzruszyła ramionami i zimno już odparła:
— Powiedziałeś, że mamy oboje natury wzniosłe i niepodległe. Proszę cię, kuzynie, abyś zdanie swoje o mnie zmienił. Upewniam cię, że jestem kobietą zupełnie zwykłą i podległą zupełnie zwykłej uczciwości. Oto wszystko.
— Wszystko! i nic mi więcej nie powiesz? nic? nic?
— Owszem, — spiesznie odrzekła; — koniecznie nawet potrzeba, abym ci powiedziała stanowczo i raz nazawsze, że z uczuć, które miałam niegdyś dla ciebie, nie pozostało we mnie nic zgoła, prócz prostej zresztą życzliwości, którą mam dla wszystkich na świecie ludzi, i że przedmiotem moich myśli i marzeń jest coś, czy ktoś... może zarazem coś i ktoś, z tobą żadnego związku nie mający...
— Zapewne pan Różyc i les beaux restes jego milionów, — syknął Zygmunt.
— Być może, — odpowiedziała.
Zmieszany, obrażony, rozczarowany, a jednak przez chwilę jeszcze ciekawego wzroku od niej oderwać niemogący, wziął z krzesła kapelusz, złożył jej zdala ceremonialny ukłon i wyszedł z pokoju.
Było już po zachodzie słońca, kiedy ładny koczyk wtoczył się z turkotem pod kryty i brukowany ganek osowieckiego domu. Rani Andrzej owej na odgłos ten zadrżały trochę ręce, w których trzymała książkę. Siedząc na jednym z fotelów, otaczających wielki. stół z książkami i dziennikami, podniosła głowę, spuściła powieki i ze spokojnemi rysami syna czekała.
W sali, znajdującej się na dolnem piętrze domu, Klotylda grała na, fortepianie. Jednocześnie z zaturkotaniem kół u ganku muzyka jej umilkła, potem ozwała się znowu i znowu umilkła, aż brzmieć zaczęła burzliwie, bezładnie, czasem żałośnie, czasem hucznie... Była to gra istoty drżącej, niespokojnej, czasem prawie bezprzytomnej, a umilkła zupełnie w chwili, gdy Zygmunt do pokoju matki wchodził. Czuć było, że to dziecko, które tam, na dole wielkiego domu, grało z biegłością utalentowanej uczennicy muzycznych mistrzów, rozmowa, mająca odbyć się na górze, przejmowała nieznośną boleścią i trwogą.
Kiedy wchodził do pokoju matki, od pierwszego spojrzenia poznać można było, że w drodze z Korczyna do Osowiec zajmowały go buntownicze myśli i że pod ich wpływem powziął jakieś energiczne postanowienie. Obok znudzenia i niesmaku jakieś stanowcze zdecydowanie się na coś malowało się w jego twarzy. Pocałował rękę matki i, naprzeciwko niej siadając, zaczął:
— Powiedział mi Wincenty, że mama życzyła sobie widzieć się ze mną, gdy tylko do domu wrócę. A ja także, w ten piękny wieczór z Korczyna wracając, postanowiłem bardzo poważnie pomówić dziś z mamą o rzeczach mających dla mnie wagę wielką, niezmierną...
Spojrzała na niego; w oczach jej zamigotał niepokój.
— Słucham cię, mów! Może myśli nasze spotkały się i o jednym przedmiocie mówić z sobą pragniemy.
— Wątpię — odpowiedział, — jestem nawet pewien, że mamie nigdy nie przyszło na myśl to, co ja dziś mamie chcę zaproponować, a raczej o co chcę bardzo usilnie prosić.
Uśmiechnął się do matki pieszczotliwie, z przymileniem, i, schyliwszy się znowu, piękną, białą rękę, na czarnej sukni spoczywającą, pocałował.
Parions — zażartował, — że propozycyą moją mama będzie zdumiona... nawet oburzona... Oh, comme je te connais, ma petite, chère maman!... Ale po namyśle i spokojnej rozwadze może...
— Słucham cię — powtórzyła, a piękne jej oczy, których blask łzy i tęsknoty zgasiły, z niewysłowionym wyrazem powściąganej czułości, spoczywały na tej pochylonej ku jej kolanom głowie, na którą, Boże! ileż nadziei, ileż jej cudownych marzeń i namiętnych modlitw spłynęło!
Głowę podniósł, ale nie wyprostował się, tylko w poufnej i razem coś pieszczotliwego mającej w sobie postawie, ręki matki z dłoni nie wypuszczając, mówić zaczął:
— Nie prawdaż, najlepsza mamo, że u stóp twoich i u twego serca dziecinne i trochę późniejsze nawet lata spędziłem tak, jak spędzać je musiała la belle au bois dormant, słodko drzemiąca w kryształowym pałacu, wśród zaklętego lasu, którego nigdy nie dotykała jej stopa, i z którego przychodziły do niej tylko wonie kwiatów i śpiewy słowików? Nie prawdaż, chère maman, że usuwałaś mię starannie od wszystkiego, co powszednie i pospolite, a przyzwyczajałaś w zamian do rzeczy pięknych, do uczuć delikatnych, do marzeń wzniosłych, nie prawdaż?
— Prawda, — odpowiedziała.
— I to także jest prawdą, moja mamo, że przeznaczałaś mię do zadań i losów zupełnie niepospolitych, wysokich... a tak wszystko skierowywałaś, abym nie mógł i nie chciał mieszać się z szarym tłumem? Czy to jest prawdą, moja mamo?
— Tak, — odszepnęła.
Z powstrzymywaną ciągle czułością, której głucha obawa zwalczyć nie mogła, słuchała jego mowy, płynnej, pełnej wdzięku, i czuła na swoje ręce pieszczotę jego ręki miękką, delikatną. Takim, jakim wyglądał w tej chwili, łagodny, rzewny, na skrzydłach poezyi kołyszący się, Zygmunt czarował ją zawsze, i nietylko ją jednę, bo i tę także duszę kobiecą, z którą rozstał się był przed godziną, a która długo, jak ptak upojony, kąpała się w tym czarze, i tę inną, prawie dziecinną jeszcze duszyczkę, która teraz, na dole tego domu, tonęła we łzach i trwodze, i wiele może innych, na szerokim świecie.
— Nie prawdaż, mon adorée maman, że potem sama wysłałaś mię w świat szeroki, gdzie wiele lat spędziłem wśród najwyższych wykwintów miast wielkich, wśród najwspanialszych widoków natury, na łonie sztuki... że przez te lata zupełnie odwykłem od tutejszej szarości i pospolitości, do których zresztą nigdy przyzwyczajony nie byłem, żyjąc w twoim idealnym świecie, jak zaklęta księżniczka żyła w swoim kryształowym pałacu? Nie prawdaż, moja najlepsza, najrozumniejsza mamo?
— Prawda. Ale do czego zmierzasz?
— Zmierzam naprzód do tego, aby ci, ma chère maman, powiedzieć, że za wszystko, co wyliczyłem, jestem ci gorąco, niewypowiedzianie wdzięczen...
Tu, pochylony znowu, ustami dotknął jej kolan.
— Następnie do tego, że przecież jest rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, abym po takiej, jak moja, przeszłości, został na zawsze przykuty do tego kawałka ziemi, do tych stajni, stodół, obór... que sais-je?... do tego okropnego Jaśmonta, który co wieczór przychodzi mi klekotać nad głową o gospodarstwie... do tych... tych... que sais-je?... zamaszystych i razem jak nieszczęście znękanych sąsiadów... Czyż to podobna? Moja droga mamo, czyż ktokolwiek, po takiej, jak moja, przeszłości, wobec takich, jak moja, ambicyj i potrzeb, może wymagać tego ode mnie?
Ręce szeroko rozpostarł, oczy mu się trochę szerzej niż zwykle rozwarły, zmarszczka przerżnęła czoło. Mocno, do głębi, był przekonany, że wymaganie, o którem mówił, byłoby absolutnie niemożliwem i niesprawiedliwem.
Pani Andrzejowa myślała chwilę. Do pewnego stopnia nie odmawiała słuszności skargom syna; pamiętała wybornie o swoich własnych wstrętach i nieudolnościach. Po chwili z namysłem mówić zaczęła:
— Ciernie twojego położenia rozumiem dobrze. Wszystko to, co wyliczyłeś, czyni je dla ciebie trudniejszemi, niż bywają dla innych. Jednak, moje dziecko, niczyje życie na tej ziemi nie może być wolnem od usiłowań, walk, cierpień i spełniania trudnych...
Prędko z krzesła wstając, mowę jej przerwał:
— Dziękuję! Mam już tych usiłowań, walk i cierpień aż nadto dosyć. Utopiłem w nich dwa lata mego życia. J’en ai assez!
— Gdybyś był wyjątkiem... Ale... wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi...
Stając przed matką, zapytał:
— Nie jest przecież życzeniem mamy, abym pomnażał poczet nieszczęśliwych...
W głosie jej czuć było trochę drżenia, gdy odpowiadała:
— Niema na świecie matki, któraby dziecko swoje nieszczęśliwem widzieć chciała; ale ja dla ciebie pomiędzy nizkiem szczęściem a wzniosłem nieszczęściem, wybrałabym drugie.
— Któż tu mówi o szczęściu nizkiem? — zarzucił; — czyż przyjemności wyborowych towarzystw, piękności wspaniałej natury, rozkosze sztuki stanowią nizkie szczęście?
— Najpewniej: nie. Ponieważ jednak tu się urodziłeś, tu są twoje obowiązki, tu żyć musisz...
— Dlaczego muszę? — przerwał — dlaczego muszę? Ale właśnie przybyliśmy w rozmowie naszej, droga mamo, do punktu, na którym umieszczę moję propozycyą... nie! moję najgorętszą prośbę...
Zawahał się przez chwilę, potem, znów przed matką siadając, znowu pochylił się ku jej kolanom i rękę jej wziął w swoje dłonie. Znowu też pieszczotliwie, z wdziękiem, z odcieniem rzewności i poetyczności, mówić zaczął:
Mówił o tem, aby sprzedała Osowce, które były dziedziczną jej własnością, i aby z nim razem za granicę wyjechała. Mieszkać będą w Rzymie, Fiorencyi, albo w Monachium, i każdego lata wyjeżdżać w góry lub nad morze. Kapitał osiągnięty ze sprzedaży Osowiec w połączeniu z tem, co Klotylda posiada i jeszcze w przyszłości od rodziców otrzyma, wystarczy im na życie, nie zbytkowne wprawdzie, ale dostatnie i bardzo przyjemne. Zresztą, on może jeszcze kiedyś i bardzo bogatym zostanie, gdy w otoczeniu stosownem artystyczne natchnienia i zdolność twórczą odzyska. Żyć i podróżować będą zawsze razem, przyjemności wysokich używać, wszystkie marzenia swoje spełniać: tylko trzeba, aby wydostali się ztąd koniecznie, aby koniecznie i co najprędzej wynurzyli się z tego morza pospolitości, nudy i powszechnych złych humorów.
Zlekka żartować zaczął:
— Nie prawdaż, moja złota mamo, że tu panuje powszechny zły humor? Wszyscy po kimś, albo czomś płaczą, zbiedzeni, skłopotani, polękli... Ztąd wynika melancholia, qui me monte à la gorge, i dławi mię jak globus hystericus — tę biedną panią Benedyktową... Raz tylko wyjeżdżałaś za granicę, droga mamo, i to dawno... jeszcze z ojcem. Nie znasz więc różnicy atmosfer... nie wyobrażasz sobie, ile znalazłabyś tam rzeczy pięknych, ciekawych, wzniosłych, prawdziwie godnych twego wykształcenia, smaku i rozumu...
Milczała. Z głową podniesioną i spuszczonemi powiekami siedziała nieruchoma, nie odbierając mu swojej ręki, która tylko stawała się coraz zimniejszą i sztywniejszą. Nakoniec cicho, ale stanowczo, przemówiła:
— Nie uczynię tego nigdy.
Porwał się z krzesła.
— Dlaczego? dlaczego?
Podnosząc na niego wzrok głęboki i surowy, odpowiedziała:
— Dlatego właśnie, co powiedziałeś... Dla tej właśnie melancholii...
— Ależ to jest wściek... pardon! krańcowy idealizm! Krańcową idealistką jesteś, moja mamo! Skazywać się na wieczny smutek, kiedy uniknąć go można; przyrastać do zapadłego kąta nakształt grzyba, dlatego tylko, że inne grzyby siadzieć w nim muszą: to idealizm bezwzględny, krańcowy idealizm!
Patrząc mu prosto w oczy, zapytała:
— A ty, Zygmuncie, czy nie jesteś idealistą?
On! ależ naturalnie! Uważa się on za idealistę, i nie przypuszcza nawet, aby go ktokolwiek o materyalistyczne zasady albo dążności mógł podejrzewać. Ale w tem właśnie tkwi dla niego niemożność pozostawania tutaj. Spragniony jest ideałów i wyższych wrażeń, a otacza go sama pospolitość i monotonia. Idealistą zresztą będąc, do ascetyzmu skłonności nie posiada. Fakirem, ani kamedułą, zostać nie może. Jest człowiekiem cywilizowanym, i posiada zaszczepione mu razem z cywilizacyą potrzeby uciech i rozrywek pewnego rzędu, tu do znalezienia niepodobnych. Nie mogąc pracować dla braku wrażeń, nie ma także żadnych przyjemności; a całe dnie przepędzać bez pracy i bez przyjemności — jest to życie prawdziwie piekielne, od którego oszaleć można, nietylko już ze zmartwienia i tęsknoty, ale z samej nudy...
Unosił się. Oddawna już pracujące w nim niezadowolenie i zniecierpliwienie, teraz, wobec oporu matki, grożącego ruiną jedynemu jego ratunkowemu planowi, nadwerężało w nim nawet zwykłą wykwintność form. Wyglądał daleko mniej żurnalowo niż zwykle... Przebiegał pokój z rękoma w kieszeniach surduta; kilka razy gniewnie i niespokojnie własną swoję postać obejrzał.
— Tu każdy — wołał — choćby największy idealista, najgenialniejszy artysta, przemienić się musi w opasłego wołu... Ciało prosperuje, a duch upada. Czuję w sobie okropną degrengoladę ducha... Prawdziwie i głęboko nieszczęśliwym jestem... marnieję, ginę, wszystko, co jest we mnie wyższego, idealnego, przemienia się w żółć i tłuszcz!
Przy ostatnich światłach kończącego się dnia pani Andrzejowa ścigała wzrokiem gwałtowną przechadzkę syna po pokoju, i wtedy dopiero, gdy przerwał się na chwilę potok jego, wpół zgryźliwej, wpół żałosnej mowy, głosem, który z dziwną trudnością wychodził z jej piersi, zauważyła:
— Czy zachęty do tej pracy, której pragniesz, i do tej, której nie lubisz, niejakiego przynajmniej wynagrodzenia braków, na które się skarżysz, nie możesz znaleźć w uciechach serca?... Ja niegdyś je posiadałam, znam więc ich moc i wagę. Jesteś, Zygmuncie, bardzo szczęśliwie ożeniony.
— Nie bardzo, — sarknął.
Tak cicho, że zaledwie mógł jej dosłyszeć, zapytała:
— Czy nie kochasz Klotyldy?
Zakłopotany trochę, przechadzkę przerwał, stanął:
— Owszem... owszem... mam do niej przywiązanie... dużo nawet przywiązania... ale nie wystarcza mi ona... Do duchowych moich potrzeb nie dorosła... Ta wieczna jej czułość i nieustanne paplanie...
Matka z żywością mu przerwała:
— Jest to dziecko, piękne, utalentowane, namiętnie cię kochające; dziecko, które w słońcu twojej miłości i przy świetle twego umysłu, dojrzeć i rozwinąć się może. Nietylko za szczęście, ale i za jej moralną przyszłość, odpowiedzialny jesteś...
Pardon! — przerwał — na pedagoga nie miałem powołania nigdy i do kształcenia żony mojej nie obowiązywałem się przed nikim. Ce n’est pas mon fait. Albo się jest dobraną parą, albo się nie jest. Voilà! A jeżeli w tym wypadku są jakieś nierówności, ofiarą ich z pewnością jestem ja.
Plecami do pokoju zwrócony stanął przed oknem, za którém słońce, już niewidzialne, zapalało nad drzewami parku szeroki pas różowy. Przez kilka minut panowało milczenie, które przerwał stłumiony głos pani Andrzejowej. Czuć w nim było przejmującą ją niewysłowioną trwogę.
— Zygmusiu, chodź do mnie... chodź tu... bliżej!
A gdy o parę kroków od niej stanął, szeptem prawie mówić zaczęła:
— Na wszystko, co kiedykolwiek nas łączyło, co kiedykolwiek kochałeś, proszę cię, abyś mi odpowiedział szczerze, zupełnie szczerze... Zlękłam się, widzisz, niezmiernie myśli, która do głowy mi przyszła... Uczułam niezmierny ciężar na sumieniu... Jednak pragnę wiedzieć prawdę, aby módz jasno rozpatrzeć się w położeniu i co jest jeszcze do naprawienia — naprawić, czego uniknąć można — uniknąć... Czyżbyś prawdziwie i stale kochał Justynę? Czyżby to uczucie było przyczyną tak prędkiego zobojętnienia twego dla Klotyldy? Czy... gdybym... zamiast zrażać, zachęcała cię była do ożenienia się z Justyną i gdyby ona była teraz twoją żoną, czułbyś się szczęśliwszym, mężniejszym, lepiej do życia i jego obowiązków uzbrojonym?
Zapytań tych wysłuchał z trochę gorzkim, a trochę lekceważącym uśmiechem, poczem, z rękami w kieszeniach i podniesionemi trochę ramionami, przechadzkę po pokoju znowu rozpoczynając, odpowiedział:
— Bardzo wątpię. Wie mama, że rozczarowałem się do niej zupełnie. Zimna jest, przesądna, ograniczona, przybiera jakieś pozy bohaterki czy filozofki... Przytem, dziś właśnie zauważyłem, że ma takie zgrubiałe ręce i w ogóle wygląda więcej na prostą, hożą dziewkę, niż na pannę z dobrego towarzystwa... Już też Klotylda daleko jest dla mnie stosowniejszą... bo delikatniejsza, staranniej wychowana i posiada wcale ładny talent do muzyki... wcale ładny... Tylko, że ja dziwnie łatwo oswajam się ze wszystkiem, a to, z czem się oswoję, zaraz mię nudzi... Ça dépasse toute idée, jaki ja mam głód wrażeń... Prawdziwie, pod tym względem nienasycony jestem, i dlatego właśnie w tutejszej monotonii ginę, marnieję, przepadam...
Mówił jeszcze czas jakiś, ale trudno było zgadnąć czy pani Andrzejowa go słuchała. Odpowiedź jego upewniła ją o dwóch rzeczach: naprzód o tem, że przez Justynę odtrącony został, następnie, że żadnej z tych dwóch kobiet prawdziwie i stale nie kochał. Czy kogokolwiek lub cokolwiek mógł kochać? Powoli, powoli, wyniosła kobieca głowa, żałobnym czepkiem okryta, chyliła się na pierś, w której wzbierała hamowana jeszcze burza uczuć, i podniosła się znowu wtedy dopiero, gdy Zygmunt, kroki swe przed nią zatrzymując, raz jeszcze zarazem z prośbą i wyrzutem, z pieszczotliwością i zniecierpliwieniem pytać zaczął: czy cierpienia jego nie skłonią jej do wykonania planu, który ułożył? czy po namyśle, zimno na rzeczy spojrzawszy, nie zgodzi się na to, czego on pragnie i czego dla podtrzymania swoich twórczych zdolności, dla uniknięcia ostatecznej degrengolady ducha, koniecznie potrzebuje?
Wtedy pani Andrzejewa głowę podniosła znowu, i głosem, w którym brzmiała zwykła już jej wyniosłość i energia, odpowiedziała:
— Nigdy na te rzeczy zimno patrzeć nie będę. Dopóki żyję, nigdy na tej piędzi mojej rodzinnej ziemi, nigdy w tych ścianach obcy ludzie... obce bogi...
Nagle wybuchnęła:
— Wielki Boże! Ale po mojej śmierci ty to uczynić jesteś gotów... tak! ty to pewno uczynisz, gdy tylko ja oczy zamknę... Jak tchórz uciekniesz z szeregów zwyciężonych... jak samolub nie zechcesz łamać się chlebem cierpienia... Kawał Chrystusowej szaty rzucisz za srebrnik, ażeby kupić sobie życie przyjemne... Boże! Ależ to chyba w chwili uniesienia... w dziwnym jakimś śnie okazujesz się takim... Zygmuncie, o! mój Zygmuncie! powiedz mi, że naprawdę inaczej myślisz i czujesz!
Syn, spokojny i zimny, nie dając się unieść jej wybuchowi, jakby jej prawie nie słuchając, mówił:
— Niech się mama nie unosi! Ależ, moja droga mamo, proszęż się tak nie unosić! Któż tu mówi o samych tylko przyjemnościach życia? Mnie idzie o coś wyższego, ważniejszego... o moje zdolności... natchnienia...
— Czyż dusza artysty — zawołała — musi koniecznie być tylko motylem, na swawolnych i niestałych skrzydłach przelatującym z róży na różę? Czy tu ziemia nic nie rodzi? Czy tu słońce nie świeci? Czy tu królestwo trupów, że żadnego błysku piękna i życia dokoła siebie znaleźć nie możesz?... że nic cię zachwyceniem, czy bólem, miłością czy oburzeniem wstrząsnąć i natchnąć nie zdoła? A ja marzyłam... a ja marzyłam...
Tu głos jej drżeć zaczał powściąganemi z całej siły łzami.
— A ja marzyłam... że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią... że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać do nich będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień... że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią...
Stojąc przed nią w postawie zbiedzonej, prawie skurczonej, ręce gestem zdumienia rozkładał i prawie jednocześnie z nią mówił:
— Ależ ja tego wszystkiego nie znam... ja, ma chére maman, z temi światłami, cieniami, słodyczami, truciznami etc., etc., od dziecinnych dni nie przestawałem... nie zżyłem się... nie przywykłem do nich... wcale do czego innego przywykłem... Nie możnaż z cywilizowanego człowieka przedzierzgnąć się na barbarzyńcę, z powodu... z powodu soków ziemi, z któremi się do czynienia nie miało!
Powoli, obu dłońmi opierając się o stół, bo może nogi posłuszeństwa jej odmawiały, matka powstała i zapłakała tak, jak płakała zwykle, bez łkania, bez najlżejszego skrzywienia rysów, kilku grubemi łzami, które powoli stoczyły się po jej policzkach.
— Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! — powoli wymówiła. — Zbłądziłam. — Pomiędzy tobą a tem, co powinno było być najwyższą twoją miłością, nie zadzierzgnęłam dość silnych węzłów. Mówiłam ci wprawdzie o tej miłości zawsze, wiele... ale słowa, to widać siew nietrwały... Zbłądziłam... ale, dziecko moje...
Tu białe ręce modlitewnym gestem na staniku żałobnej sukni splotła.
— Nie karz ty mnie za mój błąd mimowolny... o, mimowolny! bo myślałam, że czynię jaknajlepiej... Zamykałam cię w kryształowym pałacu i w dalekie światy wysyłałam, bo w myśli mojej miałeś być gwiazdą pierwszej wielkości, nie zaś pospolitą świecą, — wodzem, nie szeregowcem. Widać zbłądziłam, ale ty błąd mój popraw. Pomyśl, głęboko pomyśl nad krótką historyą swego ojca, którą znasz dobrze. Czy nie możesz z tego samego co on źródła czerpać sił, męztwa, moralnej wielkości? Twój ojciec, Zygmuncie, oprócz wielu innych rzeczy niecodziennych, kochał ten sam lud, którym i ty otoczony jesteś, posiadał sztukę życia z nim, podnoszenia go, pocieszania, oświecania...
Nagle umilkła. W zmroku, który zaczynał już pokój napełniać, usłyszała głos drwiący i pogardliwy, który jeden tylko wymówił wyraz:
— Bydło!
O, Bóg niech będzie jej świadkiem, że pomimo wszystkich swoich instynktownych odraz i niedołężności nigdy tak nie myślała, nigdy na wielkie zbiorowisko ludzi, najbliższych jej w święcie ludzi, takiej obelgi, w najgłębszej nawet skrytości myśli swej, nie rzuciła; że, zbliżyć się do tego zbiorowiska, przestawać z niem, pracować nad niem nie umiejąc, sprzyjała mu serdecznie i dla najnędzniejszej nawet istoty ludzkiej miała jeszcze życzliwość i choćby bierne współczucie. O, Bóg tylko jeden widział burzę przerażenia, którą w niej wzniecił ten jeden wyraz, z obojętnie wzgardliwych ust jej syna spadły, bo on tej burzy, która jej głos odebrała, ani kredowej bladości, twarz jej oblewać poczynającej, nie spostrzegł i, stając przed nią, jakby z milczenia jej chciał korzystać, mówić zaczął:
— Bardzo dobrze rozumiem o co kochanej mamie najwięcej idzie. I jakże nie rozumieć? Soki ziemi, chleb cierpienia, Chrystusowe szaty, lud... słowem... jak mówi stryj Benedykt, to... tamto!... Nigdy o tem mówić nie chciałem, ażeby kochanej mamy nie gniewać i nie martwić. Szanuję zresztą wszystkie uczucia i przekonania, szczególniej tak bezinteresowne, o! tak nadzwyczajnie bezinteresowne! Ale teraz spostrzegam, że zachodzi konieczność szczerego rozmówienia się o tym przedmiocie. Otóż przykro mi to będzie, j’en suis désolé, ale ja tych uczuć i przekonań nie podzielam. Tylko szaleńcy i krańcowi idealiści bronią do ostatka spraw absolutnie przegranych. Ja także jestem idealistą, ale trzeźwo na rzeczy patrzeć umiem i żadnych pod tym względem illuzyi sobie nie robię... a nie mając żadnych illuzyi, nie mam też ochoty czynić z siebie całopalenia na ołtarzu widma. Proszę o przebaczenie, jeżeli mamy uczucia obrażam, ale rozumiem, doskonale rozumiem, że osoby starsze mogą zostawać pod wpływem tradycyi, osobistych wspomnień etc. My zaś, którzy za cudze illuzye pokutujemy, swoich już nie mamy. Kiedy bank został do szczętu rozbity, idzie się grać przy innym stole. Tym innym stołem jest dla nas cywilizacya powszechna, europejska cywilizacya. Ja przynajmniej uważam się za syna tej cywilizacyi, jej sokami wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem się: nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi wprawdzie ciało w sposób... w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha nakarmić nie mogą...
Słuchała, słuchała i może miała takie poczucie, jakgdyby ziemia z pod stóp się jej usuwała, bo obie jej dłonie mocno ściskały krawędź stołu.
— Boże! Boże! — kilka razy zcicha wymówiła, a potem, jednę rękę od stołu odrywając i ku oknu ją wyciągając, zdławionym głosem zaczęła:
— Idź na mogiłę ojca, Zygmuncie, idź na mogiłę ojca! Może z niej.., może tam...
— Mogiła! — sarknął, — znowu mogiła! Już druga dziś osoba wyprawia mię na mogiłę! Ależ ja za mogiły bardzo dziękuję... przede mną życie, sława...
— Bez sławy, bez grobowca, przez wszystkich zapomniany, w kwiecie wieku i szczęścia ze świata strącony, twój ojciec... tam...
— Mój ojciec! — wybuchnął Zygmunt, — niech mi mama przebaczy.... ale mój ojciec był szaleńcem... — Zygmuncie! — zawołała, a głos jej dźwięczał zupełnie inaczej niż zwykle: przeraźliwie i groźnie.
Ale i on także miał w sobie trochę popędliwej krwi Korczyńskich, którą wzburzył niezłomny opór matki.
— Tak, szaleńcem! — powtórzył, — bardzo szanownym zresztą... ale do najwyższego stopnia szkodliwym...
— Boże! Boże! Boże!
— Tak, moja mamo. Niech mi mama przebaczy, ale ja mam prawo mówić o tem, ja, który nie mogę zająć przynależnej mi w świecie pozycyi, który nieraz w szczęśliwszych krajach czułem przybite do mego czoła piętno niższości, który o połowę uboższy jestem przez to, że mój ojciec i jemu podobni...
— Wyjdź! wyjdź ztąd! — nagle głos z piersi wydobywając, zawołała. — Wyjdź co najprędzej, o! co najprędzej... bo lękam się własnych ust... o!...
Nie dokończyła, tylko z wysoko podniesioną głową i twarzą, której kredowa bladość w ramie czarnego czepka odbijała na tle zmierzchu, rozkazującym gestem wskazywała mu drzwi.
— Ależ pójdę! pójdę! z mamą o tych rzeczach rozmawiać nie; podobna! Mogiły, złorzeczenia, tragedye! Co się tu dzieje! Co się tu dzieje! I o co? za co? dlaczego? Gdyby o tem gdzieindziej opowiadać, nikt-by nawet nie zrozumiał i nie uwierzył!
Wyszedł i pocichu drzwi za sobą zamknął.
Są ludzie, którzy płakać umieją tylko nad mogiłami drogich im ludzi, czem zaś jest rozpacz nad śmiercią uczuć i ideałów doznawana, nie wiedzą; lecz ta wspaniała kobieta, która, z twarzą jak opłatek białą, stała śród zmroku, niby w kamienną kolumnę przemieniona, czuła teraz, że na drodze jej życia i na dnie jej serca wznosi się druga mogiła, rozpaczniejsza jeszcze od pierwszej, bo nic już po sobie niepozostawiająca. W tę drugą mogiłę kładły się na wieki i bezpowrotnie ją żegnały najdroższe jej uczucia i nadzieje; rozkładała się w niej, niby ciało w retorcie śmierci na marną parę przerabiane, wiara jej w geniusz i szlachetność syna... Wydało się jej nawet, że czuje zapach trupa i że ten trup znajduje się w niej samej, zalega dno jej własnej piersi, którą zjęło śmiertelne zimno. Byłaż-by to agonia jej wielkiej miłości dla syna? Czyżby go kochać przestawała?
Pierś jej stygła, jakby w niej zagasał jedyny płomień, który utrzymywał jej życie. Ona rozumiała co tam gaśnie, i obie dłonie mocno przyciskała do serca, chcąc może zatrzymać to, co z niego ulatywało. Czuła, że razem z zanikaniem jej miłości i wiary, niezgłębiona próżnia otwiera się przed nią, kruszą się same podstawy jej bytu, jakiś nóż ostry i nielitościwy podcina same korzenie jej życia. Z postawy jej, ruchów rąk i drżenia rysów widać było nieznośną mękę, która bolesne prądy rozsyłała od kończyn do kończyn jej ciała, siłą cierpienia, zda się, wywlekając z niej duszę.
Wtem oczy jej oślepiło jakieś wielkie, jaskrawe światło. Był to ów pas na niebie, przed chwilą różowy, a teraz krwawo zaczerwieniony, który za drzewami ogrodu i nad niemi pozostawiło zaszłe już słońce. Szeroki, równy, gdzieniegdzie zbałwaniony, podobny był do rzeki krwi, po której przepływały kiry fioletów i nad którą, niby rozwiewna glorya, ulatywały złotawe pary. To zjawisko przyrody kobiecie, która patrzyła na nie, wydało się symbolem tajemniczym, obudzającym jakieś przypomnienie. Z miejsca, na którem stała, widziała tylko wązki, daleki rąbek błękitu, do promienia ideału, do wiecznej, chociaż dalekiej, nadziei podobny, lecz więcej nic, nic, prócz tej rzeki krwi, ciemnemi kroplami jak ciężkiemi łzami usianej, złotawą parą buchającej. Patrzyła, patrzyła, aż, dłonie podnosząc do skroni, jak ktoś, co przed gwałtownym wichrem ostać się nie może, okręciła się na miejscu i z jękiem na ziemię upadła. Kolana jej i ręce splecione z głuchym stukiem o posadzkę uderzyły. Po pokoju rozlegać się zaczął szept to gwałtowny, to znów tak cichy, jakgdyby z konającej piersi wychodził:
— Widziałeś? Ciebie znieważył! Pamięć twoję, grób twoi!... Ideały nasze, wiarę, pragnienia zdeptał! Andrzeju! czy ty słyszysz? czy ty przebaczasz? Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ale ja tego nie chciałam.. Śmierci, o! śmierci!
Ale śmierć nie byłaby okrutną, gdyby przybywała ku tym, którzy już żyć nie pragną. Silne jej ciało zwycięzko opierało się targającej niem rozpacznej burzy.
Przed oknem, zasłonionem czerwonością nieba, długo twarzą przy ziemi leżała, aż gdy podniosła ją i spojrzała w górę, wyraz niemego, osłupiałego zachwycenia napełnił jej oczy. Po raz drugi doświadczyła wizyi, której pragnęła i wzywała zawsze: ujrzała Andrzeja. Kształty jego zaledwie rozróżniać mogła, bo owijały je złotawe pary; ale wypukłe rysy, w ciemnej gęstwinie włosów, z krwawiącą się plamą na czole, bladością swoją odbijały na tle krwawego obłoku. W te rysy wpatrzyła się ze stokroć większą jeszcze miłością niż w owym dniu dalekim, gdy ukochany zdejmował z jej skroni welon oblubienicy. Cisza głęboka, taka, jaka na ziemi bywa tylko przed wejściem jutrzenki, dokoła niej zaległa. Najlżejszy szmer ucha jej nie dolatywał: nie czuła też twardości ziemi, na której klęczała, ani przestrzeni rozdzielającej ją z zawieszonem pod niebem zjawiskiem.
— Czy mi przebaczasz? — szeptała drżącemi usty.
On, złotawą gloryą owinięty, leżał na krwawym obłoku, cichy, smutny, w daleki rąbek błękitu zapatrzony. Zdało się jej tylko, że z mglistych obsłon wydobyte, przejrzyste jej ramię, na mgnienie oka wyciągnęło się nad jej głową.
— Bez ojca wzrósł — szeptała, — bez ojca... bez ciebie!
Lecz na krwawym obłoku żeglująca kropla fioletu zbliżała się, rosła, wydłużała, i powoli, rys po rysie, zasłaniała oblicze blade, ciche i, niby w promień ideału lub w wieczną, chociaż daleką, nadzieję aż do końca, zapatrzone w wązki, daleki rąbek błękitu.




XIV.

