Nauka i Metoda/Nauka astronomiczna/Gieodezja francuska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henri Poincaré
Tytuł Gieodezja francuska
Pochodzenie Nauka i Metoda /
Nauka astronomiczna
Wydawca G. Centnerszwer i Ska.
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maksymilian Horwitz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała Księga Czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Gieodezja francuska.

Każdy rozumie, jak pełnym interesu jest poznanie kształtu i rozmiarów naszego globu; znajdą się przecież ludzie, których, być może, dziwi ubieganie się za wielką dokładnością. Czyż nie jest to zbytkiem? Jaki jest pożytek z wysiłków gieodetów?
Gdyby pytanie to zadać jakiemu członkowi parlamentu, zapewneby odpowiedział: »Skłonny jestem mniemać, że gieodezja jest jedną z nauk najpożyteczniejszych; albowiem należy ona do nauk, które nas kosztują najdrożej«. Chciałbym spróbować dać wam odpowiedź nieco dokładniejszą.
Wielkie dzieła sztuki budowlanej, zarówno zwykłej, jak militarnej mogą być przedsiębrane jedynie na gruncie długich badań, oszczędzających wiele prób poomacku, zawodów, zbytecznych kosztów. Badań tych można dokonać jedynie na dobrej mapie. Lecz mapa będzie poprostu bezwartościową fantazją, jeśli się przy jej konstrukcji nie oprze na mocnym kośćcu. Będzie podobna do ludzkiego ciała, pozbawionego szkieletu.
Otóż tego kośćca dostarczają pomiary gieodetyczne; bez gieodezji więc niemasz dobrej mapy; bez dobrej mapy niemasz wielkich robót publicznych.
Racje te byłyby zapewne dostateczne, aby usprawiedliwić wiele wydatków; są one przystosowane do wymagań ludzi praktycznych. Nie na nie przecież wypada tutaj położyć nacisk; istnieją bowiem racje wyższe i, w gruncie rzeczy, ważniejsze.
Postawimy przeto kwestję inaczej: czy gieodezja może przyczynić się do lepszej znajomości przyrody? Czy pozwala poznać jej jedność i harmonję? Albowiem fakt odosobniony małą ma cenę, i zdobycze nauk posiadają wartość o tyle tylko, o ile torują drogę dalszym zdobyczom.
Jeżeli tedy odkrytoby mały garb na elipsoidzie ziemskiej, odkrycie to samo przez się niewielki przedstawiałoby interes. Cennym zaś stałoby się to odkrycie wówczas, gdybyśmy, poszukując przyczyny tego garbu, mogli spodziewać się przeniknięcia nowych tajemnic.
Jakoż, kiedy w XVIII-ym stuleciu Maupertuis i La Condamine zapuszczali się w różne odległe krainy, to szło im nietylko o to, by poznać kształt naszej planety, lecz o całość układu świata.
Jeśliby się miało okazać, że Ziemia jest spłaszczona, oznaczałoby to tryumf Newtona, a więc teorji grawitacji oraz całej nowoczesnej Mechaniki niebieskiej.
A czyż dzisiaj, półtora stulecia po zwycięstwie newtończyków, gieodezja nie jest powołana do rozszerzenia naszego poznania?
Nie wiemy, co się znajduje wewnątrz naszej kuli. Studnie kopalniane i sondowania pozwoliły nam poznać warstwę grubości 1 do 2 kilometrów, to znaczy jedną tysiączną masy całkowitej; ale cóż jest głębiej?
Ze wszystkich podróży nadzwyczajnych, wyśnionych przez Juljusza Vernea, podróż do środka ziemi zaprowadziła nas, być może, w najmniej dotychczas zbadane krainy.
A niedosięgłe te skały wywierają na odległość przyciąganie, działające na wahadło i odkształcające sferoidę ziemską. Gieodezja może tedy zważyć je, że tak powiemy, z oddali, i powiadomić nas o rozkładzie ich mas. Pozwoli ona w ten sposób widzieć w rzeczywistości owe tajemnicze krainy, które Juljan Verne ukazywał nam tylko w wyobraźni.
