Najwytrwalszy
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Najwytrwalszy | |
Podtytuł | Obrazek | |
Pochodzenie | „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1897“ | |
Wydawca | M. Kossakowska | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | M. Kossakowska | |
Miejsce wyd. | Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NAJWYTRWALSZY
OBRAZEK
przez Klemensa Junoszę.
|
W roku 18... pracowaliśmy w wielkiem biurze finansowem, w zarządzie akcyjnego towarzystwa wypychania dzikich ptaków.
Przychodziliśmy do pracy punktualnie o godzinie dziewiątej, my młodzi; koło dziesiątej zaczynały napływać grube ryby, a w godzinę później ukazywał się sam Lewiatan.
Nie dla tego mówię: Lewiatan, że pochodził z pokolenia Lewi, lecz że pragnę przedstawić go jako największą rybę w tym oceanie cyfr, w którym całe nasze zgromadzenie codziennie pływało.
Potęga Lewiatana była zaiste wielka, mógł on, jeżeli chciał, awansować małego kiełbika na karpia, z karpia uczynić tęgiego suma, lub też machnąć groźnie ogonem i wyrzucić na brzeg piasczysty, lub na nagie skały, nie tylko marnego okonia, ale nawet pełnego powagi wydziałowego jesiotra.
Przychodziliśmy o godzinie dziewiątej i zasiadali nad wielkiemi księgami, pełnemi kratek; w te kratki wpisywaliśmy cyfry i dodawali jedne do drugich, dodawali bez ustanku, aż do odurzenia, do zawrotu głowy, do mdłości...
Zajęcie to napozór niewinne, nie dające powodu do wzruszeń nadzwyczajnych, nie zmuszało myśli do obejmowania szerokich horyzontów, a jednak dla niektórych kolegów było ono powodem ciężkich zmartwień.
Pamiętam jednego eleganckiego młodzieńca, który dostał się do naszego grona i zajął odrazu dość korzystne stanowisko, ponieważ... dobrze tańczył i był protegowany przez ciotkę samego Lewiatana. Ten młodzieniec ciągle narzekał na niesłychaną zawiłość pracy, jaką mu przeznaczono i leczył się ciągle na nerwy. Na ten cel ciotka Lewiatana wyjednywała mu, kilka razy do roku gratyfikacje i subsydja.
Bo też rzeczywiście jesiotr wydziałowy dał mu zatrudnienie okropne. Sumowanie księgi, w której figurowały jedynie piątki, same pięciorublowe pozycje! Co się młody człowiek nabiedził, napocił i zawsze z tych pięciorublówek nieznośnych wypadały mu w sumie jakieś kopiejki i ułamki kopiejek.
Taki szczególny pech!
Nie ulega kwestyi, że młody człowiek byłby się nabawił poważnej choroby nerwowej, gdyby nie to, że dzięki wpływom ciotki, powierzono mu czynność podpisywania kartek terminowych, co jest również bardzo trudne, ale trochę mniej skomplikowane.
Nie można powiedzieć żeby personel nasz miał charakter stały; przeciwnie, zmienialiśmy się często: pojedynczo, z powodu różnych okoliczności, kombinacyj i kaprysów, hurtowo zaś przy każdej zmianie Lewiatana.
Popsuła się harmonia na wyborach, kapryśna fala głosów wyrzucała starego Lewiatana — przypływał nowy i ciągnął za sobą całe ławice śledzi łaknących posad. Zkąd on je brał? Albo ja wiem, z Antyochii, z Kapadocyi, może z Rzeszowa — dość że brał i nigdy mu nie brakło.
Część personelu ustępowała, część pełniła dalej obowiązki, wielkie księgi wypełniały się, archiwum rosło, a kasyer, regularnie co miesiąc, z uprzejmym uśmiechem na ustach, wydawał nam pensyę, jak filantrop obdzielający ubogich chudą zupą rumfordzką.
Była i żółwiowa w jego repertuarze, ale tej nie rozdzielał na porcyjki, lecz pełnemi wazami zanosił do gabinetu grubym sumom i okazałym jesiotrom.