Dzień był znowu świąteczny i pogodny, ale rozległa równina z jednej strony w lesiste pagórki, z drugiej w półkoliste koryto Niemna ujęta, wcale inną miała postać niżeli w świetne skwarne, mozolne dni ubiegłego już lata; miała wcale inną postać, bo było to święto wesołe i rzeźkie jeszcze, w zebrane plony bogate, lecz już niby u wrót rozpoczynającej się jesieni stojące.
Zamiast świeżości, blasku i wrzątku wezbranego życia unosił się teraz nad tą równiną łagodny smętek natury, omdlewającej zwolna i z wdziękiem. Na spasionych miedzach, gładkich i pustych, gdzieniegdzie sterczały nagie łodygi cykoryi, ciemną czerwienią iskrzyły się bujne kity końskiego szczawiu, drobne puchy kotków i żółknące dzięcieliny trwożnie przypadały ku stwardniałym krawędziom zagonów. Jak okiem zajrzeć, zdeptane przez trzody ścierniska, zmartwiałą żółtość swoję mieszały z ciemną szarością zoranej gleby i więdniejącą zielenią kartoflisk, a wszystko to razem wyglądało jak kobierzec o barwach przygasłych i spłowiałych, na którym tu i owdzie łanki dojrzałej gryki kładły rdzawo-różowe plamy i majową zielonością odbijał,, na korczyńskich polach bujający, wysoki gaj końskiego zębu. Ścieżki, tajemniczo przedtem na dnie zbożowej puszczy utopione, widocznemi teraz, chociaż mdławemi, skrętami przepływały ciemniejszą od nich rolę, której spulchnioną powierzchnię gęsto osiadywały wrony, w zadumanych postawach spuszczając ku ziemi żeru szukające swe dzioby. U skraju ściernisk, pod laskami, wzbijały się z małych ognisk pastuszych nizkie, nikłe, sinawe dymy; polne grusze, topole i wierzby stały jeszcze w zieleni gęstej, lecz zczerniałej i bez blasku, a kiedyniekiedy, niewiedzieć zkąd się biorąc, żółty liść przelatywał już powietrzem i gdzieniegdzie na polnych krzakach mlecznie bielały płatki pajęczyny. Zamiast upajającej wrnni kwitnących ziół, skoszonych traw, świeżo zżętej słomy i z drzew ulatniającej się żywicy, Czuć było naokół jeden tylko mocny, wilgotny, razowe pieczywo przypominający zapach ziemi, głęboko przez pługi wzruszonej. Zamiast ogłuszających śpiewów ptactwa i niezliczonych, w rozmaitości swej brzęczeń owadów, panowała wszędzie cisza, — cisza, nie śmierci jeszcze, ale wielkiego uspokojenia się istot i rzeczy, wśród której jednak odzywały się w górze ostre krzyki żórawi i klekot bociani, a w dole, na mdlejących skrzydłach, przelatywały spóźnione motyle, pszczoły nad łankami gryki brzęczały, a powyżej drzew dzwoniła ciągle niewidzialna struna nadwodnych muszek.
W dni powszednie rozlegały się tu jeszcze przewlekłe i posępne, lub ochocze i krótkie, wołania oraczy; widać także było szybko przesuwające się pługi, z cichym chrzęstem po zoranej roli wlokące się brony, i powoli, równo, w prostych liniach, z wyprostowanemi postaciami postępujących siewców, których ręce, rytmicznemi prawie ruchy, rzucały na zagony obfitą rosę ziaren. Nad tem zaś wszystkiem, nad zaścielającym ziemię kobiercem przygasłym i spłowiałym, a gdzieniegdzie tylko rdzawą różowością lub majową zielenią rozweselonym, nad pociemniałemi drzewami, u których stóp wiły się nikłe dymy, nad rozsianymi zrzadka oraczami i siewcami, świeciło śród czystych, lecz bladych, błękitów, ciche, przygasłe, blado-złote słońce. Zdawać się mogło, że przez długie wylewanie na ziemię zapładniających ogniów wywabiło ono z szaty ziemi świetne jej barwy i samo pobladło, a teraz na piękną jeszcze, lecz uciszoną i smętną, spoglądało smętnem, uciszonem okiem. Tak jak ziemia, która uśmiechała się jeszcze, lecz już nie wybuchała radością, ogrzewało ono jeszcze, lecz już nie paliło, łaskawie zarzucało na wszystko płaszcz z bladego złota, lecz nigdzie nie rozniecało ognisk płomieni i iskier. Od pozbawionego tych ognisk, bladego błękitu nieba do spłowiałego kobierca ziemi, stało powietrze niepokalanie przejrzyste, nieco chłodną rzeźwością przejęte, przypominające blizkie już, pajęczynowe, babie lato — do umieszczonego nad światem kryształowego dzwonu podobne.
Pospołu ze zmienioną postacią natury bohatyrowiecka okolica nieco odmienną postać przybrała. Nie był to już, jak przedtem, gęsto zbity i dla oka prawie nierozwikłany pas roślinności, wśród którego zblizka tylko i ułamkowo rozpoznawać było można granice zagród i ich domostwa. Teraz tylko wszystkie płoty i ściany budynków do połowy niemal tonęły w przedziwnie wybujałych, z niesłychanym gwałtem wzdymających się gęstwinach. Były to gęstwiny, a raczej wzdęte rzeki, dzikie puszcze chwastów. Były to niby księgi natury, o gęsto zbitych a coraz innych kartach.
Z wysokiej, szerokolistnej, puszystej dla oka a twardej dla ręki, pościeli olbrzymich łopuchów, babek, chrzanów, bujały tam wysoko niezliczone osty, u wierzchołków ubrane w różnobarwne, misterne, kolcami zjeżone kwiaty, mieszające się ze śnieżnemi koronami krwawników, z ciemną czerwienią końskich szczawiów, z zaroślami psich języczków, których podługowate liście wysuwały się zewsząd, jakby chciały swą ostrą powierzchnią lizać odzież przechodniów; gdzieindziej krzaczysty, grubiański żywokost, mnóztwem białych, guziczków osypany, rozpierał się tak szeroko, że nic już przy nim wzrastać nie mogło oprócz upartych mięt i piołunów, rozlewających naokół mocne i gorzkie zapachy; gdzieindziej jeszcze zdziczałe spiree, ogołocone z kwiatów malwy, przekwitłe i trującemi makówkami zwieńczone psianki, tworzyły wysoką i nieprzebytą plątaninę, której spodem kładły się krwiste liście więdnącej dzikiej lebiody, złociły się żółte szelestuchy, puszczą rosły chwoszcze, ruty i pokrzywy.
Ale działo się tak tylko u płotów, stodół i stajni; gdzieindziej rozwidniło się, rozszerzyło, poprzestronniało. Najlżejszy pył, po niedawno spadłych deszczach, nie podnosił się z ziemi; w przejrzystem więc powietrzu, za ogrodami, z których zdjęto owsy, konopie i fasolę, domy i drzewa stały w wyraźnych, pełnych zarysach. Pozostałe w ogrodach nizkie tylko warzywa nic sobą nie zasłaniały, a na dziedzińcach i uliczkach, od płotu do płotu i od budynku do budynku, słały się już tylko nizkie, zdeptane trawy. Wiśniowe i śliwowe gaje przerzedziły się i u dołu pustemi przestrzeniami przeświecały; stare lipy, grusze, topole i jawory, błyskając tu i owdzie zżółkłemi lub zaróżowionemi liśćmi, nabrały u szczytów koronkowej prawie przezroczystości. Kwiaty, bardzo już rzadkie, pod gankami i oknami domów ukazywały się w postaci nikłych noksów, albo drobnych astrów; w zamian przez puste przestrzenie gajów i koronkowe gałęzie drzew widać było rozłożone na trawach brunatne lny, — bielały pod blaskiem słońca rozciągnięte płótna i niewidzialne przedtem, nakształt skrawków drogiej materyi, tu i owdzie prze błyski wały błękitne smugi Niemna.
Ranek był jeszcze, bo może trzech godzin do południa brakowało, gdy okolicę napełnił gwar niezwykły. Długo i nieustannie turkotały tam koła, parskały konie, rozlegały się powitalne wykrzyki. Ze wszystkich dróg przerzynających równinę ku Fabianowej zagrodzie zjeżdżały się bryczki, cwałowali jeźdźcy, pieszo dążyli mieszkańcy bohatyrowieckich zagród. Nakoniec kilkanaście niewyprzężonych żółtych i zielonych, jedno- i dwukonnych bryczek napełniło podwórko zagrody i kilka jeszcze najbliższych podwórek; kilkanaście osiodłanych koni stanęło u różnych płotów; może sto osób różnej płci i wieku pstrą i ruchliwą falą okryło ogród, zieloną pomiędzy ogrodem i śliwowym gajem ulicę, i rozlało się aż na drogę, białym pasem u pustego pola sunącą.
Na kilka mil wokoło powszechnie wiedziano, że byli to weselniki, przez Fabiana na gody małżeńskie jego córki pospraszani. Szeroko w powiecie słynęła ambicya, mowność, tak do ochoczej zabawy, jak do zuchwałych zadzierek skłonność Elżusinego ojca: więc chętnie ci i owi, przez szacunek, ciekawość, a najbardziej nadzieję wesołych tańców i zalotów, dążyli do człowieka, który, choć był ubogim, wszelako pokrewieństwa i konneksyi posiadał bez liku, a gdyby i z głodu miał mrzeć nazajutrz, przy „okazyi“ wystąpić musiał hucznym sobie-panem.
Naturalną było rzeczą, że na weselu Bohatyrowiczówny i Jaśmonta, Bohatyrowiczów i Jaśmontów znajdowało się najwięcej. Jednak przy powitalnych okrzykach, przy wzajemnem przywoływaniu się znajomych, wiele jeszcze innych nazwisk rozlegało się w powietrzu i, nad trawami lecąc, sięgało spokojnej, przezroczej wody Niemna, za którą je echa powtarzały i niosły aż w głębiny boru.
Starzy i młodzi przybyli tam licznie Zaniewscy ze spokojnych i w dobrej glebie siedzących Zaniewicz i z zaniemeńskich Obuchowców, Obuchowicze, złą sławę mający, bo, choć dostatnie i pracowite chłopcy, chętniej od innych awantur szukali, do bójek skłonni, a do maczania języków w czarkach niewstrętliwi. Zza Niemna także przyjechali Osipowicze z Tołoczek, po włosach jak krucze pióra czarnych, i twarzach, jak u posągów kształtnych, rozpoznawać się dający, i Łozowiccy z Soroczyc, hardo w górę podnoszący wąsa, mali a zwinni, z rodzinnej zgody znani, bo, po czterech i pięciu w jednych chatach siedząc, zwadami nie obrażali Boga i nie gorszyli ludzi. Staniewscy ze Staniewicz jaśnieli w tłumie wysokiemi czołami, których wczesne łysiny przypominały podgalane głowy pradziadów; a byli tu także z piaszczystych Glindycz ubodzy Glindowie, i z najbliższych Samostrzelnik stateczni Strzałkowscy. Ze Starzyn swat Starzyński przywiózł trzech swoich synów i dwie tylko córki, lecz wzrostem i pełnią krwi pensowej za cztery stanąć mogące, a z Siemaszek przybyli, jak trzy lwy, trzej Domunci, tutejszej Jadwigi stryjeczni, szerokością bar i obfitością czupryn tak przenoszący wszystkich, jak od wszystkich obecnych niewiast mniejszemi i szczuplejszemi były, przybyłe z dwoma braćmi, dwie Siemaszczanki, delikatne, bladawe, nieśmiałe dziewczynki, w zatrwożeniu swem ciągle trzymające się razem i po przezroczystej zieloności gaju przesuwające swe perkalowe sukienki w błękitne i białe paski. Był tam jeszcze, z dorosłemi dziećmi, stary Koroza, dawno już z zagrodowca na właściciela osobnego folwarczku wyszły; i z wyszukanem imieniem Albin Jaśmont, ekonom z Osowiec, który z rotowym śmiechem o młodym swoim panu dziwne dziwy rozpowiadał; i Józef Giecołd, mały dzierżawca, z zapadłemi policzkami i zbiedzoną miną, którego małżonka, w sterczącym kwiatami kapeluszu i z długim ogonem u wełnianej sukni, z bryczki wysiadając, wysoko ukazała grubą nicianą pończochę, a wnet potem zapaliła papierosa, i tak już z tym zapalonym papierosem, oczy mrużąc i na nikogo nie patrząc, jako wyższość swą w pełni uczuwająca, przez ogród do domu dążyła.
Rzeczą zresztą widoczną było, że wszyscy tu zgromadzeni dbali wielce o to, aby odzienie ich było weselu przystojne, ale że pod tym względem nie krępowała ich żadna wcale moda, ani żaden despotyczny zwyczaj. Na sukniach dziewcząt ukazywały się gdzieniegdzie szczupłe draperye, niejaką pretensyą do elegancyi roszczące, ale powszechnie były to bardzo skromne spódniczki i staniki, kolorowemi paskami objęte, jesienne kwiaty w gładkich warkoczach, gdzieniegdzie złoto udający pierścionek na palcu, a u szyi szpilka z błyszczącem szkiełkiem, u wędrownego przekupnia nabyta.
Mężczyźni prawie różnobarwniejszy przedstawiali widok, niżeli kobiety. Czarne tużurki mieszały się tutaj z surdutami z białego płótna; obok szarych kurt samodziałowych jaśniały ubrania z kanarkowej dymki, wśród ciemnych, długich kapot, które nosili najstarsi, nakształt równo ociosanego krzaku zieleniał trawiasty surdut Starzyńskiego. Wszystkiemi barwami świata iskrzyły się na szyjach fantazyjnie związane chustki i krawaty, a tylko u piersi śnieżne przody koszul i po kolana wysokie buty z wpuszczonemu w nie spodniami ujednostajniały w części ten lud rosły, ogorzały, jednostajnie także karki prosto, a głowy śmiało trzymający.
Był to lud wiejski, ale lud, który nigdy nie podpierał strasznego gmachu przymusowej pracy, ani twarzami w dół nie upadał pod piekielną obelgą chłosty. Był to lud, ale lud, za którym w dalekiej przeszłości jaśniało słońce ludzkich praw i dostojeństw, aż dotąd w dusze i na drogi życia kładące mu zbladłe, lecz jeszcze nie zgasłe, promienie. Był to lud namiętnie, niepohamowanie, do waśni zgryźliwych i aż do występku czasem chciwy tej ziemi, którą nakształt kreta kopał w cichości i nizko; ale lud z tą ziemią jak z matką spojony i wszystkie pulsy jej życia i losów we własnych żyłach i losach czujący. Był to lud ogorzały, w obfitym pocie skąpany, z grubą skórą na twarzach i rękach, ale z gładkiemi i prostemi plecami, z wielką siłą ramion i z okiem, które, acz na ciasne widnokręgi, patrzyło śmiało i bystro.
Gdziekolwiek stanęła ich większa nieco gromada, tam zdawać się mogło, że z ziemi wyrastał las dębów. Gdziekolwiek żywo i tłumnie zagadali, tam, zda się, przelatywały echa tej mowy, która brzmiała wówczas, gdy Rey z Nagłowic, nad kuflem piwa i zrazem baraniej pieczeni, gościł w Czarnolesie. Gdziekolwiek zaśmieli się, z pomiędzy warg rumianych błyskały rzędy jak śnieg białych zębów; gdy zdjęli czapki, ukazywali czoła od policzków bielsze i czupryny płowe, złociste, rudawre, czarne, lecz zawsze jak las obfite i z fantazyą, mającą pozór dumy, odrzucone w górę.
Ale tak wyglądali tylko młodzi. Starsi, niezbyt nawet starzy, chód miewali powolny, mowę rozważną, choć często obfitą, śmiech rzadki, oblicza zorane. Widać było, że życie, jakie wiedli, bardzo prędko uciszało ich, gasiło, z twarzy im wywabiało się rumieńce, a nogi obciążało niewidzialnemi brzemiony. Grubobrzucha postać folwarcznika Korozy i żywa cera Starzyńskiego stanowiły tu wyjątki. W zamian, chudością ciała przy wysokim wzroście i wyrazem cierpliwego zmęczenia na twarzy, u której wisiały długie, czarne wąsy, uderzał Walenty Bohatyrowicz, siedmiorga dzieci ojciec, a właściciel dziesięciomorgowego grunciku; drugi zaś Bohatyrowicz, dla gorliwej pobożności swej apostołem oddawma przezwany, wielkiemi ciemnemi szkłami osłaniał zaognione i wpół ślepe oczy.
Podstarzałe lub stare kobiety, tak samo jak rówieśnicy ich, mężowie, najczęściej chude, czasem drobne i delikatne, sterane miały twarze i powolną, choć niekiedy i w zapalczywość wpadającą mowę, — a jednę tylko posiadały cechę, której nie posiadali mężczyźni: ceremonialność obejścia się i poruszeń. W suto wygarnirowanych kornetach lub nowożytniejszych czepkach, często nawet w prostych chustkach na głowach, w luźnych kaftanach i staroświeckich mantylach, z szerokiemi kołnierzami u szyi i rękami pomarańczową prawie barwą odbijającemi od śnieżnych wygarnirowań rękawów, składały one przed znajomymi układne dygi, wzajem sobie pierwszeństwa na ścieżkach i we drzwiach ustępowały, na górną lub skromną sadziły się mowę.
W całem tem zebraniu, na parę godzin przed południem, uczuć się dało niecierpliwe i trochę niespokojne oczekiwanie. Państwo młodzi i asysta weselna, jako to: dwaj swatowie, dwie swanie i sześć par drużbów, nie ukazywali się wcale przybyłym gościom, z których bardzo nieliczni tylko wchodzili do domu, a prawie wszyscy przechadzali się po ogrodzie i drodze, albo siadali na długich ławach, tu i owdzie ustawionych, na stosie desek pod stodołą, na kamieniach, na nizkich płotkach. Wiedziano dobrze, że panna młoda już jest do ślubu ubrana i że pora już była wielka wyruszać w drogę do kościoła, lecz brakło jeszcze jednej z najważniejszych osób asysty, mianowicie: pierwszego drużbanta. We wszystkich siedzących, stojących i przechadzających się gromadkach o tym tylko opóźniającym się, a tak ważnym, gościu była mowa.
Nie dziw, że opóźniał się!... taki człowiek! Bogaty, przystojny i z tęgą głową, musiał przecież fanaberyą jakąś okazać i nie dopuścić, aby go za pierwszego lepszego uważano. Mężczyźni mówili o tem, że Kaźmierz Jaśmont najmniejszym urodzajem ze sto kóp żyta i ze trzydzieści pszenicy na polach swoich użyna, bydła może ze dwadzieścia sztuk posiada i piękne konie hoduje, a potem z zyskiem sprzedaje. Więc też dom sobie niedawno zbudował i głośno przed wszystkimi oświadcza, że ożenić się zamyślił, bo mu już k walerstwo przykrzeć się zaczęło. Lat ma ze trzydzieści dwa; posażnej sobie upatruje. A. jakże! On-by może na to wesele i nie przyjechał wcale, gdyby nie to, że chce mu się Domuntównie z blizkości w oczy popatrzeć. „Aktorka!“ Jedno do drugiego, piękną fortunę we dwoje ufundują. Tylko, że u tego tańca dwa końce. Podobno Domuntówna z kim innym już tak jak prawie jest zaręczona... Pogłosy o tem chodzą, ale może nieprawdziwe.
Podstarzałe zaś kobiety opowiadały sobie wzajem jaki to bogacz ten Kaźmirz Jaśmont. Pracować — pracuje, bo nikomu ptaki same do garści nie lecą, z pługiem i kosą chodzi; ale dwóch parobków trzyma, złotny zegarek ma, a którejś niedzieli Michał Zaniewski, za interesem do niego zrana przyszedłszy, w szlafroku go nawet zastał. W szlafroku sobie siedział, fajkę palił i herbatę pił, jak najpierwszy arystokrat. Ot jak! Czemu to inszym takie szczęście nigdy nie zaświeci? Ale widać już, że Pan Bóg tak chce, żeby jednym były gody, a drugim głody; jednym mąka, a drugim miękina (plewy)!
Dziewczęta, w ścisłą gromadkę zbite, oczy sobie wyślepiały — na drogę patrząc, a zajmującego kawalera wypatrując. Jedna utrzymywała, że pan Kaźmirz pewno od Jadwiśki dostanie dudkę na kościele, bo ona dawno już sobie Jana Bohatyrowicza obrała, i żeby tam niewiadomo co, musi za niego wyjść; druga twierdziła, że pan Jaśmont Janka od Jadwiśki odsądzi, bo daleko... gdzie! może cztery razy bogatszy; inne chwaliły bardzo oczekiwanego kawalera, mówiąc, że ślicznie tańczy i wierszami mówi. Delikatne, bladawe, zgrabne Siemaszczanki, trzymając się pod ręce, wsunęły się w grono wysokich i barczystych Bohatyrowiczówien, Jaśmontówien, Zaniewszczanek i Starzyńskich, a że tu obce były i nikogo prawie nie znały, nieśmiało też i cichutko zapytywać zaczęły: czy pierwszy drużbant oracyą powie, bo jeżeli taki bogaty, to może też i taki dumny, że oracyi powiedzieć nie zechce. Jedna ze Starzyńskich i dwie Zaniewszczanki odrazu mówić zaczęły, że to już od tego zależeć będzie, czy mu się pierwsza drużka upodoba, bo jeżeli nie upodoba, to może zagrymasi i oracyi nie powie, a jeżeli już powie, to bardzo piękną, bo jego mówienie zupełnie jak woda biegąca, takie płynne, a do tego i wierszami przyozdabiane. Wysmukła jak topola, kruczowłosa Osipowiczówna nie wiedziała wcale kto będzie pierwszą drużką Alżusi, ale Bohaterowiczówny wiedziały bardzo dobrze, że będzie nią panna Justyna Orzelska z Korczyna, pana Korczyńskiego krewna, i, mówiąc o tem, uśmiechały się do siebie w sposób tak znaczący, że to uwagę wszystkich zwracało.
Wtem na zielonej uliczce, od bramy ku domowi wiodącej, coś rączego, gromkiego, świetnego zaturkotało, zaparskało, przegalopowało i pod gankiem domu stanęło. Pierwszy drużbant przyjechał; przyjechał bryczką i jednym koniem, ale jaka bryczką i jakim koniem! Pierwsza świeciła nowiutkiemi okuciami i najpiękniejszą majową barwą; drugi, czarny ogier (weselnicy pomiędzy sobą szeptali, że ze trzysta rubli możnaby było za niego zapłacić i że pochodził z własnego chowu właściciela), kark miał wygięty i sierść aksamitną. Prawie galopem jadąc, — bo sam zapewne czuł, że się spóźnił, — Kaźmirz Jaśmont w jednej ręce trzymał rzemienne lejce, drugą nieustannie zdejmował z głowy granatową czapeczkę, tym sposobem wszystkich znajomych witając, a gdy to czynił, oprócz okuć bryczki i aksamitnej sierści konia błyskały jeszcze pod słońcem jego złociste, kędzierzawe, w tył od szerokiego czoła odrzucone, włosy. Jednemu z młodszych synów Pabiana wodze oddał, a sam do wnętrza domu wpadł, gdzie kilka minut zaledwie zabawił, poczem, znowu na ganek wybiegając, gromko zawołał:
— Muzyka!
Na ten okrzyk, z tłumu wypadli trzej młodzi, szeroko na okół znani, bracia Zaniewscy, którzy, sztukę muzyczną gorliwie uprawiając, na weselach sąsiedzkich, bezinteresownie, i tylko dla własnego ukontentowania, a grzecznego sąsiadom usłużenia, do tańca grywali. Od dwóch już godzin o ścianę domu stały oparte dwoje skrzypiec i basetla. Amatorowie-muzykanci porwali je i z niemi do domu wbiegli. Ku domowi też pocisnęli się weselnicy wszyscy, jedni do wnętrza jego wchodząc, inni otwarte drzwi i okna tłumnie obstępując.
Świetlica u Fabiana równie obszerną była jak u Anzelma i Jana, z mniej tylko gładko otynkowanemi ścianami i starszą podłogą. Zwykłego jej umeblowania nie było dziś ani śladu; lecz każdy mógł się domyślić, że łóżka z wysokiemi pościelami, komody i skrzynie wyniesiono, dla uczynienia z niej sali jadalnej. Pod trzema ścianami stały tam teraz trzy długie stoły, z desek na prędce zbite, białem płótnem ponakrywane, dobrze już napoczętemi pieczeniami, pierogami i serami zastawione a zydlami i stołkami otoczone. Pomiędzy stołami, w głębi dość ciasnej przestrzeni, stali rodzice panny młodej i rodzice pana młodego, dwie swanie i dwaj swatowie. Elżusia, w sukni z białego muślinu i z kawałkiem tiulu, który jej od włosów aż do ziemi spadał, u boku swego miała narzeczonego, któremu szyję obwiązano białym krawatem, tak szerokim i twardym, że najlżejszego nawet poruszenia głową uczynić nie mógł. Dalej plecami do drzwi stało sześć par drużbów: Kaźmirz Jaśmont z Justyną, Witold Korczyński z Antolką Jaśmontówną, Jan Bohatyrowicz z Marylką Zaniewszczanką, Adam Zaniewski ze Stefką Obuchowiczówną, Władysław Osipowicz z Cecylką Staniewską i Michał Bohatyrowicz z Albertą Starzyńską. U drzwi, przy ścianie, stanęła muzyka. Przez otwarte okna promienie bladego słońca, obficie lejąc się do świetlicy, padały na rozstawione po stołach i napoczęte pierogi, pieczenie i sery, na rydzowatą i uroczysty wyraz mającą twarz Fabiana, na śnieżny i krochmalnemi garnirunkami sterczący kornet Fabianowej, na żółtą twarz i wyfiokowaną głowę Giecołdowej, na zadarty i od płaczu zaczerwieniony nosek panny młodej, na czarne i białe surduty drużbów, a białe, błękitne, różowe suknie drużek. Mur takich samych surdutów i sukni, za otwartemi drzwiami świetlicy zaległ sień domu; nieruchomość wszystkich była zupełną, a cisza stała się tak doskonałą, że wśród niej słychać tylko było, niby podmuchy wielkiego miecha, w jeden odgłos zlewające się, ciężkie w ścisku oddechy obecnych.
Wtem swania Giecołdowa, ze szczytu swej wysokiej i cienkiej figury z dumą dzierżawczyni na wszystkich patrząca, rzuciła na ziemię niedopalony papieros i zadeptała go wielką stopą, w prunelowy bucik ubraną. To nagłe przerwanie, snadź ulubionej, lecz z uroczystością momentu niezgodnej, przyjemności, nastąpiło wskutek ruchu przez pierwszego drużbanta uczynionego. Nikt z obecnych głośno nie przyznałby się do tego, ale wszyscy z niepokojem oczekiwali: czy też wypowie on racyą, albo jej nie wypowie, jak to zdarzyło mu się parę razy, gdy nagrymasił i nic powiedzieć nie chciał, dla tej przyczyny, że mu się pierwsza drużka nie upodobała. Jednak, przed kilku minutami, kiedy Fabian, względem nieznającej się dotąd pary dokonał uroczystego aktu rekomendacyi, wiele osób spostrzegło, że, na Justynę bystro popatrzywszy, podaną mu przez nią rękę z nizkim ukłonem i w same koniuszki palców pocałował. Nikt nigdy nie widział, aby komukolwiek w ten sposób się kłaniał. Potem zaś, do towarzyszów drużbantów odwracając się, palcami pstryknął i jak mógł najciszej zaszeptał:
— Szyk panna! Zdaje się, spojrzawszy, miód do góry kapie!
Jan spłonął cały i, jak zwykle, gdy był wzruszony, w górę spojrzał; inni na znak potwierdzenia zcicha cmoknęli, głowami kiwając. Jeden tylko Władysław Osipowicz, któremu czarne włosy, jak krucze skrzydła, unosiły się nad głową, do błękitnookiej Cecylki, której był aspirantem, szepnął:
— Nic ja osobliwego w tej pannie postrzedz nie mogę!
Tymczasem Kaźmirz Jaśmont uczynił poruszenie, które go ze zbitej w ścisk kompanii nieco wyosobniło, stanął naprzeciw państwa młodych, tuż obok umieszczonej na stole, wiązkami mirtu piętrzącej się tacy, rękę w białej rękawiczce po złocistej czuprynie przeciągnął i głosem tak donośnym, że go za oknami i aż w ogrodzie słychać było, mówić zaczął:
— Oto jest wianek, uwity, nie z pereł, ani z dyamentów, ale z zielonej mirty, znak panieński, oku ludzkiemu przypodobujący się, a tobie, panno młoda, w dniu dzisiejszym chwalebną ozdobą być mający...
Mówiąc to, wskazywał na tacę napełnioną mirtem. Wziął z niej mały mirtowy wianek i, delikatnie go w wyciągniętej ku państwu młodym ręce trzymając, ciągnął dalej, a coraz dobitniej i głośniej:
— Teraz bierz sobie na uwagę, przenajdostojniejsza paro, te kilka moich myśli, które w następującej zawrą się formie. Wszak widzisz, panno młoda, że już ostatni przyszedł termin, w którym ten wieniec, przed oczy twoje reprezentowany, nosić będziesz, bo od dzisiejszego dnia zniknie i nie powróci więcej na twoję głowę.
Tu, Elżusia zaczęła zcicha chlipać i z wielką trudnością z kieszeni ślubnej sukni wydobywać chustkę do nosa. Ale drużbant, z oczyma w nią wlepionemi, nieprzerwanie ciągnął:
— Ach! piękny to jest laur być panienką! i jakże go nie żałować? Trzeba go oblać rzewnemi łzami, bo jakieżby to było serce tej pięknej panny, gdyby w dniu dzisiejszym nie płakała? Ale ja tak powiadam, że nic niema na świecie przyrodniejszego nad stan małżeński, i że Bóg, który utworzył niebo, ziemię i złotne gwiazdy, dla szczęśliwości ludzkiej i ten stan ustanowił. Niema tu przyczyny smęcić się i biedować. Bo ty, panno młoda, choć pozbywasz się piastowania matki i ojca, ale nabywasz przyjaciela wiernego, na wiek wieków, aż do końca. A ty, panie młody, to weź na uwagę, że Bóg słońcem, a mąż dobrą żoną świat sobie weseli. Gdy tedy już nadszedł ten dzień weselny, od całej zgromadzonej asysty i wszystkich tu znajdujących się państwa, krewnych, przyjaciół i znajomych, tobie, najdostojniejsza paro, jako wasz pierwszy i najstarszy drużbant, najlepsze życzenia wypowiadam...
Tu, głos nieco zawiesił, a w ścisku już nawet głośnych oddechów słychać nie było: z takiem wytężeniem oczekiwano dalszych słów drużbanta, które też jeszcze dobitniej i uroczyściej niż przedtem zabrzmiały:
— Niechaj wam życia dzionek wije się jako wianek, w którym jasny kwiat z ciemnym się przemienia, ale wszystkie rozkosz czują, bo się wzajem obejmują! Troski po szczęściu i szczęście po troskach znosić będziecie w spokojności, jedno od drugiego czerpiąc pocieszenie w przyjaźni i miłości. Cieszcie się, że dnia dzisiejszego w kościele świętym złączy się para, a przez mężczyznę i kobietę wzajemnie sobie będzie dana wiara. Oto już grzmi muzyka!...
Tu istotnie dwoje skrzypiec i basetla zagrzmiały czemś, trochę do hucznego marsza, a trochę do zawiesistego mazura podobnem. Tę huczną muzykę głosem przenosząc i tacę mirtem napełnioną w obie ręce ujmując, pierwszy drużbant kończył:
— Czas do kościoła po siódmy Sakrament Święty jechać, a wprzódy do kolan rodzicielskich po ojcowskie i macierzyńskie błogosławieństwo upaść. Proszę tedy, panno drużko, niezmarszczonem czołem, wesołem okiem i łaskawą ręką te mirty przyjąć i drużbującym na znak dnia weselnego rozdać!...
Z nizkim ukłonem tacę z mirtem Justynie podawał; ona w zamian położyła na niej cienką, białą chustkę, z pięknie wyhaftowałem! jego cyframi. Cała twarz, wielka, różowa, piegowata, z szerokiem czołem i zawiesistym wąsem, spłonęła mu zadowoleniem i dumą.
— Gdybym złotny i brylantowy dar otrzymał, tak ukontentowanym-bym nie był, jak jestem z tej pamiątki, rączkami pani przygotowanej, — wymówił z nizkim ukłonem.
Lecz w tejże chwili uczuł się pochwyconym w czyjeś ramiona. Był to Witold, drugi po nim drużbant, który nagle i ogniście w oba policzki go pocałował.
— Przepraszam — mówił, — może pan będzie się gniewał, że, przy takiej małej znajomości, tak poufale... ale ślicznie pan tę oracyą wypowiedziałeś.... czy pan ją sam ułożyłeś, czy też?...
— Częściowo! częściowo!... — odpowiedział, ściskając ręce nowego przyjaciela w szerokich dłoniach, tak mocno, że aż biała rękawiczka z chrzęstem pękła.
Wtem muzyka nagle umilkła, i po świetlicy rozchodzić się zaczął do niepoznania zmieniony głos Fabiana. Elżusia jak długa do nóg mu była runęła, a pan młody ze stukiem na kolana upadł, głowy zaś pochylić nie mogąc, pozór klęczącego kołka zachowywał. Fabian chociaż go zwyczaj do wypowiadania oracyi koniecznie nie zobowiązywał, przez wzruszenie zmienionym, czy też umyślnie przybranym, bardzo cienkim głosem przemawiał:
— Dziady i przeddziady nasze na tem samem miejscu gody małżeńskie wyprawowali, gdzie i ja twoje, moja córko, dnia dzisiejszego wyprawuję, Masz wiedzieć, że nie powinnaś być swarna, marnotrawna, języczna, albo ręce za pas zakładać, albo, broń Boże, bałamutniom i pustotom życie swoje poświęcać, ale przyjacielowi swojemu dozgonnemu we wszystkiem pomocną, zgodną i uległą być.
W tem miejscu przemowy Elżusia, pomimo że twarz przy samej ziemi prawie trzymała i chustką wycierała oczy, połę surduta narzeczonego mocno pociągnęła i szepnęła:
— Proszę schylić się! Czy to pięknie przy błogosławieństwie ojcowskiem z nosem do góry sterczeć?
Jak na komendę, Franuś nagle i energicznie zgniótł brodą obręcz krawata i czoło ku ziemi pochylił. Fabian właśnie ku niemu mowę zwracał:
— A tobie, mój zięciu, ojcowskiem słowem i sercem zapowiadam, abyś towarzyszkę, którą ci daję, szanował i we wszystkiem jej był pomocny, zgodny, nieofukliwy, nie grubijanin ale...
Tu, pomimo załzawionych oczu, szorstka kępa wąsów poruszyła się mu jakby do uśmiechu.
— Ale tak samo i lejców zbytnio żonce nie popuszczaj! A to pamiętaj sobie, że zły gospodarz najpiękniejsze dziedzictwo niedozorem zmarnuje, a dbający i umiejętny z lada czego uczyni co dobrego. To wam, moje dzieci, ostatniem ojcowskiem słowem i z gruntu serca powiedziawszy, Boga Wszechmogącego o błogosławieństwo i zesłanie na was... wszystkich... łask... i... po... pomyślności...
Teraz już rozpłakał się tak, że końca słów jego nikt dosłyszeć nie mógł. Z kolei błogosławiący młodą parę rodzice pana młodego również płakali i swania Starzyńska rozpłakała się, a swania Giecołdowa, gardząc tkliwością tłumów, powiekami prędko mrugała, aby z pod nich łzy niewypuścić. Panna młoda, a za nią i pan młody, prawie już ryczeć zaczęli. Wtem za oknem, w mozaice mnóztwa z zewnątrz napełniających je twarzy, ukazała się zżółkła, chuda twarz, z ogromnemi ciemnemi okularami. Bohatyrowicz Apostoł, ramiona wznosząc, zawołał:
— Przeobiecane jest królestwo niebieskie człowiekowi, który synowi swemu albo córce swojej małżeńskie gody wyprawił!
Słowa te były kroplą przepełniającą czarę wzruszenia obecnych, których ogromna większość wybuchnęła płaczem, a przytem i całować się pomiędzy sobą zaczęła. Płacząc, obejmowali się i całowali rodzice panny młodej i rodzice pana młodego, swatowie, i swanie, drużki i drużbantowie; a w świetlicy, za oknami, za drzwiami przez kilka minut nic więcej słychać nie było, tylko szlochania, całusy, a wśród szlochań i całusów zaczynane, urywane, niedokończone powinszowania, podziękowania, błogosławieństwa i życzenia. Drużki, płacząc i śmiejąc się, całując i winszując, kręciły się wśród obecnych i wszystkim wiązki mirtu do ubrania przypinały.
Pierwszy Kaźmirz Jaśmont w tem powszechnem zamieszaniu i wezbraniu uczuć porządek czynić zaczął. Kilka razy po wzburzonem mrowisku okiem, wiodąc, szerokiemi barami niecierpliwie poruszył, kilka razy palcami pstryknął, usta otworzył i zamknął, aż nakoniec, czupryną jak grzywą wstrząsnąwszy, wyprostował się jak struna i doniosłym głosem krzyknął:
— Jazda!
A potem, niby wieloryb wody, piersią i bokami tłum prąc, a głosem powolne jego brzęczenie przenosząc, wołał ciągle:
— Jazda, państwo! jaz-da! jaz-da! jaz-da!
Przeszło połowa obecnych rzuciła się ku zaprzężonym bryczkom i osiodłanym koniom; ale pierwszy drużbant przed tą ściśliwą falą z rozpostartemi ramionami stanął, piersią własną jej nawał wstrzymując i wołając:
— Wolniej, państwo! wolniej! po porządku! po porządku!
I potem długo w tłumie głów, twarzy, surdutów, sukni, rojącym się dokoła bryczek i koni, przesuwała się nieustannie jego granatowa czapka, wierzch tylko kędzierzawej czupryny przysłaniająca, a głos nakazujący, dyktatorski, wołał i dyrygował:
— Proszę siadać!! Niechajże państwo siadają! Panna młoda ze swoją swanią! Pan młody ze swoim swatem! Druga swania i drugi swat razem! Pierwszą panna drużka! Gdzie pierwsza panna drużka? Proszę za mną! ślicznie proszę! Druga panna drużka, z drugim panem drużbantem... Muzyka! hej! słyszycie, tam muzykusy! Zaniewscy, hej! siadać na tę bryczkę.... tam za asystą...
I tak dalej, i tak dalej, przez dobry kwadrans, aż nakoniec wszystko razem runęło, zagrzmiało, zatętniło, wybuchnęło muzyką, śmiechem, krzykami, parskaniem koni i z gęstego tumanu kurzawy, który wzbił się nad Fabianową zagrodą, wytoczyło się na gładki, spłowiały kobierzec, uścielający szerokie pole, pod blado-złote słońce, w przejrzyste jak kryształ powietrze.
W zagrodzie Fabiana przecież nie zapanowała zupełna cisza. Przynajmniej połowa zebranego towarzystwa pozostała tu i raczyła się żywnością rozstawioną na stołach, przy których potem, aż do zachodu słońca, coraz zmieniali się biesiadnicy. Do rosołów, pieczeni, kiełbas, naleśników, makaronów, przeplatanych umiarkowanie popijanym miodem i piwem, zasiadano, dla ciasnoty miejsca, partyami z kilkunastu osób składanemi. Gdy jedni w świetlicy zajadali, inni, czekając na kolej swoję, lub ją odbywszy, w ogrodzie i na drodze przechadzali się, zalecali, gwarzyli.
Fabian świetlicy nie opuszczał, ugaszczając i zabawiając gości tak gorliwie, że aż oblewał się potem rzęsistym, który co chwila chustką z oblicza, z łysiny i z karku ocierał. Jednak, pomimo gościnności i zwykłej mowności, każdy mógł poznać, że potajemnie dręczył go dolegliwy frasunek. Mniej niż zazwyczaj prawił facecyi i przysłowi, często obfitą mowę w połowie przerywał i zamyślał się, czoło marszcząc, a kępkę wąsów naprzód wysuwając.
Takiż sam frasunek, pomimo zresztą szczerego oddawania się przyjemnościom odpoczynku i zabawy, pomimo powolnego wychylania niedużych czarek miodu i piwa, widoczny był i na innych Bohatyrowieżach, starszych zwłaszcza gospodarzach i ojcach rodzin. Ci i owi, zcicha, albo też głośno i z rozmachem, opowiadali znajomym, z innych okolic przybyłym, o procesie przegranym z panem Korczyńskim i o ciężkiem z tej przyczyny utrapieniu. Niektórzy ponuro pomrukiwali, że po tem weselu wprędce gorzko się przyjdzie zasmęcić lub też, że to wesele prędko się w płacz zamieni, gdy twardy i nieubłagliwy sąsiad na karkach im z egzekucyą siądzie. A kiedy najweselsi z biesiadników Fabianowi winszowali, że takie chwalebne gody małżeńskie córce wyprawiał, on rękami zatrząsł, i z wybuchającą już alteracyą troskę swą wygadał.
— Jezu ukrzyżowany! — wołał, wyciągając ramiona, — żebym ja był lepiej nagle zginął, niżeli takiego zniszczenia i wstydu, jaki mnie wprędce spotka, doczekał! Wesele! wesele! Pewno, że wesele, i to córki tak samo jednej, jak ta jedna głowa na karku! Ale co z tego? Trzy dni wesela, a do śmierci smutku! Żeby mnie ziemia pochłonęła, nim koniec tego wesela nastąpi, daj Boże!