Nie jestto jedynie próżnym marzeniem. Astronom francuski Faye, przez porównanie wszystkich pomiarów, doszedł do wielce nieoczekiwanego wniosku: pod oceanami leżą skały o wielkiej masie, pod lądami natomiast znajdują się przestrzenie próżne.
Nowsze obserwacje wprowadzą, być może, pewne szczegółowe poprawki do tych wniosków.
Jakkolwiek będzie, sędziwy badacz wskazał nam, w jakim kierunku winny iść poszukiwania, co gieodeta może powiedzieć gieologowi, ciekawemu wewnętrznego ustroju Ziemi, a nawet myślicielowi, zaciekającemu się nad przeszłością i pochodzeniem naszej planety.
Dlaczego przecież nadałem niniejszemu rozdziałowi tytuł: »Gieodezja francuska«? Bo nauka ta w większym, być może, stopniu, niż nauki inne, przybrała w każdym kraju barwę narodową. Nietrudno jest znaleźć przyczynę tego zjawiska.
Współzawodnictwo jest rzeczą nieuniknioną. Współzawodnictwo naukowe jest zawsze — a przynajmniej prawie zawsze — kurtuazyjne; jest ono potrzebne, bo zawsze jest płodne.
A przedsięwzięcia gieodezyjne, wymagające tak długich wysiłków i tylu współpracowników, usuwają na plan drugi jednostkę (oczywiście wbrew jej woli); nikt nie ma prawa powiedzieć: to jest moim dziełem. I współzawodnictwo odbywa się tutaj nie między poszczególnemi ludźmi, lecz między narodami.
Nasuwa się w ten sposób pytanie, jaki był udział Francji w tym międzynarodowym turnieju. Powiedzmy odrazu, że mamy prawo być zeń dumni.
Na początku XVIII-go stulecia wszczęto długie dyskusje między newtończykami, którzy sądzili Ziemię spłaszczoną, zgodnie z wymaganiami teorji grawitacji, a Cassinim, który, wprowadzony w błąd przez nieścisłe pomiary, uważał glob ziemski za wydłużony. Jedynie bezpośrednia obserwacja mogła kwestję rozstrzygnąć. Zadanie to, olbrzymie na owe czasy, zostało podjęte przez naszą Akademję Umiejętności.
Podczas gdy Maupertuis i Clairaut mierzyli stopień południka pod kołem biegunowym, Bouguer i La Condamine udali się ku Andom, w kraje podległe podówczas Hiszpanji, stanowiące obecnie rzeczpospolitą Ekwadoru.
Wysłannicy nasi musieli pokonywać wielkie trudności, bo podróże nie były wówczas tak łatwe jak dzisiaj.
Wprawdzie okolica, w której operował Maupertuis, nie była pustynią, a nawet danym mu podobno było doznawać w krainie laponek owych słodkich uciech serca, które nie są dostępne prawdziwym żeglarzom podbiegunowym. Była to ta sama mniej więcej okolica, do której za naszych dni wykwintnie urządzone parowce przenoszą co lato karawany turystów i młodych angielek. W owych wszakże czasach nie było jeszcze agiencji Cooka, i Maupertuisowi zdawało się, że istotnie odbył on wyprawę biegunową.
Być może, iż nie był on całkowicie w błędzie. Rosjanie i Szwedzi dokonywają obecnie podobnych pomiarów na Szpicbergu w okolicach, po których wędrują olbrzymie kry lodu. Ale rozporządzają oni całkiem innemi środkami, a różnica czasów wyrównywa niewątpliwie różnicę szerokości gieograficznych.
Imię Maupertuisa doszło do nas z głębokiemi śladami pazurów doktora Akakii; badacz ten miał nieszczęście nie podobać się Voltaire’owi, który był wówczas królem dowcipu. Zrazu chwalił go bez miary; lecz pochlebstwa królów są równie groźne jak ich niełaska, bo rzadko trwają dłużej, niż dzień jeden. Sam Voltaire coś o tym wiedział.