Takich było niewielu. Ludzie przeznaczeni do zupy żółwiowej nie rodzą się na kamieniu, a chociaż wogóle gdzieś się rodzą, jednak na wysoki kamień wdrapują się z trudnością i gdyby nie forsowne popychania... ale to do rzeczy nie należy.
Powtarzam, że personel nasz nie miał charakteru stałego. Częste zmiany Lewiatanów, oraz burzliwe fale ich kaprysów, rzucały nami jak prawdziwa fala morska; była jednak pewna grupa zwierzokrzewów, opierająca się ruchowi bałwanów. Właściwie mówiąc nie był to opór, gdyż istoty o których mowa, były najzupełniej bierne, a bezwzględna stałość ich losu wynikała z konieczności.
Owe Zwierzokrzewy w ludzkich postaciach przyrosły niejako do twardej skały biura zarządu akcyjnego towarzystwa wypychania dzikich ptaków i były w niem niezbędne, jak stoły do pisania, szafy do akt, jak kałamarze, pióra i wielkie księgi rachunkowe.
Mogli synekurzyści i protegowani czytywać gazety, palić cygara i opowiadać w godzinach biurowych najciekawsze plotki miejskie, ale ostatecznie musiała być jakaś siła prawdziwa do zapełnienia ksiąg cyframi, musiały być jakieś głowy i ręce do robienia wykazów i rachunków, do układania odpowiedzi na pytania: ile kosztuje schwytanie dzikiego ptaka? ile taki ptak ma piór? ile wydano na trociny do wypchania? na kupno szklanych oczu z wyrazem nadzwyczajnej srogości? ile całe przedsiębiorstwo miało obrotu, jakie przyniosło zyski i ile garści złota, po odtrąceniu na kapitał rezerwowy, amortyzacje nieruchomości i tantyemę, oraz gratyfikację dla zarządu, pozostaje do rozdzielenia pomiędzy akcjonarjuszów?
Otóż aby ta praca była w swoim czasie wykonana, a wykonana porządnie i dokładnie, potrzebne było istnienie zwierzokrzewów, a z racyi tej potrzeby wynikała względna trwałość ich bytu.
Każdy wydziałowy jesiotr jaśniał niby lampa elektryczna; Lewiatan rozrzucał dokoła siebie światło przynajmniej... dwudziestu czterech lamp żarowych; akcjonarjusze podziwiali te blaski inteligencji, rozumu, zdolności kombinacyjnych, ale nie domyślali się nawet, gdzie jest źródło tego światła. A ono było wynikiem siły, energii i nieustającej prawie czynności owych właśnie marnych, licho płatnych zwierzokrzewów.
Istoty tego rodzaju nie były narażone na częste zmiany losu; najdzikszy Lewiatan, jaknajkapryśniejszy wice-Lewiatan, najgrymaśniejszy rekin sekcyjny, oszczędzał te istoty i karmił je nawet niekiedy nadzieją lepszej przyszłości, redukując im jednocześnie wynagrodzenie ze względów ogólno-oszczędnościowych.
W takich chwilach Lewiatan o tyle był podobny do krokodyla, że... płakał trzymając w paszczęce cygaro hawańskie, przymrużał oczy i tłomaczył się, że wbrew przekonaniom swoim, własnej woli i wrodzonemu poczuciu sprawiedliwości, musi robić redukcye, że go to oburza, gniewa, odbiera mu sen i apetyt.... ale wola akcyonarjuszów jest... wolą akcyonarjuszów i że, jak mówi pismo, trudno przeciw ościeniowi wierzgać. Tymczasem więc trzeba się godzić z losem, a w przyszłości, on sam, Lewiatan, wielki Lewiatan dołoży wszelkich starań, aby było lepiej.
Po wysłuchaniu takiej oracyi, maleńkim ludziom, którzy jednak mieli wiele dzieci, wiele wydatków i wiele obowiązków, nie pozostawało nic innego, jak udawać się o pomoc do obywatela trudniącego się specjalnie dyskontowaniem przyszłości.
Nasze biuro miało takiego dobroczyńcę.