Inni strapionych sąsiadów pocieszać usiłowali:
— Nie bójcie się! Więcej ma Bóg niż rozdał! — wołał ktoś z tłumu.
Bohatyrowicz Apostoł, ciemne okulary ku sufitowi zwracając, skruszonym głosem prawił:
— Czasowe to straty, marności tego świata, doczesność... znikomość...
A poważny, niemłody Strzałkowski, w długim surducie z samodziału, do siermięgi podobnym, i z myślącemi oczyma śród steranej twarzy, perswadował:
— Cóż robić? Trapić się nie należy, bo i największe trapienie się nic nie pomoże. Pan Korczyński twardy jest i dla biednych ludzi nieubłagliwy, ani słowa... i my jego znamy... ho! ho! dobrze na swoich skórach poznali... Ale słyszę, syna ludzkiego on ma, wilkiem na ludzi niepatrzącego. Może on pośrednikiem pomiędzy ojcem i sąsiadami stanie...
— Pewno! a jakże! To już i ja sam sobie myślałem! — zwolna potwierdził Walenty Bohatyrowicz.
— Już nam pewno potrzeba udania się do niego wypadnie, — mówili inni. — Już inaczej nie będzie, tylko, że jego na jednacza pomiędzy nami a panem Korczyńskim poprosim.
Fabian przeciw temu zamiarowi burzył się i buntował. On nikogo prosić o nic nie będzie, ostatnią krowę sprzeda, a jak Łazarz u bogaczowego progu nie legnie. Ale zakrzyczeli go inni:
— Co masz czuprynę jeżyć, kiedy nie mocen jesteś! — wołali. — Tanio teraz tobie przychodzi groźno stawać, a drogo było do procesu tego sąsiadów nie namawiać, albo lepszego i poczciwszego adwokata naleźć. Sam wszystkich na rzeź wydał, a teraz od jedynego ratunku ubiega!..
Fabiana wymówki te nadewszystko już gryzły.
— Ja siebie winnym nie sądzę! — tłómaczył się nawpół z gniewem, nawpół z płaczem; — nikt złego nie chce. Zamyślałem jaknajlepiej dla powszechności naszej uczynić i Korczyńskiemu za wszystko pomścić. A że mnie zły człowiek oszukał, czy dlatego już na wązkie paski mam być pokrajany?
— Albo to młody pan Korczyński nożem po ciele ci pojedzie? — pokrzykiwali sąsiedzi. — Przed nim i upokorzyć się nie wstyd, bo on biedzie w oczy nie pluje, ludziom życzliwy jest i ludzkiej przyjaźni też szukający.
— Bóg mnie ubij na ciele i na duszy — za głowę chwytając się, wyrzekł Fabian, — jeżeli spodziewałem się, że taki los na mnie padnie i że na starość przemienię się w Joba o miłosierdzie proszącego!
A Apostoł suche ramiona, w grubych rękawach kapoty, ku sufitowi wznosząc, żałośliwie upominał:
— Nie będą synowie pokutować i mrzeć za ojców, ale każdy w swoim grzechu i w swojej pokucie umrze!
Tak, nie poweselnemu trochę, starsi w świetlicy gwarzyli; ale młodzieży, napełniającej ogród i drogę, nie do strapień i smętnych rozmyślań dziś było. Wieczór zbliżał się, nadchodziła pora rozpoczynania tańców, a naprawdę już nawet i nadeszła, bo rzeźwy chłodek wieczoru muskać zaczynał twarze rozgorzałe od jedzenia, rozmów i chychotów; ale zwlekało się to jakoś dla przyczyn różnych. Naprzód, państwo młodzi z asystą długo za obiadem przesiedzieli, bo u początku jego swat wdał się był w długą oracyą, co słów kilka, niby grzmotem, śmiechem przerywaną, a u końca Apostoł wypowiadał bardzo budujące i nabożne modlitwy i upomnienia; potem, muzykantów zwołano do stołu; a teraz, kiedy i muzykanci już podjedli, pierwszy drużbant znowu, niezadowolony widocznie i kwaśny, po drodze się przechadzał, lub pośród niej stawał, ciągle jakby kogoś oczekując i wypatrując, a z nikim, oprócz Domuntów, prawie i mówić nie chcąc.
Z Domuntami widać i dawniej znał się, a teraz to już przyjaźń z nimi zawierał i przed nowymi przyjaciółmi popisywał się też widocznie, bo i swego czarnego źrebca, ze stajni wyprowadziwszy, ze wszystkich stron im prezentował, i złoty zegarek, co kilka minut z kieszeni kamizelki wyjmując, niby która godzina patrzył, i nakoniec, nogę w błyszczącym bucie daleko naprzód wysunąwszy, podjętem z ziemi drewienkiem począł w zębach dłubać, zupełnie tak, jak najpierwsze arystokraty po jedzeniu czynić zwykli. Jakkolwiek wzrost miał dobry i nieskąpo mierzone bary, przy ogromnych Domuntach prawie małym wyglądał, przenosząc ich w zamian o wiele śmiałością i elegancyą.
Przyłączyło się ku nim wkrótce kilku bojaźni nieznających Obuchowiczów, podszedł w kanarkowem ubraniu i z ręką na kłębie opartą Michał Bohatyrowicz z wąsami w górę; zbliżyli się Łozowiccy, a z nimi razem stanął Staniewski o wysokiem czole: i tak może we dwunastu utworzyli pośród drogi wyborową niby gromadę, odgłosami żywej rozmowy w ciche powietrze bijącą.
Za nimi, tuż przy drodze, synowie Fabiana: rudawy i chmurny Adam, rudy, pleczysty i wiecznie śmiejący się Julek, śród tłoku innej młodzieży męzkiej i dziewcząt na oścież i szeroko otwierali salę do tańca. Mieściła się ona w stojącem tuż przy drodze, u krańca ogrodu gumnie. Stuknęły, skrzypnęły, na oścież rozwarły się wrota gumna, z ciemnej głębi jego wy buchnęła na ogród i drogę mocna woń napełniającego torpy (przegrody) zboża. Na ganku słupy, rozdzielające torpy z tokiem do młócki przeznaczonym, młodsi synowie Fabiana wdrapywali się jak wiewiórki, zawieszając na nich dobrze oszklone i ściśle zamknięte latarnie. W głębi toku zasiedli muzykanci, instrumentów swych z przeciągłemi piskami i huczeniami próbujący. Z boku, pomiędzy słupami, wązkie ławki obsiadywać zaczęły podstarzałe kobiety. Środkiem przechadzały się, pod ręce się trzymając, drobne i nieśmiałe Siemaszczanki, na których, pomimo delikatności kształtów i rysów, znać było ubóstwo i pracę. Zresztą wszyscy jeszcze na otwartem powietrzu stali, gdy z pola na drogę skręciły i ku zgromadzeniu dążyć zaczęły dwie postaci: konia i kobiety. Koń był duży, utrzymany dobrze, ale mocno na jednę nogę kulejący; kobieta do szybszego chodu napędzała go wielką gałęzią.
— Jezu! — ozwały się kobiece głosy w gromadce u wrót gumna stojącej, — toż to Jadwiśka! Czy ona rozumu pozbyła się, aby w dzień weselny tak pokazywać się ludziom?
Wysoka, pleczysta, bosa, w krótkiej samodziałowej spódnicy i różowym kaftanie, jeszcze na żniwa sprawionym, z rozczochraną kosą na plecach, Domuntówna kulawego konia gałęzią popędzała i mijała świątecznie ustrojone gromadki, o nic nie dbając. Na kilka pozdrowień i zapytań, przesłanych jej z za płotu i od otwartych wrót gumna, basowym głosem, iść nie przestając, odpowiedziała, że parobek wczoraj najlepszego jej konia skaleczył: więc go dziś sama do konowała zaprowadziła, a teraz ztamtąd wraca. Parobkowi bydlęcia powierzyć nie chciała, bo je gorzej jeszcze-by zmarnował.
— Nu! nu! — wołała, gąłęzią zlekka po bokach konia uderzając.
Jednej z gromadek rzuciła pytanie:
— Czy moje bracia z Siemaszek przyjechali?
Pierwszemu drużbantowi ledwie oczy z głowy nie wyskakiwały, tak patrzył w nią. Widział ją już raz przedtem, ale dziś podobała mu się więcej jeszcze niż wtedy. Obu ramionami uderzył się po bokach, palcami zapstrykał.
— Szyk panna! widać zaraz, że gospodynia zawołana i cenę dobrego zwierzęcia zna! Ot, gdybym ja tego konia z blizkości mógł obejrzeć, zaraz-bym mu co poradził, od wszelkiego konowała lepiej!
Widać było, że aż trząsł się i do panny, i do konia, że bose nogi, rozczochrana kosa i samodziałowa spódnica panny wcale jej w oczach jego ujmy nie czyniły, szacunek, owszem, i szczęśliwą ufność w przymioty jej budząc. Z blizkości jednak ani na nią, ani na jej skaleczonego konia popatrzeć nie mógł, bo z drogi na ścieżkę do jej zagrody wiodącą skręciła. Ktoś zdala ku niej zawołał, pytając: czy na tańce przyjdzie? Odkrzyknęła, że może komu tańce w głowie, ale jej bynajmniej, bo chorego konia dopatrzyć trzeba i przy dziaduniu siedzieć. Z podniesioną głową i wytężonym słuchem Jaśmont odpowiedzi jej wysłuchał, potem, jednę rękę kładąc na ramieniu jednego Domunta, a drugą na drugiego, coś do nich poszeptał, a oni zaraz biegiem puścili się za stryjeczną, i zdala widać było, jak przyjacielsko z dziewczyną za ręce się ściskali, coś jej prawili, o coś prosili, a ona opierała się, przecząco głową trzęsła, nakoniec, znowu ścisnąwszy się z braćmi za ręce, kulawego konia dalej popędziła. Domuntowie zaś, z odkrytemi czuprynami biegiem ku Jaśmontowi wracali, czapkami machając i zdala wołając:
— Przyjdzie! a jakże! ma się rozumieć, że przyjdzie! Nie chciała, mówiła, że dziadunia pilnować musi; ale braci posłuchać musiała i obiecała, że przyjdzie.
Usłyszawszy to, Kaźmirz Jasmont wielką, piegowatą twarz ukontentowaniem rozpromienił i naprzód na złoty zegarek spojrzał, a potem, z kieszeni tużurka skórzaną papierośnicę wydostawszy, stryjecznych Jadwigi papierosami częstował.
W tej samej prawie chwili, z innej już strony, bo od korczyńskiego dworu, nadchodziły dwie kobiety: jedna bardzo wysoka, w czarnej mantyli, z wysokim grzebieniem nad włosami; druga znacznie niższa, w białej sukni z różową opaską.
Witold, który sporej i zaciekawionej gromadce młodzieży z ożywieniem prawił o użyźnianiu przez uprawę łubinu ziemi niemającej pastwisk, spostrzegłszy nadchodzące kobiety, rzucił się ku nim i obie ręce ucałował. Po chwili zjawiła się i Pabianowa, którą dziewczęta z wielkim krzykiem z gumna wywołały, i właśnie już menuetowe swe dygi, o Giecołdach napomykając, przed panną Martą Korczyńską wykonywała.
Działo się to pod samą ścianą gumna, lasem chwastów obrosłą» ku której, ze strony przeciwnej, od Anzelmowej zagrody, posuwała się hałaśliwa i pełna śmiechów gromadka. Była tam panna młoda, ślubną swoją suknią jaśniejąca, i z pomocą męża, jako też kilku dziewcząt i chłopców, gwałtem na wesele swe przywodząca sąsiada Anzelma. Nie miał przyjść wcale, nie mógł dobrowolnie mieszać się w gwary, w hałasy, w tłumliwe gadania; zamknął się był nawet w swoim przeciwku: ale go tam szarańcza weselna opadła, pod przewodnictwem panny młodej, która pierwsza przez otwarte okno do wnętrza przeciwka wskoczyła. Dopoty go hrabią, mrukiem, gardzicielem i tetrykiem przezywali, dopóty prosili i piekielnie nad samemi uszami hałasowali, dopóki nie zgodził się pójść z nimi na godzinkę, na jednę godzinkę, byle państwu młodym tej ubligi nie uczynić, że blizki krewny i najbliższy sąsiad, weselnemi godami ich wzgardził. Tyle tylko uprosił sobie, że pozwolili mu nowe buty wdziać i czarnym krawatem kołnierz codziennej koszuli obwiązać. Teraz już nie opierał się, tylko, wielkiej baraniej czapki co moment przed znajomymi uchylając, ze zmąconym wzrokiem i cierpiącym uśmiechem szedł tam, dokąd go Elżusia z jednej strony, a Franuś z drugiej, pod ramiona wiedli.
Wtem, gwałtownym prawie ruchem, ramiona swe uwolnił i ściślej jeszcze otulając się kapotą, z oczami w jeden punkt wlepionemi ku ścianie gumna cofać się zaczął, aż plecami oparł się o nią, po kolana prawie w wysokich chwastach stając. Zobaczył Martę, która spostrzegła go także i, kilka jeszcze szerokich kroków uczyniwszy, stanęła. W czarnej spódnicy i mantyli, z liliową kokardą u szyi, trochę przygarbiona, jak ciężki słup, z podaną naprzód małą, żółtą, pomarszczoną twarzą, przed nim stanęła.
Rozswawolona, gromadka, z panią młodą na czele, dokazawszy swego, pierzchnęła w strony różne; oni zaś przez całą minutę na siebie patrzyli. Anzelm, zwolna czapkę nad głową podnosząc, przyciszonym i bardzo zająkliwym głosem zaczął:
— Kopa lat... ko...ko...pa... lat...
A ona także zaczęła:
— Góra z górą... góra z górą...
I wyciągnęła ku niemu swoję dużą, ciemną rękę, którą on powolnym ruchem ujął i w obu dłoniach zatrzymał. Znów, milcząc, na siebie patrzyli; jej broda i dolna warga trząść się zaczęła, on głową zwolna kołysał.
— Dwadzieścia trzy lata,.. dwadzieścia trzy lata... — mówiła.
A on, w skupionej, jakby osłupiałej kontemplacyi pogrążony, oczu z niej nie spuszczając, zaczął:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór...
Urwał, mocniej głową wstrząsnął, kędyś w bok spojrzał. Ona zarumieniła się tak, jak to w czasie poranku bywać musiało, lecz nagle, jakby otrzeźwiawszy, zaśmiała się:
— A pan Anzelm może myśli, że nie postarzał? Oj, oj! Wieczny śmiech! Nie my jedne starzejemy...
— Wyrwał się z toni wspomnień, w którą go pogrążał widok tej kobiety, rękę jej ze swoich rąk wypuścił i z uśmiechem zażartował:
— Słusznie! A jakże! Starość grubijanka: nikogo nie zdobi...
Nie zauważyli, że obstąpiło ich kilku starszych bohatyrowieckich gospodarzy, którzy Martę niegdyś znali i ku niej szli z powitaniem. Każdy jej przypominał, jak niegdyś ją w Korczynie widywał; jeden nad długością ubiegłego czasu zastanawiał się; drugi chciał wiedzieć, czy pamięta brata jego, który podówczas kędyś daleko i na zawsze z okolicy wywędrował; trzeci, najstarszy, zcicha coś prawił o swoim synu, o panu Andrzeju Korczyńskim i ruchami głowy na zaniemeński bór ukazywał. Ona wszystkim ściskała ręce, wszystko pamiętała i razem ze wszystkimi głową trzęsła, powtarzając:
— Stare czasy! stare czasy!
Potem, przez Fabianową zapraszana, do gumna weszła i tam także pośród siedzących na ławie niewiast sporo dawnych i dawno niewidzianych znajomych swoich ujrzała. Rzuciła się ku niej, w jasne barwy dnia tego ubrana, Starzyńska i wpół z płaczem, wpół ze śmiechem swego pierwszego nieboszczyka przypominać jej zaczęła; podeszła Walentowa i oświadczyła swą dobrą o tem pamięć, że panna Marta niegdyś, w onych starych i inszych, wcale inszych niż teraźniejsze, czasach, troje jej dzieci czytania i pisania nauczyła; zbliżyła się też i Giecołdowa, rękomendując się jako dzierżawczyni sąsiedniego folwarku i papierosami ją traktując; inne wypowiadały zdziwienie, że ją tu widzą... Ona, wszystkie powitawszy, na ławie pomiędzy niemi zasiadła, dziwiącym się, odpowiadając:
— A. cóż robić? moje panie! co robić? Nie chciało się kurze na wesele, ale musiała...
Koncept ten wywołał ogólną wesołość i poufałość. O! ona wiedziała, jak z tymi ludźmi mówić i mówić tak lubiła. Siedziała między nimi, o sprawach tyczących się wesela i gospodarstwa rozmawiała, jakby odmłodzona, choć przygarbiona, wesoła jak nigdy, choć trochę zmieszana, wilgotnym wzrokiem po otaczających ją postaciach i twarzach wodząc...
Naprzeciw niej Witold, posiadający tu znajomości bez liku, Marynię Kirlankę zaznajamiał z Siemaszczankami, które, trzymając się pod ręce, nową znajomość z widoczną radością zawiązywały. Młodziutka panienka, w tym samym stroju, w jakim była na wielkim obiedzie w Korczynie, wyglądała zawsze na przedziwnie świeżą różę polną i, uszczęśliwiona spoczywającym na niej wzrokiem przyjaciela, obecnością jego ośmielona, serdecznie obie ręce do nowych towarzyszek wyciągała.
Tymczasem, na słupach wznoszących się nad tokiem, Julek świece w latarniach zapalił. Przy tem świetle ukazały się w cieniu torpy pełne zboża i wązkie pomiędzy niemi uliczki, dokoła zaś gumna wrzało. Słońce za bór już zapadło. W szarej godzinie, za rzadkiemi ogrodami, Niemen tu i owdzie srebrnie połyskiwał. Po ogrodach, trawach, gajach toczyły się męzkie i kobiece głosy, pojedynczo, chórem, wstydliwie, to niecierpliwie wołające:
— Panie Jaśmont! Jaśmont! panie Kaźmirzu! Kaziu! Panie. Jaśmont! Jaś-mont! Jaś-mont!
Nic już innego prócz tego nazwiska przez kilka minut słychać nie było. Najruchliwsza swania w rozpaczy drogą biegła.
— Bo to — wołała — niewiadomo, czy na pogrzeb, czy na wesele ludzie przyjechali. Owszem, kiedy na Jadwiśkę czeka, to, niech sobie do niej idzie, ale wprzód, jak drużbantowi przynależy, tańce niech rozpocznie... Panie Jaśmont! Gdzież on przepadł? Panie Jaś-mont! Jaśmont! Jaśmont!
Nie przepadł, tylko, aż dotąd przechadzając się po drodze ze stryjecznymi Jadwigi, rozmawiał, i z rozmowy tej widać zadowolonym się uczuł, bo, zewsząd wykrzykiwane nazwisko swe usłyszawszy, papierosa na ziemię rzucił, nogą go zadeptał, i ze swanią, u rękawa jego uczepioną, w wesołych podskokach do gumna wpadł. Tu, bystro wśród obecnych rozejrzawszy się, przed pierwszą drużką — jak to obowiązkiem jego było — stanął i do tańca ją zaprosił, a gdy ona, na znak przyzwolenia, lekko mu się odkłoniła, ku muzykantom rękę wyciągnął i huknął:
— Zaniewscy! Rznijcie!
Muzyka skoczną polkę zagrała; tańce, od godziny już niecierpliwie oczekiwane, rozpoczęto. Na toku wirowało par ze dwadzieścia, to jednocześnie, to, gdy ścisk zbyt wielkim się stawał, po kilka i kilkanaście. Witold, w roli drugiego drużbanta, naprzód pannę młodą do tańca zaprosił; Elżusia zaś z ukontentowaniem z ławki poskoczyła i, rękę na ramieniu mu składając, głośno go upominała:
— Bardzo słusznie! tylko niech pan długo tańczy i dobrzeć trzęsie, bo ja inaczej nie lubię!
Marynia Kirlanka dostała się jednemu z młodych Siemaszków, a małe Siemaszczanki porwane zostały przez ogromnych Domuntów, co widząc, podżyłe niewiasty na ławach chychotac zaczęły i dzielić się uwagą, że Domuntowie z dzbankami po wodę poszli. Zresztą, pary zmieniały się i dobierały coraz inaczej. Niektórzy z kawalerów mieli na rękach glansowane lub bawełniane rękawiczki; ci zaś, liczniejsi, którzy ich nie mieli, przed rozpoczęciem tańca chustkami poowijali sobie rękę, w której spoczywać miała ręka ich tancerki. Wszyscy po przetańczeniu tancerki swoje ku ławom i stołkom, albo przynajmniej ku ścianom, przyprowadzali i na podziękowanie składali przed niemi grzeczne ukłony.
Nie przesadzały dziewczęta, opowiadając, że Kaźmirz Jaśmont ładnie tańczy. Istotnie, tancerz był z niego ochoczy i zgrabny, dla tancerek nadzwyczaj dworny, i wszyscy tam prawie poruszali się gibko, raźno, z wielką na boki wspołtancerzy uwagą, tancerkami jak piórkami wywijając, a przytupując tak często i gromko, że pod ich stopami tok odzywał się grzmotem. Gadań też, śmiechów, konceptów, na ławach i w tłumie, otwarte wrota stodoły zalegającym, było nie mało. Raz, Adam, który nie tańczył, ale, u samych drzwi stojąc, z pod brwi, jak zawsze schmurzonych, często ku latarniom wzrokiem rzucał i na wszystko, co działo się w gumnie, pilną uwagę dawał, wyprostował się i, z gniewu zaczerwieniony, głośno krzyknął:
— Bardzo przepraszam, ale kto tam jest taki dureń, że w gumnie papirosa pali?
Pomiędzy niewiastami objawił się na te słowa ruch wstydliwy i ironiczny. Żółta iskra, która zza rozmiotanych sukni tancerek przed Adamem była błysnęła, zgasła, a z przeciwnej strony, rozchychotany głos Starzyńskiej rzucił odpowiedź:
— Dobrze. Bo to pani Giecołdowa papirosa zapaliła...
Na to znowu podniósł się i zagrzmiał chór śmiechów kobiecych i męzkich, a niezmieszany bynajmniej Adam, wcale nie pocichu, zdanie swe o zdarzeniu wypowiadał:
— Bo niechaj baba w gumnie nie smali! Hrabinia!
Kiedy zaś polkę zastąpił kontredans, tańczony skocznym, przyśpieszonym krokiem, jedni z mężczyzn w balansach szeroko ramiona rozstawiali i, na środek toku wybiegając, pilnie przyglądali się swoim nogom, inni zaś, do których pierwszy drużbant należał, zachowywali całą powagę i gracyą tańcowi temu właściwą, ale po ukończeniu ostatniej jego figury, jakby kajdany z nóg pozrzucali, w tak siarczystą puścili się galopadę.
Nie przerwał jej, lecz tylko nieco ją zmącił, przeraźliwy pisk psa, który, okrutnie przez kogoś nadeptany, wymykał się z pośród tłumu, i naprzeciw którego, tłum rozpychając, biegł wielki, zwykle powolny lulek, aż pośpiesznie na ręce go schwycił. W tańcach Julek udziału nie brał. Gdzie mu tam było, leniwemu i gapiowatemu, puszczać się w ścisk i skoki! Stał tylko u drzwi, i, to na latarnie, to na tańczących patrząc, białe zęby w nieustającym uśmiechu pokazywał, na Sargasa, który u nóg mu się tulił, czasem mrugając, jakby, pocieszał go i upewniał, że zaraz to wszystko się skończy, a oni znowu we dwóch na Niemen pójdą. Teraz, sporego kundla z pod nóg tańczącym wychwyciwszy, bez uśmiechu już, owszem, gęsto obrosłą twarzą do jego czarnej sierści żałośnie się przytulając, wyszedł z gumna i już nie ukazał się tam więcej.
Tymczasem już Władysław, czy, jak go tu nazywano, Ładyś, Osipowicz, ten, co miał włosy jak krucze skrzydła czarne i u skroni rozpostarte, z ramieniem do objęcia błękitnookiej Cecylki Staniewskiej już przygotowanem, niecierpliwie zawołał:
— Zaniewscy! do roboty! Polkę grajcie!
Polki tej Justyna już nie tańczyła. Wypadkiem, sprowadzonym przez ruchliwość tłumu, znalazła się za ławą i rzędem obsiadujących ją kobiet, w znajdującej się pomiędzy torpami krótkiej, cienistej uliczce. Na drewnianych słupach wiszące latarnie rzucały tu trochę tylko słabego światła, z torpów bił zapach uschłych ziół i kłosów. Justyna głowę, ubraną w grona jarzębiu, o puszystą i wonną ścianę zeschłego zboża oparła i w zamyśleniu przed siebie patrzyła. Czy zdawała sobie jasną sprawę z przyczyn głębokiego wzruszenia, którem przejmował ją widok tego mrowiącego się przed nią ludu? Zapewne; gdyby przed kilku jeszcze miesiącami znalazła się tutaj, uczułaby się nieznaną pośród nieznanych, zmieszaną, obojętną, może znudzoną. Dlaczegóż teraz serce jej uderzało mocno, prędko, przyjaźnie? Dlaczego?
Boże! przychodziż czasem chwila, w której z dna duszy ludzkiej podnosi się to, co natura na niem posiała i co czekało tylko promienia, powiewu, aby uróść w kwiat, kłos, albo strzałę. Promień ten, powiew, może nie przybyć, i wówczas człowiek kładzie się do mogiły, samym sobą nie stawszy się nigdy. Ku niej one przybyły. Z gorzkiego morza cierpień wynurzyła się wtedy, gdy wśród zbóż i bławatków, po raz pierwszy ujrzała ochoczego oracza i jego błękitne oczy, utkwione w nią z tajoną, nieśmiałą tkliwością. Przypomniały się jej teraz złote łany, pośród których, w upalny dzień lipcowy, sierp z jego ręki przyjęła, i szybkie jak błyskawica wspomnienie zaniosło ją z tego tłumu w głębie zaniemenskiego boru, na mogiłę, w tej nocnej porze grubym zmrokiem obleczoną. Zdało się jej, że to, co teraz czuła, ztamtąd podówczas w sobie przyniosła, że tych uczuć, których doznała tam, i tu doznawała — to jedno. Wszystko, co w dniach ostatnich usłyszała z płomiennych ust Witolda i co w samotnych godzinach przedumała sama, jednym także strumieniem myśli głowę jej przepływało: i przypomniała sobie jasno, wyraźnie przypominała ów sen swój, czy owo marzenie, w którem zapaloną lampą świeciła z góry tym domostwom i tym ludziom, a promienie jej lampy nićmi światła ślizgały się po dachach, ścieżkach, płotkach, szerokich polach, o starożytny grobowiec, o dwór korczyński, o leśną mogiłę zaczepiając i wszystkie te ułamki jednej całości jakoby w łańcuch wiążąc. Jakaś niby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, na czoło płomień, a w oczy wilgoć rzucając. Wtem tuż przy sobie usłyszała głos przyciszony i nieśmiały, który przemówił;
— Dziesięć lat krócej żyć obciąłbym, byle wiedzieć o czem pani tak zamyśliła się w tym momencie?
Jan Bohatyrowicz nie tańczył dotąd wcale. Do pocztu drużbantów należał; jednak ani wystroił się po weselnemu, ani wesołości najmniejszej nie okazywał. Krótką siermiężkę swoję, zielonemi taśmami ozdobioną, przywdział, białym muślinem kołnierz cienkiej koszuli przewiązał, i wcale nie zdawał się dbać o to, co tam ludzie o jego odzieniu i zasępieniu myśleć lub mówić będą. Wyglądał tak, jakby mu coś potajemnego serce zjadało. Ledwie przywitał się z tym i owym; od początku tańców w kącie przy muzykantach stał, z ramionami u piersi skrzyżowanemi i poprzeczną zmarszczką na czole. Niekiedy tylko na tańczący tłum spoglądał, kogoś w nim upatrując, i wtedy oczy błyskawicami mu połyskiwały; zresztą, pannom, które go kilka razy zaczepiły, oburkliwie i nawet trochę ironicznie odpowiadał, od rówieśników usuwał się jak od ognia; matki, przemocą go do tańca ciągnącej, naprzód prosił, aby mu pokój dała, a potem, wprost ją ofuknął. Nikt mu też nie dokuczał, ani go nie niepokoił; ludzi było wielu i bez jednego łatwo wszyscy obejść się mogli.
Jednak tu i owdzie o nim gadano. Podstarzałe kobiety szczególniej w pochmurności jego węszyły jakąś niezwykłą historyą. Jadwiśka Domuntówna na wesele nie przychodzi... Janek tak wygląda, jakgdyby wczoraj ojca i matkę pochował... Widać pokłócili się z sobą, a może też wszystko pomiędzy nimi już i rozerwane. Z drugiej strony, co się tam miało rozrywać, kiedy podobno nic jak się należy związanem jeszcze nie było? O zaręczynach nikt nie słyszał, tyle tylko, że tam jego stryjaszek i jej dziadunio, jeszcze kiedy przytomniejszym niż teraz był, pomiędzy sobą to małżeństwo układali. Może on i dla inszej przyczyny pokazuje się takim sępem? Może u nich melancholia i tetryctwo w rodzie? Nieboszczyk jego ojciec taki był zawsze pogrążony w sobie i mrukowaty; stryj na ciężką chandrę w kwiecie lat swoich zapadł, a obaj górnie zawsze myśleli, przez co Jerzy zginął marnie, a Anzelm też niezupełnie po ludzku życie strawił. Może Janek przyrodził się do ojca i stryja? Zawsze wesoły bywał, do tańca i do różańca stający, osobliwie też w śpiewaniu prześcigał wszystkich. Ale do pory dzban wodę nosi i na każdego taki moment przyjść musi, w którym prawdziwe jego przyrodzenie na wierzch wyłazi. Przyrodzenie, gdybyś i widłami odpychał, powraca. Widać, że i on taki sam będzie pogrążony w sobie i górnie myślący, jakimi byli jego ojciec i stryj...
Przyszła jednak chwila, w której Jan, wzrokiem ku uliczce pomiędzy torpami rzuciwszy, oczami błysnął, pomiędzy ławą a ścianą przesunął się, w przyćmionej jej głębi się znalazł i nad głową Justyny nieśmiało, zcicha wymówił:
— Pani zapytuje dla jakiej przyczyny ja markotny jestem i nie tańczę? Przed panią jedną to wypowiem, że podczas taka e wątpliwości mnie oblegają, że ni to żywy, ni to umarły chodzę i na dnie Niemna prawie wołałbym leżeć, niż z takiemi wątpliwościami żyć...
Justyna cichych tych słów słuchała z pochyloną głową i, jak najprostsza wiejska dziewczyna, ze zbożowej ściany, do której się przycisnęła, długie słomy i kruche źdźbła usłych ziół wywlekała. Czuła, że głowę jej płomieniem ogarnia wzrok uporczywy i namiętny, i słyszała szept cichszy jeszcze niż przedtem:
— Cudnie te jarzębiny czarne włoski pani ubierają i sukienka ta sama, która była pod ten czas, jak spoólnie jeździliśmy na Mogiłę?
Chwilę milczał, a potem poprosił:
— Żebym ja mógł jednę gałązkę tej jarzębiny dostać... zdaję się, że już i przez to szczęśliwy byłbym!
Szybkim ruchem ponsowe grono od białego stanika odpięła i, podając mu je, głowę podniosła. Kilka sekund patrzyli na siebie, oboje spłonieni i prawie drżący... Potem on, gestem namiętnej radości włosy z czoła odrzuciwszy, gałązkę jarzębiny u guzika siermiężki umieścił.
W tem u wrót gumna zrobił się ruch niezwykły: rozstępowano się tam przed kimś, kogoś witano. Muzyka grać przestała; Kaźmirz Jaśmont w posuwistych podskokach ku wrotom pobiegł; za nim skoczyli Domuntowie i kilka dziewcząt pośpieszyło. Na salę tańców weszła Domuntówna, ale Domuntówna w metamorfozie. Kto ją przedtem bosą, rozczochraną i kulawego konia pędzącą widział, z trudnością teraz poznawał. Suknię miała amarantową, obfitemi draperyami obwieszoną, z tyłu w ogromną turniurę zaopatrzoną. Było to arcydzieło krawca z najbliższego miasteczka, w którem też zapewne kupiła wielkie złote liście z pozłacanego papieru, przystrajające jej wysoko spiętrzone i od pomady świecące się włosy. Na rękach miała biała rękawiczki, w ręku papierowy wachlarz, malowany, a od całej jej osoby biły błyski złoto i srebro udających szpilek, kolczyków, bransolet. Szła wyprostowana, bardzo utwarzy czerwona, śmiała, lecz ponura. Dziadunio, w śnieżnej kapocie, we wrotach gumna przez Witolda i kilku innych ludzi otoczony i zatrzymany został, a ona, zaledwie parę kroków na toku uczyniła, spostrzegła dwie osoby: pannę i kawalera, w cienistej pomiędzy torpami uliczki wychylających się pod światło latarni. Stali bardzo blizko siebie; panna jarzębiny miała na głowie, a kawaler — w pętlicy ubrania. Widok ten niby pięścią w pierś jej uderzył; wydęła usta, a pod sobolowemi brwiami szafir jej oczu roziskrzył się i naokół gniewne błyskawice cisnął.
We wrotach rozlegały się wesołe śmiechy. Dziadunio uporczywie Witolda Korczyńskiego za ojca jego, Benedykta, poczytywał, a o dziadku, Stanisławie, mówił jak o obecnie żyjącym dziedzicu Korczyna. Że pradziad Dominik już nie żył, o tem pamiętał, a wywijając w górze zeschłym palcem, z łuną radości na wyłysiałem czole, wspominał:
— Dobry był z pana Dominika kompan... o! dobry...pamiętam... jakeśmy razem w trzydziestym i pierwszym roku...
Witold go u ściany na stołku sadzał i, sam przy nim siadając, chciwie o stare historye prosił. Z drugiej strony, szczupłą postać staruszka, klęcząc w trawach, obejmowała Marynia Kirlanka, a kilku stojących obok młodych ludzi rozważało: co też tak ciekawego być może w gadaniu człowieka, który, jeżeli nie cały rozum, to przynajmniej dobrą jego połowę postradał...
— Żeby tylko ktokolwiek Pacenki nie wspomniał, bo zaraz sfiksuje... — zcicha mówili.
A w gumnie ukazanie się Jadwigi wywołało różne wrażenia. Niektóre z kobiet usta pootwierały, dziwiąc się jej strojowi. Aż w oczach miga, tak się bogato wystroiła. Wiadomo, aktorka. Wśród męzkiej młodzieży powstały chychoty.
— Żeby Julkowego Sargasa z tyłu jej, na tej poduszce położyć, toby się zmieścił!
— Złotnych liści we włosy nakładła, i myśli, że pięknie! A to czysta trumna, galonami przyozdobiona!
Ale dziewczęta wcale inaczej o stroju aktorki myślały. Najwięcej je uderzał i zachwycał wachlarz. Małe Siemaszczanki, trzymając się pod ręce, dokoła wspaniałej panny krążyły, przeciągłe okrzyki wydając.
— Jezu! otoż śliczne róże na tym wachlarzu! A te złotne liście zupełnie takie, jak w Łunnie u Matki Boskiej na ołtarzu...
Jadwigę te oględziny i dziwowania się niecierpliwiły. Wcale nie dla tych sroczek mordowała się nad strojem przez dwie godziny, a ten, dla kogo to czyniła, stał tam ciągle przy tej... w jarzębinach... Rozgniewanym wzrokiem na sukienki w błękitne i białe paski rzuciła.
— Dziwowało ciało, czego nie widziało! — sarknęła. — Proszę mi pozwolić przejść, bo z braćmi przywitać się muszę...
Razem z braćmi, którzy ją otoczyli, stanął przy niej Kaźmirz Jaśmont, a że już raz gdzieś u znajomych widzieli się i rozmawiali z sobą, tedy śmiele przemawiać do niej zaczął.
Od braci już słyszała Jadwiga i z czułych wejrzeń, które rzucał na nią, miarkować zaczęła, o czem myślał Jaśmont. Więc, szybko wzrokiem ku Janowi rzuciwszy, rozweseliła się nagle i dla Kaźmirza uprzejmą się stała. Kiedy tak, to tak! Niechże widzi, że i ją Bóg i ludzie jeszcze nie opuścili! Bardzo układnie i dobranemi wyrazami mówić zaczęła, że smętnie jest, iż lato kończy się, a zaczyna się zima, bo choć letnią porą roboty dużo, ale też i przyjemności więcej, a zimową pora nadmiar ją smętek jakiś opada... Na co Jaśmont poważnie odpowiedział, jako wszystkie czasy mają swój czas, a w dekretach boskich tak zapisano, aby była pora urodzenia i pora umarcia, pora cieszenia się i pora smęcenia. Potem znagła jej zapytał: czy da wiarę, że ona jemu aż trzy razy śniła się w tym tygodniu? Jadwiga o tem wątpiła, bo gdyby z panem Jaśmontem dobrze znajomą była, to co innego, ale trudno kogoś śnić, tak mało znając. Jaśmont wtedy cicho szepnął:
— Co kto miłuje, to i we śnie czuje... A co się tycze małej znajomości, to bynajmniej! bo ja panny Jadwigi wszystkie tajemnice wiem i w serduszku pani jak w otwartej książce czytam...
Zaczął jej znowu coś zcicha mówić, a oczami rzucał w stronę, gdzie stał Janek; ona zaś zaczerwieniła się jeszcze mocniej, zaśmiała się głośno i głośno też odpowiedziała:
— Niech pan będzie upewniony, że ja o tę osobę tak dbam jak pies o piątą nogę!
Wtedy już i z braćmi i z niektóremi dziewczętami w głośną rozmowę się wdała, i tylko bacznie na nią patrząc, odkryć było można, że wrzała wewnątrz, a zanosząc się czasem od śmiechu, końcem wachlarza to jednę, to drugą powiekę przyciskała, oczy zaś jej tak błyszczały, że Jaśmont je porównywał do bryliantów ognie sypiących, i naprawdę zapatrzył się w nie z upodobaniem szczerem i wielkiem. Tańczyć nie chciała i długo opierała się namowom braci i konkurenta; jednak rozmyśliła się i przyrzekła, że raz zatańczy, ale chyba krakowiaka, więcej nic, jednego tylko krakowiaka. Wprzód jednak zobaczy co dziadunio robi i czy mu czego nie potrzeba... Wyszła przed wrota, a Jaśmont, pochwyciwszy Witolda za ramię, do ucha mu szeptał:
— Niech pan będzie tak łaskaw i z panną Domuntówną w drugiej parze do krakowiaka stanie, bo ja z pierwszą panną drużką w pierwszej parze muszę...
Potem wpadł do gumna i zakręcił się na toku, wołając:
— Niechaj do tańca grają, już się nogi zwijają! Krakowiaka, Zaniewscy!
Zaniewscy, po półgodzinnym odpoczynku, na całe gumno zahuczeli raźnym krakowiakiem; ale tańczyć go nie zaraz zaczęto, bo nie wszyscy taniec ten umieli, więc pary dobierały się z niejaką trudnością. Nakoniec dobrało się ich dwanaście, z pierwszym drużbantem na czele, który wołałby z Domuntówną, ale przez uszanowanie dla zwyczaju i osoby z pierwszą drużką przodem pomknął, a wszyscy za nimi w podskokach biegli, głośne hołubce wybijając, i zgrabnie, gibko wyginając się w strony obie.
Justyna niczem szczególnem nie wyróżniała się z grona tancerek. Mniej piękna od kruczowłosej Osipowiczówny, od Antolki i Siemaszczanek zgrabniejszą nie była, ale miała w tańcu większą niż one powagę i gracyą. Więc, lekko na ramieniu tancerza zwieszona, z półuśmiechem na pensowych ustach, jak łabędź płynęła przodem korowodu, a widzowie, dokoła stojący i siedzący, patrząc na nią, głowami kiwali i szeptali, że z tak piękną panną miło-by było tańczyć do końca świata. Ale najuporczywiej i coraz ogniściej z nad rzędu kornetów i czepków ścigał ją wzrokiem Janek coraz rozkoszniej uśmiechać się zaczynał, niecierpliwą stopą parę razy o tok uderzył, aż do kieszeni siermiężki sięgnął, bawełniane rękawiczki pośpiesznie na ręce włożył i przez obsiadujące ławę niewiasty przeskoczył. Na ławie powstał krzyk i pisk; łokciami jego, a uchowaj Boże! i nogą może, zaczepiony czepek Giecołdowej na ucho jej się zsunął, co dzierżawczynię bardzo rozgniewało, a u jej sąsiadek wywołało głośne współubolewanie i tajemne śmiechy. Ale on, na zostawione za sobą miny i gniewy wcale się nie oglądając, parze tańcowi przodującej drogę zabiegł, rozgłośnie w dłonie uderzył i na całe gumno zawołał:
Klaskanego!
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza, więc tancerze natychmiast w tył się cofać zaczęli i obejmować panny za nimi się znajdujące, a tancerka z pierwszej pary, jak ptak lekki i szczęśliwy, ze wzniesionemi ku niemu oczyma, na ramię Jana spłynęła. On, poraz pierwszy kibić jej obejmując, ukropem na twarzy się oblał i wzrokiem w górę rzucił, lecz potem, jakby radością i dumą szalony, z głośnym hołubcem nad ziemię się porwał i, z ramieniem nieco podniesionem w górę, a twarzą ku twarzy tancerki schyloną, szumnie i dumnie dokoła toku taneczny korowód prowadził.
— No! choć raz pięty do tańca poruszył! — zawołano w tłumie.
On zaś, w tem miejscu, gdzie muzykanci siedzieli, stanął, inne pary zatrzymał i pięknym głosem, nietylko na całe gumno, ale na ogród, drogę i szerokie pole, zaśpiewał:

Świeci księżyc, świeci
Około północy;
Ciebie przestać kochać
Nie jest w mojej mocy!

Ten przyśpiewek, poprostu, zachwycił wszystkich, szczególniej kobiety; aż w dłonie uderzyły i chychotały z uwielbienia. Póki dął się, to dął, ale jak przestał, to już go nikt nie prześcignie, nawet pan Jaśmont, który ślicznie tańczy i jeszcze śliczniej mówi, do śpiewania wszakże to już bynajmniej nie zdatny. Jednak pierwszy drużbant, czy to ambicyą powodowany, czy dla rozweselenia Jadwigi, która, nadęta i jak nieżywa, poruszała się przy nim, na tem polu także popisać się spróbował. Po kilku zwrotach tańca z kolei jak wryty stanął i bardzo cienkim dyszkantem, nie zupełnie na notę krakowiaka, zaśpiewał:

Powierzchowmość często myli,
Szczególniej kobiety;
Chociaż oczko łzą umili,
Lecz serce... niestety!

I niepotrzebnie z Jankiem w zapasy wchodził, bo pokazało się, że nie miał z czem popisywać się; i przyśpiewek niestosowny wynalazł, i w słuchaczach obudził zdziwienie: jakim sposobem tak duży mężczyzna, mógł taki cienki głos z siebie dobywać? Wzamian kruczowłosy Osipowicz z błękitnooką Cecylką Staniewską, jakby umyślnie przed matką jej stanąwszy, prawie tak pięknie jak Janek zaśpiewał:

Koło domu steczka;
Chowaj, matko, pieska:
Masz córeczkę ładną,
To ci ją ukradną!

I ogromny Domunt, znowu z malutką Siemaszczanką, raczej gromko niż melodyjnie huknął:

Za rzeką, za Niemnem, kukaweczka kuka;
Mam tego za dudka, kto posażnej szuka!

Ale krakowiak już się kończył, i inni, choćby chcieli, do śpiewania nie mieli czasu. A tylko Janek jeszcze, jak do przyśpiewko w hasło dał, tak je i zakończył, nie w porę nawet, bo przed samym końcem tańca, krótko, lecz dobitnie, zaśpiewał:

Najpierwsze kochanie kiedy serce chwyci,
Radością i smętkiem dosyć je nasyci!

Poczem zaraz, tancerkę swoję jak piórko dokoła siebie okręcił i, na jedno kolano przed nią przypadając, rękę jej do ust przycisnął.
I w tem jeszcze starszy drużbant chciał go naśladować, ale nie mógł; bo Jadwiga gwałtownie ręce swe mu odebrała i, nie czekając, aby ją, jak to uczynili wszyscy, ku siedzeniu jakiemu odprowadził, ze wzdętą piersią i roziskrzonemi oczyma, ponura i groźna, plecami odwróciła się do niego i z gumna wyszła. Wychodząc, niby burza, oddychała głośno, łokciami i piersią ludzi roztrącała, a wzrokiem ścigała wychodzącą też na otwarte powietrze parę. Ścigała ją wzrokiem i dobrze widziała jak w jarzębiny ubrana głowa panny, w szczęśliwem niby zapomnieniu, pochylała się ku ramieniu kawalera, który, z jarzębiną u szarej siermiężki, a twarzą w płomieniach, wciąż coś do niej mówił...
Muzyka grać przestała; młodzież, zmęczona i zarazem rozhulana, rozsypała się pod otwartem niebem, na którem gwiazdy przygasać zaczynały przed wschodzącym u dalekiego skrętu rzeki, jakby z jej toni wyłaniającym się, ogromnym, jaskrawym księżycem. Część młodzieży z pozapalanemi papierosami wyszła na pole, ale więcej było takich, którzy, wyrzekając się przyjemności palenia, w blizkości gumna pozostali, pojedynczemi parami rozpraszając się po ogrodzie, zielonej uliczce i śliwowym gaju.
Gwar przycichł, rozmowy stały się cichszemi, gdzieniegdzie były zupełnie ciche... Pod blednącemi gwiazdami skrzydło Erosa, wonią mirtu napojone, łagodnie muskało te głowy, tańcem i śpiewem rozgrzane.
Pod ścianą gumna na stosie belek i po kolana w chwastach siedząca para szeptała:
— Jak Boga kocham — mówił mężczyzna, — stryj i brat nadaremnie lękają się i młodemi twemi latami mnie od szczęścia odgradzają. Czy ja zwierz jestem, albo barbarzyniec, abym pracą nad siły kochanej kobiety zdrowie nadwerężał? Toż i u brata rączek na krzyż nie składasz, a w mężowskim domu, więcej pracować ci nie przyjdzie: na to przysięgam! Służącą wezmę, sam sobie ręce mozołami okryję, a Antolka przy mnie zbytecznych męczarni nie dozna... Czy Antolka temu wierzy i moję stronę trzyma? czy też mam, nieszczęśliwy, długo jeszcze sierotą żyć na tym świecie?
Szept kobiecy odpowiedział:
— Pan Michał wie, że ja od stryja i brata zależę. Om mnie wyhodowali, nijakiej krzywdy nigdy nie czynili: przeciwnie, zawsze od nich dobroci i przyjaźni doświadczałam... Co oni zechcą, tego i ja zechcę; jak każą, tak ja postąpię...
— Dobrze! owszem! już Antolki nie namawiam, aby przeciwko stryjowi i bratu sępem stawała... Ale już chciałbym raz się dowiedzieć, już raz chciałbym tę pewność mieć, że Antolka sama jest za mną...
I jeszcze ciszej pytał:
— Czy Antolka czuje kiedy, że miłość w serduszku mruczy i spać, jak potrzeba, nie daje, mój obraz przed oczyma stawiąc?
Niewiadomo jaka była odpowiedź, ale zapewne pomyślna, bo szept męzki śmielszym stał się i nalegającym.
— Gołąbek nawet samiczkę w dzióbek bodzie, kochanie jej chcąc pokazać! Czyż mnie tyle nawet nie wolno, co gołębiowi? Jak cudzemu mnie przy Antolce siedzieć wolno, ale głodno!
Pod świrnem zaś świeciła biała suknia, a obok niej wysmukły młodzieniec zcicha przemawiał:
— Tak, moja droga Maryniu, wyjadę ztąd pełen szczęścia, że cię znalazłem taką, o jakiej marzyłem: prostą, skromną, pracującą, zdolną zrozumieć i ukochać zadania, które kobieta oświecona i szlachetna dziś pełnić powinna...
— Kiedyż ja, Widziu, tak mało oświeconą jestem, tak mało jeszcze, wiem i umiem...
— Prawda, że wiele jeszcze uczyć się musisz, ale nietylko z książek... od życia i od ludzi także, i najwięcej... Ludzi kochaj, ludzi badaj, z ludźmi żyj...
— A jak odjedziesz, czy napiszesz kiedy do mnie? Czy kiedy przyślesz mi jaką książkę?
— Będę pisał, będę ci książki przysyłał, i ani przez jeden dzień nie zapomnę o tobie, moja ty najmilsza i najlepsza! A gdy już na zawsze wrócę i w Korczynie zamieszkam, wtedy już nigdy rozstawać się nie będziemy, ale zawsze razem, dla naszych drogich idei walczyć i pracować. Czy dobrze, Maryniu? Czy chcesz tego? Dobrze?
U białej sukni dwie splecione ręce gestem zachwycenia wzniosły się w górę.
— O, Widziu, Widziu! ty mi niebo na ziemi ukazujesz, i czuję sama, wiem, że na nie zapracować, zasłużyć powinnam!
U brzegu śliwowego gaju stała Jadwiga Domuntówna w gronie kilku dziewcząt i chłopców, którzy w koło niej żartobliwą rozmowę wiedli. Pierwszemu drużbantowi, który, na fochy swej bohdanki nie zważając, ani na krok jej nie odstępował, zarzucano tam niestałość, bałamuctwa, wyrażano wątpliwość, czy ożeni się kiedykolwiek, skoro dotąd tak wesoło kawalerskiego stanu kosztował... On zaś, na Jadwigę spoglądając, bardzo poważnie odpowiadał: że i motyl z grzędy na grzędę przelatuje, nim na jednym kwiatku siędzie, że i nędznemu lżej nie samemu, a cóż dopiero kiedy człowiek ma czem podzielić się z przyjacielem dozgonnym! Potem, kołysząc się w strony obie, niby od niechcenia, cienkim dyszkantem zanócił:

Świat mi cały przy tobie staniał i tanieje;
Serce moje za tobą pójdzie w puste knieje!

Ale, ani przymówki, ani przyśpiewki, nic nie pomagały. Jadwiga, milcząca i zasępiona, głośno oddychając, z wydętemi usty, wydawała się jakby upostaciowanie chmury pełnej gromów, za chwilę już z niej wypaść mających. Jak nieprzytomna, jak oczarowana, patrzyła ciągle wjednę stronę, w tę, mianowicie, gdzie opodal, plecami do niej zwrócona, na nizkim płotku siedziała para ludzi. Rozmowy ich słyszeć nie mogła, ale w zmroku dostrzegła czerwień jarzębin strojących głowę panny. Ta głowa, w krucze warkocze i czerwone jarzębiny ubrana, prześladowała dziś ją jak mara, jak ogień parzący, jak urągliwe senne widowisko...
Tymczasem, na nizkim płotku siedząc obok Justyny, Janek cicho, ale z zapałem, mówił:
— Pani zapytuje: czy doprawdy najpierwsze? Niech jutro zginę, jeżeli do tego czasu prawdziwe kochanie choć raz do serca mojego zajrzało! A czy to może być inaczej? Czy ja hrabia, albo arystokrat, aby z kwiatka na kwiatek przelatywać i tylko sobie różne zabawki wymyślać? W naszem wieśniackiem życiu, do bałamuctwa ani czasu, ani ochoty niema. Jak nie przychodziło kochanie, to nie przychodziło, a jak przyszło, to już nie przejdzie...
— Czasem jednak przechodzi, — w zamyśleniu rzekła Justyna.
— U państwa każdą rzecz łatwiej rozwiewają wiatry niżeli u nas, a do tego wiele też i od charakteru zależy. Jaśmont, naprzykład, gdyby Jadwiśki i nie dostał, byłoby mu o to bynajmniej, bo dla posagu głównie chce ją wziąć; a stryj Anzelm, nie dostawszy tej, której żądał, całe życie w samotności strawił, i stary Jakób rozum postradał, zdrady w kochaniu doznawszy...
— A panna Domuntówna czy teraz takiej zdrady nie doznaje?
Jak oparzony tem zapytaniem, o mało się z płotka nie porwał.
— Już odgadłem, że pani mnie te pytania zadaje z przyczyny Jadwiśki.
Spoważniał, głowę podniósł, wprost na siedzącą przy nim kobietę śmiałym wzrokiem patrzył.
— Zakleństw i przysięgań nijakich czynić nie będę, bo gdzie wiary niema, tam i przyjaźni prawdziwej być nie może; a tylko to pani z gruntu serca mojego, żadnym ciężkim grzechem niesplamionego, powiem, że pomiędzy mną, i Jadwiśką nigdy nic nie było, że nic jej nigdy nie oświadczałem i nie przyrzekałem, a tylko z namowy stryja i przez uwagę na jej poczciwość byłbym może ożenił się z nią w czasie, gdyby insze wcale słońce na mojem niebie nie błysnęło. To zaś, że ona przylepiła się do mnie jak smoła i ściga mię swojem nadaremnem kochaniem, wybaczyć jej trzeba, bo, od dzieciństwa mnie znając, przyzwyczaić się mogła i odstać jej trudno... Jednakowoż spodziewam się, że do upamiętania przyjdzie, a ja przed nią bynajmniej winnym się nie sądzę... Czy pani mnie wierzy?
Jak zbawienia duszy słówka tego czekam: czy pani wierzy? Uczuła, że na jej ręce, o płotek opartej, spoczęła dłoń gorąca, twardą skórą powleczona, a jednak dziwnie miękka, błagalnem jakby drżeniem przejęta... Gumno, świron, chata z oświetlonemi oknami — zakręciły się jej w oczach; ujrzała naraz wszystkie gwiazdy, osypujące wysokie niebo, i uczuła wszystką krew zbiegającą jej do serca. Zcicha odpowiedziała:
— Wierzę!
Wtem krzyknęła i oboje na równe nogi zerwali się z płotka. Pomiędzy głowami ich spory kamień, jakąś silną i zręczną ręką rzucony, świsnął, przeleciał i, tylko szyję Jaśka z lekka drasnąwszy, o kilka kroków na zagon buraków upadł.
Zewsząd rozległy się okrzyki i zapytania:
— Co to? Kto to? Zkąd to? Na co? Za co?
Ale niemało osób widziało, że była to Domuntówna, która, prędko schyliwszy się, kamień z ziemi była podjęła i, ramieniem zamachnąwszy, na rozmawiającą opodal parę go rzuciła. Trzęsła się przytem tak, jakgdyby ją febra brała. Kogo właściwie ugodzić kamieniem zamyślała: Jana, czy jego pannę? niewiadomo było; dość, że w mgnieniu oka o jej postępku dowiedzieli się wszyscy, a w zielonej uliczce pomiędzy gajem i ogrodem wielka powstała wrzawa.
Już i ci, którzy z papierosami na pole byli wyszli, powrócili, i o zaszłem zdarzeniu różne podnosili głosy. Najwięcej było takich, którzy je ganili głośno i wyraźnie, żadnych pod tym względem ceremonii nie czyniąc. Już i wprzódy wyróżniający się strój, nadętość i pochmurność panny u wielu przychylność dla niej odjęły; niektórzy też z natury do złośliwych ucinków i żartów skłonni byli. Więc poważnie lub z pośmiewiskiem wypowiadane zdania rozlegały się na około:
— Sama siebie postępkiem takim zeszpeciła!
— Śliczna panna! która ze swojem kochaniem, jak dziad z torbą, niechcącemu w oczy lezie!
— Wypchała się jak harmata i kamieniami strzela!
— Dobry aniołeczek! Teraz chyba dudek ją do ołtarza zaprowadzi!
— Dziękuję i za dziedzictwo, kiedy od własnej żonki nieprzyrodzoną śmiercią mam umierać!
— Jak koń cygański okryła się blachami i myśli, że ludzi ubijać jej wolno!
Z drugiej przecież strony znaleźli się i tacy, którzy się za dziewczyną ujęli. Naprzód Kaźmirz Jaśmont, zrazu zdumiony i oszołomiony, do przytomności przyszedłszy, palcami pstryknął i zawołał:
— Szyk panna! Bez złego psa i bez strzelby dom od złodzieja obronić potrafi!
Już tak widać wszystko na dobre sobie tłumaczyć umyślił.
A Domuntowie, po stronie swojej dwóch Siemaszków mający, gromko i groźnie krzyknęli:
— Kto o siestrze naszej jedno jeszcze złe słowo wypowie, dowie się jak u nas czupryny targają!
Wojnę miłującym Obuchowiczom w to tylko było grać! Jakkolwiek sami przedtem z Jadwigi drwinkowali, teraz skoczyli ku tym, którzy pierwsi szukali zaczepki; kilku zaś Bohatyrowiczów i Jaśmontów, w towarzystwie Zaniewskich i Staniewskich, kozłami przy swoich stali, drwinkować nie przestając i oświadczając głośno, że nijakich nakazywaczy się nie lękają, ani napominających apostołów nie potrzebują.
Na burzę srodze zanosić się zaczynało. Już Obuchowicze ku płotom się zbliżali, w zmroku wypatrując, zkądby najlepszego kołka wyrwać; już w gronie przeciwnem ten i ów pomrukiwał o pogruchotaniu kości i nakarbowaniu pysków, gdy z pod gruszy, w ogrodzie stojącej, rozległ się głos donośny i nalegający.
— Za pozwoleniem wszystkich panów! Mnie także słówko w tem zamieszaniu rzucić wolno, bo nie od kogo, tylko ode mnie wszystko poszło. Ja nie wiem, kto wymyślił, że panna Domuntówna przez złość na mnie kamień rzuciła, bo to jest nieprawda. Co do rzucenia, ani słowa, — rzuciła, ale nie przez jaką, broń Boże, pomstę, albo zły zamiar, tylko dla zabawy, żeby mnie nastraszyć, a później z mojego strachu drwinkować. Mnie się zdaje, że takiego żartu, choć i grubowatego, za grzech śmiertelny poczytywać nie można, tem więcej, kiedy panna jest zacna i nic jej wcale do zarzucenia niema. A kiedy ja za ten postępek do panny Domuntówny żadnej pretensyi nie mam, to i nikt z niej naigrawać się, albo na gańbę dekretować jej niepowinien i, jeżeli komu jeszcze to do głowy przyjdzie, wtedy ja spólnie z panami Domuntami postaram się to jemu z głowy wybić!
Stojąc pod gruszą, Jan prawie był niewidzialny, ale w głosie jego usłyszeli wszyscy stanowczość i śmiałość. Tedy wielu ramionami wzruszyło i uwierzyło, albo udało wiarę, że postępek Domuntówny był tylko żartem grubowatej panny. Kiedy tak, to tak! Jeżeli temu, kto ubligi doświadczył, podoba się ją za płochą zabawkę uważać, to dla jakiej przyczyny insi za niego ujmować się mają? Z drugiej strony, Domuntowie z kompanionami także uspakajać zaczęli, bo postępek Jana podobał się im bardzo i humor poprawił. Ucichli tedy i z pierwszym drużbantem poszli drogą ku zagrodzie Jadwigi wiodącą, u której końca połyskiwała zdala biała kapota jej dziadunia.
Zaraz bowiem po dokonaniu postępku z kamieniem Jadwiga, cała trzęsąca się jak w febrze, poszła dziadunia szukać i znalazła go z drugiej strony gumna, na stołku siedzącego, otoczonego kilku starszymi ludźmi z okolicy.
Właśnie tym starszym ludziom, pomiędzy którymi znajdował się ekonom z Osowiec, Jaśmont, i dzierżawca Giecołd, historyą z dwunastego roku o zmarłym u rodzicielskiego płotu oficerze Franusiu opowiadał, gdy wnuczka do niego przypadła i na rękach prawie ze stołka go podniosła.
— Chodźmy do chaty, dziaduniu, chodźmy do chaty! — mówiła. — Dość już my tu pobyli i nabawili się... czas nam we dwoje sobie ostać...
Objęła go ramieniem, tuliła do siebie i, sama do niego się przytulając, w zeschłą rękę go całowała, a drugą ku swojej zagrodzie wiodła.
— Chodźmy, dziaduńku, chodźmy do własnej chaty! Rozbiorę dziaduńka, do łóżeczka położę... do spania zakołyszę... mój mileńki, jedynieńki, stareńki dziaduńku!
Im więcej się od Fabianowej zagrody oddalała, tem więcej nad drepczącym w objęciu jej starcem kwiliła, a łzy jak paciorki z oczu jej na jego kapotę i głowę padały.
W zielonej zaś uliczce jedni tylko Obuchowicze z niezadowoleniem jeszcze pomrukiwali, żałując pięknej sposobności powojowania. Jeden z nich nawet, przed jednym z Siemaszków się zwierzał, że przeszłej nocy śniło mu się, jakoby gruszki z drzewa rwał, z czego też pewność czerpał, że na tem weselu guzy będą... tymczasem, widać, że już na niczem wszystko zejdzie. W zamian, zgodę lubiący, jakkolwiek hardowąsi, Łozowieccy, a także stateczni Strzałkowscy, sobie i innym pokojowego zakończenia sprawy bardzo winszowali, utrzymując, że chamy tylko byle o co za łby się ciągają, w dobrej zaś kompanii hałasy takie, a broń Boże, bitwy, wcale są nieprzystojne.
Zresztą, zaszła okoliczność, która od świeżego zdarzenia uwagę powszechną zupełnie już odwróciła. Z podwórka na uliczkę wybiegł w wielkim pędzie Julek, mając za sobą skaczącego i radośnie skomlącego Sargasa, i na cały głos zawołał:
— Na Niemen! Na Niemen! Wszystkich państwa proszę na Niemen, bo już czajki i czółna przygotowałem... po całej okolicy zebrałem i na brzegu postawiłem... Na Niemen proszę! na Niemen!
Nigdy prawie nie widywano go takim pędem biegającego i wykrzykującego z takim zapałem, że mu się aż ruda czupryna jak wszystkie strony rozwiewała i oczy iskrzyły się w zmroku, jak u kota. Ale bo też zapraszał teraz wszystkich do swego właściwego domu i wzywał do zabawy, wśród której, jak inni w tańcach i śpiewaniu, celować mógł, przewodzić, dyrygować. Razem z nim na Niemen gości zapraszał Sargas, ku wszystkim radośnie się rzucając, skomląc, wyskakując, a co moment pyskiem zwracając się ku rzece i przylatujące od niej wiaterki nozdrzami w siebie wciągając.
Dziewczęta pierwsze przyjaźnie odpowiedziały wezwaniu.
— Pływać! pływać! ze śpiewaniem pływać! Panie Michale! panie Władysławie! panie Zaniewski! panie Jaśmont! panie Bohatyrowicz! na Niemen popłyniem! Ze śpiewaniami popłyniem! Na Niemen! Na Niemen!
Tym kobiecym głosom odpowiadały męzkie:
— Jestem! idę! biegnę! do usług! A kto z kim? Panno Kaźmiro! Panno Cecylio! Panno Antonino! Panno Maryo!
I mnóztwo znowu imion i nazwisk leciało po trawach zroszonych, po ogołoconych ogrodach i przerzedzonych gajach, a nad wszystkiemi wykrzykami i odpowiedziami górowało wołanie:
— Na Niemen! Na Niemen!
Ktoś w wielkiem zmieszaniu głosów potężnym, basem nócić zaczynał:

Za Niemen tam precz...
Ach, po cóż za Niemen?
Czy błoń tam kwiecistsza?...

A ku rzece, której imię mnóztwem ech rozlegało się po ciemnym borze i szerokiem polu, z wysokiej góry, w bladem jeszcze świetle księżyca, schodziło i zbiegało par kilkanaście.
Jan szerokiemi krokami ogród przebywał, widocznie kogoś szukając i we wszystkich stronach upatrując, gdy na rękawie swojej szermiężki uczuł czyjąś rękę i zaraz mu przed oczyma błysnął czarny warkocz czerwonemi jarzębinami przetykany.
— Popłyniemy?
— Popłyniemy!
— Ale sami... we dwoje... moja droga pani... moja złotna! swojem czółenkiem własnem, tem samem, które nas do Mogiły zawiozło.
— Dobrze!
Czółno to stało u stóp Anzelmowej zagrody, w gęstwinie sitowia ukryte, i Jan tylko wiedział gdzie je znaleźć można. Więc ku Anzelmowej zagrodzie oboje pobiegli; dla pośpiechu płot przeskoczył w tem samem prawie miejscu, w którem go tak często Elżusia i Antolka przeskakiwały, a w parę minut byli już pod lipami.
Tu, w miejscu jednem, gałęzie zwieszały się tak nizko, że Justyna, aby pod niemi przebiedz, pochylić się musiała. Jan pochylił się także i pod tem ciemnem sklepieniem rękę, która nad zroszoną trawą białą suknię unosiła, pochwycił, do ust poniósł i już jej więcej z dłoni nie wypuścił. Dłoń w dłoni, z wysokiej góry biegli ku przybrzeżnym sitowiom i ani zauważyli, że za sobą pozostawiali dwoje ludzi, pod lipami na trawie siedzących i tak przyciszoną rozmową zajętych, że na przebiegającą w pobliżu parę ze swej strony także uwagi nie zwrócili.
Byli to Anzelm i Marta.
Jakim sposobem i gdzie spotkali się w tłumie poraź drugi? — powiedzieć-by to mogły chyba stare wspomnienia, które ich ku sobie pociągnęły. Ale tłum prędko opuścili i oddawna już oboje znajdowali się w Anzelmowej zagrodzie, której dom, drzewa, ule, Marta ciekawie i długo oglądała, jedne chwaląc, drugie krytykując, a niekiedy także dawnemu przyjacielowi z doświadczenia zaczerpniętych rad udzielając. Odkąd ściemniało, siedzieli pod lipami na trawie, wspólnie z żółtym Kucykiem, który leżał u nóg pana rozciągnięty, i zdawało się im, że wszystko już sobie powiedzieli, co do powiedzenia mieć mogli. Więc zamilkli, oboje w postawach jednostajnych, policzki na dłoniach opierając. Po kilku minutach przecież na bladych wargach Anzelma, pod siwiejącym wąsem, uśmiech drżeć zaczął. Z tym uśmiechem, powolnym sposobem swoim mówił:
— Czy panna Marta pamięta jak, pierwszy raz na zaproszenie panów Korczyńskich do Korczyna przyszedłszy i na panią spojrzawszy, gawronem z otwartą gębą stanąłem, aż wszyscy śmiać się ze mnie zaczęli?
Ona zcicha zachychotała:
— Czemużbym pamiętać tego nie miała? Ale dlaczego wtedy pan Anzezlm tak skołowaciał?
— Slicznością figury i ognistością oczu pani zdziwiony i oślepiony zostałem...
— Tak, tak to niegdyś było! — głową z wysokim grzebieniem trzęsąc, szepnęła stara panna.
— Tak, tak to było! — potwierdził Anzelm.
Potem ona przemówiła pierwsza:
— A pamięta pan Anzelm ile to gości zbierało się wtenczas w Korczynie? jakie to oni plany układali, jakie sprzeczki zawodzili, jakie nadzieje mieli?
— Jak nieboszczyk pan Andrzej wszystkim przewodził, a nasz Jerzy z narażeniem się, nie jeden raz, poradą i pomocą jemu służył?
— A tak, tak to było! Wieczny smutek! — szepnęła.
— Wieczne odpoczywanie racz im dać, sprawiedliwy Boże! — baranią czapkę nad głowę podnosząc, wtórował Anzelm.
W parę minut ona przemówiła znowu:
— A pan Anzelm pamięta, że to ja panu karmazynową czapeczkę uszyłam i otoczyłam ją siwym barankiem?
— A pani pamięta czyja to rączka mnie, na pagórku piaszczystym, poświęcony medalik na szyi zawiesiła?
— Tak, tak to niegdyś było... — powtórzyła.
— Tak, tak to wszystko przeciwne wiatry daleko od nas odniosły...
Wtem umilkli, wyprostowali się, zaczęli patrzeć i słuchać. Przed dwojgiem tych steranych ludzi, którzy jedyną złotą chwilę swojej przeszłości wspominali, świat oblał się morzem liryzmu, roztopionego w promienie i w tony. Księżyc znacznie już podniósł się na niebie, zmalał, przygasł i, łagodnem światłem oblewając wysoką górę i bór przeciwległy, oszklił powierzchnię rzeki, drobnemi falami pomarszczoną. Pod napowietrzną, blado-złotą lampą księżyca, w wodzie jakby zanurzona, stała kolumna światła, podstawą zwrócona ku powierzchni rzeki, a ognistą kulą dna jej sięgająca, pełna wewnętrznych drżeń i migotań. W tych zaś światłach marzących i drżących kilka łodzi i czółen sznurem, a cicho, sunęło po szlaku rzeki, wiosłami szkliste tonie roztrącając i krzesząc w nich złote, przemijające blaski, z nad łodzi zaś i czółen wzbijał się chór głosów, to potężniej, to słabiej, to przeciągłej, to weselej, rzucający pod niebo, w głębie boru i na wodę — nóty dawne, przez świat zapomniane, w odległej przeszłości drzemiące, a tu zdające się budzić i z martwych powstawać. Zdawać się mogło, że gdzieś naościeź roztworzyła się jakaś skarbnica pieśni i w tę kotlinę, wysokiemi ścianami od świata odgrodzoną, na tę szeroką i poważną rzekę wylewała wszystkie tęsknoty, żale, westchnienia znikłych lat i pokoleń. Więc naprzód rozległa się tęskna piosenka o biednym żołnierzu, który idzie borem, lasem, przymierając z głodu czasem. Potem zleciał tu duch Szopena. Zkąd, jakiemi drogami, na skrzydłach jakiej miłości i pamięci? Zagadka. Dość, że w nótę mistrza ubrane popłynęły słowa:

— Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne:
Nie było, nie było, matko, szczęścia tobie,
Wszystko się zmieniło, a twe dzieci w grobie...

I dziewczyna zapłakanem okiem skarżyła się na kurhanie nad krynicą:

— Jak ja mogę być wesołą,
Kiedy zdrój w żałobie?
Jak tu z ziemi podnieść czoło,
Kiedy matka w grobie?

A po zapłakanej dziewczynie zaśpiewał smutny wygnaniec:

— Poleć, motylku, poleć tam dalej,
Zaleć, motylku, w lube me strony,
Zanieś westchnienie do ulubionej,
Zanieś mój uśmiech do ulubionej!

Piękna Osipowiczówna, jak smukła topól w świetle księżyca pośrodku łodzi stojąca, zawiodła pierwsza:

— Szumiała dąbrowa, wojacy jechali,
Mojego Jasieńka na wojnę wołali.
Siadaj, Jasiu, siadaj: konik osiodłany!
Przy kim mnie porzucisz, mój Jasiu kochany?

A po prześpiewaniu tej pieśni męzki już tylko chór zagrzmiał, zahuczał inną skargą, innym a ciężkim, w tony zaklętym, postrachem:

— Jak to pięknie, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz z konia spadnie:
Koledzy nie pożałują,
Jeszcze go końmi stratują!

Jeden woła: Ratuj, ratuj!
Drugi woła: Tratuj, tratuj!
Leci kula, leci kula, leci kula armatowa...
Nieszczęśliwa moja głowa!

I tak dalej, dalej pieśń o niedolach i rozkoszach wojny, niby rotowy ogień, huczała i grzmiała, aż zakończyła się strofą bezbrzeżnej żałości:

— Trąba woła: trata! trata!
Niema ojca, ani brata!
Ni żadnego przyjaciela,
Oprócz Boga Zbawiciela!

Nie na niebie, ani na ziemi, nie przeszkadzało szerokiemu rozleganiu się pieśni, śpiewanych na łodziach i czółnach, nic ich nie mąciło; woda je srebrnie od szklistej powierzchni odbijała, echa podwajały i nieść zdawały się w dal coraz dalszą; lekkie wiatry pogodnej nocy latały po szczytach boru, który czasem szumiał zcicha, jakby w głębinach jego spoczywające duchy budziły się, podnosiły i długiemi westchnieniami lub rozrzewnionemi śmiechy niegdyś im znanym, kochanym pieśniom wtórzyły.
Na wysokiej górze pod staremi lipami siedząca para ludzi patrzyła i słuchała. Oczarował ją oddech przeszłości własnej i niewłasnej, — melodya świateł i tańców, we dwie kamienne figury zaklęta. To, że byli żywymi ludźmi, poznać można było tylko z ich oczu, ścigających szlaki blasków, które za łodziami powstawały i znikały; z ruchu ręki Anzelma machinalnie głaszczącej psa u jego nóg leżącego, z głośnego, coraz głośniejszego, oddechu Marty. Łodzie zaś dosięgały już stojącej pod księżycem kolumny światła, i nad zanurzoną w wodzie ognistą jej kulą w chwilowem milczeniu przepływały, jedna za drugą, ciemne, cicho, lekkie jak widma.

Za kolumną i księżycem, tam, gdzie rzeka wspaniałym ruchem za ścianę boru skręcała, samotny głos męzki śpiewać zaczął:

— Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różany kwiat...

— To Janek śpiewa... — rzekł Anzelm.
— Pamięta pan, jakeśmy niegdyś tę piosenkę razem śpiewali?... — zapytała kobieta.
— A ja i nie słyszałem już później takiego ślicznego głosu, jaki był podtenczas u pani...
Potrząsła głową:
— Tak, tak to było!
Anzelm, w polonezową notę, poważną i tęskną, zasłuchany, z bladym na ustach uśmiechem sam nócić zaczął:

— Ty rozkwitniesz różą, ty rozkwitniesz różą,
A ja kaliną!

Marty usta żółte, zwiędłe otworzyły się także; oboje dalekiej nocie zawtórzyli:

— Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami.

Anzelm ciągnął jeszcze:

— Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Przy wielkim dworze...