Voltaire nazywał był Maupertuisa swoim ukochanym mistrzem myślenia, margrabią koła biegunowego, drogim spłaszczycielem świata oraz Cassiniego i nawet, pochlebstwo najwyższe, sir Izaakiem Maupertuis; pisał doń: »Jedynie króla pruskiego na tym samym co Pana stawiam poziomie; brakuje mu tylko to, że nie jest matematykiem«. Rychło przecież następuje zmiana sceny, nie mówi on już o podniesieniu go do rangi boga, jak niegdyś Argonautów, ani o sprowadzeniu z wyżyn Olimpu rady bogów, aby podziwiała jego prace, lecz o przykuciu go łańcuchami w zakładzie dla obłąkanych. Nie mówi już o wzniosłym jego umyśle, lecz o jego despotycznej pysze, podszytej małą ilością wiedzy a wielką śmieszności.
Nie mam zamiaru opowiadać tych bohatersko-komicznych zapasów; pozwolę sobie jednak na parę uwag o dwu wierszach Voltairea. W swoim »Discours sur la modération« (nie idzie tu o umiarkowanie w pochwałach ani w krytykach) poeta pisze:

Vous avez confirmé dans des lieux pleins d’ennui
Ce que Newton connut sans sortir de chez lui.

Te dwa wiersze (które zajęły miejsce dawnych hiperbolicznych pochwał) są wielce niesprawiedliwe, i niema żadnej wątpliwości, że Voltaire zbyt był światły, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wówczas ceniono jedynie odkrycia, których można dokonać, nie wychodząc ze swego domu.
Dzisiaj zlekceważonoby raczej teorię. Byłoby to zapoznaniem celu nauki.
Czy przyrodą rządzi kaprys, czy też panuje w niej harmonja? oto pytanie; piękno nauki polega właśnie na tym, że ujawnia nam ona tę harmonję, i przez to zasługuje na to, aby ją uprawiać. A jedyną drogą do tej harmonji jest zgodność teorji z doświadczeniem. Celem naszym jest przeto zbadanie, czy zgodność ta zachodzi czy nie. Skoro tak, tedy każda z obu części, które mamy ze sobą porównywać, jest zarówno niezbędną. Zaniedbać jedną dla drugiej byłoby nonsensem. Odosobniona, teorja byłaby próżna, doświadczenie — krótkowzroczne; i jedna i drugie byłyby bezużyteczne i pozbawione interesu.
Maupertuis ma zatym prawo do udziału w sławie. Zapewne, udział ten jest mniejszy od udziału Newtona, w którym paliła się iskra boża, a nawet od udziału jego współpracownika Clairauta. Niemniej nie jest on do pogardzenia, gdyż dzieło jego było niezbędne, i jeśli Francja, wyprzedzona przez Anglję w wieku XVII-ym, tak wybitny wzięła rewanż w wieku następnym, to zawdzięcza to nietylko gienjuszowi Clairautów, d’Alembertów, Laplaceów; ale również wytrwałej cierpliwości Maupertuisów i La Condamineów.

Dochodzimy do okresu, który możnaby nazwać drugim okresem bohaterskim Gieodezji. Francja jest na wewnątrz rozdarta. Cała Europa jest przeciw niej uzbrojona; zdawałoby się, że olbrzymie te boje winny wyczerpywać wszystkie siły. Bynajmniej — ma ona ich jeszcze dosyć, aby służyć nauce. Ludzie owej epoki nie cofali się przed żadnym przedsięwzięciem, bylito ludzie wiary.
Delambreowi i Méchainowi poruczono zmierzenie łuku, idącego od Dunkierki do Barcelony. Tym razem nie podąża się do Laponji lub Peru: nieprzyjacielskie eskadry zagrodziłyby nam drogę do tych krajów. Jeżeli przecież ekspedycje są mniej dalekie, to przeszkody a nawet niebezpieczeństwa są w tych niespokojnych czasach równie wielkie.