Kupował on sierpień w styczniu, styczeń w maju, maj w listopadzie i dogadzał swoim klientom jak mógł i jak umiał, na raty, nie na raty, z poręczeniem jednem, dwoma, trzema, jak komu, jak kiedy, jak jak.
Znał doskonale każdego, wiedział do jakiej kategoryi należy, czy może być wyrzuconym na piasek, jak śnięta ryba, czy też siedzi twardo przy skale jak zwierzokrzew.
Ten dyskonter przyszłości nazywał się p. B. Szenfisz. Przychodził on regularnie do biura przed godziną dziewiątą z rana, stał w bramie do dziesiątej, poczem znów przychodził przed trzecią i niby karyatyda przyozdabiał front gmachu do czwartej; t. j. dopóki ostatni pracownik dodawania nie opuścił gmachu.
W dniu wypłaty pensyi Szenfisz przebywał przez siedem godzin z rzędu, od dziewiątej do czwartej i wówczas cały zamieniał się, jak sam mówił, w oko i w rękę.
Okiem kontrolował wszystkich wychodzących, ręką zaś wyłuskiwał z nich pieniądze, tak jak wiejskie pacholę wyłuskuje groch ze strączków.
Był to dla niego dzień największej pracy, dzień przyjemności, a czasem i zawodów i niespodzianek.
Wyrzucony falą losów po za nasz ocean rachunkowy, nie widziałem pana B. Szenfisza przez lat dwadzieścia. Chwila to dla dziejów, ale kawał, wielki kawał czasu dla zwyczajnego człowieka.
Młodzi dojrzeli, dojrzałych pokryła siwizna, siwych zabrała śmierć.
Nie widziałem długo biura zarządu akcyjnego towarzystwa wypychania dzikich ptaków, a zobaczywszy, nie poznałem go.
Gmach ten sam, te same mury chłodne, na kamienny kolor malowane, taż brama wielka, głęboka a ciemna niby otwór jaskini, ale pracownicy już inni. Ani jednej twarzy znajomej.
Przez lat dwadzieścia zmieniło się czterech Lewiatanów, zmieniły się tłuste sumy i jesiotry — o kiełbikach nie ma co mówić, a i zwierzokrzewy powymierały przeważnie.
Stały biura te same, ale pracujące przy nich istoty nowe, nie tamte co dawniej były... ani jednej twarzy znajomej.
Tylko przed bramą stał jeszcze ten sam dyskonter przyszłości. Ten sam i nie wiele się zmienił, utył tylko, spoważniał, broda mu urosła i posiwiała cokolwiek. Stał jak niegdyś przed dwudziestoma laty zamieniony w oko i w rękę: okiem patrzył, a ręką łuskał i łuskał.
Na moje powitanie i zapytanie o zdrowie, odpowiedział kwaśno:
— Źle się mam, bardzo źle, a naprawdę to wcale się już niemam. Tyle lat ciężkiej pracy! Komu może się zdawać, że to bagatelka..., a to siły niszczy i zdrowie odbiera.
Pulchne jego policzki wydęły się jeszcze bardziej, mięsiste wargi zgrubiały w komicznem wykrzywieniu, a potężny kark i brzuch świadczyły wymownie, jak życie dyskontera przyszłości rujnuje zdrowie i napełnia serce goryczą.
— Jednak — rzekłem — cały personel się zmienił, nikt z dawnych znajomych nie pozostał, a pan na stanowisku wytrwałeś...
— Pana to dziwi?
— Zapewne.
— To mnie bardzo dziwno, że pan się dziwi. Ja panu co powiem... patrz pan przejeżdża dorożka...
— Co ztąd?
— Dorożkarz jest niemłody, ja go znam. On utrzymuje dwie dorożki i trudni się tym fachem chyba ze trzydzieści lat...
— Bardzo to pięknie, ale cóż z tego?
— Zapytaj go pan, ile razy on zmieniał „personele“ swoich koni i pomyśl pan sobie, że każdy człowiek w swoim fachu też jest także cokolwiek dorożkarz...
— No przyznam się, że porównanie nie zbyt pochlebne dla personelu...
— Znajdź pan lepsze — odrzekł z uśmiechem pan B. Szenfisz.