Ale kobieta obok niego siedząca zakrztusiła się, pochyliła głowę, o podniesione kolana oparła i kaszlała... Tedy i on, nócenie przerwawszy, ucha ku niej przychylił. Zdało mu się, że nie tylko kaszel dobywał się z jej piersi... Za rękę ją wziął.
— Nie trzeba płakać! — z powagą przemówił; — płakaniem śmiechu nie odzyszczesz... ubiegła woda nie wraca... W kwiecie wieku rozłączyliśmy się z sobą, a znów spotkali dziadem i babą. Nie dziwno też, że opadły nas przypomnienia i romanse. Ale nie, w czas już nam do takich rzeczy, a pomyśleć trzeba o tych młodszych, którzy, jak latoroście przy zwalonych drzewach, przy nas wyrośli. Jedno zachodzi, drugie wschodzi. Może to słońce, które nam smętnie świeciło, dla nich pogodniej zaświeci. Niechże mnie pani tedy z łaski swojej powie: czy ta panna Justyna jest doprawdy tak dobrą i zacną panną, jaką się pokazuje? Czy można spodziewać się, aby do naszego wieśniaczego życia i pracy przy ziemi uzwyczaić się mogła? I czy, broń Boże, mój Janek, przez nią nieszczęśliwszym nie zostanie? Może i pan Korczyński dać mu jej nie zechce? Może i ona sama w ostatnim momencie od takiego losu uciecze? Może to obowiązkiem moim jest przystojnie, ale z gruntu serca, jej poprosić, aby mojego chłopca zawczasu odtrąciła, bo on-by może przez to uleczonym mógł jeszcze zostać?
Kiedy Anzelm mówił, Marta głowę podniosła i potwierdzająco nią kiwała. Kilka razy jeszcze chrząknęła, a potem zawołała:
— Prawda! słowo honoru! prawda! Przypomniała sobie babka dziewiczy wieczór! Wieczna głupota! Mężczyzna zawsze od baby mędrszy. Prawda! Co nam już ze śpiewania i płakania przyjdzie! O młodych pogadajmy.
W chwili tej samej w domu Fabiana, którego okna zza gałęzi topoli pobłyskiwały, wrzało, huczało, gotowało się jak w zamkniętym i na ogniu stojącym kotle. Przed godziną, kiedy młodzież z wysokiej góry ku rzece zbiegała, pośród mnóztwa okrzyków brzmiał jeden, nie najmniej donośny:
— Panie Witoldzie! panie Korczyński dobrodzieju! prosimy! pokornie prosimy!
Nakoniec, z przywoływanym w ogrodzie się spotka wszy, Fabian rękę młodzieńca pochwycił i z nizkiemi ukłonami do wnętrza domu go zapraszał.
— Z przyczyny interesu — mówił — z przyczyny interesu w zabawie panu dobrodziejowi odważam się przeszkodzić... Ale prośbę do pana zanieść umyśliliśmy... my, starzy... prośbę do pana...
W głosie jego słychać było wzruszenie, a pomimo, że nizko się kłaniał i pokornie prosił, wąsy co moment jeżem mu nad wargami stawały. Witold, Siemaszczankom, które, trzymając się pod ręce, w towarzystwie Domunta nadbiegały, Marynię powierzywszy, ochotnie i ciekawie za gospodarzem zagrody poszedł.
W świetlicy, pomimo pootwieranych okien, gorąco było jak w łaźni; na trzech stołach, jeszcze jadłem zastawionych, paliło się parę lampek, w których skąpem świetle kipiała mozaika ludzkich kształtów i rysów. Na pierwszy rzut oka rozpoznać tam można było tylko postaci siedzące i stojące, do ściany przyparte, na stołach szeroko łokcie rozkładające, ramionami i wąsami poruszające. Po kilku minutach dopiero z tej zwikłanej mozaiki wyłaniały się i wyosobniały głowy łysiejące, siwiejące, osiwiałe, czoła zarumienione i spotniałe, twarze barwą do rydzów albo do ziemi podobne. Tak jak pośród młodzieży, bawiącej się w gumnie i na Niemnie, nikt tu pijanym nie był: ale panujący w świetlicy upał i przez dzień cały, choć wstrzemięźliwie popijane, miód i piwo, twarze te oblewały ogniem i potem, w których, z dokładnością mistrzowskiej rzeźby, występowały nierówności skór grubych i chropowatych, niezliczone, we wszystkich kierunkach pokrzyżowane, cienkie jak włosy i grube jak palce zmarszczki, brózdy, wyżłobienia.
Było to pokolenie, po którem już długo życie przeciągało swoje pługi i brony, które też pod jego chłodnym strumieniem przygasło, spowolniało, jednak, czemś silnie tknięte, jeszcze zapłonąć i wybuchnąć mogło. Zapłonęło toż i wybuchnęło przy wejściu Witolda. Mnóztwo rąk wyciągnęło się ku młodzieńcowi, dłoń jego chcąc ścisnąć, i mnóztwo głosów razem mówiło:
— My tu pana na pośrzednika i orędownika naszego zaprosili!
— Na sędzię!
— Na jednacza!
— Przez panów do króla, przez świętych do Boga, a przez syna do ojca... — zaczął Fabian.
— Abyś pan nas osądził i na śmierć albo życie zadekretował — przerwał mu ktoś inny.
— W jednem gnieździe nie jednaki ptak się lęgnie; a choć ojciec pański pokazuje się krzywdzicielem i gardzicielem naszym, pan nam pokazałeś się przyjacielem i bratem...
— Z dobrym targ dobry! — huknął ktoś z pod ściany.
— To prawda! a jakże! Przed dobrym i upokorzyć się nie wstyd! — prawił Walenty Bohatyrowicz.
A Apostoł, żałośliwem głosem inne głosy przenosząc, nabożnie wołał:
— Jezusa przed Bogiem Ojcem, a pana przed srogim sąsiadem za ubłagalnika mamy!
Witold, zdziwiony zrazu, spoważniał i spoohmurniał. Jednak, wybiwszy się z tłumu, żwawym ruchem na stole usiadł i z tej wysokości wszystkie ku niemu zwrócone twarze ogarniając, głośno przemówił:
— Jestem! słucham was! Dziękuję, żeście mię zawołali...
Płomię wystąpiło mu na czoło. Mimowoli rękę w górę podniósł:
— I niech tak w przyszłości swojej doścignę, co ścigam, jak serdecznie was kocham i wszystko dla was uczynić gotów jestem!
Wtedy kilkunastu ich naraz mówić zaczęło; ale Fabian po krótkich usiłowaniach ten chaos głosów uśmierzył i sam sprawę podjął się wyłożyć.
Była to sprawa dawna, początkiem swoim sięgająca końca młodzieńczych zapałów Benedykta Korczyńskiego, a złożona z mnóztwa drobnych uraz i zajść, jak z mnóztwa atomów składa się gruba chmura. Prawdą było — i Fabian nie zaprzeczał temu — że pan Korczyński nie jeden raz słuszność miał za sobą, i że nie jeden raz od sąsiadów, wszelakiemi niedostatkami trapionych, stawać mu się mogły krzywdy i ujmy. Ale na różne choroby są różne sposoby, zaś te, których pan Korczyński używał, po pas w biedę ich wtrącały i wielką gorzkością karmiły. O komarowe sadło każdego przed sądy ciągał; za kłosek snopem, a za snop kopą wynagradzać sobie kazał. A ile razy chcieli i próbowali zgodnem słowem, dobrowolną umową te sporki zakończać, nigdy do tego nie dopuszczał. I nie dlatego nie dopuszczał, aby w procesach smak znajdował — bo wiedzieli dobrze, iż sam jak na krzyżu rozpięty wyglądał; ale dla tej przyczyny, że nadmiar już chciwym stał się, a najwięcej dla tej, że uboższymi gardził, prawie ich za ludzi nie mając...
Tu Fabian, który dotąd więcej żałosnym niż rozgniewanym głosem przemawiał, rękę na kłębie oparł i wąsy najeżył.
— Niechaj mnie darowano będzie — zawołał, — że przed synem na ojca to wypowiadam... ale, w panu dobrodzieju jedyny ratunek obaczywszy, wszystkie skrytości serca otworzyć muszę. Srogi na twarzy jest pan Korczyński i język ma gruby...
— Zawsze tylko jak mruk do człowieka gada — przerwał ktoś drugi.
Głosy zamieszały się znowu, zawrzały.
— Złemi słowami siecze po duszy, gorzej niżby rózgami po — ciele siekł!...
— Jakby go język od dobrego słowa bolał...
— A jednakowoż może być, że przy głaskaniem prędzej-by nas zmusił swojego dobra strzedz, niżeli biciem!
Apostoł, zza tłumu ramion i głów ciemnemi okularami pobłyskując, wołał:
— Z mułu i błota ziemskiego, rodzaju myśmy ludzkiego.
Fabiana głos znowu podniósł się i przetrwał inne.
— I mrówka ma swój gniew! — wołał, pot z czoła i policzków ocierając. — I myśmy się już dla pana Korczyńskiego wszelakiej, życzliwości pozbyli. Jakie: pomagaj, Boże! takie: Bóg zapłać! Wytoczyliśmy panu Korczyńskiemu wojnę, i słuszności swojej pewność mieliśmy...
Witold, w swobodnej zrazu postawie na stole siedząc i przez ponad otaczającemi go postaciami i głowami górując, teraz uczynił ruch niespokojny, czy niecierpliwy.
— Moi drodzy — zawołał — czegóż wy ode mnie chcecie? co ja wam na to poradzić mogę? Puśćcie mię...
Ze ściągniętemi brwiami chciał zeskoczyć z wysokiego siedzenia swego; ale otoczono go jeszcze ściślej, a Fabian za ramię go pochwycił.
— Bóg mnie ubij na duszy i ciele, jeżeli jednem słóweczkiem obrazić pana zamyślałem! — z przerażeniem wołał.
Inni podnieśli proszące głosy, aby wysłuchał ich i ratował. Pozostał więc, ale ruchliwe jego rysy zmieniły wyraz. Z wesołego i niemal swawolnego młodzieńca, jakim był przed, godziną, stał się chmurnym, skupionym w sobie, niemal ponurym. Słuchał jednak, a raczej z natężeniem wsłuchywał się, to w pojedyńczo przemawiające głosy, to w wybuchające co chwila gwary. Pokazywano mu jakąś bardzo starą, zżółkłą i prawie spleśniałą mapę, którą Fabian na czyimś strychu, w jakiejś spróchniałej skrzyni znalazł, a na której wyraźnie, jak dzień jasno stać miało, że wielki kawał wygonu, het! tam, takiemi a takiemi granicami objęty, nie do pana Korczyńskiego, ale do Bohatyrowieckiej okolicy, należeć powinien. Ho, ho! Gdyby oni ten wygon, niegdyś im widać zrabowany, odebrali, dopiero-by im życie słodkie nastało, a przytem pokazaliby sąsiadowi, że podczas i mały komar wielkiego konia do krwi kąsa!
Fabianowi o to drugie, zdaje się, więcej jeszcze chodziło niż o pierwsze. Sąsiadów do procesu werbował, ale nie zwerbował ich więcej nad dziesięciu. Ci za wszystkich plecy nastawili i pootwierali worki; innym łydki ze strachu drżały. Ale właśnie najodważniejsi i najuboższymi byli. Procesując się, w długi leźli. Adwokat — któż mógł wiedzieć, że był to oszust, skoro tak pięknie i rozumnie gadał? — pomyślny skutek zaprzysięgał, przez dwa lata jak krowy ich doił, aż nakoniec terminu uchybił, apelacyi w porę nie podał, i wszystko przepadło. Ale nie koniec na tem: trzeba im jeszcze wielką summę panu Korczyńskiemu wypłacić, i to wprędce, bo już nie przed jednym człowiekiem oświadczał, że ani godziny zwłoki nie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucyą, gdy tylko czas przyjdzie, bez miłosierdzia cisnąć będzie. Czas zaś jest blizki: najdalej za dwa tygodnie egzekucyą nastąpi, a razem z nią już chyba skończenie świata, bo żeby nie wiadomo jak starali się, takich wielkich pieniędzy w dziesięciu nie zbiorą i nigdzie nie znajdą. Więc i w nich teraz strach uderzył; rozpoznali, że zagrzęźli w gąszcz nieprzeniknioną i że nijakiego dla nich ratunku niema, oprócz upokorzenia się i prośby o zmiłowanie.
Teraz ten i ów z płaczem mówił; Fabian także nie tylko już pot z twarzy ocierał. Znowu w ten sam cienki ton wpadł, jakim dziś zrana błogosławił do ślubu córkę.
— Bogiem ojcem świadczę się — wołał — że gorzko mnie jest, na starość, Łazarzem u bogaczowego progu żebrzącym zostawać! Na swoję biedy może-bym oczy zmrużył, ale cudze łzy na sumieniu nosić zbyt ciężko. Cóż mam, nieszczęśliwy, robić? Gryźć rzemień, — darmo! Przyszła potrzeba w pokorę uderzyć i syna rodzonego prosić, aby przed swoim ojcem naszym orędownikiem został...
Tu zapłakał się już rzewnie, ale wstydził się tej słabości, więc, chustką pot i łzy po twarzy rozmazując, przerywanym głosem uniewinniał się:
— Płacz utrapionemu nie grzech... I pies wyje kiedy smętny...
Apostoł zaś wołał:
— Przyjdzie Chrystus sądzić biednych i bogatych, żywych i umarłych....
Z tłumu wyosobnił się nieco wysoki, chudy, z czarnemi, obwisłem! wąsami Walenty. Na twarzy jego, zoranej i bladej, wyraz jakby długiego męczeństwa mieszał się z nieograniczoną, potulną cierpliwością. Zcicha, spokojnie mówił, że siedmioro dzieci wyhodował, córki wyposażał, dla synów guwernera przez lat kilka wspólnie z sąsiadami najmował, aby choć czytać i pisać umieli. Nie łatwoż przyszło z dziesięcio-morgowego grunciku wszystko to wydmuchać! Piersi sobie pracą nadwerężył, że dla ciężkiego oddechu trudno mu już za pługiem chodzić. Było jednak, jak było. Bóg nie opuszczał, a ludzie prawie i nie słyszeli o nim, tak spokojnie w swoim zaciszku siedział, harując i za wszystko Bogu dziękując. I choć od pana Korczyńskiego, tak samo jak inni, nie jeden raz złe słowo usłyszał, zniósł to cierpliwie i milcząc, jak ubogiemu przed wielmożnym przystało. Ale oto na starość zgłupiał. Namówiony, do procesu wlazł. Co teraz nastąpi? — nie wie. Pewno Przyjdzie gruncik sprzedać, długi pozapłacać i pod kościół z torbą pójść. Wolą boska: niech i tak będzie! Gdyby jednak pan Korczyński zgodził się poczekać, wypłatę na dłuższy czas rozłożyć, może-by jeszcze, przy pomocy jednego z zięciów, nie bardzo biednego człowieka, i wyratował się... A żąda tego, bardzo żąda, bo każdemu miło myśleć, że zamknie oczy tam, gdzie je na ten świat otworzył, gdzie też jego dziady i przeddziady...
Nie mógł dokończyć. Łzy toczyły się po spokojnej przecież, niezmącenie cierpliwej jego twarzy, a ręce chude, jak ziemia ciemne, dziwnemi jakiemiś garbami okryte, zacierał i ściskał tak, że aż stawy w palcach trzeszczały.
Witold pochylił się prędko, i te biedne, spracowane, zrozpaczone ręce mocno w swoich ścisnął. Ale wnet inni ich rozdzielili, prośby swe przekładając. Niechby pan Korczyński kontentował się tem, że proces wygrał, a tą karą, którą sąd zadekretował, do reszty ich nie zarzynał. Jeżeli zaś tak już nadmiar pieniędzy tych pożąda, to niech przynajmniej folgę jaką da, czasu popuści, żeby i swoje odebrać, i ludzi nie pomarnować. Ktoś ze zniechęceniem ręką rzucił:
— Daremne gadanie! Pan Korczyński tego nie uczyni! A co jego nasza pomyślność, czy nasze zmarnowanie się, obchodzi?
— Owszem! Barania śmierć wilcza stypa! — z goryczą zaśmiał się ktoś u ściany stojący.
— Trzy rzeczy są na świecie najgorsze — ze śmiechem wtrącił drugi: — owad za kołnierzem, wilk w oborze i chciwy sąsiad za miedzą!
— Królowa Saba przed Salomonem przepowiadała, że szatan, zaraziciel dusz ludzkich, królestwo łakomstwa na ten świat sprowadzi, — żałośliwie wołał Apostoł.
Teraz jednak Strzałkowski, ów poważny człowiek w samodziałowej siermiędze i z myślącą twarzą, za stołem siedzący, z zastanowieniem, ale dobitnie, mówić zaczął:
— Do mnie, ani do mojej okolicy ten interes wcale nie należy; ale, tak samo jak Bohatyrowicze w blizkiem sąsiedztwie pana Korczyńskiego mieszkając, niejeden raz parzyłem się przy tym samym ogniu i sadzę od niego padającą na sobie niosłem. Jednakże ja tak mówię: żeby pan Korczyński poludzku i pobratersku z nami żył i postępował, może-by i sam na takiej kalkulacyi lepiej wychodził, może-by z tego i spoina korzyść wynikała. Bo ja tak mówię: U pana Korczyńskiego dużo ziemi, a u nas dużo rąk; u pana Korczyńskiego większy rozum, a u nas większa siła. Jednego on z nami rzemiosła człowiek, i tyle tylko, że u niego warsztat wielki, a u nas maleńkie. Więc ja tak mówię: Nijak być nie może, aby ręce ziemi, a ziemia rękom, albo żeby rozum nie potrzebny był sile, a znów siła rozumowi: albo też, aby jednego rzemiosła ludziom nigdy już wcale nie przychodziło spoinie pogadać, pomyśleć i poratować się w potrzebie. Tedy ja tak mówię...
Ale nie pozwolono mu dokończyć. Słowa poważnego sąsiada, jakkolwiek do najmniej zamożnych należącego — co i po ubraniu jego poznać można było, — nietylko podobały się zgromadzonym, ale, gdy byli już aż do płaczu rozżaleni i na sercu upadli, obudziły w nich znowu ambicyą i wiarę w siebie.
— A pewno! a jakże! a tak jest! — ze wszech stron wołano. — Nie zawsze umierać, kiedy tłuką falą! I my, chwała Bogu, żyjem, choć nas wszelakie biedy i niedostatki gniotą. Z umarłego tylko nijakiej już korzyści osiągnąć nie można, a u żywego trzeba jej tylko poszukać. Raz pan Korczyński na całe pole i przed gromadą ludzi od próżniaków i hultajów nas łajał, kiedy w gorący czas robotnika naleźć nie mógł, a my w najem do niego iść nie zechcieli. Pewno! Naturalnie! A jakże! Cudzemu, a do tego i gardzicielowi, ciał naszych i dzieci naszych ani na jeden dzień w niewolę nie zaprzedamy, i na pańskie ubligi, albo, broń Boże, i ekonomskie popychanie, dobrowolnie wystawiać się nie będziem. Lepiej już głód cierpieć i w zgniłych chatach mieszkać, niżeli w egipską niewolę za marny pieniądz iść! Ale gdybyśmy w panu Korczyńskim, nie cudzego i nie gardziciela, ale przyjaciela i opiekuna naszego, obaczyli, gdyby każdy mógł zaprzysiądz, że na jego polu obchodzenia się ludzkiego dozna, ho! ho!...
Tu kilkanaście głosów zaśmiało się grubo i tryumfujące.
— Zobaczyłby podtenczas pan Korczyński, czy my próżniaki i hultaje! I niemnowej wodzie płynąć nie łatwiej, niżby gospodarstwo jego płynęło. Ot, te same kawalery i panny, co teraz w gumnie hulają i na Niemnie pieśni wywodzą, nie leniwie-by około jego dobra chodzili, a jakby przez to jeden i drugi grosz z jego kieszeni na nas kapnął, toby i wspólny dorobek, i wspólna uciecha z tego wyniknęła. Alboż te kawałki ziemi, co u niego tak jak prawie marnują się, bo ani ich ugnoić, ani jak potrzeba zasiać nie silny! Oni-by je chciwie w długoletnie dzierżawy brali. Synów swoich rozsadzaliby na tych dzierżawkach, dobroczyńcę swojego błogosławiąc i wiernie jemu według konktraktów uiszczając się. On mrze na pieniądze, bo ma długi i wielkie ekspensa; oni głód, wielki na ziemię cierpią, bo małe grunciki, a wiele dzieci mają. Obudwom tedy stronom dogodziłby taki kompromis, i Bóg to wie! może też obiedwie od ostatniego zginienia-by wyratował. Bo i pan Korczyński nie jak w raju na tym świecie żyje i nie nadmiar mocno na Korczynie jest ufundowany. Ludziom gąb nie pozatykać: gadają!
I wiele jeszcze różnych uwag i wniosków czynili, do młodego słuchacza swego, a jak go nazwali, do sędzi swego, się zwracając i zawsze kończąc wyrażeniem wątpliwości, aby właściciel Korczyna zechciał przychylić się do ich próśb i żądań, i aby inaczej na nich, niżeli wilk na barany, albo pan na niewolniki swoje, spoglądał.
— A ja tak mówię — raz jeszcze z zastanowieniem odezwał się poważny Strzałkowski: — niechaj głowa nie mówi nogom, że jej nie potrzebne. Jak nędznemu tak też i bogatemu lepiej nie samemu?
A Apostoł przemawiał:
— Anieli chcący nad inszych głowy podnieść ze wszystkiem upadli!
Teraz, ochłonąwszy z pierwszego uniesienia, do zwykłej powolności mowy i ruchów wracać zaczęli. Przycichły głosy, uspokoiły się rozmachane ramiona. Wielu z tych, którzy środek świetlicy tłumem ruchliwym napełniali, w medytacyjnych postawach na zydlach i stołkach zasiadło. Policzki na dłoniach poopierali, głowami wstrząsali, ten i ów rozwodził się jeszcze nad wszelakiemi trudnościami ogólnego ich położenia. Jednemu Fabianowi trudno było do równowagi ducha powrócić i językowi milczenie nakazać. Do najbystrzejszych przytem należąc, niektóre rzeczy, dla wielu innych obce lub zapomniane, rozumiał. Na brzegu stołu przysiadł, ramiona skrzyżował, głowę na pierś zwiesił, i w tej melancholijnej postawie, powolniej niż wprzódy, lecz długo jeszcze, prawił:
— Zebyż to my onegdaj srokom z pod ogonów powylatywali, albo żeby ten, który pokazuje się nieprzyjacielem naszym, wczoraj z dopustu bożego od końca świata przybył, nie taką czulibyśmy gorzkość. Cudzy to cudzy! Ale my tutaj więcej prawie niż trzysta lat siedzimy, a panowie Korczyńscy może półtorasta Korczyn w swoim rodzie trzymają. Jeden Bóg naszym ojcem i jedna ziemia, matką. Tedy gorsze my niż zwierzęta, bo i między zwierzętami swój swego zna. Wilk wilka nie pożera i kruk krukowi oczu nie wydziobuje...
Ktoś z za stołu przerwał:
— Kto komu teraz swój?
Walenty Bohatyrowicz powoli zawtórował:
— A ma się rozumieć! Nieboszczyk pan Andrzej to był swój!
— A jakże! — ozwały się westchnienia i głosy; — jak jego nie stało, ojca i przewodnika nam nie stało. Krótko on żył na świecie, ale wiele dobrego zrobił, a bez niego my jak barany na rzeź odłączone zostali. Ni do kogo przytulić się, ni od kogo rady i światłości zaczerpnąć nie mamy. Zewsząd otoczyły nas granice, których przestąpić nam nie wolno, i znikąd nie spodziewamy się rady, jak w tym ścisku i ograniczeniu ratować się i postępować. Podczas już myśli takie nas nachodzą, że wnuki, albo może i dzieci nasze, jak jeszcze troszkę rozmnożą się, wszystko porzucą, na koniec świata pójdą chleba szukać, bo tu już go dla nich nie wystarczy. Już tylko o dusze nasze nieśmiertelne przed Panem Bogiem ubijać się nam trzeba, aby na psie nie zeszły. Niejeden raz i przy każdej okazyi my od pana Korczyńskiego słyszeli, że nadmiar głupi jesteśmy; to znów od szkodników i złodziejów nas wyzywał. Może to nie ze wszystkiem prawda, ale może trochę i prawda. Jednak winnymi się nie sądzim, bo i mądry zrobi się głupi, gdy go bieda złupi, a każdemu już wiadomo, że muchy gęściej na wrzodach siadać lubią, niż na zdrowem ciele.
Jak wprzódy hałas i wrzawa przemieniły się w szmer głosów, rozważnie i zwolna ciekących, tak teraz szmer ten roztapiał się w milczenie. Fala uczuć, oburzeniem i trwogą wzdęta, opadała coraz cichszemi i nieśmielszemi skargami, aż do tych serc, zawsze cierpliwych, wróciła i umilkła.
Twarze ochłodły i oschły z potu, nie pozbywając się przecież ani jednej ze swoich niezliczonych brózd i zmarszczek; ręce, na stołach posplatane, od okrywającego je białego płótna jak grudy; ziemi lub kromki razowego chleba odbijały. Fabian nawet ucichł, i tylko, ciężko dysząc, ze zjeżoną kępą wąsów, niekiedy pomrukiwał:
— Nie cudzy my tu... nie z końca świata przybłędy... nie sroce z pod ogona wczoraj wyskoczyli... Więcej niż trzysta lat pomnik naszych fundatorów na tej ziemi stoi... więcej niż trzysta lat, z ojca na syna, my tę ziemię rękoma naszemi drapiem i potem swoim zlewamy!... Włości nijakich my nigdy nie mieli i nikogo nie gnietli i nie ssali. Dla jakiejże przyczyny teraz marnie ginąć i przepadać nam wypadło? Dzieci nasze, pod temi grudkami ziemi, których powiększyć nie jesteśmy silni, jak głodne robaki nie wczas poginą, a wnuki, z dopustu bożego, chyba już na psy zejdą... ród nasz jak woda z góry do głębokiego rowu z tego miejsca spłynie, i pamięć o tem, że my tu niegdy żyli, przepadnie...
Przez otwarte okna wlatywał do świetlicy szelest topola, a zdaleka, zza wiszącego nad wodą księżyca i w wodzie stojącej kolumny złotej, przypływała chóralna, poważna, polonezowa nota:

— A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy,
Każemy sobie
Złotne litery, złotne litery
Wyryć na grobie!




XV.

W obszernym domu korczyńskim paliły się tylko dwa światła: jedno w buduarze pani Emilii, drugie w gabinecie Benedykta. Wielki salon i większa jeszcze sala jadalna pogrążone były w ciemności, którą rozpraszać zaczynały niepewne jeszcze, tu i owdzie na okna i posadzkę kładące się, światła księżyca.
W tym półzmroku rozlegały się ciężkie, nieustanne kroki. Ktoś przechadzał się po salonie tam i napowrót, snadź w głębokiem zamyśleniu. Zamyślenie to czuć było w miarowem, monotonnem stąpaniu przechadzającego się człowieka, a ile razy, mijając jedno z okien, wchodził w słup księżycowych promieni, ukazywała się w niem na chwilę i wnet znowu mieszała z ciemnością postać jego wysoka, ciężka, z pochylona głową, z założonemi w tył rękoma i zwisającemi na piersi wąsami, tak samotna, jakgdyby pokój ten był pustynią, a on jedynym jej mieszkańcem.
Jednak za zamkniętemi drzwiami nieustannym jego krokom wtórował, nieustannie też dźwięczący, przyjemny i delikatny głosik niewieści. Tam, w buduarze oklejonym papierem w polne kwiatki, kobieta biała, cicha, cierpiąca, w białym negliżu, wpółleżąca na ponsowym szezlongu, przy świetle lampy coś bardzo misternego wyrabiała szydełkiem z włóczki i jedwabiu. Druga zaś kobieta, również delikatna, ale mniej piękna i strojna, a więcej zwiędła, z plastrem okrywającym dolną szczękę, śnieżną i łabędzich kształtów szyję wyciągała nad książką, z której głośno czytała francuzkie podróże po przylądku amerykańskim, zamieszkiwanym przez lud Eskimów. Jedna czytała, druga słuchała o krainie lodów, fok, reniferów, chat ze śniegu, zórz północnych, podbiegunowych nieskończonych nocy. Czasem, przerywały sobie czytanie zamienianemi pytaniami i uwagami. Ręce z szydełkiem na kolana opuszczając, jedna z nich zapytywała:
— Jak myślisz, Tereniu: czy wśród Eskimów istnieje prawdziwa, gorąca, poetyczna miłość?
Teresa nie odpowiedziała. Zamyśliła się głęboko. Z łabędzią szyją, pod światło lampy wyciągniętą, końcami palców dotykała bolejącej i leczniczym plastrem oblepionej szczęki. Erotyczne tęsknoty i marzenia dreszczami przebiegały wątłe ciała dwu tych kobiet i twarze ich okrywały wyrazem cierpienia.
— Czytaj dalej, Tereniu...
Czytała dalej, ale po kwadransie znowu czytanie przerwać musiała. Za oknem, gdzieś z dołu, podniósł się wielki, poważny, chóralny śpiew. Pani Emilia od stóp do głowy zadrżała; przelękła się. Z rozszerzonemi nieco od przestrachu źrenicami, zapytywała:
— Co to? co to znaczy? co to być może?
Teresa, chociaż także drgnęła nerwowo, wkrótce się domyśliła prawdy i towarzyszkę uspokoiła. Były to pewno śpiewy tych ludzi, co to zjechali się na wesele, na które poszła panna służąca Zofia.
— Nieznośni! czytać nam przeszkadzają! O, co za hałas! Moja Tereniu, każ zamknąć okiennice i zapuścić roletę!
Po dwóch minutach okiennica była zamknięta i gruba roleta zapuszczona; do zamkniętego szczelnie buduaru żaden już prawie dźwięk z zewnątrz nie dochodził, a przy głośnem czytaniu Teresy, od ściany do ściany i od podłogi do sufitu, wśród zmieszanych woni perfum i lekarstw, napełniły go obrazy niezmierzonych lodowców, nieskończonych nocy, jaskrawych zórz północnych, fok, reniferów i chat ze śniegu.
Ale po pustym salonie przechadzający się człowiek, przy dolatujących z dołu pierwszych dźwiękach chóralnej pieśni, stanął jak wryty. Stanął w zupełnie ciemnym punkcie salonu, tak, że go wcale widać nie było, i stał dość długo. Zapewne słuchał. Może nawet słuch natężał i pochwytywał słowa pieśni:

— „Szumiała dąbrowa, wojacy jechali...“

Znów chodzić zaczął. O, jak to dawno, dawno było, kiedy te dźwięki i te słowa o jego młode, gorące serce...
Stanął znowu:

— „Nie było, nie było,
Matko, szczęścia tobie...“

Z ciemnego punktu salonu wydobyło się i nad ścielącemi się po posadzce smugami księżyca popłynęło długie westchnienie:

— „Wszystko się zmieniło,
A twa dziatwa w grobie.“

Wyszedł z ciemności i, przez pas światła przechodząc, półgłosem powtórzył:
— W grobie! gdybyż wszyscy... w grobie!
Nie mógł słuchać, nie mógł dłużej słuchać tych dźwięków i słów, które, wzbijając się z pod stóp wysokiej góry, zdawały się spływać z promiennego szczytu jego świeżej, gorącej miłości...
Ciężkim, ciągle miarowym, choć przyśpieszonym nieco, krokiem przebył sień zupełnie ciemną, salę jadalną, do której zaglądał księżyc, i wszedł do gabinetu, oświetlonego palącą się na biurku lampą.
Pokój ten był nietylko pracownią, ale zarazem sypialnią, i rzecz dziwna! zarówno jak przeciwek Anzelma, przypominał klasztorną celę. Jak tam tak i tutaj czuć było życie twarde, samotne, z miękkich wybredności i wesołych uciech odarte. Oprócz żelaznego łóżka ze szczupłą pościelą i z pięknym niegdyś, lecz starym, dywanem, — wielkiego biurka, kilku krzeseł i starej szafy, po brzegi księgami gospodarskiemi napełnionej, nic tu więcej nie było. Na ścianach tylko wisiało kilka rodzinnych fotografii i para strzelb, pośród niedźwiedziej skóry skrzyżowanych.
Przez wpółotwarte okno do pokoju tego naleciało mnóztwo białych nadniemeńskich motylków, wzbijało się pod sufit, krążyło dokoła lampy i z rozpiętemi, krepowemi skrzydły padało na okrywające biurko księgi i papiery. Benedykt usiadł przed biurkiem i wpatrzył się w te śnieżne, skrzydlate stworzonka. Coś mu one przypominały: jakiś moment bardzo odległy, lecz niezmiernie ważny, jakiś w życiu jego punkt zwrotny...
Niegdyś, dawno temu, był wieczór bardzo do tego podobny, równie ciężki i ponury. Te motylki tak samo jak teraz kręciły się koło lampy i na rachunkowe książki padały...
On coś wtedy postanawiał — i postanowienia nie dokonał, coś miał uczynić — i nie uczynił... Co to było? Brat... syn... A! brat! Wyciągnął rękę, i z pod przycisku wyjął list, już przeczytany, lecz który poraz drugi chciał przeczytać. I wtenczas było tak samo: wyjmował z pod przycisku list brata, i czytał go, zastanawiał się nad zawartemi w nim radami. Potem już zaledwie, kilka razy przez lat kilkanaście zamienili się listami, i to tamten zawsze odzywał się pierwszy, on zaś odpowiadał czasem w lat parę, krótko, zimno... bo po cóż?

Dziś znowu list od Dominika otrzymał, i miał takie uczucie, jakgdyby każdy jego wyraz spadał mu na serce ciężkim kamieniem, a w sercu piekącą łzą. Już mu się zdawało nieraz, że tyle tylko o bracie pamięta, ile o każdym, najobojętniejszym i bardzo dawno spotykanym, człowieku, — że wcale on dla niego nie istnieje; jednak dziś znowu się przekonał, że tak nie było. Swoja krew, swój ból, swoja hańba! Nic nie pomoże; całą godzinę po salonie chodził, z myślami i wspomnieniami bił się, oburzał, żółcią pluł, a teraz znowu ten list przeklęty z pod przycisku wyjął i czytać zaczął, tak zupełnie jakby rozkosz ostrą i podniecającą w męczeniu samego siebie znajdował.
„Kochany bracie!

