Najcięższy
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Najcięższy |
Pochodzenie | Wędrowiec, 1900, nr 14 |
Redaktor | Saturnin Sikorski |
Wydawca | Saturnin Sikorski |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia P. Laskauera i W. Babickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Za oknami szaleje burza, wicher miota się wściekle, a w kościele jak w przystani bezpiecznej, tłumno.
Płyną modły z tysiąca piersi, wstrząsanych bólem, troską, zgryzotą — niebrak też i westchnień obłudnych, mających źródło w samolubstwie. Świątynia aż drży cała.
Ściany jej teraz, to nie mury zimne, wzniesione ręką ludzką, lecz jakiś olbrzymi organizm duchowy, pełen westchnień, wzlotów podniebnych, rezygnacyi, smutku, cierpienia.
Od ślizkich płyt posadzki, której dotyka czołem marny robak ziemski, po stopniach ołtarzów, śnieżnych obrusach, figurach, błyszczących od złoceń, do nóg Ukrzyżowanego cisną się ludzkie nędze. Streszczone w dwóch, trzech słowach, a takie wymowne — ciężkie, w takim bujnym locie biegnące ku niebieskim stropom — cierpienia złych i dobrych, przyjaznych i wrogich sobie, łączą się zgodnym chórem w jeden wspólny szept boleści. Człowiek korzy się przed potęgą, która go z nicości wywiodła i jednem skinieniem może w pył roztrącić; więcej wszakże jeszcze korzy się przed dobrocią, bo ona stokroć silniejsza a bezmierna, ogarniająca światy.
Płyną więc modły, płyną prośby, bo tam ich, niby w przedpokoju pańskim, brutalna dłoń nie powstrzyma, lecz wejść im wolno wszystkim, bez względu, czy są pięknie ułożone i wzniosłe, czy w strzępy podarte, w łachmany łkań i jęków. Tylko żal samolubny wstępu tam niema, gdzie szumi krynica łez czystych i wiecznie szemrząca fala skarży się Bogu.
Jednostajny szmer tej fali, to hymn boskiej harmonii pełen, — kryształowe jej zdroje obmywają ludzkość z mętów i brudów, odradzają i do jasności wiodą. A niema jasności nad tę jedną, skąpaną w łzach.
Pośród tłumu zapełniającego świątynię, najwięcej kobiet — nie brak też starców. Dużo tu modlitw i dużo westchnień. Smukłe wieże gotyku nabrzmiały od nich; zdają się rozstępować, szczytowe linje swoje otwierać i niby zdumionemi źrenicami patrzą w niebo.
Na świecie burza coraz gwałtowniejsza: wiatr się rozhulał, przelatują błyskawice z krańca na kraniec.
Kościół jest przepełniony — ludzie wchodzą zmoknięci — ten klęka, inny przysiada nizko, obok ławki, jeszcze inny staje pokornie. Wszyscy tacy mali, drobni, nędzni...
Głuchy jęk się rozległ. Młoda niewiasta padła na kolana przed ołtarzem i, ukrywszy twarz w dłoniach, płacze: — Matko nieszczęśliwych, uzdrów mi dziecię bo oto wyczerpane wszystkie środki ludzkie. Ty zaś masz moc Niebieską.
Grzmoty huczą, w świątyni ciemno, pomimo licznych świateł. Szept modlitw nie przygasa, lecz staje się gorętszy i prawie natarczywy.
— Maryo — wybiega prośba z wielu ust — pokrzep i siły dodaj. Bądź pomocą, Matko!
Jakaś postać zgarbiona sunie wolnym krokiem ku ołtarzowi. Jest bardzo przemoknięta; strugami wody znaczy ślad za sobą — drży, chwieje się, wreszcie klęka i uderza czołem o posadzkę.
Twarzy nie widać, głowa okryta czarną chustką, kształty drobne kobiety starej i zwiędłej, może od troski, a może od ciężaru lat. Prosi o coś, błagalnie prosi, zamiast jednak szeptać — mówi. Wszyscy się oglądają, przeszkadza innym.
Wśród ciszy świątyni, modlitwa jej zdaje się wołaniem, jest przejmująca, donośna.
— Pocieszycielko — skarży się — wszak dźwigałam krzyże. Tyś była świadkiem, że dźwigałam bez jęku. Ale ten najcięższy, och, najcięższy! tego nie podźwignę. Syn, moja pociecha, uczciwe imię splamił...
Burza szaleje gwałtownie, błyskawice się krzyżują, wśród orgii żywiołów szept modlitwy staje się słabszym, zaledwie go słychać.
— O, Matko — brzmi jękiem bezwładnym — weź krzyż z moich ramion. Ja nie poradzę... on najcięższy...
Grom wstrząsnął świątynią; ludzie porwali się z krzykiem, wołając ratunku. Twarz staruszki była uśmiechnięta, wzrok jej rozpłomienił się chwilowo, a potem nagle zgasł.
Już nie dźwigała krzyża...