We Francji Delambreowi wypadło porać się ze złą wolą podejrzliwych municypalności. Wiadomo, że dzwonnice, jako widzialne zdaleka i stanowiące dobry cel dla przyrządów optycznych, służą często gieodetom, jako znaki. Ale w kraju, który przebiegał Delambre nie było już dzwonnic. Jakiś prokonsul, którego nazwiska nie pomnę, przeciągnął był tamtędy, i chełpił się, że obalił wszystkie dzwonnice, które wznosiły się dumnie ponad niskie pomieszkania sankiulotów.
Trzeba tedy było budować piramidy z desek i pokrywać je białym płótnem, aby je łatwiej było obserwować. Ale okazało się to rzeczą bynajmniej nie niewinną. Białe płótno! któż był tym śmiałkiem, co na świeżo wyzwolonych naszych wzgórzach odważał się zatykać ohydny sztandar kontrrewolucji? Musiano przeto oblamować białość płótna błękitnemi i czerwonemi szlakami.
Méchain, który operował w Hiszpanji, inne musiał pokonywać, nie mniej wielkie, trudności. Tutaj nie brak było dzwonnic, lecz czy instalowanie się na nich z narzędziami tajemniczemi i może djabelskiemi nie było bluźnierstwem? Rewolucjoniści byli sojusznikami Hiszpanji, lecz sojusznicy ci pachnęli nieco stosem.
»Ustawicznie, pisze Méchain, spotykają nas groźby, że przyjdą i zamordują nas«. Na szczęście, dzięki napomnieniom księży, listom pasterskim biskupów, srodzy hiszpanie ograniczają się pogróżkami.
W kilka lat później Méchain odbył powtórną ekspedycję do Hiszpanji: zamierzał przedłużyć linję południkową od Barcelony do Balearów. Po raz pierwszy podjęto przebycie zapomocą trójkątowań szerokiej cieśniny morskiej, obserwując znaki, zatknięte na wysokiej górze odległej wyspy. Przedsięwzięcie było dobrze pomyślane i dobrze przygotowane; niemniej jednak spełzło na niczym. Badacz francuski napotkał przeróżne przeszkody, na które gorzko się żali w swych listach. »Piekło — pisze on, z pewną, być może, przesadą — piekło i wszystkie plagi, jakiemi rzyga ono na świat, burze, wojna, dżuma, czarne intrygi sprzysięgły się przeciw mnie!«
Faktem jest, że napotkał on u swoich współpracowników więcej pychy i uporu, niż dobrej woli, i że tysiące przypadków opóźniło jego pracę. Dżuma nie była niczym w porównaniu ze strachem przed dżumą: wszystkie wyspy tego archipelagu obawiały się zawleczenia zarazy z wysp sąsiednich. Po długich tygodniach dopiero powiodło się Méchainowi otrzymać pozwolenie na wylądowanie, pod warunkiem poddania wszystkich swych papierów dezinfekcji octem.
Zrażony i chory, wysłał podanie o powrót, kiedy zaskoczyła go śmierć.
Zaszczyt kontynuowania i skończenia rozpoczętego dzieła przypadł Arago i Biotowi.
Dzięki poparciu rządu hiszpańskiego, opiece paru biskupów, a zwłaszcza jednego ze słynnych hersztów zbójeckich, operacje posuwały się dość szybko naprzód. Były one szczęśliwie ukończone, i Biot z powrotem we Francji, kiedy wybuchła burza.
Była to chwila, kiedy cała Hiszpanja sięgała po oręż, aby bronić przeciw nam swej niepodległości. Po co ten cudzoziemiec właził na góry i dawał sygnały? Oczywiście, żeby sprowadzić armję francuską. Arago udało się ujść nienawiści tłumu jedynie przez to, że sam stawił się do więzienia. W więzieniu miał przyjemność czytać w dziennikach hiszpańskich opis swej własnej egzekucji. Dzienniki ówczesne podawały niekiedy wiadomości, uprzedzające fakty. Pociechą dlań mogło być przynajmniej to, że, według sprawozdań w gazetach, umarł odważnie i po chrześcijańsku.