„Zdaje się, że już ze trzy lata od ciebie wiadomości nie miałem; na ostatnie moje pismo nie zaszczyciłeś mnie odpowiedzią. Ja jednak piszę, aby rozdzielić z tobą moję radość, z dwóch przyczyn wynikającą. Pierwsza przyczyna ta, że już, chwała Bogu, jestem od roku tajnym sowietnikiem, a jeżeli Bóg życia przedłużyć raczy, może mnie kiedy i z krzesłem w senacie powinszujesz. Jakie-by tam nie były twoje przesądy i uprzedzenia, zawsze to miło mieć brata senatora, a tymczasem i tajny sowietnik wstydu tobie nie robi. Przytem, na wypadek jakiego nieszczęścia, czy ważnego interesu, dobrze wiedzieć, że w swoim rodzonym bracie masz dobre plecy. Ot tak, powiodło się mnie na służbie, za co dla naszego ojca wieczną mam wdzięczność, bo, gdybym w uniwersytecie nie był i nauki nie miał, nigdy-bym do tego stopnia, na którym teraz stoję, nie doszedł...“
Benedykt ręce z listem na kolana opuścił; gorzki uśmiech błądził mu pod długiemi wąsami; oczy szklisto wpatrywały się w przestrzeń. Może przez wyobraźnię wywołana, stała przed nim postać ojca, i tego ojca teraz zapytywał:
— Czy w istocie, w tym celu?... czy dla takiego rezultatu? Czyś mógł spodziewać się?... Jeżeli z tamtego świata patrzysz... czy Stwórcy za nieśmiertelność dziękujesz?
Drugą przyczyną radości Dominika, którą dzielił z dawno niewidzianym bratem, było świetne wydanie za mąż najstarszej córki: za pułkownika wyszła. Dla panny bez posagu była to partya świetna. Jakkolwiek bowiem powodziło mu się na służbie, funduszu nie zebrał i córce posagu żadnego dać nie mógł. Wyprawił jej tylko wesele świetne, którego opis zajmował całą stronicę listu. Jeden książę, dwóch baronów i czterech generałów wesele to zaszczyciło. Zresztą zięć jego sam za lat kilka pewno generałem zostanie.
Co się tycze dwóch jego synów, jeden był jeszcze młodym, a drugi, starszy, kształcił się w szkole wojennej, czując wielki pociąg do wojskowości.
Potem kilkanaście wierszy listu zajmował opis zabaw i przyjemności, które przez ostatnią zimę napełniały stolicę. Włoska opera była szczytem doskonałości, a kilka balów przewyższyło przepychem wszystkie dotąd widziane...
Nie dokończywszy czytania, Benedykt położył list na biurku. Jak te motylki fruwają, fruwają dokoła lampy i na rachunkowe księgi padają! Rzeźwy wiatr wnika przez wpółotwarte okno. W domu i w sercu cicho, ciemno, ponuro. Kiedy to był taki sam wieczór? A! po owej rozmowie z żoną, w altanie. Pamięta. Wtedy poraz pierwszy dokładnie rozpoznał ten słodki egoizm i tę wdzięku pełną niedołężność ciała i ducha. Wtedy też powiedział sobie, że sam jeden z pomiędzy trzech tutaj kołatać się musi; sam jeden pozostał. Cóż? Wszędzie to samo. Z trzech, a gdzieniegdzie i z dziesięciu, nie koniecznie braci, ale rówieśników, przyjaciół, jeden pozostał. Zupełnie tak, jakby z kogoś wyciekł strumień krwi, a tylko tu i owdzie ocalałe jej krople tułały się po żyłach z osobna, skurczone, skrzepłe...
Ale co stało się wtedy, owego wieczoru, który do dzisiejszego tak był podobny? Coś go wtedy pocieszyło, podźwignęło, do tego miejsca przykuło... Syn! I jak obraz, z mroku na jasny dzień wysunięty, stanął przed nim wyraźny, doskonale widziany moment dalekiej przeszłości. Otworzyły się drzwi pokoju, wbiegła przez nie istota ludzka młodziutka, swawolna, skacząca, i ze szczebiotem, z pieszczotą, wskoczyła mu na kolana. Drobne ramiona objęły jego szyję, niewinne oczy zajrzały w posępne źrenice, świeże dziecięce usta pocałunkami rozgładziły wszystkie zmarszczki i wszystkie chmury pozdejmowały mu z twarzy.
— Widziu! Kochasz ty Niemen? lubisz ty te motylki? lubisz ten ból za Niemnem, w którego głębi, w cieniu jodeł, zapomniany i nieuczczony twój stryj spoczywa snem wiecznym?
Dziecko już wtenczas to wszystko kochało, a on, pokusy i rady, gdzieindziej go wabiące, odepchnąwszy, wziął znów krzyż swój na barki i — jeden z trzech — tu pozostał...
Co to? Spieszne kroki ozwały się w przyległym pokoju, otworzyły się drzwi, — te same co wówczas, — do gabinetu wbiegł zgrabny, wysmukły, młody mężczyzna. Znowu on! tylko dorosły teraz i tak dojrzały, jakby każdy rok przez niego przeżyty w widokach i wrażeniach życia, nakształt ziarna w sokach ziemi, nad miarę rósł i nabrzmiewał. Przez pokój przyległy biegł, ale u drzwi gabinetu zatrzymał się i, prędko oddychając, chustką powiódł po rozognionej i spotniałej twarzy. Przybywał widać z miejsca napełnionego upałem i ściskiem, a gdy twarz odsłonił, zdawać się mogło, że owo miejsce było także miejscem męczarni. Niewysłowiona męka biła mu z oczu i zmarszczkami występowała na czoło. Benedykt ruch żywy na fotelu uczynił, naprzód się podał.
— Witold! Wejście syna było dla ojca niespodzianką.
— A co? zkąd przychodzisz? czegożeś taki rozgrzany i zmęczony?
Młodzieniec, nie odpowiadając, naprzód postąpił i przed ojcowskiem biurkiem stanął.
— Mój ojcze!...
Zawahał się, oczy spuścił i po kilku sekundach dopiero, zwykłym sobie ruchem stanowczości ręce w tył zakładając, zcicha dokończył:
— Przychodzę; mój ojcze, z ustami i sercem pełnemi skarg!
— Na kogo? czyich? — zapytał Benedykt.
— Ludzkich... na ciebie, ojcze!
Benedykt oczami błysnął.
— Na mnie, cóż? Czy kogo na drodze zrabowałem, albo czyje dziecko na śniadanie zjadłem?
— Na wszystko błagam cię, ojcze — zawołał Witold, — porzuć ten ton drwiący i rozjątrzony, z jakim przemawiasz, ilekroć pewnych stron życia, dla mnie nad życie droższych, dotykamy!... Młody jestem, to prawda... lecz cóżem winien temu, że natura, zamiast serca, nie włożyła mi w piersi busoli, z igłą zwróconą ku drodze użycia, zysków i... świetnej karyery!
Wzrok Benedykta przemknął po leżącym na biurku liście Dominika, jakby go ku niemu ostatnie wyrazy syna pociągnęły.
— No, dobrze — zaczął, — czyż ja kiedy tego pragnąłem? Czego chcesz?
— Dla siebie, ojcze, nic nie chcę; dla ludzi... wiele!
— Androny! — krzyknął Benedykt i, żywo podnosząc się z fotelu, z płomieniem w oczach, z brwią namarszczoną mówił, a raczej wołał, dalej: — Wiem gdzie byłeś! domyślam się, co ci tam nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram... prawda?
— Tak, ojcze!
— Czekaj-że więc!
Z temi słowami ku szafie się rzucił, spory zwój papierów z niej wyjął i, do biurka wracając, mówił:
— Popatrz i przeczytaj! Musisz popatrzeć i przeczytać! Musisz przekonać się, że ten kawał ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał... Musisz zawstydzić się za posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce!.. Do tego jeszcze nie doszedłem... Nie! Jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem... Musisz zawstydzić się!...
Gdy plan Korczyna na biurku rozkładał, wielkie ręce jego drżały, ale, hamując się, długo po planie palcem wodził, ze starych dokumentów wyjątki czytał, mówił, dowodził. Potem, prostując się i wzrok na syna podnosząc, zapytał:
— Cóż? wstydzisz się teraz?
— Nie, ojcze! — odparł Witold.
— Jakto? Nie przekonałem cię?
— I wprzódy przekonany byłem, że myśl nawet o przywłaszczeniu sobie cudzej własności przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła...
— Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina?
Witold ręce w tył założył i, śmiałemi oczyma pałający wzrok ojca spotykając, odpowiedział:
— Twoja, ojcze!
— Facecya! — wybuchnął Benedykt. — Oni, jak tabaki w rogu ciemni, wierzą każdemu pokątnemu doradzcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku wyrządzają mi psoty i szkody...
— Przebacz, ojcze — przerwał Witold, — dlaczego oni ciemni jak w rogu? dlaczego chciwością pożerani? dlaczego nieprzyjaźni?... Czy niczyjej winy w tem niema, tylko ich jednych?
Zapytania te tak uderzyły Benedykta, że umilkł, z ciężkiem westchnieniem rzucił się na fotel i wahającym się głosem przemówił:
— Dlaczego? dlaczego? Ha! gdybyż to można wszystkich, «czarnych mar i ciężkich plag życia zapytywać: zkąd? za co? dlaczego?
— My ich zapytujemy — podchwycił Witold. — Tak, mój ojcze, całą siłą umysłów i serc naszych zapytujemy, a one nam odpowiadają! Ta, o której teraz mówimy, odpowiada: „Zrodziły mię omamienia i nienawiści wieków; zagłada moja w świetle i miłości...“
Teraz, wszystko, co ubierał z książek i od ludzi; wszystko, co włożyła w niego natura, a rozjaśniła i potwierdziła nauka, wylewać mu się zaczęło z ust wymownych i drżących. W szerokich zarysach kreślił idee i teorye, od których urzeczywistnienia, zdawało się mu, zależy wzmocnienie i odrodzenie narodow, jego narodu nadewszystko; w których dostrzegał jedyną podporę dla najwyższych myśli i podbojów, w wiekowej pracy zdobytych przez ludzkość; które, wedle niego, przynieść miały ratunek dla krwawych cierpień, lasem rąk, do nieba o pomstę wyciągniętych, wyrastających z gruntu, oranego przez złość i przemoc.
Od abstrakcyi, mających dla niego urok tak nieprzeparty, że, mówiąc o nich, wyglądał jak człowiek w niebo zbawienia zapatrzony, niespokojnie przebiegł do powszedniej, palącej rzeczywistości. Opowiadał wszystko, co widział i słyszał tam, zkąd przybył; powtarzał prośby, z któremi go tu przysłano, skargi i obwinienia, które szumiały mu jeszcze w uszach i paliły serce.
Benedykt nie przerywał, milczał, a biegły tylko znawca dusz mógłby odgadnąć, jakie uczucia zapalczywa mowa młodzieńca budziła w jego srodze i tajemniczo zatrutej duszy. Zagłębiony w fotelu, przygarbionemi plecami do poręczy jego jakby przyrósł; z bledszej niż zwykle i w tysiąc zmarszczek zoranej twarzy długie wąsy nieruchomo na pierś mu zwisały; oczy jego czasem mąciły się aż do dna, i powieki na nie opuszczał, to znowu je podnosił i namiętne płomienie na syna z piwnych źrenic ciskał. Jak grób milczał i jak w grobie odbywały się w nim rzeczy posępne i tajemnicze. Czy przejmujące go z kolei uczucia były wstydem, żalem lub gniewem — to pewna, że cierpiał, a cierpiąc, czuł jednak, że z obfitych i gorących słów syna powstawała i o pierś mu uderzała jakaś fala błękitna, śpiewna, niegdyś mu dobrze znana, lecz przez życie pochłonięta, a teraz, niby z przepaści życia, ku niemu powracająca.
Zdaleka, bardzo zdaleka dochodziły tu jeszcze urywane nóty starych pieśni, nad osrebrzoną powierzchnią Niemna chórem śpięwanych; u okna białe motylki z lekkim stukiem na biurko padały, I bijąc trwożliwie krepowemi skrzydłami o księgi rachunkowe i rozłożony plan Korczyna. Rzucał na nie czasem wzrokiem i spotykał także ku brzegowi biurka odrzucony i szeroko rozwarty list Dominika. Ilekroć spojrzenie po tym liście przesunął, tyle razy usta, mające już gwałtownem słowem wybuchnąć, zamykał, zmącony wzrok ku ziemi spuszczał i znowu milczał, coraz pilniej, z coraz boleśniejszem prawie wytężeniem wsłuchając się w mowę syna.
Witold, bardzo blady, z drżącemi rysami, przytłumionym głosem mówił:
— Ty o tem wszystkiem nie wiedziałeś, ojcze? prawda, że nie wiedziałeś? O ich strapieniach, opuszczeniu, niebezpieczeństwach... — o tych złorzeczeniach, któremi cię okrywają... o tych dobrych uczuciach, któremi są gotowi każde twe dobrodziejstwo, każdy promyk światła, któryby od ciebie padł na nich, odpłacić... nie wiedziałeś? Powiedz mi, mój ojcze, o! powiedz mi, żeś o tem wszystkiem nie wiedział, i że tylko niewiadomość... Jak oni stryja Andrzeja wspominają!... za miłość, z jaką zbliżył się do nich, za trochę światła, za to, że duszę ludzką w nich budził... jak go wspominają! Ale ty o tem nie wiedziałeś, ojcze, nie myślałeś... i tylko dlatego...
Nagle umilkł. Coś mu głos zerwało: może łzy z całej siły powstrzymywane, może ściśnięcie się serca, oddech tamujące... Po zbladłem czole dłonią powiódł, plecami się oparł o ścianę, na której wśród skóry niedźwiedziej połyskiwały skrzyżowane strzelby.
Benedykt zdawał się jeszcze słuchać i czekać. W ziemię patrzył.
—.Cóż? — odezwał się, — cóż dalej? Mów... sędzio! Słucham!, chcę cały swój wyrok usłyszeć. Czy na gardło mnie skażesz, czy tylko... na wieżę?
Ile w tych słowach było bezdennego smutku, Witold nie dosłyszał: zrozumiał tylko ich ironią i szał bólu zaświecił mu w oczach. Wyprostował się, drżał cały.
— Nie masz prawa, mój ojcze, igrać tak z najświętszemi uczuciami memi! — zawołał. — Młody jestem! cóż ztąd? Nam, dzieciom czarnej nocy, jak żołnierzom w porze wojny, rok za dwa liczyć się powinien! W upale cierpień prędko dojrzewamy!
Wpół ze zdumieniem, wpół z ironią Benedykt sarknął:
— Cierpień! ty... cierpiałeś?
— Więc myślisz, ojcze, że ci, których młodość gotowa istotnie w każdej jaśniejszej chwili wytrysnąć swawolą i śmiechem, nie rozglądają się przecież w koło siebie, nie rozumieją, nie czują kurczów chłostane] dumy, nie mają litości, która w nich płacze, i trwogi o rzeczy drogie, która w nich krzyczy: „Ratunku!“ i o ten ratunek: zapytywać im każę wszystkich dróg czynu i wszystkich otchłani myśli? Kto tak mniema, niech o to zapyta naszych, w poranku przekwitających, twarzy, oczu od wpatrywania się w oblicze wiedzy przedwcześnie znużonych, i tego, czego nikt dojrzeć nie może: tych wulkanów żalu, obrazy, nadaremnych porywów i złorzeczeń, które wrą nam w piersiach! Młody jestem, cóż ztąd? kiedy już z życia tyle wyssałem piołunowych soków, ile ich trzeba, ażeby w głowie szumiały pytania: zkąd? na co? dlaczego? W takich pytaniach dusze dojrzewają prędko!...
Teraz w szerzej niż zwykle rozwartych oczach Benedykta malowało się osłupiałe prawie zdziwienie. Ten chłopak, ten mały — jak go dotąd jeszcze w myśli swej nazywał — już zblizka dotknął kąpieli cierpienia, w której on sam nurzał się od tak dawna; co większa, z jednego źródła biły dla nich obu kipiące i gorzkie jej wody. Przypomniał sobie teraz, że powielekroć uderzały go i niepokoiły jakieś blade cienie, po twarzy tego młodzieńca błądzące, mgły znużenia przyćmiewające czasem ognistość jego wzroku, pierwsze zarysy zmarszczek na czole, które, według praw natury, jaśnieć powinno było nieskazitelną świeżością poranku i wiosny.
Pochylił się, szyję wyciągnął, wpatrzył się w syna. Tak! było to istotnie dziecię dnia burzliwego i ciemnej nocy. Nigdy w jasną pogodę pąki kwiatów nie rozwierają z tak męczeńskim pośpiechem swych purpurowych kielichów. Łatwo było poznać, że ta rozmowa z ojcem sprawiała mu nieopisaną mękę i że ku tej męce popychała go, tak jak niezawodnie ku wszelkiej innej popchnąć-by musiała, siła przekonań i uczuć, pracująca w nim z nieprzezwyciężonością i bezwiednością krwi, w żyłach człowieka krążącej. Dłonią szczupłą, taką, jaką miewają ofiary górnych marzeń, ale której namiętne ujęcie silnem i uporczywem być musiało, wodził po czole strapionem, udręczonem, nad rozgorzałem! źrenicami bladem.
— Ciężko... straszno... straszno mi tak mówić do ciebie, ojcze! Rozdarty jestem pomiędzy tobą a tem, co mi nad ciebie, siebie, nad wszystko droższe... Nie jam jeden taki! Co sprawiło, że pełni jesteśmy bezbrzeżnej litości nad maluczkiemi mrówkami i kretami ziemi, że w ciemne i ciasne ich podziemia iść pragniemy i idziemy, choćby wśród nich oczekiwało nas całopalenie własnego ciała i serca? Co sprawiło, że nie możemy, choćby w pokładzie złota, tkwić z nieruchomością grzybów, ale pragniemy biedź, ratować, pocieszać, uczyć, budzić, wskrzeszać? Co to sprawiło? pochód wieku, którego jesteśmy dziećmi? czy wezbrane morze myśli ludzkich, którego sami jesteśmy żeglarzami? Czy to inne morze cierpień, które, zalewając nam serca i gardła, budzi w nas jasną i wczesną świadomość powszechnego bólu świata, z bezbrzeżnem dla niego współczuciem? Ale to współczucie, te święte dla nas idee, razem z krwią krążą nam w żyłach, z mózgiem myślą, z sercem tętnią... One są epopeją naszą, z nich powstają nasze tragedye... One też są naszą jedyną nadzieją! Jaką nadzieją? O! jej imienia, ty, ojcze, wspominać zabraniasz... tu nie wolno żadnego świętego imienia wspominać, bo ciągnie ono za sobą bladą marę strachu! Ten strach wieczny... ta ostrożność niewolników, których drżeniem przejmuje sam brzęk ich obroży... to zagrzebanie szlachetnej duszy i prochu bojaźni i interesu... ta obojętność dla wszystkiego, co nie żywi i nie odziewa ciała... ten brak miłości dla ziemi i ludzi...
— Witoldzie!
W tym wykrzyku, który Benedykt rzucił w mowę syna, był taki gwałt i bólu i gniewu, że młodzieniec umilkł nagłem zamyśleniem ogarnięty. Pochylił głowię.
— Wiem, ojcze, że bardzo byłem zuchwały, — dziwnie zmienionym głosem zaczął, — pomiędzy sobą i tobą wzniosłem zapewne ścianę nieprzebitą, i która rozdzieliłaby nas na zawsze, gdybym po tem, co się stało, żył jeszcze... Ale, jeżeli martwy u nóg twoich padnę, przebaczysz mi... prawda? przebaczysz? i znowu tak samo kochać mię będziesz jak niegdyś?... Tylko umarłemu dziecku przebaczyć można taką zuchwałość i taką obrazę... Coś mam w sobier ojcze, co mię ku ciemnym otchłaniom popycha...
Mówił to cicho i z cichym żarem źrenic, którym się objawiają najniebezpieczniejsze, skupione w sobie, szały; przytem, ruchem powolnym, a coś stanowczego w sobie mającym, wyciągnął rękę ku jednej z wiszących na ścianie strzelb.
Benedykt porwał się, i jak płótno blady, w mgnieniu oka za ramiona go pochwycił.
— Waryacie! dziecko! co ty robisz! Czemuż nie? Ty i na to gotów jesteś! U was nawet taka zaraza panuje... Tuziny was teraz kule w łeb sobie pakują! Ach, ty! Mądryś taki, a zielono ci w głowie... O, te idee, te ideały... te... to, tamto... które tych błaznów do takich nawet rzeczy doprowadzają... Boże miłosierny!
Strzelbę, którą dziś sam w obecności syna nabijał, z rąk mu wyrwał, na ścianie zawiesił, lecz wzamian obie ręce młodzieńca pochwycił i z całej siły w szerokich dłoniach je ścisnął. Prawie straszna była w tej chwili jego twarz ciemna, pomarszczona, wąsata, której groza przewidywań szeroko rozwierała oczy i podnosiła włosy nad zbladłem jak chusta, a kroplami potu świecącem, czołem. Z wyciągniętą ku synowi szyją, oczy w nim zatapiał, szeroko otwarte, przerażone.
— Wiesz ty? — szeptał — wiesz? może nie wiesz! ale ja to wiem... widywałem... wszak ty zginiesz... czy słyszysz? z tą zapalczywością swoją, z tym ogniem... z tym... to... tamto... zginiesz!
I, coraz mocniej ręce syna ściskając, powtórzył jeszcze po — wielekroć:
— Zginiesz! zginiesz! niechybnie zginiesz!
Aż z ogromnem westchnieniem, które, jak wicher, do samego nieba, zda się, dotrzeć chciało, wymówił:
— Boże! Boże!
Tak samo niegdyś, z tą samą grozą, w chacie Anzelma, przed oknem ciemnością nocy zasłonionem, imienia boskiego przyzywał. Ale tym razem, z ciemności, które mu przed oczyma zapadły, wydobył się głos młodzieńczy, łagodny i dziwną jakby melodyą przejęty:
— Ojcze mój, nie lękaj się i nie żałuj, jeżeli dziecko twoje zginie na mlecznej drodze przyszłości, w blasku jutrzenki, w ogniu ofiary! Nie sąż także zaginionymi ci, którzy chodzą po nizinach samolubstwa, zaprzaństwa, rozkoszy ciała a nędzy ducha?!
Benedykt przez chwilę wspominał, myślał, aż serce jego gwałtownym rzutem skoczyło myślą ku bratu, który oddawna, z krwawą plamą na młodem czole, pod wilgotną ziemią spoczywał. Długo jeszcze patrzył na syna, aż ręce jego z żelaznego dotąd ujęcia uwalniając, obie dłonie ku czołu podniósł i głucho wyszeptał:
— Krwi moja! młodości moja! falo, która nas niosłaś... powracająca falo!...
Z głową schyloną, z dłońmi u czoła, ze zgmatwaną gęstwiną włosów, odchodził ku biurku, niby w śnie powtarzając:
— Powracająca fala! powracająca fala!
Były w tym szepcie groza i zachwycenie.
Potem odkrył twarz i, jednę rękę o biurko wspierając, wyprostował się, głowę podniósł, zmienił się dziwnie. Blask jego oczu wilgotny był i jakby rozmarzony, postawa dumna. Na syna patrzył.
— Słuchaj — zaczął: — jeżeli wam się zdaje, że wy pierwsi wymyśliliście wszystkie szlachetne uniesienia i wzniosłe idee, że wy pierwsi poczęliście kochać i ziemię, i lud, i sprawiedliwość, to popełniacie błąd gruby i grzech przeciw sprawiedliwości...
Zatrzymał się na chwilę; tak już dawno w ten sposób i o takich przedmiotach nie mówił, że może słów mu zabrakło, albo myśli splątały się w głowie. Ale powracająca fala odnosiła mu wszystko, co życie zabrało, i przypomniała wszystko, co niegdyś umiał, wiedział, czuł.
— I w naszych ustach — mówił dalej — brzmiało niegdyś hasło poety: „Młodości! ty nad poziomy wylatuj!“ i myśmy latali na mleczne drogi, i w blaski jutrzenki, i w ognie ofiary! Ten lud... to wasze bożyszcze... Boże wielki! to-żeśmy się ku niemu jak szaleńcy rzucili, jak w słońce w niego wierzyli, jak w zbawienie zapatrzyli, na rękach prawie podnieść go usiłowaliśmy, dobro nasze i samych siebie słaliśmy przed nim... Krzywdy przez ojców jeszcze zrządzone, własne mi choćby ciałami pragnęliśmy unieść ze świata i z jego pamięci... A ziemia! Boże! dzieckiem, chłopięciem, młodzieńcem, ja każdą roślinkę, każdą kroplę wody, każdy jej kamień kochałem... mógłżem być wrogiem ludzi, którzy, z niej powstali? To ja... ale niemało, niemało nas takich było! Śmiech bierze na wspomnienie! Młodzi mędrcy, poeci... rycerze... apostoły... wskrzesiciele... górne marzenia... wielkie nadzieje... ogniste zapały!... Wszystko jak w wodę wpadło! Śmiech na wspomnienie bierze!
Zaśmiał się istotnie, z oczyma pełnemi łez. Drżącym głosem, lecz z głową podniesioną, zaczął znowu:
— Słuchaj! Korczyńskim braku ideałów, braku miłości dla... dla... Stare przyzwyczajenie język mu splątało. Zająknął się.
— Dla... to... tamto...
Ale powracająca fala znowu go błękitem i ogniem oblała:
— Braku miłości dla ideałów Korczyńskim zarzucić nikt nie ma prawa. Jeden ją życiem opłacił... drugiego zawiodła ona tam, gdzie powoli i stopniowo pozbył się czci i honoru... trzeci... trzeci przebył życie, zazdroszcząc temu, który w mogile leży!
Teraz dopiero, te łzy, które napełniały mu oczy, spadły z nich dwiema wielkiemi kroplami i ze zmarszczki na zmarszczkę toczyły się po policzkach. Ręką machnął, na fotel opadł i szeroką dłonią zasłonił sobie czoło i oczy.
O dwa kroki od niego na krześle siedzący Witold, osłupiały, niemy, chciwemi oczyma wpatrywał się w ojca, domyślając się istoty, i natury tej siły, która go tak dziwnie wśród rozmowy z nim przetworzyła. Jak wrzątek, długo i szczelnie zamknięty, po zerwaniu pokrywy z gwałtem i szumem wylewa się na zewnątrz — naczynia, tak gorycze, żale, gniewy, napełniające to strute i chmurne serce, wybuchały zeń obfitemi i namiętnemi słowy. Natura niestworzyła go milczącym i skrytym.
Był czas, w którym dom ten rozlegał się cały od dźwięku jego głosu, hojnie wśród zbierających się tu tłumów rozrzucającego hasła, nauki, namowy, rozprawy, sprzeczki. Ale potem strasznie uciszyło go życie. Sto przyczyn na sto zamków zamknęło mu usta. Płynęły dni za dniami, lata za latami — on milczał. Z czasem i z samym sobą rozmawiać przestał o wszystkiem, o czem dawniej rozmawiał z mnóztwem ludzi: tak już przywykł. Dziś dopiero rozmowa z synem zerwała z jego serca kamienną pokrywę i otworzyła mu usta. Byłoż to opowiadanie? byłaż to spowiedź? byłoż to usprawiedliwienie się przed dzieckiem tak niezmiernie kochanem, a które mu dziś w oczy cisnęło gradem wyrzutów, prawie obelg?
Potrzebę usprawiedliwienia podszeptywało mu sumienie: „Wytłómacz, wytłómacz, dlaczego cię to dziecko znalazło takim, jakim się stałeś, i dlaczego straciłeś to wszystko, co je napełnia, a coś i ty w równej mierze niegdyś posiadał!“ — Serce w nim także wołało: „Mów! bo inaczej, nie pęknie i nie runie nigdy ta ściana, która wzniosła się pomiędzy tobą a tem dzieckiem, tą krwią krwi twojej, tym powtórzonym obrazem twojej młodości, tą powracającą falą wiary, nadziei, czarodziejskich i bohaterskich snów o nowych jutrzenkach i ofiarnych stosach!“
Mówił, opowiadał, co stało się i działo potem, gdy wszystko wpadło w wodę. Dawne to dzieje. Zdaje mu się, że nie dla dziesiątki, ale dwie setki lat, od tego czasu upłynęły, tak wszystko dokoła niego zmieniło się i w nim samym. Zmienił się zaś on nie odrazu, nie nagle, ale stopniowo, jak stopniowo rdza gasi blask i wyszczerbia ostrze zakopanego w ziemi żelaza: jak stopniowo szczupleją, tracą siłę i znikają nieużywane do ruchu członki ciała; jak stopniowo zmierzch wieczoru pochłania światło dnia; jak stopniowo ciemnieje w sobie, słabnie, gaśnie człowiek ciężko i nieustannie smutny....
Mógł był odejść w wesołe strony: nie uczynił tego. Mógł w lichych przysmakach życia szukać przypadającej nań cząstki szczęścia: nie używał ich wcale. Z górnej, lotnej jego młodości pozostało mu tyle, że podłości nie popełnił, a w pracy, choć poziomej i ciasnej, pogrążył się z surowością mnicha i zapalczywością taką, z jaką rozbitek chwyta i ściska jedyną deskę ze strzaskanego statku pozostałą. Na tę pracę, acz poziomą i ciasną, padał przecież i z góry jakiś promień. Jak ktoś, co dziwi się i usprawiedliwia, Benedykt ręce rozkładał i zapytywał:
— Cóż było robić? co było robić? Mówiono, wołano, zaklinano: „Ziemia! ziemia!“ Trzymałem ziemię...
Trzymał ją i dla siebie, bo w nią wrósł, i przez dumną ambicyą postawienia na swojem, i przez myśl o synu.
Ale w jeden punkt zapatrzony, inne z oczu tracił: jak wół ze schyloną pod jarzmem głową, jednę brózdę depcąc, inne dostrzegać przestawał; w jednem namiętnem usiłowaniu skupił wszystkie siły, i na nic innego już mu ich nie stało. Żelazo nie czuje osiadającej na niem rdzy, ale człowiek łzami zrazu oblewa każdą na własnej duszy dostrzeżoną plamę. Gdy nie mógł żyć tak, jakby pragnął, gdy potem już i pragnienie innego życia w nim gasło; gdy nad rozwartą książką oczy mu do snu kleić się zaczynały, gdy spory i kłótnie różnić go z ludźmi poczęły, gdy zrazu ścigać wzrokiem, a potem i rozumieć przestawał różne oddalone drogi i myśli świata, — długo we środku mu coś płakało. Jak długo? nie pamięta, wie jednak, że z czasem przywykł do wszystkiego; tylko ten płacz wewnętrzny, którego już w sobie nie czuł, przemienił się w głuchy: i gorzki war, co chwila wybuchający zeń gniewem, rozjątrzeniem, niby ciężką przeciw życiu i światu obrazą. Czasem jeszcze tylko daleka, nieosobista nadzieja błąkała mu się po sercu.
— Może on? może dla niego... przez niego... z nim?... O synu myślał. Była to już jedyna jego nadzieja...
Dwa razy w cichym domu zegar ścienny ogłaszał popółnocne godziny, a Benedykt jeszcze rozmawiał z synem, lecz już inaczej niż wprzódy. Jak niegdyś, przed wielu laty, Witold ramiona na szyję ojca zarzucił i rozpalonemi usty scałował grube łzy, które po tej twarzy ściemniałej, spalonej, ze zmarszczki na zmarszczkę ściekały. Myślał on, że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było z miłością przycisnąć się do tej piersi, która przyjęła w siebie wiele ostrych grotów i coś większego, wyższego nad własny interes osłaniała albo osłaniać mniemała; że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było ze czcią całować te ręce, których nie wybieliły próżniactwo i zbytki. Przypomniał sobie, że to nawet, co w sobie nosił i nad własne życie cenił, jemu był winien.
— Ojcze mój! do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięczen ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mnie nie chował. Gdyby nie ty, od kolebki pewno owiniętoby mię w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo, jak Różyc, kartką welinu w roztworze morfiny umoczoną!
Benedykt ręką jeszcze oczy zasłaniając, z poczynającym się na ustach uśmiechem, pod wąsami mruczał:
— No, tak, tak, chłopcze! Nie zgłupiałem przecież do tego stopnia, aby myśleć, że syn mój z innej gliny niż inni ludzie ulepiony, i nie spodlałem tak, aby poddać się woli bab, które-by z mego dziecka zrobiły ładnie ufarbowany gałganek!
Z wahającemi się jeszcze uśmiechami na siebie patrzyli. Więcej niż kiedy czuli jak niezmiernie kochali się wzajem, zrozumieli też jak bardzo byli do siebie podobni. Chwili jednej wielkiego uniesienia i piorunującego wspomnienia trzeba było na to, aby z jednego z nich spłynęła ta rdza, która mu przez długie lata osiadała duszę, i aby to podobieństwo wystąpiło jawnie i jasno.
Nagłym ruchem głowę w tył odrzucając i palcami ocierając wilgotne jeszcze oczy, Benedykt zawołał;
— Jakby ciężar stufuntowy spadł ze mnie, kiedy wszystko przed tobą wygadałem. Nie wiesz, i bodaj byś nie dowiedział się nigdy, co to jest długie lata cierpieć z zaciśniętemi zębami i nie mieć na świecie jednej żywej duszy, przed którą człowiek mógłby śmiało, ufnie, wszystko, co ma w sobie, pokazać, pociechy, rady, a czasem i ratunku, wezwać. Może i to przyczyniło się wiele do mego ściemnienia i zdziczenia, żem takiej duszy przy sobie nie miał. Marzyłem nieraz, że ty mi będziesz tem wszystkiem, a kiedy tego lata zdawało mi się, że i te marzenia, jak wszystkie inne, dyabli wezmą, nachodziła mię taka rozpacz, żem nietylko już Andrzejowi, ale wszystkim pomarłym grobów ich zazdrościł...
— Ale teraz wiesz już, ojcze, co nas dzieliło! — zawołał Witold, — i w przywiązanie moje dla ciebie wierzyć musisz...
Zawahał się nagle, zmieszał się, posmutniał znowu.
— Jednak, mój ojcze... zaczął, — jednak, powiedz mi, co myślisz... zamierzasz.., z tymi ludźmi?...
Więcej niż cokolwiek innego zapytanie to przekonywać mogło, że istotnie w tym młodzieńcu pewne uczucia i myśli jak krew krążyły, jak pulsa tętniały, może samą podstawę życia jego stanowiąc. W najuroczystszej nawet chwili, w najgłębszem dla innego przedmiotu rozrzewnieniu, zapomnieć ich i pozbyć się nie mógł. Benedykt długo na niego patrzył. Uśmiech zadowolenia pod długim wąsem mu błądził.
— Uparty jesteś — zaczął; — widzę dobrze, że, śmiejąc się i płacząc, śpiąc i jedząc, zawsze o swojem myśleć i przy swojem stać będziesz! Moja natura! I mnie to stanie przy swojem kością w gardle nieraz zasiadało, a jednak i niebieskie rozkosze wzruszyć-by mię nie zdołały! Nasza, Korczyńskich, natura!
Zamyślił się, w przeszłość patrzył.
— Niegdyś postanowiliśmy byli wszyscy karczmy nasze pozamykać, aby chłopów do pijaństwa nie kusić. Wielu to uczyniło. Darzecki nie chciał. Andrzej różnił się z nim o to długo, ale potem przestał, i myśleliśmy, że za wygraną dał, zapomniał. Jednak raz, po długiem milczeniu, znowu zawziętą sprzeczkę o niezamknięte karczmy i rozpijających się w nich chłopów ze szwagrem rozpoczął, i tu, ot, w tej samej sali jadalnej, przy wieczerzy, w uniesieniu tej sprzeczki, na Darzeckiego nożem cisnął... Szczęściem nóż mimo głowy szwagra przeleciał. Taki uparty był! Nie mówi już czasem o czemkolwiek, nie wspomina rok i dwa... zdaje się, że dał pokój... aż tu nagle znowu zaczyna swoje... I ty taki...
Po chwilowem milczeniu zaczął znowu:
— Korczyńskich krew! Dziad nasz, legionista, sześćdziesiąt lat z górą mając, jeszcze na wojnę chodził... A! przypominam sobie teraz! Towarzyszył mu jakiś Jakób Bohatyrowicz, którego starcem już przed dwudziestu kilku laty widywałem. Trochę obłąkany był, Pacenki jakiegoś, który mu żonę uwiódł, szukał... różne stare podania i zdarzenia opowiadał. Ja i Andrzej lubiliśmy go bardzo; Dominika tylko nudziła trochę jego gadanina. On był z nas na te rzeczy zawsze najobojętniejszy... Za wiele i za wesoło bawił się w wielkiej stolicy. Czy żyje jeszcze stary Jakób?
Jeszcze raz w sali jadalnej zegar ścienny wybił nocną godzinę, a Witold, odpowiadając na coraz liczniejsze zapytania ojca, mówił, opowiadał. Benedykt zapytywał krótko, kilku słowy, potem słuchał syna, z czołem na dłoni, ze wzrokiem wpatrzonym w przeszłość, która, z serca, z mózgu, ze słów jego syna wypływając, ogarniała go, podnosiła, prawie upajała. Kiedy nakoniec wstał z fotelu i przy dogasającej na biurku lampie przed oknem stanął, błękitny świt ukazał go tak wyprostowanym, rześkim, pogodnym, jakim może od skończenia się złotej godziny jego życia ani razu nie był.
— No, no! — rzekł, — prawdziwe dziwy! Jakby mię fala jakaś z dna wód gorzkich i zimnych na ciepłą murawę wyrzuciła!... Ale teraz, chłopcze, spać idźmy... na parę godzin tylko... na parę godzin... byle trochę przespać się i odpocząć. Potem, pójdziesz tam do nich i powiesz im, że tej kary sądowej nie żądam już... nie żądam... Istotnie, za wielką jest, a w tem, że ich oszuści wyzyskują i do złego prowadzą — moja wina! O miedzę z nimi żyję, i palcem, aby temu zapobiedz, nie poruszyłem...
Uśmiechnął się smutnie.
— Andrzej-by na mnie za to nożem cisnął! Ale nie siedź tam długo — mówił dalej, — bo przecież wspólnie ułożyć musimy różne projekty i plany na dalszą przyszłość, a potem, pod wieczór, może razem popłyniem na... to... tamto...
Zająknął się.
— Na Mogiłę! — dokończył.
Niewysoko jeszcze słońce podniosło się na niebie, gdy Witold wbiegł do świetlicy Fabiana, gdzie dokoła śniadania zgromadziła się była spora gromadka weselników, którzy jeszcze do domów swoich nie odjechali. Cienka i długa Giecołdowa, z zapalonym papierosem w wązkich ustach, oraz żwawa Starzyńska, we fruwającym wstążkami czepcu, dokoła stołów chodząc, zapraszały na jadło, które, według zwyczaju, ich kosztem i staraniem zastawione było.
Fabian, pozbywszy się na tę chwilę obowiązków gospodarza, ze spuszczonym na kwintę nosem wśród starszych sąsiadów siedział. Na widok wchodzącego Witolda porwał się i z niepokojem, nadaremnie przez okazywane uradowanie pokrywanym, ku niemu podbiegł.
Zaledwie jednak przybyły kilkanaście słów półgłosem przemówił, na twarz mu wypłynęła radość szczera i prawie gwałtowna.
Vivat! — z całej siły krzyknął, i ku sąsiadom zwracając się, obu rękoma, jak młyńskiemi skrzydłami, zamachał. — Psom dajcie, co na duszy macie! — wołał dalej. — Już nam godzina nieprzyrodzonej śmierci nie wybije! Zmiękło serce Dawida, gdy o Jonatanie w żałość przyobleczonym usłyszał. Anioł niebieski z grobu naszego kamień odwalił! Alleluja!
O aniele mówiąc, na Witolda ukazywał, do którego też przystępować zaczęli inni. Z godzinę trwał tam gwar wielki, z zapytań, odpowiedzi, śmiechów, okrzyków złożony.
Vivat pan Korczyński! Vivat pośrzednik nasz i orędownik! — co moment wykrzykiwał Fabian.
— Chwała Pana na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli! — modlił się Apostoł.
— A ja tak mówię: że z tego zasiewku, da Pan Bóg, pięknego plonu doczekamy... — przebijał się powolny, poważny głos Strzałkowskiego.
Może tam Witolda ściskano, całowano, może mu różne na przyszłość projekta i rady podawano, może nawet na rękach go podnoszono, bo zdyszany od zmęczenia i ogniście zarumieniony z chaty Fabiana wybiegł. Młodzież, po zielonej uliczce i dokoła gumna przechadzającą się, ukłonami lub ściśnieniami rąk powitał, najkrótszemi ścieżkami śpiesznie ku dworowi poszedł, i więcej już dnia tego w okolicy się nie pokazał.
Zdala go tylko potem widziano po drogach pole przerzynających z ojcem chodzącego. Przez dzień cały syn i ojciec ani na chwilę nie rozstawali się z sobą. Długo w gabinecie Benedykta nad rozłożonym na biurku planem Korczyna obaj siedzieli, zcicha pomiędzy sobą naradzając się, linio jakieś i cyfry na papierze kreśląc; a przed zachodem słońca kilku weselników, u samej krawędzi zielonej góry stojących, ujrzało na Niemnie łódkę, wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił.
Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.
Przed zachodem słońca gody weselne Elżusi miały się ku końcowi. Przeszło o połowę zmniejszona kompania przechadzała się po zagrodzie i drodze; w gumnie, tak jak wczoraj, na oścież otwarłem, Zaniewscy jeszcze kiedyniekiedy na skrzypcach rzępolili i basetlą pohukiwali, a przy tej niedbałej i przerywanej muzyce dwie lub trzy pary od niechcenia czasem pokręciły się na toku. U ścian obrosłych chwastami, u płotków, w śliwowym gaju, na wązkim ganku świrna, rozmowy toczyły się ożywione, we włosach dziewcząt iskrzyły się kwiaty, ale kawalerowie nie mieli już na rękach białych rękawiczek, ani tej rzeźkości i zamaszystości w postawach i ruchach, które początek zabawy obudzał.
Zbliżając się do końca, wesele cichło, leniwiało, z wielkiego hałasu roztapiało się w szmer wesołemi notami jeszcze przetykany, lecz który — czuć to było — zaraz, zaraz utonąć miał w szarem, jednostajnem jeziorze codziennej troski i pracy.
Na podwieczorku ożywienie było największe. Zaprzęgano tam do bryczek i wózków konie, a czynność tę spełniali sami ich właściciele, z wyjątkiem tylko dzierżawcy Giecołda i ekonoma Jaśmonta, którzy jednak hałasowali najwięcej, parobkom, za furmanów im służącym, głośne rozkazy wydając.
Pierwszy drużbant komenderował należytem szeregowaniem orszaku, mającego państwu młodym do domu ich, więc do jaśmontowskiej okolicy, towarzyszyć. Naprzód tedy na drogę dotykającą pola wyprawił wóz mający wieźć muzykantów. Za nim ustawił parokonną bryczkę państwa młodych; potem te, któremi według zwyczaju jechać mieli rodzice pana młodego, dwie swanie i dwaj swatowie. Teraz następowała kolej pierwszego drużbanta: więc Kaźmirz Jaśmont sam za uzdę poprowadził swego pięknego czarnego konika, ładną uprzężą połączonego z bryczką, na majowo-zielony kolor pomalowaną, poczem już ustawianiem ordynku zajmować się przestał, bo co do dalszego jego ciągu żadne przepisy nie istniały. Kto łaskaw, czy też zaproszony, pojedzie sobie jak zechce, na czele, czy z tyłu, osobne czy hurtem — wszystko jedno. Kto nie łaskaw, albo nie zaproszony, pozostanie lub uda się w inną stronę — a grzeczności i obyczajowi nie ubliży.
Tylko jeszcze u końca orszaku jechać koniecznie powinien brat, panny młodej, z kuframi i skrzyniami wyprawę jej zawierającemu To już niezbędne. Jeżeli brata niema, najbliższy krewny spełnić tę czynność musi. Ale Elżusia miała kilku braci, z których najstarszego obowiązkiem było wieźć za orszakiem weselnym wyprawę siostry. Już też na wozie drabiniastym, w zielonej uliczce stojącym, Julek umieścił dwa kufry z bombiastemi wierzchami na zielono pomalowane i gapiowatym głosem upominał się o trzeci, którego przecież długo mu nie dawano. Panna młoda, z pomocą matki i swań, kończyła napełniać go skarbami, które z sobą uwieźć miała: kraciastemi i pasiastemi spódnicami, fartuchami, kilimkami własnej roboty, motkami uprzędzionych przez siebie nici lnianych i wełnianych, ścianami utkanych też w domu grubszych i cieńszych płócien.
Kaźmirz Jaśmont, od bryczek wracając, tu i owdzie po zagrodzie się okręcił, aż, u zamkniętych drzwi domu stając, z całej siły zawołał:
— A teraz, panny drużki i panowie drużbantowie, pożegnanie pannie młodej zaśpiewajmy.
W mgnieniu oka po obu stronach drzwi utworzyły się dwie gromadki, jedna z młodych mężczyzn, druga z dziewcząt złożona. Nie byli to koniecznie sami drużbantowie i drużki, ale wszyscy, którzy pożegnanie panny młodej na pamięć umieli i chcieli śpiewać. Chór męzki, w którym wyraźnie wyróżniały się: cienki dyszkant pierwszego drużbanta, piękny głos Jana i tak basowe, że prawie grobowe, huczenie Domuntów, na nótę butną, urywaną, prawie rozkazującą, rozpoczął:

— Siadajże, siadaj, moje kochanie!
Nic nie pomoże twoje płakanie,
Nic płakanie nie pomoże:
Stoją konie, stoją wronę,
Już założone.

Jak uciął, umilkli. Po kilku zaś sekundach chór dziewcząt, nad którym rej prowadził donośny i jak srebro dźwięczny głos pięknej Osipowiczówny, a który przerzynały słabe, cieniutkie; lecz czyste głosiki małych Siemaszczanek, wzbił się smętną przewlekłą notą:

— Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem ojcu swemu nie dziękowała.
Dziękuję ci, miły ojcze,
Żem u ciebie chodziła w złocie:
Teraz nie będę!

Mężczyźni huknęli znowu tą samą co pierwej rozkazującą strofą:

— Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem swej matce nie dziękowała.
Dziękuję ci, moja matko,
Żem żyła przy tobie gładko:
Teraz nie będę!

Po trzecim rozkazie siadania odpowiedź brzmiała:

— Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem swemu bratu nie dziękowała.
Dziękuję ci, drogi bracie,
Że mieszkałam w jednej chacie:
Teraz nie będę!

Tu rozwarły się ze stukiem drzwi od sieni i panna młoda, wysoki próg przeskakując, z pod czarnej wełnianej sukni białą pończoszką błysnęła. Zapłakana, zakłopotana, wśród śpiewających na nikogo nie spojrzawszy, przebiegła, między śliwowe drzewa wpadła i płótno kużelne (cieńsze od zgrzebniny), wązkiemi pasami u brzegu gaju rozesłane, z trawy ściągać zaczęła. Ściągała, zwijała, śpiesząc się bardzo, aż nakoniec, z jednym zwojem niedobielonego płótna pod ramieniem, a dwoma w ramionach, z powrotem ku domowi biedź zaczęła. Wszyscy, z niejakiem zdziwieniem na nią patrzyli. Kaźmirz Jaśmont palcami pstryknął:
— Szyk gospodynia! I na weselnych godach o kużelu nie zapomniała!
Stojący za nim Michał Bohatyrowicz, wąsa w górę podkręcając, zaśmiał się:
— A jakże! Gdyby ją aniołowie do nieba zabierali, to ona-by patrzyła czy niema jeszcze czego z ziemi uchwycić!
— To nie tak jak panna Cecylia, która wczoraj taką śliczną stążkę z szyi sobie zdjęła i przyjaciółce, nijakiego przystrojenia niemającej, podarowała! — zawołał kruczowłosy Ładyś Osipowicz, na błękitnooką Cecylkę Staniewską rozkochanym wzrokiem spoglądając.

Poczem nagle huknęli znowu:

— Siadaj, siadaj moje kochanie!
Nic nie pomoże twoje płakanie.
Nic płakanie nie pomoże:
Stoją konie, stoją wronę,
Już założone.

A dziewczęta odpowiedziały:

— Jeszcze nie będę siadała,
Jeszczem stołom, ławom nie dziękowała.
Dziękuję wam stoły, ławy,
Zeście były zawsze białe:
Teraz nie będziecie!...
Dziękuję wam rodzone progi,
Że chodziły po was moje nogi:
Teraz nie będą!

Julek trzecią skrzynię, w wielkie kwiaty pomalowaną, wspólnie z braćmi z domu wynosił i na wóz windował.
Na drodze, dokoła wyciągniętych szeregiem bryczek i wozów, podniosła się wrzawa pożegnań, pocałunków, zaprosin, przywoływali, nawet sprzeczek. Nie tak to łatwo było wszystkich w porę i w należytym porządku usadowić. Muzykanci kłopotu nie sprawiali; pierwsi umieścili się na przodującym wozie i smyczki wysoko wznieśli, aby je w czas, a ostro, na struny módz spuścić. Ale pan młody gdzieś się w ostatniej chwili zawieruszył, więc siedząca już na bryczce Elżusia w niebogłosy wołała: — „Franuś! Franuś!“ — a gdy nadbiegł, mocno strofować go zaczęła.
Poczem, Giecołdowa, kwaśna i zmarszczona, bo papierosów jej zabrakło, nie chciała siadać na bryczkę Starzyńskiej, z którą jechać była powinna, i upierając się przy jechaniu swemi końmi i ze swoim mężem, głośno i kwaśno dowodziła, że wszystkie te porządki i ordynki są przesądami, nigdzie już, z wyjątkiem prostych i ciemnych ludzi, niezachowywanemi. A gdy nakoniec, pierwszy drużbant, mocą ukłonów i otworzeniem na oścież zasobnej papierośnicy dumną swanię ułagodził i do zajęcia przypadającego jej miejsca nakłonić zdołał, nowe przeciwności zaszły w gronie odprowadzających państwa młodych drużek i drużbantów.
Ta z tym, a ten z tą jechać żądał; tu było za ciasno, tam niewygodnie... Kaźmirz Jaśmont na chwilę cierpliwość stracił, ręką machnął, zrozpaczonym wzrokiem po szlaku drogi powiódł... aż nagle nieopisana błogość na twarz mu spłynęła.
Z głębi okolicy, ścieżkami wśród płotków wijącemi się, szła, na drogę weszła i ku gromadzie dokoła bryczek stojącej skierowała się — Domuntówna. Nikt jej nie spostrzegł, oprócz Jaśmonta, który, asystę, ordynek i wszystko, co żyło, opuszczając, na jej spotkanie pośpieszył. Ona szła prędko, więc spotkali się w tem miejscu, gdzie stała jego majowa bryczka, z czarnym, pięknym, zgrabną nóżką o ziemię bijącym konikiem.
W bogatej aktorce nowa zmiana zaszła. Miała na sobie czarną suknię, bardzo prostą, której gładka spódnica i obcisły stanik szczuplejszą nieco czyniły jej zbyt silną i rozrosłą kibic. Na ogorzałej szyi — zapewne na znak zasmucenia — wiła się i na pierś opadała żałobna wstążeczka. Gładko spleciona kosa, niby wiankiem brunatnej pszenicy wznosiła się nad twarzą, mniej rumianą niż zwykle, a szafirowe oczy z pod sobolowych brwi i zarumienionych trochę powiek rozglądały się dokoła, strapione i roztargnione. Tak stanęła przed Jaśmontem, który, granatową czapeczkę z kędzierzawej czupryny zerwawszy, nizkim ukłonem i czułem wejrzeniem ją witał.
— Czy mnie próżna nadzieja zwodzi — zaczął, — czy toż pani w jednę drogę z nami puścić się zamyśla?
Czerwone ręce na czarną suknię opuszczając, grzecznie dygnęła.
— Za zaprpsiny dziękuję — odrzekła, — ale mnie teraz na zabawy nie wczas. Żyto na nasienie jeszcze nie wymłócone i dziadunia pilnować muszę, bo niedomaga.
I znowu roztargnionym wzrokiem pomiędzy ludźmi wodziła, kogoś wśród nich upatrując. Była grzeczną, łagodną, cichą, nawet mówiła półgłosem. Jaśmont na bryczkę swą ukazywał.
— Gdyby pani mojej kałamaszce ten honor zrobiła i spólnie ze mną nią pojechała, możeby spacer na zdrowie posłużył. Dobrze niesie... jak na sprężynach!
— Dziękuję, — dziadunia pilnować muszę!...
Widocznie zmartwiony pomyślał chwilę. — A jeżeli ja odważę się kiedy tam przyjechać, gdzie od tego czasu wszystkie myśli moje mieszkać będą, czy mogę spodziewać się, że niezbyt niemile ujrzanym zostanę?
Dygnęła znowu.
— Owszem. Dziadunio bardzo lubi, kiedy do niego goście przyjeżdżają...
— Ale pani czy przez to ambarasu nie uczynię?
— O ambaras bynajmniej! Owszem. Ja zarówno w grzecznej kompanii gustuję...
Już rozpływać się miał w podziękowaniach za pozwolenie bywania u niej, gdy w orszaku wzniosło się mnóztwo wzywających go głosów. Wszyscy nakoniec na bryczkach i wozach siedzieli; bez pierwszego drużbanta przecież odjeżdżać nie mogli. Tyle więc tylko miał czasu, aby Jadwigi rękę ucałować, a do jej braci, obok których przebiegł, szepnąć:
— Szyk panna! Dalibóg, takiej wspaniałej talii i takich oczu nudnych, jak żyję, nie widziałem!
Na majową bryczkę wskakując, wołał:
— Ot tak! nikt ze mną jechać nie chciał, sierotą opuszczonym zostałem! Dobrze! Sam sobie ze mnie pan i hetman!
Siadł prosto, z fantazyą czapkę na głowie poprawił, bicz, wcale niepotrzebny, przy koziołku umocował, rzemienne lejce silnie ujął i na cały głos zakomenderował:
— Muzykanci! rznijcie! Jazda, panowie!
Na przedzie orszaku smyczki, dotąd w powietrzu sterczące, na struny opadły; z dźwiękami skrzypiec i basetli, wygrywających marsza, zmieszał się turkot kół i tętent koni. Bryczki jedna za drugą skręcały na drogę przerzynającą pole, a od każdej, niby rozwiewne skrzydło, leciał w jednę stronę złotawy tuman kurzu. Dwu czy trzech jeźdźców, konno brzegami ściernisk cwałowało. Ostatni jechał wóz, wyładowany pękatemi kuframi, na których, jak na wieży, w wiecznym uśmiechu białemi zębami śród rudej gęstwiny zarostu błyskając, siedział Julek, a obok wozu galopował, co moment ku panu głowę podnosząc i radośnie poszczekując, czarny, kudłaty Sargas. Zachodzące słońce bladym blaskiem spłowiały kobierzec ziemi ozłociło i wyrastającym zeń drzewom wróciło chwilową świeżość. Niebo roiło się na tle błękitnem mnóztwem białych smug i różnobarwnych obłoków.
Kilka minut wystarczyło, aby na drodze, tak przedtem gwarnej, zaległa zupełna cisza. Jedni rozjechali się, innych widać jeszcze było zwolna rozchodzących się, po zagrodach. Jan, który odjeżdżający orszak wzrokiem odprowadzał, odwrócił się i oko w oko spotkał się z Domuntówną.
Stała u samej krawędzi zagonów, pokrytych ściernią, obok ogromnych ostów, które kupą rosły, wysokością prawie do jej ramienia sięgały, nakształt siwych brodatych starców, całe mlecznemi, połyskliwemi puchami obwieszone. Po twarzy Jana przemknęło przykre wrażenie. Ona to spostrzegła.
— Niech pan Jan nie lęka się — zaczęła: — ja nie dla tej przyczyny tu przyszłam, aby jakie nieprzyjemności panu robić, ale dla tej...
Spuściła oczy, ręce jej pomimowoli szukały fartucha, ale go przy świątecznej sukni nie znalazłszy, z najbliższego ostu puch oskubywać zaczęła.
— Dla tej przyczyny ja tu dziś przyszłam — zcicha mówiła dalej, — żeby z panem Janem zobaczyć się i oświadczyć, że do grobowej deski wdzięczną panu pozostanę.
— A za cóż ta wdzięczność? — zdumiał się młodzian.
— A za to — odpowiedziała, — że kiedy wszyscy mnie wczoraj czernili i wyśmiewali, pan Jan, który miał prawo gniewać się i dekreta na mnie wydawać, ujął się i obronił. Bracia mnie wszystko opowiedzieli, i takoż pana Jana bardzo pochwalili.
Nijakich ja pochwał godzien nie jestem — odpowiedział Jan, — i nijakiego prawa gniewać się na pannę Jadwigę nie mam. Pewien jestem, że przez to rzucenie kamienia tylko panna Jadwiga zażartować ze mnie chciała.
Szkarłatem oblała się, a mnóztwo połyskliwego puchu, który z ostów wyskubała, wymknęło się z jej palców i w powietrze uleciało. Wzrok jej, zawstydzony i niedowierzający, po twarzy jego przeniknął.
— Niech pan Jan nie udaje i mnie do kłamstwa nie kusi! Co zrobiło się, tego już nie odrobić, a łganiem gorzej jeszcze człowiek plamę swoję uczerni, że jej już prawie wyprać nie będzie można. Co się zrobiło, to zrobiło się. Nie dla tej przyczyny ja przyszłam, żeby łgać i swojego postępowania wypierać się, ale dla tej, żeby oświadczyć, że ja do pana Jana nijakiego już żalu ani gniewu i nijakiej pretensyi nie mam. Serce nie sługa: nie zna co to pany. Co pan Jan winien temu, że w inszej stronie dla pana słońce wzeszło? Owszem. Daj Boże panu szczęście, zdrowie i powodzenie...
Znowu trochę połyskliwego puchu z palców jej w powietrze uleciało; podniosła oczy na towarzysza lat dziecinnych; oczy jej były łzami oszklone.
— Z gruntu serca ja panu Janowi wszystkiego dobrego życzę! — szepnęła.
Ujęty i wzruszony, z zapałem odpowiedział:
— Ja także dla panny Jadwigi na zawsze szczerym przyjacielem pozostanę, a mam nadzieję, że i panny Jadwigi szczęście na tym świecie nie ominie...
— Spodziewam się — odszepnęła, — spodziewam się, że i mnie Pan Bóg nie opuści...
— A wprędce też może i dozgonnego przyjaciela, takiego, który panny Jadwigi wart będzie, zeszłe...
Łza stoczyła się po rozognionym jej policzku i na wiszące u szyi końce żałobnej wstążeczki spadła; ale z głową spokojnie i trochę dumnie podniesioną, Jadwiga powtórzyła:
— Spodziewam się, spodziewam się, że tego dostąpię. Kiedy już takie przeznaczenie kobiety, żeby jak tyka sama na świecie nie tkwiła, to i mnie go nie ominąć...
— Tedy i ja z gruntu serca pannie Jadwidze wszystkiego dobrego życzę, a proszę, żeby do mnie nijakiego gniewu nie miała...
— A ja pana Jana o dobre wspominanie proszę...
— A jakże! całe życie przyjacielem pani ostanę...
Rękę do niego wyciągnęła; on z uszanowaniem ją pocałował.
— Do chaty mi pora — rzekła; — parobek żyto na nasienie młóci, jeszcze źle wymłóci, i dziadunio nie domaga!
Zwolna odwróciła się i zwolna, w czarnej swej sukni, wyprostowana i siIna, w grubym warkoczu, jak w wieńcu brunatnej pszenicy na głowie, w głąb okolicy ścieżkami odeszła.
Jana jakby przypomnienie jakieś w serce uderzyło: tak wstrząsnął się cały i tak szybko ku zagrodzie swojej prawie biedź zaczął. Przed rozmową swą z Domuntówną widział Justynę, ze stryjem jego w bramie ich zagrody rozmawiającą. Ale gdzież teraz była? Może już odeszła? widziała, że on tak długo z Domuntówną rozmawia, i Bóg wie, co sobie myśli. Zdyszany i niespokojny przebiegł w ogród i wpadł w podwórko. Anzelm, w skurczonej trochę postawie, na schodku małego ganku siedział, plecy o słupek opierając.
— Gdzie panna Justyna, stryjku? Tylko co tu była, a teraz nigdzie jej nie widać. Gdzie poszła? Może do domu?...
Stary ku brzegowi góry ręką wskazał.
Zdaje się, że nad Niemen poszła...
Jan rzucił się już we wskazanym kierunku, kiedy go głos stryja zatrzymał.
— Janek! poczekaj trochę! posłuchaj! Czego ty latasz jak zwaryowany i rozum tracisz? Co z tego będzie? czy z tego co będzie?
Mówił to z surowością, którą wielki niepokój pokrywał. Jan też przystanął zrazu, i widać było, że słowa stryja wyrozumieć usiłował, ale nie mógł: takie go niecierpliwości paliły i tak go coś z miejsca podrywało.
— Aj, aj, stryjku! niech już później! Czasu teraz nie mam! — zawołał, i pędem puścił się we wskazaną stronę.
Zaledwie na krawędzi zielonej góry stanął, gdy niżej, w połowie jej stoku, pod rozłożystą topolą srebrną, białą suknię i czarne włosy, w grona czerwonych jarzębin ubrane, zobaczył. W mgnieniu oka obok Justyny stanął.
— Strasznie zląkłem się! — mówił; — myślałem, że pani może już do domu poszła, bez pożegnania!
Justyna ruchem ręki ukazała mu roztaczający się przed nimi widok. Był on wspaniałym i olśniewająco świetnym. Blade słońce jesienne w momencie zachodu swego ustroiło się w takie blaski i barwy, jakich, na zenicie nawet królując, nie posiadało nigdy. Tarczy słonecznej widać nie było, bo okryła ją płachta złota, purpurą i fioletem przetykana: wyżej zaś, po całym błękicie nieba, rozsiały się puchy obłoków szkarłatem i złotem nalanych i nierówne, podarte, krepowe niby smugi srebra i fioletu. Wszystko to było ruchome, jak żywe, płynęło, przelewało się, mieniło i jak w zwierciedle odbijało się w szerokich, przejrzystych, prawie nieruchomych wodach rzeki. Więc i ona od dalekiego zakrętu płynęła zrazu samom czystem złotem, a potem na dnie swojem ukazywała rozrzucone w nieładzie rubiny, opale, ametysty i agaty. Wydawała się rozwartą i przez kryształową szybę zlekka przysłonioną kopalnią klejnotów. W zarzecznym borze, także blaskami przenikniętym, żółte pnie sosen wyraźnie oddzielały się od siebie, a pomiędzy niemi zdala nawet dostrzedz było można krwistą rdzawość usychających paproci i dno lasu opływającą srebrzystość siwych mchów. Górą, po koronach sosen prawie czarnych, tu i owdzie ślizgały się i kładły złote i seledynowe rąbki. Wszystko to zaś, niby zaklęty obraz, stało w zupełnej ciszy i pustce powietrza. Ptactwo po gniazdach usypiało, i tylko w rozłożystej topoli srebrnej czasem jeszcze ćwierkało coś, szeleściło i wnet milkło.
Jan patrzył na wodę, bór, niebo.
— Cudności! — rzekł.
— Cudności! — powtórzyła Justyna.
Spojrzeli na siebie, i wnet znowu utopili wzroki w rozwartej u stóp ich kopalni klejnotów. Z nieba i z pod wody padały na nich i od stóp do głów oblewały ich gorące i świetne blaski. Stali w nich nieruchomi, milczący, z owem wewnętrznem drżeniem, którem napełnia ludzi zbliżanie się wielkiej chwili ich życia. Tak nadlatujący z oddali wicher wstrząsa głębiny lasów i tak przed wejściem słońca dreszcz rozkoszy i trwogi przebiega po obudzonej ziemi.
Zaczynali rozmawiać, ale rozmowa im nie szła; głosy cichły, czemś przytłaczane, i słowa urywały się w połowie. Zdawać się mogło, że o czemkolwiek mówić pragnęli — nie mogli... jeszcze nie mogli.
Pod ogorzałą skórą twarzy Justyny przepływały co chwila rumieńce zawstydzenia; oczy Jana co chwila zwracały się ku niej i z chmurną trwogą odwracały w inną stronę. Było to tak, jakby oczekiwali, aby z nich spłynęły i na ziemi przygasły te wielkie blaski, które każdy rys i każde drgnienie ich twarzy ukazywały z wypukłością rzeźby, wśród jaskrawego tła umieszczonej.
Wkrótce też owe blaski przygasać zaczęły na niebie, a jednocześnie i wody rzeki powlekły się szarością, po której już tylko tu i owdzie błądziły fioletowe lub czerwonawe smugi. Drzewa boru zmieszały się i utworzyły czarną, nieprzebitą dla oka ścianę. Zmrok łagodnemi falami spływać zaczął od gwiazd, które stopniowo pozapalały się na pociemniałem sklepieniu. Cisza panowała wielka.
Wtem, pośród ciszy, od dalekiego punktu okolicy doleciał przeciągły, kilka razy powtórzony okrzyk. Ktoś kogoś wołał. Niby w borze przyczajony duch psotny a smętny wołanie to porwał i niósł w głębie boru, powtarzając je długo, przeciągle, srebrnie.
— Echo! — szepnęła Justyna.
— Z tego miejsca gdzie my teraz stoim, najlepiej echa słyszeć się dają, — odpowiedział Jan i, jakby towarzyszce przyjemność chciał zrobić, donośnie zawołał: — Ho! ho!
Za rzeką, po głębinach boru podniosło się długo, raźnie, wesoło:
— Ho! ho! ho! ho!
Ostatni dźwięk doleciał tu już tylko przeciągiem, rozwiewnem westchnieniem.
— Niech pani teraz trochę z echem porozmawia! — poprosił Jan.
Zbliżył się do Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni jej dotykał; w przytłumionym głosie jego czuć było, że drżał.
— La! la! la! — zawołała.
Śpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec firmamentu poniosło notę: — La, la, la, la!
— Panno Justyno! — zaczął Jan, — niech pani echu powie to imię, które dla pani najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!
Pod spadającemi na jej czoło liśćmi topoli stała płonąca i tak wzruszona, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejącą rzeką, w coraz ciemniejszem powietrzu, zabrzmiało imię:
— Janku!
Bór przeciągle, głośno, śpiewnie trzy razy odpowiedział:
— Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku!
Justyna na rozśpiewany bór patrzyła i czuła, że kibić jej otacza ramię niecierpliwe, a przecież nieśmiałe. Z sercem prędko bijącem próbowała jeszcze z echem rozmawiać.
— Jan-ku! — zawołała jeszcze.
Ale echo nie odpowiedziało: tak wołanie było ciche i tak prędko na jej ustach stłumił je pocałunek. Powoli, uwalniając się z jego objęcia, twarzą w twarz przed nim stanęła, obie dłonie położyła mu na ramionach i dobrowolnie, z dreszczem szczęścia, z rozkoszą ufności bez granic, głowę na jego pierś pochyliła.
— Królowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja?
— Na zawsze! — odpowiedziała.
Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z wody wypłynął ognisty sierp wschodzącego księżyca, prędko powiększał się, zaokrąglał, podnosił, aż nad rzeką zawisł ogromną, pałającą tarczą. Gwiazdy gasły, świat tonął w ciszy i rozwidniał się łagodną, marzącą światłością. Pod srebrną topolą szemrały szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet człowiek, który w grubej kapocie i wielkiej kosmatej czapce, u szczytu góry, pod rzędem lip nieruchomych siedział, z głową opartą na ręku i twarzą ku księżycowi obróconą.




XVI.