Ale i więzienie okazało się schroniskiem nie dość pewnym; trzeba więc było uciekać i przedostać się do Algieru. Tutaj wsiada na statek algierski idący ku Marsylji. Statek ten zostaje schwytany przez hiszpańskiego korsarza, i oto Arago jest z powrotem w Hiszpanji, włóczony z więzienia do więzienia wśród robactwa i w najstraszliwszej nędzy.
Gdyby szło jedynie o poddanych i gości, dej nie byłby nic powiedział. Lecz na pokładzie znajdowały się dwa lwy, które monarcha afrykański przesyłał Napoleonowi. Dej zagroził wojną.
Statek i więźniowie zostali wypuszczeni na wolność. Oznaczanie położeń powinnoby było być dokonywane dobrze, boć miano na pokładzie astronoma; lecz astronom cierpiał na morską chorobę i marynarze algierscy, którzy chcieli skierować się do Marsylji, wylądowali w Bougie. Stąd Arago udał się do Algieru, przebywając Kabylję pieszo, wśród tysiąca niebezpieczeństw. Przez długi czas zatrzymywano go w Afryce i grożono ciężkiemi robotami. W końcu udało mu się powrócić do Francji; obserwacje jego, przechowywane pod koszulą, i co dziwniejsza, jego instrumenty przetrwały bez uszkodzeń straszne te przygody.
Dotychczas Francja nietylko zajmowała pierwsze miejsce, lecz prawie sama jedna była na widowni. W następstwie nie gnuśnieliśmy w bezczynności, i nasza mapa sztabu gieneralnego jest wzorem w swoim rodzaju. Lecz nowe metody obserwacji i rachunku szły do nas głównie z Niemiec i z Anglji. Dopiero od jakich czterdziestu lat Francja znowu powróciła na dawne stanowisko.
Zawdzięcza to ona uczonemu oficerowi, gienerałowi Perrier, który dokonał szczęśliwie przedsięwzięcia istotnie śmiałego, gieodetycznego złączenia Hiszpanji i Afryki. Na czterech wierzchołach po obu brzegach morza Śródziemnego ustawiono stacje. W czasie długich miesięcy wyczekiwano na spokojną i przezroczystą atmosferę. Wreszcie dostrzeżono wązki pas światła, który przebył 300 kilometrów nad powierzchnią mórz. Operacja się powiodła.
Dzisiaj powzięto zuchwalsze jeszcze projekty. Z pewnej góry w pobliżu Nicei wysyłać się będzie sygnały na Korsykę, ale nie dla celów gieodetycznych, lecz dla pomiarów prędkości światła. Odległość wynosi tylko 200 kilometrów, lecz promień światła będzie musiał odbyć podróż tam i z powrotem po odbiciu się od zwierciadła, umieszczonego na Korsyce. A nie wolno mu zabłądzić w drodze, bo musi on powrócić ściśle do punktu wyjścia.
Od tego czasu gieodezja francuska nie przestaje być czynną. Nie obfituje wprawdzie w równie zadziwiające przygody, lecz naukowe jej dzieło jest olbrzymie. Terytorjum Francji zamorskiej, podobnie jak terytorjum metropolji, pokrywa się dokładnie zmierzonemi trójkątami.
Wymagania znacznie wzrosły i to, co budziło podziw naszych ojców, nas już nie zadawala. Lecz w miarę pogoni za dokładnością wzrastają trudności pomiarów; wkoło nas pełno jest pułapek, strzec się musimy mnóstwa nieprzewidzianych źródeł błędów. Trzeba więc tworzyć coraz nieomylniejsze instrumenty.
I pod tym względem Francja nie dała się wyprzedzić. Przyrządy nasze dla pomiarów baz i kątów nie pozostawiają nic do życzenia; przytoczę również wahadło pułkownika Defforgesa, pozwalające na oznaczenie ciężkości z dokładnością dotychczas niedosiągnioną.
Przyszłość gieodezji francuskiej spoczywa obecnie w rękach »Service géographique de l’armée« (Gieograficznej służby armji), na którego czele stali kolejno gienerał Bassot i gienerał Berthaut. Było to dla naszej nauki rzeczą bardzo szczęśliwą. Aby uprawiać gieodezję, nie wystarcza posiadać uzdolnienie naukowe; trzeba być w stanie znosić uciążliwą pracę we wszelkich klimatach; trzeba, aby kierownik umiał zdobyć posłuszeństwo swych współpracowników i narzucić je tubylczym pomocnikom. Są to cnoty wojskowe. Wiadomo zresztą, że w armji naszej nauka dotrzymywała zawsze kroku odwadze.
Dodajmy, że organizacja wojskowa gwarantuje niezbędną jedność działania. Trudniej byłoby pogodzić uroszczenia uczonych, zazdrosnych o swą niezależność, dbałych o to, co zwą swą sławą, a którzy przecież musieliby pracować zgodnie pomimo znacznych odległości, jakieby ich dzieliły. Między dawnemi gieodetami zdarzały się często spory, które niekiedy długotrwałym odbijały się echem. Akademja długo rozbrzmiewała zatargiem między Bouguerem a La Condaminem. Nie chcę twierdzić, że wojskowi wolni są od namiętności, lecz dyscyplina narzuca milczenie nazbyt drażliwym miłościom własnym.
Kilka rządów obcych powołało naszych oficerów dla zorganizowania swej służby gieodetycznej: jestto dowód, że wpływ Francji zagranicą nie osłabł.
We wspólnym dziele, sławnym jest również udział naszych inżynierów hydrografów. Plany naszych brzegów, naszych kolonji, badania przypływów stanowią obszerne pole ich trudów. Wymienię wreszcie ogólną niwelację Francji, dokonywaną zapomocą pomysłowych metod Lallemanda.
Z takiemi ludźmi pewni jesteśmy przyszłości. Nie zbraknie im też pracy: nasze kolonialne imperjum otwiera przed niemi ogromne a źle zbadane przestrzenie. Co więcej: międzynarodowe Stowarzyszenie gieodetyczne uznało potrzebę nowego pomiaru łuku Quito, oznaczonego niegdyś przez La Condaminea. Operację tę powierzono Francji; miała ona wszelkie do tego prawa, boć nasi to przodkowie dokonali byli, że tak powiemy, naukowego zdobycia Kordylierów. Praw tych zresztą nikt nie podał w wątpliwość, i rząd nasz postanowił z nich skorzystać.
Kapitanowie Maurain i Lacombe dokonali pierwszego rekonesansu, i szybkość, z jaką wywiązali się ze swej misji, wymagającej przebycia krajów napół dzikich i pięcia się na urwiste góry, zasługuje na wszelkie pochwały. Wzbudziła ona podziw gienerała Alfaro, prezydenta rzeczypospolitej Ekwatoru, który przezwał ich »los hombres de hierro« — żelaźni ludzie.
Ostateczna misja wyjechała później pod wodzą podpułkownika (wówczas komendanta) Bourgeois. Wyniki osiągnięte potwierdziły nadzieje. Ale oficerowie nasi napotkali nieprzewidziane trudności klimatyczne. Po kilkakroć jeden z nich zmuszony był pozostawać parę miesięcy na wysokości 4000 metrów w obłokach i śniegu, nie widząc wcale sygnałów, na które miał skierować swoje narzędzia, a które były wciąż przesłonięte. Wszakże, dzięki ich wytrwałości i odwadze, pociągnęło to za sobą jedynie opóźnienie i nadwyżkę wydatków, nie zmniejszając bynajmniej dokładności pomiarów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henri Poincaré i tłumacza: Maksymilian Horwitz.