Nazajutrz wiele naraz gości Korczyn nawiedziło. Naprzód w dość wczesnej przedpołudniowej godzinie przed gankiem domu stanął zgrabny koczyk, z którego, w najmodniejszym płaszczu i fantazyjnym kapeluszu, wyskoczył Zygmunt Korczyński i kredensowego wyrostka, który na spotkanie jego wyszedł, niecierpliwie o stryja zapytywał. Benedykt był w domu, i zaprosił synowca do gabinetu, w którym też wnet słyszeć się dała wielce ożywiona rozmowa, przez trzy głosy prowadzona. Zygmunt dowodził czegoś rozdrażnionym głosem, nalegał i prosił. Szło mu o to, aby Benedykt przekonać usiłował panią Andrzejową o konieczności wydzierżawienia, jeżeli już nie sprzedania, Osowiec i wyjechania z nim za granicę. On, z żoną, za parę miesięcy wyjechać postanowił, ale żal mu matki i ma niejaki skrupuł pozostawiać ją samotną i w stanie ostrego, jak mówił, nerwowego rozdrażnienia.
Benedykt o dawaniu podobnych rad bratowej słuchać nie chciał, wręcz odmawiał, i synowca z powagą upominał. Witold wybuchał, mówił prędko, zdając się stryjecznego brata o czemś przekonywać i o coś go błagać.
W niespełna godzinę po przybyciu Zygmunta, zgrabną nejtyczanką i pięknemi końmi, do Różyca należącemi, nadjechał Kirło. Przybywał widocznie od bogatego kuzyna, z Wołłowszczyzny. Nie wiedzieć dlaczego, dla facecyi zapewne i rozśmieszenia stojącej na ganku Leoni, na palcach i chyłkiem do sieni wszedłszy, płaszcz, naśladujący te, które tego lata nosili Darzecki i Zygmunt, na wieszadłach umieścił, do Leoni się zwrócił i, z palcem uroczyście podniesionym, cicho zapytał:
— A panna Justyna śpi?
Dziewczynka odpowiedziała, że Justysi dziś jeszcze nie widziała; ale zapewne oddawna już nie śpi, szyje może, albo ubiera się do zejścia na dół.
— Niechże nic ciężkiego na siebie nie kładzie — szepnął gość, — aby jej lekko było pod sufit skakać...
Leonia szeroko oczy otworzyła.
— Dlaczegóż to Justysia skakać dziś ma aż pod sufit?
— Z radości, panno Leoniu, z radości! — uśmiechał się Kirło. — Zobaczy panna Leonia jaka to radość dziś tu panować będzie, a potem... weselisko nastąpi... weselisko!....
Zatarł ręce i poprosił dziewczynki, do najwyższego stopnia zaciekawionej, aby go matce oznajmiła. Pani Emilia, zaledwie przed kwadransem obudzona, piła w łóżku kakao, lecz, dowiedziawszy się o przybyciu miłego sąsiada, prosić do buduaru kazała, a sama pośpiesznie i ze staraniem, w biały, długi, bufami i koronkami okryty negliż przyoblekać się zaczęła.
Kirło, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z wydętym przodem koszuli, z tryumfującą postawą i tajemniczym wyrazem twarzy, przez salon przechodził.
Nakoniec podjechała pod ganek bryczka, prosta trzęsąca bryczka, przez parę fornalskich koni ciągnięta, z parobkiem w szermiędze na kozłach, znaczną liczbą istot różnej płci i wieku napełniona. Napełniali ją: kobieta z głową i twarzą białym muślinem owiniętą, podrastająca dziewczynka w słomianym kapeluszu, dwaj chłopcy w szkolnych bluzach i śniade czarnowłose, czteroletnie dziecko. Benedykt i Witold, przez okno poznawszy Kirłową, na spotkanie jej wybiegli. W sieni, woalkę z głowy odwijając i gromadkę swę ukazując, Kirłowa, bardzo zmieszana, mówiła:
— Przepraszam, bardzo przepraszam, że taką gromadą przyjeżdżam, ale u Teofila dwa dni bawiliśmy wszyscy, i ztamtąd jedziemy. Na półgodzinki tylko zajechałam, aby moją Marynię zabrać i o ważnym interesie pomówić.
Pomimo zmieszania widocznie czemś uradowaną była: ku małej Broni, która zaraz po wysadzeniu jej z bryczki chwyciła fałdy starej jedwabnej sukni matczynej, pochyliła się, twarz jej chustką z pyłu otarła, rozczochrane włosy, o ile się dało, przygładziła i, na ziemi przysiadłszy, związywała tasiemki nowych widocznie bucików.
Gdy podniosła się z ziemi, Benedykt z uprzejmością do salonu ją zapraszał. Widocznem było, że dla tej kobiety miał wiele szacunku, a może i współczucia.
Ale Kirłowa wymawiać się zaczęła. Wiedziała, że panią Benedyktową fatygują wszelkie rozmowy i wizyty: uprzykrzać się więc nie chciała; przybyła tu zresztą na pół godziny dla zabrania córki i pomówienia o interesie z gospodarzem domu i Justynką. Do nich dwojga tylko interes miała: więc możeby gdzie na stronie, w jakim pokoju...
Benedykt ukazywał jej swój gabinet, ale w tejże chwili ze wschodów zbiegła najstarsza córka Kirłowej, która od dni kilku bawiąc y Korczynie z Martą i Justyną, w pokoju na górze mieszkała. Świeża, wesoła, rzuciła się matce na szyję i rozszczebiotana zaraz opowiadać zaczęła, jak wybornie bawiła się na weselu, mówiła, o tańcach, w których udział brała, o śpiewach na Niemnie i t. d.
Kirłowa z rozrzewnieniem na nią patrzyła, dłonią gładząc jej jasne włosy.
— Pierwszy raz w życiu rozstałyśmy się na tak długo — rzekła, zwracając się do Benedykta; — ale to dobrze, że dziecko zabawiło się trochę. U nas w Olszynce życie bardzo jednostajne i pracowite, a młodość rozrywki potrzebuje...
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy na wschodach ukazała się Justyna i, szybko ku Karłowej podbiegłszy, w rękę ją pocałowała. Oddawna już okazywała jej zawsze niezwykłe uszanowanie i sympatyą, mówiąc, że spostrzega w niej żywe podobieństwo do swej wcześnie utraconej matki. Ale dziś twarz młodej panny była tak rozpromieniona, taki wyraz pogody i szczęśliwego rozmarzenia okrywał jej śniade czoło i napełniał oczy, że Kirłowa z uwagą popatrzyła na nią i, szyję jej obejmując, do ucha szepnęła:
— Domyślasz się z czem przyjechałam... i wszystkie chmurki na suche lasy od ciebie frunęły! Cieszę się... o, jak cieszę się! Tak szczerze pragnę twego szczęścia i jeszcze czyjegoś... czyjegoś!
Justyna nic nie odpowiedziała, tylko filuterny uśmiech przemknął jej po ustach i w źrenicach.
— A teraz, dzieci! — ku swojej gromadce zwróciła się Kirłowa, — ruszajcie do ogrodu! Nim ja z panem Benedyktem i Justynką rozmówię się, popatrzcie sobie na śliczny korczyński ogród. Tylko cicho, grzecznie, nie hałasować, bo to-by pani Benedyktowej przykrość zrobić mogło!
Chłopcy ruszyli się zaraz, Rózia małą Bronię za rękę wzięła, chcąc i ją uprowadzić. Ale dziecko, przerażone oczy ku siostrze zwracając, obu już piąstkami spódnicę matczyną pochwyciło.
— Ja tu... ja z mamą! — z koralowych ustek wydobyła się prośba żałosna.
Kirłowa ramionami ruszyła.
— Niech już zostanie... co z tym czarnym rozczochrańcem robić? Zresztą, takie to jeszcze małe i głupie, że wszystko przy niem mówić można. Nic nie rozumie i nic nie powtórzy najpewniej!
Gromadka, z najstarszą Marynią na czele, ku ogrodowi ruszyła. Przez salon przechodzili wszyscy na palcach, bo zamknięte drzwi od pokoju pani Emilii sprawiały na nich rodzaj groźnego i uroczystego wrażenia. Witold, który dnia tego po raz pierwszy młodziutką przyjaciółkę swoję zobaczył, do ogrodu też za nią pobiegł. Zygmunt, niedbale ręce w tył założywszy, powoli, sztywnie, po pustym salonie przechadzać się zaczął.
W gabinecie Benedykta Kirłowa przy stole, na którym leżało kilka książek Witolda, usiadła; u kolan jej przykucnęła Bronia, której różowa sukienka i śniade, nagie ramiona wypukłe odrzynały się na tle czarnej matczynej sukni. Justyna obok, a gospodarz domu naprzeciw miejsce zajęli.
Zaledwie przecież Kirłowa, ze zmieszania i ze wzruszenia aż po brzegi jasnych włosów zarumieniona, kilka słów wybąknąć zdołała, we drzwiach stanęła pani Emilia, białym, długim, koronkami okrytym peniuariem „opłynięta“, i w szczególny sposób ożywiona. Za nią ukazał się Kirło, z kapeluszem w ręku, uśmiechniony, tryumfujący; z za niego zaś, z miodową błogością w błękitnych oczach, z plastrem na szczęce a jesiennym kwiatkiem w rudym warkoczu, wysunęła się Teresa. Podlotek zaś, zgrabny, ufryzowany, wystrojony, z bladawą twarzyczką, od kilku już chwil w kątku niepostrzeżenie przykucnąwszy, szeroko z ciekawości oczy otwierał.
Gospodyni domu, ze zwykłą sobie słodyczą powitawszy gościa, opuściła się na stojący u biurka fotel mężowski.
— Mam nadzieję — zcicha i tonem prośby przemówiła, — że państwo pozwolicie mi wziąć udział w swojej poufnej rozmowie. Wiem, że idzie tu o los Justynki, który mnie także obchodzi...
Teresa, nie mówiąc nic, w nieśmiałej postawie za przyjaciółką stanęła. Wszakże tu mowa o miłości być miała! Wszak tu o miłość szło! Wiedziała o tem, i postawą, wejrzeniem, splecionemi dłońmi błagać zdawała się, aby jej ztąd nie oddalano. Kirło we dwoje giął się przed Justyną i tak mocno usta do ręki jej przylepił, że aż ją cofnąć musiała.
Kirłowa, tem powiększeniem się towarzystwa do najwyższego stopnia już zmieszana, rumieniła się i niespokojnie poruszała na krześle. Po chwili jednak, używając całej odwagi i energii, głośno przemówiła:
— Moi państwo! tego, z czem przyjechałam, w bawełnę obwijać nie będę. Prosto z mostu najlepiej. Posłem jestem. Kuzyn mój, Teofil Różyc, prosi przeze mnie o rękę Justynki. Osobiście nie oświadcza się dlatego, że to-by go zanadto wzruszyło i zdenerwowało, a przytem nie jest pewien jaką odpowiedź otrzyma; ale jeżeli tylko będzie ona pomyślną, natychmiast sam przyjedzie... natychmiast!
Nikogo słowa te nie zadziwiły, bo wszyscy już je przewidywali. Pani Emilia jednak splotła śliczne swoje ręce i słabym głosem zawołała:
— Co za szczęście dla Justynki! Jakże piękne, szlachetne, wzniosłe jest postępowanie pana Różyca!
Teresa wydawała się w niebobraną; Kirło, na krześle siedząc, naprzód nieco podany, postawą, oczami, uśmiechem cieszył się i tryumfował. Na twarzy Justyny najlżejsze nie odbiło się wzruszenie; powieki miała spuszczone i na ustach zamyślenia uśmiech.
Kirłowa, po chwilowem milczeniu znowu na odwagę się zebrawszy, mówiła dalej:
— Teofil szczerze sobie upodobał Justynkę, i zdaje mi się, że krok, który czyni, najlepiej tego dowodzi. Jestem pewna, że byłaby z nim szczęśliwą, bo to złote serce i głowa też nie byle jaka... Jednak, nim przyrzekłam, że tu posłem od niego zostanę, otwarcie i stanowczo mu powiedziałam, że wszystko o nim Justynce powiem, całą prawdę... Jeżeli, o wszystkiem wiedząc, zgodzi się tego biedaka wyratować i uszczęśliwić, to dobrze; jeżeli nie, to cóż robić? Ale ja oszukiwać nikogo, za żadne skarby świata, nie mogę. Teofil zgodził się, a nawet prosił mię, abym Justynkę o wszystkiem uprzedziła...
— Cóż? burzliwa przeszłość? zmarnowany majątek? — tonem zapytania rzucił Benedykt . Kirło usta krzywił, ręką znaki niezadowolenia dawał, pomrukując:
— Niepotrzebnie! niepotrzebnie! głupie skrupuły!
Na twarz Kirłowej wystąpił wyraz wielkiego zmartwienia. Zmąconemi oczyma po obecnych wodziła. Widocznem było, że wołałaby przed mniejszą znacznie kompanią mówić; nie było jednak rady: wszyscy obecni znajdować się tu mieli prawo.
— Nie, — odpowiedziała na zapytanie Benedykta; — nie to wcale! Majątek jest jeszcze piękny, można powiedzieć: wielki, a przeszłość... no! co było, a nie jest, nie pisze się w regestr. Jaką ona była, to była, ale żałuje on jej teraz i wyratował z niej jednak swoje złote serce. Jest rzecz inna... Teofil... Teoś...
Zająknęła się, zarumieniła ogniściej niż kiedykolwiek, i szeptem prawie dokończyła:
— Teoś jest mor... morfi... Boże! jakże się to nazywa? Zawsze zapominam!... mor... morfinistą!
Benedykt wielkiemi oczyma na nią patrzył.
— A toż co za dyabeł? — zapytał. — Nigdy nie słyszałem...
Cicho, jąkając się, z wielkim żalem Karłowa wyszeptała to, co o tym przedmiocie od kuzyna wiedziała, usprawiedliwiać go usiłując. Chorował bardzo przed kilku laty; zagraniczni doktorowie ten przeklęty zwyczaj mu zaszczepili...
Benedykt wąsa w dół pociągnął.
— Prosto z mostu mówiąc... pijakiem jest! — zauważył.
Kirłowa aż wstrzęsła się, tak ją wyraz ten zabolał. Ależ, doprawdy, on nie winien, że go ten wielki świat do tego doprowadził i wielka fortuna na takie pokuszenia i awantury naraziła. Pragnie wyleczyć się, próbował już nieraz, bo wstyd mu samego siebie i życia młodego żal... ale dotąd nie mógł. Chyba go kobieta, którą pokochał, uleczy... klin klinem wybijać najlepiej... Szczęśliwym się czając, nudzić się przestanie; domowe, porządne, regularne życie powróci mu zdrowie i chęć do zajęcia się majątkiem. Justynka prawdziwe zadanie siostry miłosierdzia spełniać przy nim może, jeżeli tylko zechce, jeżeli ją to, o czem się dowiedziała, nie zraziło...
Tu pani Emilia splecione ręce w górę wzniosła.
— Zrażać! o Boże! — zawołała. — To, o czem dowiedzieliśmy się, czyni pana Różyca bardziej jeszcze interesującym... obudzą jeszcze żywszą dla niego sympatyą, bo świadczy o naturze pragnącej wyrwać się z więzów szarej rzeczywistości, upajać się choćby snami o tem, co piękne, wzniosłe, poetyczne. Z takim człowiekiem dzielić życie, razem z nim kochać, marzyć...
— Może i upijać się! — mruknął pod wąsem Benedykt, którego oświadczyny te najmniej zdawały się zachwycać.
— To prawdziwe szczęście! — dokończyła pani Emilia.
— Doprawdy, od takiego szczęścia umrzeć można! — za poręczą fotelu zadzwonił cienki głosik Teresy.
— Fortuna pańska... nazwisko piękne... stosunki... co to i mówić! — z błogim uśmiechem szeptał Kirło.
Kirłowa zaś ze łzami w oczach zwróciła się do Justyny:
— Złote ma serce; kobietę poczciwą i przywiązaną ocenić i uszczęśliwić potrafi. Gdybyś ty, Justynko, wiedziała jaki on dla nas dobry! Inny, na jego miejscu, znać-by nie chciał ubogich krewnych, a on przyjacielem jest, prawie bratem i... dobroczyńcą nawet, bo wiesz? czemuż bym do tego przyznać się nie miała? bieda przecież wstydu nie czyni — chłopcami naszymi zaopiekować się przyrzekł i w szkołach za nich płacić... raz już, za jedno półrocze zapłacił... ale to nic nie znaczy — wobec serca i przychylności! Bronkę naszę bardzo lubi i czasem na rękach ją nosi... Onegdaj przyjechał do Olszynki i jak zaczął nas prosić; Przyjedźcie wszyscy do Wołłowszczyzny na parę dni przynajmniej! To też dwa dni bawiliśmy teraz u niego, całą gromadą, a jak on nas przyjmował!... O przysmaki i inne pańskie przyjemności mniejsza... ale sam usługiwał nam, z dziećmi bawił się, i chwilami tylko w tę swoję nieszczęsną apatyą wpadał... Złote serce i bardzo biedny człowiek... choć bogaty!
Wilgotne oczy otarła i, do Justyny zwrócona, wpół proszącym, a wpół zniecierpliwionym tonem, zapytała:
— Cóż, Justynko?
Co zdarzało się bardzo rzadko, pani Emilia wybuchnęła:
— Ależ, naturalnie, że Justynka przyjmuje... to cud prawdziwy... niespodzianka losu...
— To już chyba święty Antoni sprawił... — zadzwoniła Teresa.
— Ja zawczasu, zawczasu przyszłej pani Różycowej do nóżek się ścielę! — z nizkim ukłonem umizgnął się Kirło.
Benedykt milczał, wąs na palec zakręcał, aż z kolei zapytał:
— Cóż, Justynko? mówże!
Justyna podniosła powieki; była zupełnie spokojną i, przyjazne wejrzenie na Kirłową zwracając, z lekkim ku niej ukłonem zaczęła:
— Bardzo wdzięczna jestem panu Różycowi za jego uczciwe i zobowiązujące względem mnie postąpienie. Wiem jednak, że niemało namów i wpływów trzeba było na to, aby go do tego kroku nakłonić; domyślam się też, że niemało walczyć on z sobą musiał, nim się na ten krok zdecydował. Zupełnie to zresztą rozumiem. Ani położenie moje, ani wychowanie, ani przyzwyczajenia i gusta nie czynią mnie odpowiednią dla niego towarzyszką życia. Na wielką panią i światową kobietę nie mam kwalifikacyi żadnych, ani też żadnej do takiego stanowiska pretensyi...
— Tem więcej, tem więcej ocenić powinnaś to bohaterstwo miłości, — wtrąciła pani Emilia.
— Tem większy w tom cud Opatrzności boskiej! — zawtórowała Teresa.
— Wszystko to — zwrócona do Kitlowej kończyła Justyna — już-by mi przyjęcie tej ofiary, za którą, jednak wdzięczna jestem, niemożliwem uczyniło... Ale najważniejszą i stanowczo w tym wypadku rozstrzygającą rzeczą jest to, że od wczoraj jestem zaręczona...
Na chwilę dotknięci oniemieniem, wszyscy obecni jednogłośnie zawołali:
— Co? kiedy? jak? z kim? z kim?
Justyna powstała. Coś ją z krzesła podniosło i warem oblało.
— Z sąsiadem Korczyna, właścicielem kawałka ziemi w bohatyrowieckiej okolicy, z panem Janem Bohatyrowiczem! — wypowiedziała zwolna, głosem trochę od wzruszenia drżącym.
Teraz dopiero w obecnych uderzył grom zdumienia. Pokój napełnił się wykrzykami.
— Co to? jak to? kto to? Żartujesz! Ona żartuje! Pani żartuje!
Widać jednak było po Justynie, że nie żartowała wcale. Brwi jej ściągnęły się; z podniesioną głową, błyskającym wzrokiem po obecnych wodziła. Nakoniec Benedykt ręką machnął.
— A poczekajcież, państwo! — zawołał, — niech ja się jej o wszystko rozpytam!
Do siostrzenicy się zwrócił:
— Nie żartujesz, Justysiu? seryo mówisz? zaręczyłaś się naprawdę z jakimś Bohatyrowiczem? Pokazała mu swoję rękę.
— Widzisz, wuju, pierścionka matki mojej na palcu nie mam. Wczoraj mu go oddałam. Serce, ręka i przyszłość moja do niego należą.
Benedykt dziwnie jakoś czmychnął, coś zamruczał, na siostrzenicę popatrzył i znowu zapytał:
— Jakimże wypadkiem poznać się z nim mogłaś?
Trocha smutny uśmiech po ustach jej przebiegł; pilnie przez kilka sekund wujowi w oczy patrzyła.
— Prawda, wuju, że tylko wypadkiem my i oni poznawać się z sobą możemy!
— No, no! — mruknął Benedykt, — te filozofie co innego, a twój los co innego! Czy zakochałaś się w tym człowieku, ha? Naprawdę kochasz go?
Znowu jakby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, płomień na czoło a wilgoć w oczy rzucając. Podniosła głowę.
— Kocham go z całego serca i jak w to, że żyję, wierzę, że jestem kochaną, — odpowiedziała.
Pani Emilii „zrobiło się niedobrze.“ Nagle i niespodziewanie globus do gardła podchodzić jej zaczął. Zdławionym głosem i z oczyma już łez pełnemi zawołała jednak:
— Justynko! jakto? ty taka dumna! ty, co przez dumę nic ode mnie przyjąć nie chciałaś, kiedy ja ciebie, jak wypadało, ubierać pragnęłam! Ty, co przez dumę najniewinniej żartować z siebie nie pozwalałaś! ty, odrzucasz teraz los świetny, wysokie stanowisko w świecie, a wyjść chcesz za chłopa... tak! za chłopa.... O, Boże! cóż to za tajemniczość! jakie zagadki serc ludzkich!
Justyna uśmiechała się.
— Zagadki w tem żadnej niema, — odpowiedziała. — Właśnie dlatego, że dumna jestem, nie chcę być wziętą za żonę przez wspaniałomyślność i bohaterstwo, przez cud Opatrzności, albo świętego Antoniego, z łaski, z namowy... Wolę zawdzięczyć byt i szczęście sercu człowieka, który mię kocha, i wspólnej z nim pracy...
— Androny! — zawołał Benedykt, — te wszystkie cuda, tajemniczości, zagadki, za grosz sensu nie mają! Podobała się paniczowi poczciwa i przystojna dziewczyna — cud szczególniejszy! Dziewczyna zakochała się w ładnym i może poczciwym chłopcu — także tajemniczość i zagadka! Wszystko to funta kłaków nie warte!... Co w tem jest rzeczywistego, moje dziecko — dodał zwracając się do Justyny, — to to, że może nie znasz dobrze tego życia, na które się decydujesz...
— Poznałam je zblizka i dobrze, mój wuju...
— Poczekaj! A praca! Czy ty wiesz jaka cię praca tam czeka?
Tym razem uniosła się.
— Ależ, mój wuju — z mocą odparła, — brak pracy właśnie był mi oddawna trucizną i wstydem! O, jakże wdzięczna jestem temu, który mię, pod nizki, ale własny, dach swój biorąc, daje nietylko zadowolenie serca, ale zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania na siebie i na innych!...
Oczy Benedykta miękły, rozjaśniały się, coraz cieplejszem wejrzeniem w twarzy krewnej tkwiły. Wahającym się przecież głosem zaczął jeszcze:
— No... a z tą... z tą niestosownością umysłową, jakże będzie?
— Niema jej, mój wuju; kto-by tu niestosowność tę znalazł, sądziłby z pozorów. Uczoną nie jestem, ani artystką; żadnych niepospolitych zdolności ani talentów nie mam, i tylko tyle rozsądną jestem, by to znać i wiedzieć. Z tego, co umiem, bez wahania i żalu odrzucę drobnostki, które ani mnie, ani, jak mi się zdaje, nikomu pożytku-by żadnego nie przyniosły. A jeżeli światła, z łaski twojej, mój wuju, otrzymanego, zostanie mi jeszcze trochę więcej niż on... niż oni go posiadają...
Wzruszenie głos jej zatamowało; ale z podniesionem i rozpromienionem czołem dokończyła:
— Z jakiemże szczęściem pomiędzy nich je wniosę!... o! z jakiem szczęściem trzymać będę nad nimi ubogą moją lampkę, aby im trochę widniej, jaśniej, weselej było!...
Benedykt wstał. Wąsa do góry podkręcał.
— Wy, młodzi, wszyscy jednak w jednę dudkę gracie! Ale — dodał — macie racyą... nie ma co mówić! macie racyą!
Pani Emilia uczuła kłócie w łopatkach, w boku, w piersi, i tyle tylko miała siły, aby zawołać:
— Tereniu! pomóż mi podnieść się, Tereniu!
Teresa pośpiesznie z fotelu wstać jej dopomogła i teraz ku drzwiom ją uprowadzała.
Kirło — co w wypadkach podobnych nie zdarzało się nigdy — ku osłabłej i rozbolałej gospodyni domu żadnego poruszenia nie uczynił. Jak do krzesła przykuty, jak skamieniały siedział, z ustami rozwartemi, z osowiałym wzrokiem. Nie rozumiał tego, co zaszło, co dokoła niego mówiono; poprostu, nie rozumiał. Nie mógł ani dziwić się, ani gniewać, ani oburzać, bo wszystkie myśli z głowy mu pouciekały, oprócz jednej, uporczywie po niej krążącej:
— Teoś Różyc harbuza dostał... on, Różyc, dziedzic Wołłowszczyzny, siostrzeniec księżny, harbuza dostał...
Ustami poruszył i zcicha wymówił:
— Teoś harbuza dostał...
Nakształt automatu wstał z krzesła i, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z otwartemi usty i osowiałym wzrokiem przez salon przeszedł. Otwierając drzwi od buduaru pani Emilii, znowu powtórzył:
— Teoś harbuza dostał...
Do salonu zaś z impetem wbiegał z ogrodu Witold. Przed kilku minutami niepostrzeżenie, leciuchno, Leonia z gabinetu ojca wyfrunęła, — przez salon przebiegając, kilkanaście słów wyszczebiotała do Zygmunta, który tam przy stole stare albumy i ilustracye przeglądał, — i z ganku zbiegłszy, w ogrodzie na cały głos wołać zaczęła:
— Widziu! Widziu!
Wszystko, co z kątka gabinetu wysłuchała, opowiedziała bratu, i tu zadanie swoje już spełniwszy, po wschodach na górę, do Marty frunęła.
Witold zaś, siostry wysłuchawszy, pędem do domu wpadł, Zygmunta w osłupiałej postawie pośród salonu stojącego minął i, do gabinetu wbiegłszy, Justynę za obie ręce pochwycił.
— Justynko! duszko! siostrzyczko! ja trochę spodziewałem się tego, ale tylko trochę, bo myślałem, że Buszmanka górę w tobie weźmie i pięknych tatuażów pożałujesz... Zdecydowałaś się więc tego zacnego chłopca uszczęśliwić, pracownicą drogiej ziemi naszej zostać, światło swoje pomiędzy braci swoich wnieść! Bravo! winszuję! cieszę się... ach! jakże się cieszę!
I porwawszy ją wpół, śmiejąc się, w ręce ją całując, dwa razy się z nią dokoła pokoju okręcił. Ale potem spoważniał i, ręce krewnej silnie w swoich ściskając, serdecznie w oczy jej patrzył.
— Pamiętaj, — rzekł, — że masz we mnie brata, nietylko z krwi, ale i z ducha. Wspólnikami i nawzajem pomocnikami sobie będziemy. Za przyjaciela i brata miej mię... miejcie mię oboje.
Benedykt, z ową pogodą, która od kilku dni pomarszczoną jego twarz łagodziła i wygładzała, na uniesienie syna patrząc, uśmiechał się.
— Facecya! facecya z tymi młodymi! — pod długim wąsem. mruczał. — Myślą, że świat do góry nogami wywrócą i cudów dokonają... a!
Smutek przyćmił mu oczy; ręką machnął.
— Cóż, Justynko? — odezwał się, — czy to niewzruszone postanowienie twoje?
— Tak niewzruszone — odpowiedziała, — że nic w świecie, nawet twoja wola, mój dobry wuju i opiekunie, odwieść mnie od niego nie zdoła.
Pochyliła się, w ręce go całując; on głowę jej do piersi przycisnął.
Wtedy i Kirłowa z krzesła się podniosła i mówić chciała, ale tym ruchem obudziła małą Bronkę, która, wstając, zaplątała się o rozwiązane tasiemki bucików i jak długa u stóp matki upadła. Ponieważ jednak zdarzało się jej to bardzo często, więc najlżejszego głosu z siebie nie wydając, na czworakach naprzód stanęła; potem całkiem wstała, i ciemne, drobne, obnażone ramiona szeroko rozkładając, z powagą wymówiła:
— Mamo, do domu!
Ale Kirłowa, wcale ani na upadnięcie jej, ani na objawione przez nią życzenie nie zważając, do Justyny podeszła i za ręce ją wzięła. Twarz miała całą w ogniu i łzach.
— Żal mi, wielki żal biednego i dobrego kuzyna mego! — zaczęła. — Jednak nie umiem kłamać: może i rozumnie postąpiłaś, dobrze wybrałaś... może i szczęśliwą będziesz...
Ucałowała ją serdecznie.
— Kiedy rozgospodarzysz się już w swojej chacie — cicho szeptała, — oddam ci moję Rózię... do twojej chaty ją oddam, aby ci pomocnicą i uczennicą była, a własnemi rękoma pracować przy ziemi uczyła się i przywykała...
Przez łzy się uśmiechała.
— A może z czasem znajdziesz tam dla niej, jak dla siebie znalazłaś, jakiego ładnego i poczciwego chłopca.
Jeszcze coś chciała Justynie do ucha szeptać, ale uczuła się za suknię pociągniętą. Mała Bronia u stóp jej śniade ramionka szeroko rozłożyła i ze zwróconemi ku niej, czarnemi jak węgle oczyma, z powagą powtórzyła:
— Kiedyż, mamo, ja chcę do domu!
Istotnie, Kirłowej pora było wracać do domu, gdzie ją różne zajęcia i kłopoty oczekiwały; musiała przytem dziś jeszcze choć na chwilę do Wołłowszczyzny zajechać: poszła więc z Witoldem do ogrodu gromadki swojej szukać.
Benedykt do odchodzącego syna zawołał:
— Powiedz tam komu, Widziu, aby Marty do mnie poprosił.
A do Justyny zwrócił się:
— Ojcu mówiłaś już o tem?
Nie miała jeszcze na to czasu, bo Orzelski późno wstawał i długo w swoim pokoju jadł śniadanie, a kiedy jedzeniem był zajęty, o niczem z nim rozmawiać nie było można.
— Idźże do niego teraz i powiedz... zawsze to ojciec! A ja z Martą pomówić muszę, rozpytać się!
Justyna przeszła pustą salę jadalną i kierowała się ku wschodom na górę prowadzącym, gdy usłyszała wymówione za sobą swoje imię. Obejrzała się i zobaczyła Zygmunta, który, u ściany stojąc, zwracał ku niej twarz, widocznie pobladłą i przerażoną.
— Czego sobie życzysz, kuzynie? — zapytała.
— Chwili rozmowy z tobą... na wszystko, co ci jest świętem na ziemi, o chwilę rozmowy cię proszę!
— Owszem, — z obojętną grzecznością odpowiedziała i zbliżyła się ku niemu.
— Kuzynko! czy to prawda... czy prawda, że odmówiłaś Różycowi, a wychodzisz za jakiegoś... jakiegoś... que-sais-je? zagonowego... chłopa?
— Prawda, — spokojnie odrzekła.
— Wielki Boże! taki mezalians... taki mezalians popełnić to narazić się na wieczną niezgodę myśli i gustów! Wiesz! jest to popełnić niemoralność!
Bystro, z nietajonem szyderstwem w twarz mu popatrzyła.
— Czy mię słuch myli, czy istotnie ty, kuzynie, ty, o zgodę w małżeństwie i o moralność troskę wyrażasz?
Zmieszał się trochę, ale wzburzenie i przerażenie z twarzy i postawy mu nie ustąpiło. Był, jak zwykle, żurnalowo ubrany, ale na tę chwilę żurnalową poprawność i sztywność utracił. Justyna odejść chciała; on rękę jej, którą wnet usunęła, pochwycił.
— Cóż więcej? — zapytała chłodno.
— To — zawołał, — że odgaduję cię, odgaduję wybornie motywa, pod których wpływem szalonego tego kroku dokonać postanowiłaś. Rozumiem... chcesz ścianą nieprzebytą rozdzielić się z dawnem wspomnieniem... z dawnem uczuciem... ze mną! Gdybyś za Różyca wyszła, należelibyśmy do jednego świata, musielibyśmy spotykać się z sobą... widywać... Więc uciekasz w inną sferę... mieszasz się z motłochem dlatego, aby zniknąć dla mnie, abym ja zniknął dla ciebie!
Patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma, znaczenia słów jego zrazu zrozumieć nie mogąc, a potem jakby własnym uszom nie dowierzając.
On miotał się i, szczerze przerażony, temperament swój i zwykły układ zmieniać się zdawał. Za głowę się schwycił.
— Nie czyń tego! zaklinam cię! Nie gub siebie i nie obarczaj tak strasznie mego sumienia... Jak widmo zamordowanej przeze mnie istoty, zawsze widziałbym cię przed sobą! Zlituj się nade mną i nad sobą samą! Przyrzekam ci, że oddalę się, że unikać cię będę, że niczem nie narażę cię na walkę, która straszną w tobie być musiała, skoro cię aż do tak rozpaczliwego kroku przywiodła!
Teraz dopiero zrozumiała, uszom swoim uwierzyła; tysiąc daremnie wstrzymywanych uśmiechów na twarzy jej zadrgało, — aż parsknęła głośnym, do powstrzymania niepodobnym, jak srebro dźwięcznym śmiechem. Był to śmiech młodej piersi i szczęśliwej duszy, tak szczęśliwej, że byle co wywołać z mej mogło dziecinną prawie wesołość. Z tym śmiechem, jak z perlistą, nieposkromioną gammą, odwróciła się od niego, sień przebiegła i na wschody szybko wstępować zaczęła. Zniknęła już za załomem wschodów, a śmiech jej jeszcze w wielkiej sieni słyszeć się dawał, chociaż zmieszały się z nim figlarne także, to staccato, to znów piano dolce wygrywane dźwięki skrzypiec.
Zygmunt wyprostował się, usta trochę otworzył, według zwyczaju, którego nabierać zaczynał, własną, zaokrąglającą się postać wzrokiem obrzucił i przez zęby syknął:
— Prostaczka!
W niewielkim pokoju, pomiędzy łóżkiem z rozrzuconą pościelą a stołem, okrytym przyborami do golenia się i ubierania, Orzelski w kwiecistym szlafroku grał na skrzypcach. Okno było otwarte; błękitne oczy grającego przesuwały się po widzialnych przez nie szczytach drzew, uśmiechał się, na palcach nóg stawał, jakby z falami tonów w górę leciał, wiatr przez okno wlatujący podnosił mu i kołysał nad głową białe jak mleko włosy.
Justyna, z oczyma jeszcze pełnemi śmiechu, który tylko co w piersi jej umilkł, gorąco zarumieniona, do zatopionego w muzyce ojca podeszła.
— Mój ojcze — rzekła, — mam do pomówienia z ojcem o czemś ważnem, bardzo dla mnie i dla ojca ważnem.
Grać nie przestając, z roztargnieniem na nią spojrzał.
— Co tam takiego? aha! wiem... pan Różyc... Ale poczekaj! niech wprzódy te... serenadkę skończę!...
Justyna przy oknie usiadła, czekała; a dźwięki serenady długo jeszcze to staccato, to piano dolce, to allegro, to znów andantissimo rozlegały się po pokoju. Nakoniec skończył, ustami cmoknął i, koniec smyczka całując, uśmiechnął się błogo.
— A co?... caca te... serenadka!...
Tymczasem wkrótce po odejściu Justyny bocznemi drzwiami do gabinetu Benedykta wsunęła się Marta. Nie weszła, jak zwykle, ze stukiem i impetem, ale wsunęła się dziwnie cicho, zmieszana, ciemną chustką otulona.
— Przysyłałeś po mnie, Benedykcie — zaczęła, — ale ja-bym i sama przyszła, bo wielką prośbę mam do ciebie... tylko nie wiem... słowo honoru, jak to powiedzieć...
— Cóż? może i ty zaręczyłaś się z jakim ładnym chłopcem? — zażartował Benedykt.
Ręką machnęła, naprzeciw krewnego na brzeżku krzesła usiadła.
— Tak już głupią nie jestem, aby o takich rzeczach myśleć... — z dziwną pokorą i uciszeniem odpowiedziała; — ale widzisz... Justynka za mąż wychodzi, i, jeżeli zgodzisz się... pozwolisz, ja przy niej, w jej... w ich chacie zamieszkam sobie...
— Co? co? — zawołał Benedykt.
— Słowo honoru, bardzo chcę przy nich zamieszkać, — ze spuszczonemi oczyma i splecionemi na kolanach rękoma mówiła dalej: — Chleba darmo im jeść nie będę, bo i doświadczenie w gospodarstwie mam, i siły do pracy jeszcze trochę... Im, gołąbkom, moje ręce przydadzą się, a może i głowa cokolwiek doradzi... A tu, ja niepotrzebna... wieczny smutek! niepotrzebna nikomu, nikomu, nikomu...
— Jakto niepotrzebna? Co ty wygadujesz? — niecierpliwić się zaczął Benedykt.
Głową z wysokim grzebieniem wstrząsając, twierdziła:
— A niepotrzebna! Cóż? dzieci powyrastały... twojej żonie nigdy dogodzić, ani przypodobać się nie mogłam... a co do gospodarstwa... wielkie rzeczy! ochmistrzynię sobie na moje miejsce weźmiesz... Justynka zaś sprzyja mnie, lubi... ona zawsze najwięcej ze wszystkich mnie lubiła... Przytem, i tych ludzi, pomiędzy których ona idzie...
Zająknęła się, palcem po wilgotnej rzęsie powiodła.
— I tych ludzi znałam niegdyś... lubiłam... sama dola mię de nich prowadziła... ale nie poszłam... zato teraz pójdę, popracuję z nimi trochę, a potem, pewno już niezadługo, oni dla mnie sami cztery deski zbiją i na mogiłki sami poniosą... ot, czego mnie chce się... Justynka i Janek za dwa miesiące pobrać się postanowili... przez ten czas, ty, Benedykcie, ochmistrzynię sobie znajdziesz. Uf! nie mogę!
Zakrztusiła się i zakaszlała.
Benedykt patrzył, słuchał, aż wybuchnął:
— Facecya! niezadługo cały Korczyn do Bohatyrowicz się przeniesie!... — No — dodał z uśmiechem — już chyba tylko moja żona i pana Teresa tam nie pójdą!
Wstał, do Marty zwrócił się.
— Co ty wygadujesz? Jakie głupstwo do głowy ci przyszło! Ty tu niepotrzebna! Boże kochany! A toż my z tobą od dwudziestu kilku lat we dwoje pracujemy! tylkoż nas tu dwoje pracujących było! Niepotrzebna! A cóż ja-bym był począł, gdybym ciebie przy sobie nie miał? Toż ja nietylko swojej, ale i twojej pracy zawdzięczam, że utrzymałem się przy Korczynie! Kobieta uczciwa, pracowita, rządna, życzliwa w domu i w gospodarstwie — bagatela! Niepotrzebna! Ależ ty dzieci moje na rękach wypiastowałaś i wyhodowałaś! ty je jak matka i... za matkę... kochałaś i pieściłaś! Witold wiele ci winien, bo dobre, ludzkie rzeczy w głowę mu kładłaś... Moja Marto, za przyjaciółkę cię zawsze miałem i serdecznie cię lubiłem; tylko, widzisz, kłopoty i różne biedy takim ponurym i smutnym mię były zrobiły, że i okazywać mi się nie chciało tego, co czułem. Alem ja wdzięczen ci, do grobu wdzięczen, i nie puszczę cię od siebie, jak sobie chcesz, nie puszczę... Facecya! ona niepotrzebna! Przez całe życie jak wół pracowała: i niepotrzebna! Jej nikt tu nie lubi! A ja? Wyhodowaliśmy się razem, pracowaliśmy razem...
Szerokiemi krokami po pokoju chodził, wąsy w dół pociągał, ramionami rozmachywał. Marta podniosła na niego czarne, bystro ogniste oczy, które z kolei napełniały się wyrazem zadziwienia, rozczulenia, radości.
— Królu mój! — zawołała, — i ty, doprawdy, tak myślisz, jak mówisz? ty nie z litości nad starą krewną, nie z grzeczności tak mówisz?
— Ależ, jak Boga kocham! — krzyknął Benedykt — upamiętaj się! sama pomyśl!
— Bożeż mój, Boże! — zawołała, i w zwykły już sobie sposób, jak wicher porwała się z krzesła, do krewnego przypadła, ręce jego pochwyciła. — Królu mój! braciszku! otożeś mię uszczęśliwił! Wieczna pociecha!... A ja myślałam, że stary grat ze mnie, nikomu tutaj niepotrzebny, a wszystkim obrzydły! Ty-bo nie wiesz, braciszku, co to jest życie przebyć bez serca kochającego przy sobie, bez dobrego słowa ludzkiego! Wieczny smutek mię jadł, tęsknota, ponurość taka, że wołałabym czasem w grobie gnić! I perswadowałam sobie, a ciągle gryzło żądanie, aby dusza jaka serdecznie mi sprzyjała, aby komu do życia i szczęścia przyczynić się! Chciałam spróbować tam... ale teraz już nie chcę... słowo honoru, nie chcę, nie chcę, nie pójdę... Wieczny śmiech! po cóż ja mam ztąd iść, jeżeli tobie potrzebną jestem i jeżeli ty mnie jak brat siostrę lubisz?... O, królu mój, jakże ty mnie pocieszyłeś, jak uszczęśliwiłeś! Wieczna pociecha!
Garnęła się do niego, w ramiona go całowała, płakała, aż zakaszlała się tak, że przez minut parę do słowa przyjść nie mogła.
— Teraz — uspokoiwszy kaszel, zaczęła, — teraz, braciszku, musisz pozwolić, abym parę koni na parę dni ci zabrała... Do miasta pojadę, do doktora... leczyć się muszę, aby ci jeszcze módz jaknajdłużej służyć... Ze trzy lata już temu przeziębiłam się, w piwnicy warzywa na zimę układając, ale nie dbałam o to... „Po co mam leczyć się? na co? wieczny smutek!“ — myślałam! — i ambarasu nie chciałam nikomu robić... Czasem i bardzo źle ze mną bywało, taiłam się z tem jak z grzechem śmiertelnym... „Im prędzej, tem lepiej!“ — myślałam. — Ale teraz co innego. Jeżelim ja tobie potrzebna, jeżeli ty mnie lubisz i szanujesz, leczyć się muszę... aby jaknajdłużej ci, służyć, a może jeszcze... Uf, nie mogę!
Śmiała się i kaszlała.
— A może jeszcze i na weselu twoich dzieci potańcować! Wieczny śmiech!
Benedykt serdecznie ją w głowę i czoło całował.
— Uspokój się — rzekł, — siadaj i mów mi wszystko, co wiesz o Bohatyrowiczach w ogóle, a o tym narzeczonym Justynki w szczególności. Opiekunem jej jestem, a choć dziewczyna pełnoletnia, energiczna i niegłupia, na wiatr przyzwolenia swego dawać nie mogę. Witoldowi nie bardzo ufam, bo różowe okulary na nosie mu siedzą; ale wiem, że ty interesowałaś się zawsze tymi ludźmi, teraz na weselu u nich byłaś, widziałaś, słyszałaś: mówże mi wszystko, co o nich wiesz!
Martę znowu wezwanie to uszczęśliwiło, bo znowu przekonywało ją, że na coś potrzebną była, że krewny ufa jej i w rozsądek jej wierzy.
Cicho też na krześle usiadła i ze skupieniem, z rozwagą długo mówiła, opowiadała — i nie skończyła jeszcze mówić i opowiadać, kiedy naprzód w sali jadalnej dały się słyszeć śpieszne kroki, a potem we drzwiach gabinetu ukazał się Orzelski. Szlafrok na sobie miał, w pasie sznurem przewiązany; smyczek w ręku trzymał. Rumiana, dobroduszna zawsze twarz jego wyrażała teraz gniew i wzburzenie.
— Panie dobrodzieju! — od progu zawołał, — to jest te... głupstwo, na które pan dobrodziej pewno pozwolenia swego nie dasz! Pan dobrodziej opiekunem Justynki jesteś, i nie spodziewałem się, aby w domu pana dobrodzieja córkę moję taka te... kompromitacya spotkała...
Sapał głośno, okrągłą postać dumnie prostował, smyczek do góry wzniósł.
— Tu kompromitacyi żadnej dla Justynki niema — powstając, zaczął Benedykt. — Dziewczyna jest pełnoletnia, wolę swoję ma, za kogo zechce, wyjdzie...
— Wyjdzie! za te... a panu Różycowi, który jest te... całą gębą panem, odmówiła! A jaż, panie dobrodzieniu, ja... te... te... co zrobię? czy ja za nią do te... te.. te... prostej chaty pójdę? Ja, panie dobrodzieju, te... te... te... nie przywykłem... tam pewno nawet fortepianu postawić gdzie niema... mnie tam te... te... te... głodem zamorzą!
Łzy mu oszkliły oczy: z gniewu wpadł w żal, prawie szlochał. Benedykt rękę mu na ramieniu położył i, z czołem zmarszczonem, z niesmakiem w wyrazie ust, spokojnie jednak rzekł:
— Bądź pan spokojny, jak mieszkałeś w Korczynie, tak mieszkać będziesz. Pewno, że tam wyżyć-byś nie mógł. Ale ja z największą przyjemnością panu dom swój nadal ofiaruję. Zresztą, macie u mnie swoją sumkę, którą Justysi częściami tylko będę mógł spłacać...
Orzelski chciwie tych słów wysłuchał i uspokoił się znacznie.
— Ale, widzi pan dobrodziej, zawsze to jakoś nie te... aby panienka taki mezalians robiła...
Benedykt zamyślił się na chwilę.
— Mój kochany panie — odpowiedział, — przypomnij sobie swoję własną młodość... Może też Justynka szczęśliwszą będzie w tym mezaliansie, niż moja cioteczna siostra była w małżeństwie z panem... zupełnie przecież stosownem.
Orzelski usta trochę otworzył, zmieszał się. Jakieś przypomnienie ugodziło weń i trochę nim wstrząsnęło.
— Serce, panie dobrodzieju... — zaczął, — serce nie...te... nie sługa... Jeżeli z mojej strony były jakieś te... to przez te... serce!
— No — przerwal Benedykt, — o przeszłości niema co mówić, a o przyszłość swoję bądź pan spokojny. Idź na górę, graj sonatki i serenadki, a Marta ci tam zaraz śniadanie pośle...
Orzelski pomyślał chwilę, na smyczek spojrzał.
— Kiedy tak — zaczął — to niech już sobie Justynka te... ale zawsze to nie wypada, aby panienka za jakiegoś te... te... nie wypada... nie wypada!...
Głową kołysząc i wyraz ostatni powtarzając, zupełnie jednak już uspokojony, odszedł.
Benedykt długo jeszcze rozmawiał z Martą i Witoldem, który, Kirłową i jej gromadkę do bryczki wsadziwszy i pożegnawszy, śpiesznie do ojca przybiegł.
Potem, usłyszawszy w sali jadalnej nakrywanie do stołu Korczyński, poprosił Marty, aby o parę godzin podanie obiadu wstrzymała, a Witoldowi Justyny zawołać kazał.
Nadbiegła niespokojna. Sprzeczki i poróżnienia z wujem lękała się.
— Chodź — rzekł do niej Benedykt, kapelusz słomiany na głowę włożył i ramię jej podał.
Odgadła dokąd miał ją prowadzić, i z okrzykiem radości do rąk mu się rzuciła.
Poszli drogą, sunącą białym szlakiem u spłowiałego kobierca pól. Niebo było białe od okrywających je obłoków, pod niem leciały stada jaskółek i gdzieniegdzie kołysały się krogulce. W powietrzu panowała chłodna, smętna, łagodna cisza jesieni.
Kiedy Benedykt i Justyna weszli do zagrody Anzelma i Jana i prędko przebywali przerzynającą duży ogród drogę, na której teraz usychały trawy i żółkły, więdnąc, białe dzięcieliny, siedząca na sapieżance biało-czarna sroka zakrakała, kogut za płotem zapiał i żółty Mucyk wybiegł z podwórka z wielkim szczekaniem. Ale pogładziła go Justyna i pies swój lisi pyszczek do sukni jej tulić, a kiściastym ogonem wywijać zaczął, z miłością w oczy jej patrząc.
Potem spostrzegł ich wysoki, zgrabny, złotowłosy chłopak, w głębi ogrodu u wrót podwórka odrosłą trawę koszacy. Spostrzegł ich, i zrazu trwoga uczyniła go jakby martwym, a wszystką krew z ogorzałych policzków spędziła. Ale w mgnieniu oka domyślił się, co znaczyło to wspólne z wujem przybycie Justyny. Niezmierna radość błyskawicami wytrysnęła mu z oczu; kosa, z rąk jego na trawę padajac, błysnęła, brzęknęła. Kilku skokami przed Benedyktem się znalazł, przykląkł i gorące usta do ręki jego przycisnął. Benedykt nie na jego jednak patrzył, ale na Anzelma, który stojąc pod okapem ganku, w grube floresy rzeźbionym, przygarbiony trochę, w długiej kapocie, powolnym ruchem rękę ku wielkiej baraniej czapce podnosił.
Oczy tych dwu ludzi spotkały się z sobą; przez chwilę milcząc na siebie patrzyli. Nakoniec Benedykt, kładąc dłoń na pochylonej przed nim głowie Jana, tonem zapytania wymówił:
— Syn Jerzego?
Anzelm wyprostował się i głowę odkrył. Ze snopa zmarszczek, leżącego mu pomiędzy brwiami, na wysokie czoło i aż na skronie cienkie nici rozbiegły się niby ukośne promienie. Rękę z wielką czapką wzniósł nieco, na zaniemeński bór nią wskazał i, trochę jąkając się, odpowiedział:
— Tego sa… samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!

KONIEC.




  1. Szczegóły biograficzne oparłem na własnoręcznych notatkach autorki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.